Krystyna Nowak

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Nowak Krystyna, urodziłam się 25 sierpnia 1931 roku w Łodzi. Jestem Polką pochodzenia żydowskiego. Nazywałam się Róża Aleksander, Aleksander to było nazwisko. Moja mama była krawcową, ojciec zmarł, jak miałam pięć lat.

  • Proszę opowiedzieć o latach dzieciństwa w Łodzi.


Byłam malutka i niewiele pamiętam. Pamiętam, że w wieku siedmiu lat poszłam od razu do drugiej klasy, do żydowskiej szkoły i zdążyłam się w tej szkole uczyć przez jeden rok, gdy wybuchła wojna. W 1939 roku weszli Niemcy.

  • Gdzie pani mieszkała w Łodzi?


Myśmy mieszkały na ulicy Mielczarskiego, niedaleko łaźni miejskiej. Mieszkałyśmy bardzo skromnie, miałyśmy malutkie mieszkanko. Chodziłam do szkoły i uczyłam się języka żydowskiego. Wiem, że śpiewałam po żydowsku, recytowałam wiersze, występowałam, jak były jakieś uroczystości. Ale więcej ze szkoły nie pamiętam. Mama była krawcową, była wdową, pracowała. Chodziła po domach bogatych Żydów, Polaków, takich pań, które stać było na to, żeby opłacić domową krawcową. Wtedy mama szyła dla wszystkich: dla pani, dla członków rodziny, dla służącej i dla lalek. Wtedy zetknęłam się ze sztuką, ponieważ przychodziły nauczycielki, jedna uczyła rysunku. No, ja za zdolna, jeśli chodzi o rysunek nie byłam, natomiast ta, która uczyła muzyki, zajęła się mną, bo okazało się, że jestem bardzo muzykalna, oczywiście to samo jeśli chodzi o śpiew i recytację. Można powiedzieć, że dzięki mamie byłam szczęśliwym dzieckiem. Przyjaźniłam się z polskimi dziewczynkami i uważam, że nie było dużej różnicy między nami, bo właściwie wszyscy byliśmy sąsiadami, ale więcej nie pamiętam. Pamiętam natomiast, jak się zaczęła wojna.

  • Czy zauważyła pani jakieś objawy antysemityzmu przed wojną?


Tego nie pamiętam. Zupełnie. Jednak byłam za mała.

  • A kiedy umarł pani tata?


W 1936 roku, jak miałam pięć lat. I myśmy zostały same.

  • A z jakiej przyczyny zmarł?


Tata zachorował na tyfus i zmarł. Moja mama bardzo dobrze mówiła po polsku. Była zasymilowana. Pochodziła z Krośniewic, z małego miasteczka. Mama była z rodziny raczej religijnej. Mój dziadek był ortodoksyjnym Żydem i właściwie kochał nas, ale nie mógł się pogodzić z tym, że my jednak byłyśmy zasymilowane. Ale przyjeżdżałyśmy do dziadków. Byłam zawsze wesołym i otwartym dzieckiem, więc miałam bardzo dużo koleżanek. Słyszałam, że jak byłam malutka i przyjeżdżałam do dziadków, to uciekałam nieraz do kościoła, bo chciałam słuchać muzyki w kościele. Mama mówiła, że lecę do „mikicioła”, [czyli] na muzykę do kościoła. W małym miasteczku, to co pamiętam (no i potem jeszcze, bo potem byłam w getcie), to niewielka była różnica między Żydami a Polakami. Bardzo byli zaprzyjaźnieni. W ogóle im mniejsza miejscowość, im mniej społeczności, tym lepiej się znają, zbliżają się do siebie bardzo. Mój dziadek miał niewielki składzik z węglem, sprzedawał węgiel, był garbaty i nawet nosił swoim klientom do domu po kilka kilo węgla. Ludzie nie kupowali dużo, bo to nie byli ludzie bogaci. Wiem, że byli zaprzyjaźnieni. To że byli zaprzyjaźnieni, to że mieliśmy dużo znajomych, zaowocowało tym, że myśmy się uratowały. Dlatego że po ucieczce z getta w 1942 roku musiałyśmy gdzieś przenocować i mama poszła do znajomych można powiedzieć, bo wszyscy się znali, zapytała się pani, gdzie jest jej mąż, który miał furmankę, bo chciała, żeby nas wywiózł z Krośniewic gdzieś dalej, gdzie jeszcze faszyści nie likwidowali getta żydowskiego. Tego pana nie było w domu, a mama mówi: „Ale ja nie mam gdzie iść”. A pani Dziwirska, bo właśnie tak się ta pani nazywała, powiedziała: „Ale ja was nie wyrzucam”. I to zdanie, uważam, jest takim jedynym najważniejszym chyba zdaniem w moim życiu, bo uratowałam się dzięki temu, że nas przenocowała.

  • Jak się nazywała pani mama?


Mama nazywała się Sura Aleksander z domu Flaster. Ta pani, która nas przechowała, chciała, żebyśmy dłużej zostały. Mama nie chciała zostać, bo wszyscy ją znali i wiedzieli, kim ona jest, a jednak to było niebezpieczne.

  • Jak się nazywał pani dziadek?


Mendel Josif Flaster.

  • Kiedy wybuchła wojna, miała pani osiem lat. Co pani pamięta z tamtego czasu?


Pamiętam strach. Pamiętam, że [Niemcy] przyjechali do Łodzi na takich wielkich motocyklach – byłam przecież dzieckiem. Byli ubrani, mieli hełmy, to wszystko było czarne; mieli buty oficerki, takie wysokie; mieli płaszcze nieprzemakalne z pelerynami. Nie wiedziałam nic o kosmosie, ale dziś mogę powiedzieć, że trochę kosmicznie wyglądali. I pamiętam, że mieli duże owczarki niemieckie i że się ich bałam. Byłyśmy jeszcze wtedy w Łodzi, było rozporządzenie, że mamy nosić gwiazdy Dawida i opaskę na ręce i że nie wolno nam chodzić po chodniku, musimy zejść na jezdnię i wiem, że powiedziałam bardzo szybko: „Mama, uszyj mi gwiazdę Dawida na plecach, z przodu i z tyłu czy też opaskę”. A mama powiedziała: „Przecież nie jesteś bardzo podobna do Żydówki”, ale powiedziałam, że ja chcę na pewno. Pamiętam taki moment, że schodziłam z chodnika na jezdnię i że szły panie, Polki, które mówiły: „Popatrz, co to dziecko robi, toż to przecież katolickie dziecko, a chodzi po jezdni”. Wtedy zaczęłam płakać, przyszłam do mamy i mówię: „Dlaczego one mi nie pozwalają chodzić w tym, bo ja chcę w tym chodzić”. I to pamiętam, ale to jest szczegół. I wiem, że się ich [Niemców] bałam. I wiem, że nasi przyjaciele uciekli do Związku Radzieckiego i [chcieli] żebyśmy z nimi pojechały. Wiem, że granica była bodajże w Małkini i byłybyśmy uciekły, ale granica była zamknięta. Zrobiło się już zimno, więc to musiał być listopad. No i wtedy przyjaciele mamy powiedzieli: „Wracaj z Różyczką – bo tak na mnie mówiono – kobietom i dzieciom oni nic nie zrobią”. Bo nikt sobie tego przecież nie wyobrażał.

  • Jak nazywali się ci przyjaciele?


Kornowie. Pojechali do Magnitogorska i tam przeżyli wojnę, wrócili. Późno wrócili, przyjechali do nas w gości, bo byli pewni, jak się dowiedzieli, co się stało, że my nie żyjemy. I mieli olbrzymie poczucie winy, ale potem byli, spotkali się z nami. Tak że zaraz z tej granicy mama mnie zawiozła do dziadków, do Krośniewic. I tam bardzo szybko powstało getto. Ale getto w Krośniewicach nie wyglądało tak jak getto w Warszawie, w Łodzi, Białymstoku czy Wilnie. To było jednak małe miasteczko, więc getto polegało na tym, że przesiedlili wszystkich Żydów na jedną ulicę, po jednej stronie, a po drugiej stronie mieszkali katolicy. I nie było grodzone przecież. Było mało faszystów i nie byli silni, bo nie było ich dużo. Siłę czuli w ilości. Ale to nie była siła taka, jaka była w nas – żeby przeżyć.

  • A czy wolno było Żydom wychodzić na inne ulice?


Nie pamiętam, czy było wolno, ale wiem, że mama wychodziła. Oficjalnie może nie było wolno, ale wychodzili przez podwórka. Wychodzili odważni, wychodzili ci, co musieli. Mama wychodziła, bo mama szyła. Mama pracowała u tych pań i mama utrzymywała mnie, babcię, ciocię z dziećmi, bo i dziadek, i wujek zostali zabrani i słuch o nich zaginął. Pamiętam, że przywożono nam zupy. Więc prawdopodobnie kościół, w każdym razie Polacy, można powiedzieć nasi sąsiedzi, pomagali i trochę podkarmiali. Ludzie chorowali, ludzie umierali na pewno, ale ja byłam dzieckiem wesołym, radosnym. Tak że bawiłam się z dziećmi. Oczywiście o szkole nie było mowy. Moja edukacja skończyła się na drugiej klasie szkoły podstawowej, a następna klasa to było gimnazjum po wojnie.

  • Czy z krośniewickiego getta wywożono do getta do Łodzi?


Nie. Myśmy były w getcie w Krośniewicach dwa lata. I oczywiście już się zaczynała likwidacja, bardzo szybko zaczęto likwidację. Dokładnie nie pamiętam, kiedy [okupanci] zbudowali obóz w Chełmnie nad Nerem. W Chełmnie nad Nerem za Koninem w tych lasach, postanowili likwidować Żydów, jeszcze nie na miarę taką wielką, przemysłową, na początku jeszcze nie było krematoriów. Mieli doskonały dojazd do Łodzi, brali z Łodzi, z poznańskiego, cały Kalisz, Kutno i Piotrków Trybunalski. To wszystko postanowili wywozić do Chełmna. Ale jak niszczyć? Tam była mała społeczność żydowska, mniej więcej tysiąc sto osób. Ostatniego dnia lutego 1942 roku wszystkim Żydom kazali brać kosztowności, najcenniejsze rzeczy ze sobą, stawić się wszystkim obowiązkowo w rynku w Krośniewicach. Dziadkowie mieszkali właśnie w rynku. Getto nie było w rynku, ale było obok, bardzo blisko. Tam gdzie było kino w Krośniewicach, ale chyba po drugiej stronie. Wszyscy mieli się stawić w rynku i od razu były przygotowane samochody typu busy, typu Żuk, Nysa, tego rodzaju samochody. Wywieźli wszystkich do Chełmna, do tego miasteczka nad Nerem i w kościele im się kazali rozbierać. I nagich do tych samochodów pchali, że jadą do łaźni, a potem pojadą do roboty, i drogocenne rzeczy mieli zostawić. I teraz tam jest zdaje się trzy kilometry do tego lasu i przez ten czas oni ich truli gazami spalinowymi. Ale nie wszyscy ginęli od razu. Na początku, jak nie było krematoriów w lesie, oni zatrudniali takich młodych chłopców. Po prostu tych żydowskich chłopców, żeby kopali rowy i było wapno gaszone i zasypywali trupy lub nawet jeszcze żyjących ludzi, bo nie wszyscy się udusili w trakcie podróży i wsypywali do tych dołów i zasypywali. Ale skąd mama wiedziała? Bo jednak zdarzało się, że ci chłopcy uciekali. I jeszcze, jak w Krośniewicach wszyscy Żydzi mieszkali, to już Żydzi z innych miejscowości wcześniej byli likwidowani. I ci chłopcy uciekali i jakiś się zjawił i zaczął opowiadać. Niestety większość Żydów nie wierzyła do końca, bo to było nie do pojęcia, no niemożliwe. Bo tego nigdy w historii nie było, żeby w taki sposób, tak szybko tyle ludzi zniszczyć. Ale mama uwierzyła. Dlatego mama prosiła swoje klientki, bo miała i Niemki klientki, żeby tylko powiedzieli, kiedy to nastąpi. Było już dużo nowych Niemców, bo przecież oni przywieźli tych biednych, najbiedniejszych Niemców, bo zabierali Polakom i Żydom fabryczki, młyny, pralnie, piekarnie. Mama u nich szyła i była lubiana. Przygotowała sobie trochę pieniędzy, zapakowała coś, co było możliwe, umówiła się z koleżanką Polką, że nas przechowa przez noc. Potem się okazało, że koleżanka niestety się bała. Nie mam o to do niej pretensji. Przechował nas ktoś inny. Jak mama się dowiedziała, że już jest ten moment, wieczorem wzięła mnie za rękę, poszła tam. Jak wychodziłyśmy z domu wieczorem, mama zwróciła się do babci, żeby szła z nami. Ale babcia powiedziała: „Ja nic nikomu złego nie zrobiłam. Dlaczego mają mnie zniszczyć? Bóg mnie ochroni”. Tamta koleżanka powiedziała, że przeprasza, że się boi, że nas nie weźmie, ale pani Dziwirska powiedziała: „Ja was nie wyrzucam. Męża nie ma, nie może was odwieźć”. Mama chciała, żeby nas odwiózł, nie było go. I przez całą noc w piwnicy spałam, jej mama mnie wzięła pod pierzynę, a moja mama siedziała na krześle i jej mama modliła się za nas całą noc, przy świecach oczywiście. Rano jej najstarszy syn wyszedł przed dom, bo to też było w rynku i powiedział, że wszyscy już są w rynku, że ich wywożą, a myśmy jeszcze zostały. Ona chciała żebyśmy zostały na dłużej, ale myśmy nie chciały. Mama nie chciała, bo wszyscy ją znali, więc bała się. Tylko zostałyśmy do następnego dnia, jeszcze jedną noc, a potem poszłyśmy pieszo do Łęczycy. Pamiętam, że mama zapytała się mnie, czy dam radę, a powiedziałam, że tak. Już miałam jedenaście lat. Szłyśmy bardzo długo do Łęczycy, do getta. Było bardzo zimno, bardzo duży śnieg. Pamiętam ten śnieg. Jak się już przyszło do getta, to jakiś kąt się znalazło. Tam też trochę mama szyła i byłyśmy dosyć długo, ale już było bardzo źle. Mama się bała, że teraz już będzie likwidacja w getcie w Łęczycy, bo to przecież jest ten sam rejon. Mama czuła, że najlepiej nam będzie zniknąć w Warszawie. Po pierwsze w Warszawie była Generalna Gubernia, było trochę lepiej, po drugie duże miasto, łatwiej jest się ukryć. Ale żeby się dostać do Warszawy, to trzeba było się dostać najpierw do Piotrkowa. Była zielona granica w Koluszkach, więc mama oczywiście zorganizowała i przez zieloną granicę ktoś nas przeprowadził. Ludzie grupami uciekali w ten sposób. Komuś zapłaciła i pamiętam, że było wtedy jeszcze bardzo zimno, czyli to musiało być w marcu. To musiało być szybko, dlatego że było słońce iskrzące, ale był śnieg. A ci Niemcy, którzy strzegli tej granicy, no nie strzegli jej przecież bardzo, w tym czasie poszli na obiad i myśmy [przeszli]. Pamiętam, że świeciło słońce i było zimno i ktoś nas przeprowadził. W Piotrkowie Trybunalskim (to już było po stronie Generalnej Guberni) mama chciała koniecznie znaleźć źródło, gdzie możemy dostać metrykę. Jedna musiała być dla mamy najprawdziwsza, bo dla mnie to była in blanco, żeby wpisać moje dane. To musiała być kobieta z córką. [Potem] się pytałam, ale mama niewiele chciała mówić. Moja mama bardzo chciała, żebym o tym wszystkim zapomniała. Ale powiedziała, że zaczęła się kręcić w takim środowisku żydowskim bardziej inteligenckim, bo przyjeżdżali przecież szczególnie z Warszawy. W Warszawie mieszkało bardzo dużo zasymilowanych Żydów w przedwojennej spółdzielni mieszkaniowej na Żoliborzu. Tam były mieszane małżeństwa, to była cała organizacja z Polakami, organizacja ratowania Żydów. Mama spotkała w jakimś towarzystwie takiego pana, który przyjechał z Warszawy. I ona się pyta, po co on przyjechał, a on mówi: „Ja tutaj mam siostrę cioteczną, ja przyjechałem ją stąd wyciągnąć”. A mama mówi: „Ja też chcę”. Była kobietą inteligentną i bardzo piękną, i bardzo prosiła. I on załatwił mamie metrykę na Zofia Marczak. To była pani, która zmarła w Piotrkowie Trybunalskim i też z tego samego rocznika, tylko zdaje się trochę inne miesiące, i drugą in blanco. I niewiele zapłaciła, nie wiem ile, ale niewiele, bo nie była bogata. Tak że dostałam metrykę z Ejszyszek, powiat Jęcza, województwo wileńskie. Nigdy tam nie byłam i usłyszałam o Ejszyszkach tylko w „Bożej Podszewce”.

  • Takie metryki po osobach zmarłych albo zaginionych były najlepsze.


Mama miała właśnie tą najlepszą. Mama się zapytała mnie, jak chcę mieć na imię, i powiedziałam: „Krysia i blondynka”. Blondynka mi nigdy nie wyszło, ale Krysia jest. Mojej mamy koleżanka, bardzo ładna blondynka, miała na imię Krysia. Tak że sama sobie wybrałam to imię. Nazwisko ojca było nieznane, bo nie było dokumentów ojca. Po wojnie bardzo szybko prosiłam, żeby mama to załatwiła, żebym nie była NN, bo przecież miałam ojca. Z tą metryką w październiku 1942 roku mama postanowiła pojechać do Warszawy. Kupiła bilet, ubrała się w chustkę, bo nosiła chustki, i poszłyśmy do pociągu, i jechałyśmy do Warszawy.

  • Tak łatwo było wyjść z getta?


Z getta nie, myśmy już dawno były poza. W małych miasteczkach nie było murów. Nie pamiętam dokładnie jak było, ale według mnie w małych miasteczkach nie było trudno. To nie były duże miasta, ale przecież nasze dziewczyny z warszawskiego uciekały, małe dzieci itd., to determinacja człowieka. Mama świetnie mówiła po polsku, zresztą obie doskonale mówiłyśmy po polsku i to nas uratowało też. No i zaraz w pociągu się pytali: „Pani dokąd?”. Pani wie – bliskość ludzi. Mama mówiła, że jest łodzianką, że jest wyrzucona z Łodzi. To przecież była Rzesza, wiadomo, wszystkim zabierano wszystko. Trudno było żyć w tym mieście. „Co pani potrafi?” Mama mówi: „Jestem krawcową”. „No to proszę panią do nas na Marymont, na ulicę Warszawską zapraszam”. Krawcowa na wagę złota. To już był 1942 rok. Mama mówi: „Dobrze”. Miała jakiś adres ściągnięty z jakiegoś listu, który kazano jej wysłać i pod tym adresem żeśmy na początku mieszkały, ale nam powiedziano od razu: „Możecie tu przenocować, ale mieszkanie jest bardzo niepewne”. Całą noc mama stała i patrzyła, czy suka nie przyjeżdża, bo jak przyjadą, to znaczy że tu. To właśnie byli ci ludzie, nie pamiętam nazwisk, cudowni ludzie typu rodzina Kuroniów, to jest to środowisko. Mama powiedziała nazajutrz: „Idziemy na Marymont”. I żeśmy polazły na tę ulicę Warszawską bądź na Potocką. Wiem, że woda była na Potockiej – studnia i że z tej mojej Warszawskiej się szło po wodę z wiadrem. Nie było światła, gazu, wody i mieszkałyśmy u pani Morawskiej. Pani Morawska miała córkę Halinę w moim wieku lub o rok starszą. Po wojnie nie widziałam się z nimi i trochę żałuję. Ale mama nie powiedziała im nigdy, kim byłyśmy, bo oni nie wiedzieli. Skąd? Myśmy dostały się tam, straszne, to było jak domki na działkach najgorsze, straszne, dzisiaj to już takich prawie nie ma. Myśmy tam mieszkały. Była kuchenka, jeszcze tam pani Morawskiej siostra mieszkała, mężów nie było żadnych, one były szmuglerki. Przywoziły rąbankę, słoninę, kaszankę, ale mama obszywała całą ulicę i dostawałyśmy jedzenie. Mnie było bardzo wesoło, wychowałam się pod karuzelą, na Potockiej. Myśmy latali, śpiewali, i w tym kościele – śpiewałam w chórze kościelnym, bo bardzo lubiłam. I wtedy zakonnice postanowiły zorganizować nam komunię. Moja mama dostała gazę i wszystkie dziewczynki obszyła. Sukienki śliczne. Mam piękne zdjęcie.

  • Te dzieci to nie były dzieci żydowskie? Na ulicy nikt nie wiedział, że pani jest Żydówką?


Nie, skąd. Myśmy się po prostu ukrywały. Ja byłam Krysia Marczakówna, moja mama była Zofia Marczak i koniec. Szyła, ja się z dziećmi bawiłam – do tego stopnia, że nam się kiedyś zdarzyło przyjść wiosną po godzinie policyjnej. Nie było Niemców. Oni się bali. Tam mieszkali cyganie, nożownicy... [po prostu] Marymont. Takiego Marymontu już teraz nie ma. Proszę sobie wyobrazić, w 1943 w maju była komunia i zaraz następnego dnia bierzmowanie w katedrze na Starym Mieście i ja oczywiście idę, wybrałam sobie imię Maria. Ale ten pan – Daniluk się nazywał – ten pan, który nas zaprosił, coś zaczął chyba podejrzewać, coś mu się nie podobało. Zawsze mówił: „Coś dziwna była ta Zofia”. I proszę sobie wyobrazić, że wtedy kiedy byłam u bierzmowania, to do mojej mamy przyszedł granatowy policjant. Granatowa policja to byli Polacy, którzy współpracowali z Niemcami. Przyszedł i się przedstawił: „Proszę pani, ja jestem specjalistą od wykrywania Żydów i my mamy donos, że pani jest Żydówką i tu mieszka jako Polka”. Sprawdził mamy dokumenty, a mama zrobiła sobie w międzyczasie już kenkartę oryginalną, którą mam we Wrocławiu. Sama poszła i na podstawie swojej metryki zrobiła kenkartę, zrobiła zdjęcie, mam to zdjęcie i jeszcze potem dostała zaświadczenie pracy, że ona pracuje, żeby dostawać przydział chleba i czegoś jeszcze zdaje się, dawali raz jakiś kawałek materiału takiego papierowego. Mama zaczęła się śmiać i się cieszy: „Ja się bardzo cieszę, że pan jest specjalistą, to się pan zorientuje, że to jest na pewno pomyłka”. Mama mówiła, że on z nią [rozmawiał]. Mnie długo nie było. „Gdzie jest córka?”. „U bierzmowania”. On się zaczął strasznie śmiać. „Proszę pani, ja doskonale wiem, jak jesteście podszkoleni, jak uczestniczycie absolutnie we wszystkim, żeby ukryć swoją tożsamość”. Rozmawiał z nią około trzech godzin. Pożegnał się, poszedł i nie wrócił. Uważałam, że ten anonimowy człowiek jest też jednym z tych, o których się teraz mówi, że to są Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Bo nie wierzę w to, że on nie poznał, że mama jest Żydówką. Tylko on po prostu się zlitował. Coś człowieczego się w nim odezwało. Tak pięknie walczyła, tak pięknie mówiła, nie prosiła, nie płakała, nie przekupiła, bo nawet nie miała czym, i poszedł. Pytałam, dlaczego nie uciekłyśmy. „Przecież oni by nas znaleźli” – mama mówiła. Tak że nie uciekłyśmy, zostałyśmy. To był 1943 rok, wiosna. No i potem już wszystko normalnie…

  • Czy mama była pewna, że ten granatowy policjant zna prawdę?


Mama była przekonana, że on wie. Bo znał te sprawy, znał to zagadnienie, znał Żydów. Jednak moja mama niewykształcona krawcowa, była bardzo inteligentna, oczytana. Moi rodzice byli bardzo lewicowi przed wojną. Mama nawet siedziała kiedyś w więzieniu jako polityczna i siedziały z nią kobiety bardzo wykształcone i one mamę wiele nauczyły. I mama bardzo pięknie mówiła, w ogóle czytała chyba nawet „Mein Kampf”. Coś było w tej [rozmowie]. On na pewno to wyczuł i wyczuł, że ona walczy.

  • Nie raz słyszałam w rozmowie z Żydami, ze zauważyli błysk w czyimś oku, że zostali rozpoznani.


O błysku w oku mama nie mówiła.

  • A mówiła, coś takiego, że Niemiec nie potrafił rozpoznać Żyda, natomiast Żyd Żyda i Polak Żyda poznał?


Że Polak Żyda poznał, to mówiła, ale że Niemcy nie poznali, mnie się zdaje, że tak. Mama mało o tym ze mną mówiła, ja po prostu z niej wyciągnęłam. Życie po wojnie, to było życie, byłam drugi raz narodzona. Zachłysnęłam się tym życiem tak, że na to już nie było czasu, na wspomnienia, na jakąś martyrologię, na jakiś holokaust. Zresztą to co mnie w życiu spotkało, to jest jakiś cud, bo spotkali mnie sami wspaniali ludzie, najwspanialsza literatura jaka w ogóle może być na świecie to jest literatura polska i rosyjska.

  • Wracając do lat okupacji, czy oprócz tego granatowego policjanta, to nikt już nie przychodził?


Nie. Żadnego szantażu, nikt nie przychodził. To był taki incydent jednorazowy.

  • A nie sądzi pani, że mogło być coś takiego, że jak ten policjant granatowy przyszedł, to nie doniósł na pani mamę nie dlatego, że mu się zrobiło żal, ale dlatego, że zobaczył, że nie będzie miał z tego żadnych korzyści?



Jestem idealistką, więc uważam, że szkoda mu było. Uważam, że mama miała taką wolę walki, taką determinację i takim była pięknym człowiekiem, że potrafiła jednak [go przekonać]. To była rozmowa i to był Polak, to był Słowianin. Przecież zdarzało się z faszystami, że się litowali. Znałam panią, która idąc do gazu, została wyrzucona z kolejki: „Wynoś się, uciekaj”. Spodobała mu się widocznie, temu, który ich wpuszczał.

  • Pani poznała tę osobę?


Tą panią? Tak, nie żyje już. [Była] dużo starsza.

  • A pamięta pani nazwisko?


Bachner, Bechner, coś takiego, z Wrocławia. Nie żyją ci państwo już. Wszyscy o tym mówili jako taki przypadek. Jest taka, którą znaleziono w koszyczku. Taka była opowieść, że na wsi gdzieś w koszyczku, gdzieś na płocie [znaleziono] niemowlę. I że jakiś policjant, chyba też granatowy, karmił to niemowlę czy wziął je, bo inni się bali. I potem nie było już nic. A ja się nie przestraszyłam tak strasznie. Byłam tak radosnym dzieckiem. I to było tak fajnie. Myśmy biegali, myśmy w karty grali i pod karuzelę biegali. Czytałam [też] książki, bo do mojej mamy przychodziły Polki, klientki, ale to nie były klientki tylko do krawcowej, tylko to były panie, które działały w podziemnej organizacji lewicowej. Bo mama była punktem kontaktowym. W jakiejś książce, nie wiem w jakiej, lewicowej bardzo, są wspomnienia i jest powiedziane, że „u krawcowej na Marymoncie był taki punkt [kontaktowy]”. To było bardzo źle – organizacja nie powinna tego robić u Żydówki. Nie łączy się podziemnej pracy z tym [pochodzeniem], bo to już za dużo. Ale przychodziły one i były nauczycielkami i przynosiły mi książki i ja czytałam książki i to od Courths-Mahlerowej wszystko.

  • Czy jak pani przystępowała do komunii, to siostry zakonne wiedziały, że jest pani Żydówką?


Nie, nikt. Nikt się nie pytał.

  • Czyli wszyscy myśleli, że jest pani Polką, katoliczką?


Oczywiście. Nauczyłam się wszystkiego, modliłyśmy się. Może to nie była taka komunia jak ta dzisiaj, no ale wszystkie dzieci niezależnie od wieku [uczestniczyły w tym]. Zostało mi to zdjęcie prześliczne z wiankiem, sukienką z gazy. Skąd torebka i rękawiczki, nie pamiętam. Mama wszystkim uszyła.

  • Czy pamięta pani wybuch powstania w getcie warszawskim?


Byłam szalonym dzieckiem, więc latałam po mieście. Jeździłam po Warszawie tramwajem i jak były łapanki, to wracałam do domu szczęśliwa, chwaliłam się, że chcieli sprawdzić mój dowód, że niby tak dorosło wyglądam. Jak była Wielkanoc, to mnie nie było cały dzień, bo na Starym Mieście obleciałam wszystkie groby. Pamiętam, jak wyglądał grób Chrystusa przed Wielkanocą w kościele Świętego Krzyża. Tam były gruzy i był tylko Chrystus na krzyżu i biało-czerwone kwiaty. Za to ręczę. Chodziłam do kina na Suzina, a wszędzie było napisane: „W kinie siedzą same świnie”. Chodziłam w wieku dwunastu lat i po każdej kronice filmowej [mówili]: „Pamiętaj o zbrodni w lasku pod Katyniem”. Tego, co ja mówię, a czytałam wiele książek, nikt nigdy nie napisał: „Pamiętaj o zbrodni w lasku pod Katyniem” po każdej kronice. I potem jak dowiedziałam się o Katyniu, to zaczęłam kombinować, co to był za Katyń, dlaczego Niemcy mówili: „Pamiętaj o zbrodni w lasku pod Katyniem”. No bo wiadomo, kto to zrobił, prawda. Były cudowne filmy z Gretą Garbo, z Marleną Dietrich, wszystkie o miłości. A mama była szczęśliwa, że żyję i mnie było wolno robić wszystko. I nikt nie wiedział, i u komunii byłam… I pamiętam lepiej bierzmowanie jak komunię, to zrobiło na mnie większe wrażenie. Bo to jednak był biskup, katedra. Znam Warszawę, każde miejsce właśnie, Stare Miasto, Krakowskie [Przedmieście], szczególnie kościoły, bo ja wszędzie chodziłam, wszędzie musiałam być. Chciałam powiedzieć, że jak wróciłam kiedyś po dziewiątej, wszyscy rodzice po godzinie policyjnej przerażeni, wszyscy rodzice stali z pasami. Moja mama stała z największym pasem i mówiła: „Krzycz”. I ja krzyczałam najgłośniej. Nie dostałam oczywiście. Musiała pozorować. Tam się sąsiedzi domyślali, tylko nikt nie mówił. Był taki sklepik spożywczy, gdzie sprzedawano wodę sodową z syfonu. Dzieci to uwielbiały. Pan Adam z tego sklepiku bardzo mnie lubił, zawsze dostawałam więcej wody sodowej niż inni. Podejrzewam, że oni się domyślali. To niemożliwe, żeby ktoś się nie domyślił, ale nikt nic nie powiedział. Byłyśmy wtopione w to środowisko razem i dlatego mówię o tym. Przysłali tego [policjanta granatowego], wiadomo, że ludzie są różni, ale mnie spotkało wszystko, co najlepsze. […]

  • Przepraszam, pytałam o powstanie w getcie warszawskim.


Widziałam. Mama się strasznie bała, żebym ja tam chodziła i mnie już wtedy nie wolno było do miasta jechać i stać za murami i oglądać. Mama mnie bardzo prosiła. Tak że w tym okresie nie jeździłam do miasta. Myśmy wiedziały, widziały jakieś łuny, jak powstanie [trwało], ale mama absolutnie zabroniła. Dobrze zrobiła, to już byłaby przesada, żebym tam jeszcze leciała. Tylko wracałam szczęśliwa, jak przedtem były łapanki i że mnie wypuszczali, że niby nie mam dowodu, jeszcze jestem mała, a mama drżała o mnie. Ale później to już była poważna rzecz.

  • Co się działo, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie?


To był Marymont i Żoliborz, to było cudowne i straszne, że cały czas tam byli powstańcy. To było zdobyte, to było polskie, to było coś wspaniałego. Oczywiście przedtem to było tak: nagle zaczęli wywozić. Przecież oni [Niemcy] powywozili z fabryk maszyny, uciekali. Widzieli, że się dzieje coraz gorzej.

Myśmy miały też starszych kolegów, było dużo chłopców. Nagle „szu szu szu”, gdzieś chłopcy biegali, latali, było coś niespokojnie. Pamiętam, było bardzo gorąco. Wszędzie na podwórkach były ogródki działkowe, kopało się, wyrywało, bo jadło się jarzyny, które rosły i wiem, że miałam skaleczony palec. Mama się martwiła o ten palec, trzeba było czymś pomazać ten palec, coś z apteki dostać, żeby mi się nie zrobiło jakieś zakażenie. I nagle, wiem, że o godzinie siedemnastej się zaczęło i straszna radość. Chłopcy szaleli ze szczęścia, jeden miał jakiś kask, drugi miał butelkę z benzyną, w każdym razie coś strasznego zaczęło się dziać. Mniejsi chłopcy zostali i myśmy się bardzo cieszyli i nastała wolność. Ta uciecha na Marymoncie trwała dwa tygodnie. Radość wielka, Polska wolna. Nagle się okazało, że jest pełno biało-czerwonych sztandarów, flag, że to wywieszają gdzieś na drzewach. I było wszystko ok. Myśmy obłędnie grali w karty. Tam były ogródki działkowe, gdzieś siedzieliśmy w jakimś kącie czy jakimś domku malutkim i graliśmy w karty. Nagle po dwóch tygodniach okazało się, że zaczynają do nas strzelać, do tych naszych domków i zaczęli palić Marymont. Myśmy postanowiły w nocy spać w swoim jednym łóżku, a w dzień siedzieć na działce czy na odwrót. I nagle idziemy na działkę do jakiegoś domku dalej, a tam są ślady kul. Po dwóch tygodniach mama zapakowała, co miała, a niewiele miała, i zaczęłyśmy uciekać. W międzyczasie – chodziło o jedzenie – była olejarnia i wszystkie kobiety poleciały tam i zdobyły jakiś olej w butelkach, w jakiś pojemnikach. Wiem, że były ogrody, gdzie rosły kartofle, to był już wrzesień, więc [kobiety] zaczęły kartofle grzebać, zaczęły zdobywać jedzenie. Myśmy już były na dolnym Żoliborzu, myśmy po prostu stale uciekały. Na dolnym Żoliborzu mieszkali ludzie w willach, już wyższa klasa i mieli trochę jedzenia. Nie chcieli niestety nas przeważnie wpuszczać do piwnic, bo byśmy im zaczęli to wszystko zjadać. Trochę nas wpuszczali, trochę nie wpuszczali, wiem, żeśmy uciekały. To już zaczęło się coraz straszniej. Palili, strzelali. Myśmy cały czas byli pod obstrzałem. Najgorszy to był już wrzesień, bo się zaczął ostrzał z samolotów i myśmy z dolnego uciekły już na górny [Żoliborz]. Było bombardowanie, bo pamiętam, że myśmy w jakiejś piwnicy były, pełno ludzi, uciekinierów i że bombę rzucili do sąsiedniej piwnicy i u nas zostało pół piwnicy. Myśmy w ogóle nie były draśnięte. Myśmy kiedyś uciekły i schowały się w jakiejś szafie, a potem zaczęłyśmy się histerycznie śmiać, ponieważ ta szafa nie była już w pomieszczeniu, tylko pod gołym niebem. Została szafa i my w tej szafie. I to było do połowy września. W połowie września myśmy uciekły do parku Mickiewicza, do tych starych fortów. W tych starych fortach – myśmy weszły późno – wszystko było zajęte. I nie wiem, czy pani „babcia Józia” [Katarzyna Łaniewska] z „Plebani” o tym wie i pamięta, że myśmy ostatnie dwa tygodnie Powstania Warszawskiego spędziły razem. Bo mama z babcią Józią [Katarzyna Łaniewska] były na górze, nie było miejsca i jej mama zawołała do mojej mamy: „Ta pani z tą dziewczynką do nas tutaj”. Tam były tysiące ludzi, były takie olbrzymie wszy, tam się leżało i mieszały się nogi. Nie wiem, czy to jest opisane, co się działo w fortach. Tam były stare carskie forty z dokumentami i skrzynie z dokumentami. Na tych skrzyniach leżały tysiące ludzi. Mnie się wydaje, że jeszcze parę dni, a już byśmy nie żyli. To było już nie do życia po prostu, pod żadnym względem. Proszę sobie wyobrazić, że na podwórku (tam jest wielkie podwórko), ludzie kładli cegły i robili ogień, kto co miał. Moja mama miała mąkę cały czas i sól, i woda, żeby coś zrobić do jedzenia. Moja mama w ogóle nie jadła, nie wiem jak ona przeżyła. Miałam medalik aluminiowy, który wyssałam całkowicie, bo aluminium jest kwaśne. Mama wychodziła do powstańców, tam był szpital. Do tego szpitala w fortach uciekłam, mama mnie stamtąd wyciągnęła kiedyś. Rosyjskie zrzuty też były i były suchary. Wiem, że z sucharów były okruchy i mama miała jeszcze trochę oleju, trochę to mieszała. Ale myśmy wychodzili, rozbierali się i szukaliśmy wszy. Głowowe to nic w porównaniu z tymi w ubraniach. Zabijałyśmy je. Pamiętam zapach na przykład pluskwy i strzelanie wszy, jak ją się zabija – paznokieć o paznokieć. Wiem, że [Niemcy] tam strzelali. Tam są strasznie grube mury. Strzelali we wrota, żeby nas trafić. Wiem, że pogoda była dobra. Nie było zimno na pewno. Gdzie myśmy się załatwiały? Gdzieś były na podwórku jakieś ubikacje. Za dużo jest tego wszystkiego, żebym to wszystko spamiętała. Mama nie chciała w ogóle na ten temat rozmawiać ze mną. Wiem, że jak była kapitulacja 2 października, to myśmy odetchnęły. Ustawili nas, była kapitulacja i wyprowadzili nas do Pruszkowa. I wtedy szłyśmy całą Warszawą. Pamiętam obrazami. Pamiętam tych chłopców, te żywe trupy, tych siedzących, to co się widzi na filmach, to zwielokrotnione, bo to trwało parę godzin. Myśmy szły do kościoła na Woli. Na Woli w kościele był mały odpoczynek, a stamtąd do Pruszkowa.

Tam przecież [była] zajezdnia. Myśmy na tych szynach jedną noc spały. I tam się zaczął handel. Za najpiękniejsze brylanty ludzie kupowali kubki albo talerze, bo tam było dużo jedzenia. Tam przyjeżdżał Międzynarodowy Czerwony Krzyż i pokazowo ci bandyci nas karmili. I było pełno zakonnic, które przyjechały z Czerwonego Krzyża. I tylko krzyczały: „Nie jedzcie za dużo”, żeby nie umrzeć od przejedzenia. I moja mama zdobyła żyrandol z dziurą, bo nie miała za co kupić, gdzieś znalazła i do tego żyrandola wlewali nam zupę. A chleb rozdawali to właziłam i wtedy się nauczyłam wchodzić bez kolejki i załatwiać i to mi zostało – uwielbiam [załatwiać] bez kolejki. Przynosiłam chleb. Ale była segregacja i moja mama nie chciała iść do kobiet z dziećmi, do starców i do chorych, bo bała się, że to będzie koniec. Tylko wymalowała mnie, jakimś nie wiem burakiem. Jacyś nowi ludzie byli, każdy jeden drugiemu pomagał. Założyła mi buty na wysokich obcasach, jakaś pani dała, i zrobiła ze mnie kobietę. Dali nas do grupy młodych i zdrowych, ale przyszły zakonnice i przysięgały, żebyśmy szły do kobiet i dzieci, i starszych ludzi, i w ogóle, że na pewno nie pojedziemy. Mama im uwierzyła. Była druga segregacja. Wsadzili nas do bydlęcych wagonów i zawieźli nas przed Końskimi do gminy Odrowąż. Zawieźli nas na stację kolejową i na pieszo trzeba było z tej stacji iść do Odrowąża, a w Odrowążu dzielili warszawiaków po wsiach. Ale myśmy już wtedy niczego się nie bały, bo byłyśmy tylko warszawianki z Powstania Warszawskiego. I mama moja też wykorzystała to, że jest krawcową, i nie poszła do małej wioski, tylko chciała zostać w Odrowążu, bo tam nie było własowców. Myśmy się bardziej już bały własowców niż faszystów niemieckich. Bo ci nie wiedzieli, kogo oni mordują, gdzie oni są, w nich nic ludzkiego nie było. I została mama w Odrowążu, podeszła do jakiejś kobiety i powiedziała: „Ja chcę tu mieszkać. Ja jestem krawcowa”. Zostałyśmy w Odrowążu i w Odrowążu nas wyzwoliła armia radziecka w styczniu 1945 roku. Nikt nie wiedział, kim jesteśmy. Mama nie chciała powiedzieć. No ona mówiła: „Wiesz, jak ja powiem, to może oni wszyscy chcieliby mieć medal, order”. Oni nie wiedzieli, nie mogli wiedzieć, że jesteśmy Żydówkami. Myśmy były warszawianki.

  • Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, wszyscy mówią, że czuli, że to już jest Polska, że czuć było wolność. Wtedy też bały się panie powiedzieć, że jesteście Żydówkami?


Jeżeli my się teraz boimy… Ja się też boję, ale walczę z tym, mówiąc o tym. Jeżeli my się teraz boimy, tu większość siedzi za szafą. Sołtys Odrowąża powiedział mamie: „Zofio, oni już chcą listę warszawiaków, bo oni wszystkich was zabiorą”. Przecież oni już [chcieli] ludność Warszawy zniszczyć, potem wszystkich i kogo zostawić. Skąd? Nigdy nie chciałam i nie mówiłam. Pracowałam i nie mówiłam. Przecież nie pisało się i w ogóle nie było mowy o narodowości. Przecież wiadomo, kto ja jestem. Jestem Polką pochodzenia żydowskiego. Nie można inaczej tego definiować. Teraz się boimy, tylko ja z tym walczę i mówię o tym i dobrze mi, bo jak mówię, to ludziom, to cudownie jestem odbierana.

  • Czy pani odnalazła tę rodzinę w Krośniewicach?


Tak, oczywiście. Mama zaraz po wojnie tam była, pomagała. Ten pan był w policji, ale w wypadku stracił rękę. Ta pani była analfabetką, urodziła jedenaścioro dzieci, on oczywiście dużo pił. On ją zostawił. Mama tam często jeździła. Pytałam: „Mamusiu, może załatwimy im medal?”. Mama mówi: „Nie”. Mama nie chciała. Jedna noc. Mama nie chciała do tego wracać, opisywać tego wszystkiego. To dla mamy było horrorem. Dorosła kobieta dokonała rzeczy niemożliwej. Ale jak powstało Stowarzyszenie Dzieci Holokaustu szesnaście lat temu i widziałam te wszystkie sprawy i poznałam się w ŻIH-u [Żydowski Instytut Historyczny] z jedną panią i dowiedziałam się, że za jedną noc też można [odznaczyć], za przechowanie jedną noc. Więc pojechałam do Krośniewic. Jedenaście lat temu to było i stanęłam w rynku i zapytałam: „Czy tu są ludzie, którzy mieszkali tu przed wojną?”. Nie było nikogo. „Ale nazwisko Dziwirska”. „Pani Dziwirskiej nie ma, ale jest jej syn”. Dobra. Poszłam do tego syna, kupiłam ćwiartkę, od razu się kapnęłam, że coś będzie. Nie wiem, czy to był ten najstarszy, czy nie. No to się przedstawiłam. No to oczywiście, kto mnie nie zna. „Gdzie mama?” Powiedział, że mama jest w Barwicach w zachodniopomorskiem, tam mieszka, bo mąż ją zostawił i pojechała z tymi wszystkimi dziećmi, ale syn dorosły tu został. Dostałam adres, więc napisałam. Oczywiście się ucieszyły bardzo, że jestem, że żyję. Oczywiście wiedziały, ale się nie odzywałam, myśmy żyły już swoim życiem. Studiowałam w Moskwie, tam poznałam męża, wyszłam za mąż. Byłam stypendystką rządu polskiego.

  • Czy mąż wiedział, że pani jest pochodzenia żydowskiego?


Natychmiast, drugie spotkanie i powiedziałam. On się już prawie oświadczył, to mu powiedziałam. Śmiał się, bo go zawołałam na balkon w restauracji hotelu „Moskwa” w centrum Moskwy i chciałam mu coś powiedzieć. On myślał, że mu powiem, że mam troje nieślubnych dzieci, i zaczął się śmiać. Ale to mi nie przeszkadzało, moje akcje wzrastały.

  • Czy pani odnalazła panią Dziwirską?


Tak, znalazłam panią Dziwirską. Napisałam do niej, ona odpisała, to znaczy jej córka pisała, że bardzo się cieszą, że bardzo chciałyby się spotkać i od razu napisałam, że chcę załatwić z nimi te sprawy, ona telefonu nie miała, bo muszą się zgodzić obydwie strony. One się zgodziły. Pojechałam do Barwic, już wiedziałam, co one mają napisać, jak to się ma wszystko odbyć i te dokumenty zostały. Po prostu one napisały życiorys i ja. Myśmy ustaliły szczegóły, jak to było, i mama jeszcze żyła, pomogła, zgodziła się, nie miała nic naprzeciw. Złożyłam to w ŻIH-u i to poszło do Izraela. Izrael mnie zapytał, dlaczego tak późno, więc mnie nauczono, żebym odpowiedziała, że ta pani się nie zgadzała, nie chciała. Bo to jednak długo. I po dwóch latach dostała. Znów tam byłam, cudowna rzecz. Mam zdjęcia w domu, bo robiłam bardzo dużo zdjęć, jak widziałam jeszcze dobrze. Zdjęcia z dyplomem, z nią i z córkami. Bo synowie, jak to synowie, albo umarli, albo piją. Bardzo biedna była, trochę dostała pieniędzy, niedużo, bo oni niedużo dają. W każdym razie wiem, że wykupiła swoje mieszkanie i telefon założyła. I umarła w wieku 93 lat i podobno zawsze modliła się za mnie.

Jastrzębia Góra, 22czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Krystyna Nowak Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz, Marymont

Zobacz także

Nasz newsletter