Zofia Kowalewska „Zosia”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Zofia Kowalewska, pseudonim „Zosia”, urodziłam się 5 maja 1923 roku w Warszawie. Na początku byłam w Wojskowej Służbie Kobiet – WSK, której komendantką była Antonina Kon. [Ona] była wzorem dla mnie, przykładem, werbowała, organizowała patrole sanitarne szykujące się do Powstania.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć, z jakiej rodziny pochodziła?

Byłam z bardzo patriotycznej rodziny. Mój ojciec miał mieszkanie na Starym Mieście. W 1906 roku był zamach na gubernatora Skałona. W zamachu brał udział przyjaciel mojego ojca, który po wykonaniu zamachu spał w domu mojego ojca razem z nim. Proszę sobie wyobrazić, taki to był czas, znam to z opowiadań tylko mojej rodziny, że spali w jednym łóżku pod pierzyną i przyszli stójkowi rosyjscy, zrobili rewizję. Moja babcia Maria Jastrzębska do krupniku wrzuciła pistolet, jak zorientowała się [co się dzieje]. Oni przyszli i zabrali, wyciągnęli mojego ojca, bo był z brzegu. A ojciec pierzyną przykrył przyjaciela. Jego zabrali. Mój ojciec siedział jedenaście miesięcy w Cytadeli, w dziesiątym pawilonie. Miał wtedy dziewiętnaście lat.
Młodszy brat ojca, mój chrzestny ojciec, był rotmistrzem. Cały czas była atmosfera [patriotyczna]. Mój ojciec jak szedł głosować, chodził w meloniku, to wkładał sobie jedynkę Piłsudskiego za wstążkę melonika. Był wyjątkowym wielbicielem Piłsudskiego. Z kolei mój stryj był jako rotmistrz w 1918 roku, walczył u boku Piłsudskiego.

  • Czym zajmowała się pani matka? Czy pani matka prowadziła dom?

Byłam siódmym dzieckiem. Nigdy nie było nas siedmioro, bo jedne dzieci się rodziły, jedne umierały. Kiedy zaczęłam pracę konspiracyjną miałam szesnaście lat, to [był] 1939 rok, [wtedy] było nas tylko cztery. Tyle, jeżeli chodzi o rodzinę.

  • Proszę powiedzieć jak zapamiętała pani 1 września 1939 roku?

Bardzo zapamiętałam, bo proszę sobie wyobrazić, że już w naszej kamienicy na Starościńskiej 3, była [zorganizowana] OPL, taka przeciwlotnicza akcja i były dyżury. Właśnie z 30 [31 sierpnia] na 1 [września], kiedy ogłoszono, że wybuchła wojna, to stałam na dyżurze z moją koleżanką. Mieszkałam na parterze i moja siostra wstawała do pracy, nastawiała radio, to była godzina szósta i usłyszałam, że jest wojna.. Oczywiście z miejsca, lokatorzy… a tu wojsko na Rakowieckiej. Bo cała dzielnica, cała Rakowiecka zawsze miała wojsko i koszary. Jeszcze nasze wojsko stało i trzeba było im dowozić jedzenie. Kobiety gotowały, sąsiadki gotowały obiady, nosiłyśmy w kotłach.
Pamiętam też taki moment, to może wyda się wam dziwne, ale wyobraźcie sobie, kiedy nosiłyśmy, pamiętam wziął mnie jakiś, nie wiem, kto on był, rangi nie powiem i powiedział: „Dziewczyno, masz”. Dał mi klucze, ponieważ wiedział doskonale, kazali ludziom wynosić pościel, poduszki, bo wiadomo było, że jak przyjdzie okupant, to żeby ludzie korzystali. Dał mi klucze od szafy pancernej, w której miały być akta. Do tej szafy chodziłyśmy potem, bo chciałyśmy znaleźć się dowiedzieć, czy rzeczywiście [są akta], niestety [nie znalazłam]. Nawet złodzieje, ci, co chcieli, nie byli w stanie udźwignąć tych kas pancernych. Tak że zostały mi te klucze. Któryś, nie wiem czy to był kapitan, powiedział, żeby to ukryć, ponieważ widział nasze zaangażowanie w stosunku do żołnierzy.
Mało tego, potem były dyżury i obserwowaliśmy samoloty nadlatujące nad Warszawę. To też wciąż ostrzegało się jedną kamienicę, drugą. Ponieważ to był wrzesień, chodziłam do szkoły handlowej wieczorowej, ponieważ mój ojciec zmarł na serce nagle w wieku lat pięćdziesięciu i moja matka została prawie bez środków do życia. Nie miała, nie było możliwości. Siostry starsze już pracowały. A ja poszłam (tym bardziej, że wszystkie gimnazja były prywatne i trzeba było płacić), do szkoły handlowej i w tej szkole handlowej zostałam zwerbowana przez panią porucznik Antoninę Kon. Z miejsca dostałyśmy zadanie. Z ulicy Okopowej przynosiłyśmy, zabierałyśmy opatrunki angielskie pozostawione w 1939 roku, którymi miałam wypełniona całą komodę. Nawet nie wiedziałam, że jeden z tych opatrunków będzie służył do mojego ucisku. W każdym razie zbierałyśmy te materiały i oczywiście musiałyśmy przejść szkolenie.

  • W którym to było roku?

To był 1939 rok. Zaraz dosłownie, jak tylko weszli Niemcy. Chodziłam na Górnośląską do szkoły. Mieszkałam na Starościńskiej i pamiętam takie okropne momenty, jak tacy młodzi chłopcy hitlerowscy ze swastykami szli, pluli nam w twarz. Jak szło się, to nie było przecież możliwości jakiegoś odwetu.
Ale musiałam z czegoś żyć. Poszłam [do pracy], ponieważ w pobliżu mojego domu na Starościńskiej, przy ulicy Sandomierskiej była fabryka ciastek i czekoladek, pana Wiśniewskiego. Piszę o tym we wspomnieniach, bo ten człowiek bardzo dużo dobrej roboty zrobił. Dzięki temu, że tam można było jeść wszystkiego ile się chciało. Dlatego, że mnie to wszystko się przydało, w [utrzymaniu] mojej kondycji. Jeść można było, tylko nie wynosić. Jadłam czekolady. Byłam pakowaczką – pakowałam. Z blach zbierałam, pot oczy mi zalewał, ale szłam na szóstą rano do pracy, a potem biegłam do szkoły wieczorem, uczyć się. W międzyczasie przyszła możliwość praktycznego szkolenia sanitarnego. W szpitalu Świętego Ducha na Krakowskim Przedmieściu mieliśmy przydziały w ambulatoriach jak przywozili chorych, rannych.
Potem opieka nad chorymi w salach, przy salach, przy operacjach asystowałyśmy. Asystowałyśmy, to za mocne słowo, ale pamiętam taki [moment], potem śmiałam się, bo byłam już bardzo zmęczona, byłam przecież w nocy po [dniu] pracy. Pamiętam była operacja, miałam wtedy metr siedemdziesiąt (teraz jestem mniejsza), byłam wysoka. Pamiętam doktor Biechno polecił mi, żebym trzymała szczękę pacjenta, bo robili operację jamy Hajmora, młotkiem tam kuli. I tak jak byłam oswojona z operacjami, bo to bardzo ciekawe niektóre były i marzyłam, żeby być lekarzem, to pamiętam jak wtedy krzyknęli: „Rany Boskie! Ratujcie ją!”. Bo byłam tak biała, że za chwilę bym zemdlała. Po prostu przez to, że zęby, że twarz, to takie wrażenie, dla młodej dziewczyny.

  • To było częścią szkolenia, które pani przechodziła w konspiracji?

Oczywiście!

  • Czym jeszcze zajmowała się pani w konspiracji?

Przede wszystkim biuletyny, które się roznosiło do mieszkań. Miałam Filtrową, Plac Narutowicza. Oczywiście nie brało się jednej gazetki i to nie było możliwości, tylko w pończochach. W pończochach po kilka. Pamiętam kilka razy byłam obserwowana, ktoś mnie obserwował. Wchodziłam do bramy. Poza tym miałam jeszcze jedną taką bardzo ciężką przygodę, ale to był już rok… jeszcze nie powstało getto. Moją nauczycielkę i moją koleżankę– jej ojciec został rozstrzelany w Palmirach, mieszkaliśmy w jednej kamienicy, to [on] był na Pawiaku. Poszłam, żeby z nią nawiązać kontakt.
Pamiętam jak dziś, jak na Dzielnej z celi wypadł gryps. Nachylam się nad tym grypsem, a taki mały Żydziak – bo ja wiem może miał sześć, może siedem lat złapał ten gryps. A dopiero z odległości czasu zrozumiałam, w jakich oni byli warunkach. Pawiak był strzeżony przez policję polską, sam budynek. Policjant zauważył, że ja temu chłopakowi zabrałam [gryps]. Wiem, że musiałam oddać, [tak] że na tramwaj nie miałam. Dałam mu jakieś pieniądze – dwadzieścia czy trzydzieści groszy, musiałam na piechotę wracać z Dzielnej.

  • Temu chłopcu dała pani pieniądze?

Tak, a sama musiałam uciekać, bo ten policjant do mnie. Wpadłam do domu niepolskiego zamieszkałego przez Żydów, nieznajomych mi ludzi, tak że nikt by mnie nie wpuścił do mieszkania. To pamiętam jak dziś, wbiegłam na czwarte piętro, związałam swoje loki, jakoś się tam…. Na pewno mi się udało, żebym straciła wizerunek, kto mnie widział moment. Wyczekałam moment, kiedy policjant rozmawiał z kimś. Za jego plecami uciekłam, udało mi się. To był dla mnie bardzo szokujący [moment]. Miałam pretensje do tego dzieciaka, człowiek nie wiedział jak tam [jest]. Dopiero widziałam dzieci leżące, bawiące się w getcie. Bawili się jedni Żydzi, ci bogatsi, a biedne dzieci leżały na chodniku i żebrały. Pojęcie wojny, to trudno opisać i żeby oceniać z odległości czasu. Teraz jak człowiek starszy patrzy na to wszystko, to ma zupełnie inny wizerunek tego wszystkiego, co było. W każdym razie pamiętam, że jak już rozstrzelali ojca mojej przyjaciółki, doktora Chorzewskiego w Pamirach (lekarzy wtedy rozstrzeliwali), to ksiądz Zieja tam święcił cmentarz rozstrzelanych.

  • Brała tez pani udział w akcji „N”. Czy może pani o tym opowiedzieć?

Najpierw był „Biuletyn” i było szkolenie. Szkolenia sanitarne [odbywały się] w moim mieszkaniu. Przychodzili lekarze – wykłady [mieli]. Potem z wojskowego przychodziła instruktorka, która uczyła nas stopni wojskowych niemieckich. To w moim mieszkaniu się odbywało. Dlaczego? Miałam pseudonim „Ewa”, a miałam sąsiadkę, której córka chodziła z Niemcem i ona mówi: „Co tacy starsi panowie przychodzą do pani Zosi?”, a moja mama mówi: „Jacy starsi panowie?”. „No widziałam, widziałam, bo Zosia pójdzie tam, gdzie nie była jeszcze”. Po tym wszystkim, jak ktoś się pytał o „Zosię” (bo ona specjalnie wchodziła), to ona już nie miała [podejrzeń]… Stąd zmieniłam pseudonim z „Ewy” na „Zosię”. Tak że po tym wszystkim to była konspiracja i biuletyny zanosiło [się] do polskich domów. Do ludzi, którzy… My byliśmy tylko łącznikami. Akcja „N” była dopiero w roku 1942, kiedy już była wojna sowiecko – niemiecka i nawet widziałam, bo u ojca [mojej koleżanki], co został stracony, to w piecu była radiostacja tak że myśmy słuchali. Potem jeszcze były różne takie możliwości, że dochodziły wiadomości takie czy inne. Kiedy powstała akcja „N”, to była tak fantastycznie… Dowiedziałam się, przyznam się szczerze, nie znałam na tyle niemieckiego ale tak pisane językiem, takim gramatycznym, że Niemcy byli przekonani, dowiedziałam się już po wojnie, że to jest dywersja w ich oddziałach. A to Jeziorański, historię Jeziorańskiego znacie, to on nadawał. Było tyle ludzi zginęło… Oni drukowali i jak mnie dostarczyli dziesięć, [czy] ileś egzemplarzy i moją rolą… Tylko ciekawa sprawa, już mnie tutaj nikt nie uczył, to musiałam na swój własny spryt, inteligencję, Miałam w fabryce koleżankę, która miała kuzyna. Pamiętam jak dziś, o niemieckim nazwisku Makrfart. Ulica Jaworzyńska była zamieszkała, bo wszystkie te eleganckie domy, były zamieszkałe przez Niemców. Ponieważ byłam blondynką, wysoką, więc wchodziłam do dozorczyni, mówiłam, że przyjechałam z Berlina. Starałam się mówić tak niewyraźnie, że przyjechałam odwiedzić rodzinę, ale nie pamiętam [gdzie mieszka] „Może by pani mi powiedziała, bo muszę tu swoją rodzinę poszukać”. Ona mówi tak: „Bo tu pod piątym, pod siódmym, pod dziesiątym…” I ona mi wymienia powiedzmy sześć czy siedem numerów mieszkań, a w tym domu, bo wcześniej sprawdziłam, były skrzynki drewniane takie, że listonosz nie otwierał, tylko listy wpuszczał tak do tych drewnianych skrzynek. Tak że była cudownie, łatwa praca.

  • Bo od razu pani wiedziała gdzie mieszkają Niemcy i do tych skrzynek pani wrzucała.

Wyciągałam z pończoch i wrzucałam do [skrzynek]. Ale to wszystko ma swój… To była jedna metoda, cudownie mi się udawało, à propos tej Jaworzyńskiej, do momentu, kiedy już cała szczęśliwa, że wrzuciłam, a odległość między bramą wyjściową a tymi skrzynkami, to była jak od tej biblioteki do mojego siedzenia. Odwracam się, a za mną stoi ogromny szwab. Dosłownie zdębiałam. Przeprosiłam go, coś bąknęłam. On mnie przepuścił, bo nie wiedział, on mnie widział tylko z tyłu w momencie, może myślał, że z skrzynki, wybierałam. Nie wiem, w jakim momencie. W każdym razie jak tylko wyszłam od niego, jak otworzył swoją skrzynkę, to z miejsca, od razu kula w łeb. To ja przez Jaworzyńską do kościoła Zbawiciela, przez kościół… A jeszcze co ćwiczyłam? Ćwiczyłam wskakiwanie i wyskakiwanie do tramwaju. Bo tramwaje były takie otwarte pomosty. Byłam tak przez kolegów wyćwiczona. Uczyłam się tutaj jak [ulica] Sucha i Korzeniowskiego, jak się jedzie na Ochotę, na tym zakręcie na placu Zbawiciela uczyłam się wskakiwać i wyskakiwać. Jak mi się to bardzo przydało! Bo jak wyskoczyłam z kościoła, przez kościół przebiegłam do Marszałkowskiej i od razu przy rogu Marszałkowskiej i placu wskoczyłam do tramwaju. Nie wierzycie, serce miałam na ramieniu, myślałam, że wyskoczy mi… Wiedziałam, że miałam bardzo dużo szczęścia. Bardzo dużo. Kiedyś szłam, to rozstrzeliwali na Nowym Świecie, wyciągali ludność cywilną. Szłam na szkolenie do Świętego Ducha na Krakowskie Przedmieście, dosłownie zdążyłam przejechać i jak już byłam, to słyszałam strzały, ale już byłam na tym [szkoleniu]. Tak że szczęście i Opatrzność Boska nade mną czuwała.

  • W ramach akcji „N” miała pani też druga metodę, zostawiała pani materiały w tramwajach.

Wsiadałam na rogu, przy SGGW. Wsiadałam przez przedział Nur für Deutsche, brałam książkę, udawałam, że czytam, a były szyby wpuszczane do wewnątrz i takie były występy w szybach. Takie były tramwaje. Nie to, że ja wrzucałam. Moją rolą było to, żebym była pewna, że to trafia do żołnierza. Kładłam jedną gazetkę, kładłam drugą, trzecią, czwartą. To był taki przedział, gdzie tylko osiem miejsc było dla Nur für Deutsche, a reszta była dla Polaków. Kiedy już położyłam [gazetki] szyba od pomostu była malowana na granatowo, nikt nie widział mnie. Konduktor, motorniczy mnie nie widział, ja taka szczęśliwa, ale nie wysiadałam. Wzięłam książkę i udawałam, że czytam. Nic nie widziałam co trzymałam, modliłam się, żeby on ruszył, a on otwiera pomost i patrzy na gazetki i na mnie. A to przeważnie folksdojcze pracowali na tych stanowiskach. Na mnie, na gazetki i na mnie. Siedziałam, myślę: „Boże, żeby on ruszył!”. Myślałam, że to wiek trwał. Pokiwał głową, ruszył. Jak już dojechał do Niepodległości i do Wiśniowej, tam wsiadali żołnierze – lotnicy, bo tam były koszary lotników, to wysiadałam. Wiedziałam, że spełniłam obowiązek tak jak trzeba. To były dwie metody, na akcje „N”.
Potem, jak się już z Jeziorańskim spotykałam, u nas była taka msza nawet uroczysta u Świętego Michała na 27 września – rocznica kapitulacji Mokotowa i był Jeziorański – pięknie przemawiał. Śpiewał nam chór Stuligrosza. Tak pięknie dzieci śpiewały, wyjęłam znaczek „Basztowski.” Potem WSK zostało włączone do „Baszty”, bo „Baszta” się na Żoliborzu… W ogóle nie było takiego rozeznania w przygotowaniu samego Powstania, w topografii miasta, że bardzo często dowódcami poszczególnych byli ludzie, którzy nie znali dzielnicy. To było bardzo ważne, ale tak było. Niestety, bo ciągle się warzyli czy tak czy tak. W każdym razie odpięłam znaczek i dyrygentowi dałam znaczek. Dostałam wtedy od pani burmistrz Mokotowa i od Jeziorańskiego uściski i pani burmistrz, bo ona kwiaty dawała Jeziorańskiemu i naszemu… Dostałam piękny bukiet kwiatów, ściskali mnie. Powiedziałam do Jeziorańskiego: „Pan był głównym ogniwem, a ja byłam ostatnim pionkiem”. Ściskaliśmy się bardzo. Bardzo szanowałam, bardzo byłam przywiązana do tej osoby, on też moje wspomnienia ode mnie dostał.
Tak że jeżeli chodzi o akcję „N”, to poczytuję sobie, mówię wam szczerze, po tym wszystkim jak już poszłam na Mokotów, to umieściłam się za nim poszłam… Dowiedziałam się, że mojemu chłopakowi, który mieszkał w jednym domu ze mną w kamienicy, że pierwszego dnia, jeszcze nie zdążył dojść do swojego oddziału, Niemiec strzelił za ucho i pocisk okiem wyszedł.

  • Czy może pani powiedzieć, gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Musiałam zameldować siebie i cały patrol na ulicy Racławickiej 3. Tam był, tak jak punkt zborny i tam dostałyśmy przydział do poszczególnych grup żołnierzy i rozchodziliśmy się do miejsca akcji. Była taka sytuacja, że nie mogłyśmy iść wszystkie osiem, tylko się szło po dwie, po trzy. Moją zastępczynią była koleżanka z tego samego domu, jedna z córek lekarza, który został stracony, Ewa. Pamięta pani nazwisko? Ewa Chorzewska. Ona miała, jej zadaniem było, że[by] doszły wszystkie i miała po mnie i jeszcze jedną dziewczynę, wrócić. Jest godzina, patrzę, jest godzina, że co to się w ogóle stało. Już niewiele myśląc – idę tam. Okazuje się, ona się śmieje, bo poszła do fryzjera, że jak ją zabiją, to żeby ładnie wyglądała. Jednej rzeczy nie zapomnę mojej ukochanej matce. Odchodząc byłam tak… A moja siostra mieszkała w Śródmieściu, urodziła dziecko, trzytygodniowe dziecko miała. Wiedziała o wszystkim, matka wiedziała o mojej konspiracji, pomagała mnie. Mówię: „Mamo, za trzy dni się spotkamy. Idź do Ireny, jak najszybciej. Idź do Ireny. Idź. Spotkamy się za trzy dni”. Pocałowałam ją, byłam jej tak wdzięczna, że ona nie powiedziała ani jednego słowa, ani jednego słowa. Dosłownie nie powiedziała nic. Okazało się, że ona poszła do sąsiadki, do matki mojego chłopaka. Poszła, tam jej dali wódkę i ona ledwo doszła do Śródmieścia. Tak wyglądał mój pierwszy dzień.
Z Racławickiej, z chłopcami przeszłam na Słoneczną. Na Słonecznej, w dwóch mieszkaniach byłyśmy rozlokowane. I to, co opowiadam, że właśnie tutaj był gołębiarz, który strzelał do dzieci, się obserwowało. Bo nie było akcji żadnej, bo od razu ten punkt, który miałyśmy zdobywać…

  • Panie zorganizowały punkt sanitarny na Słonecznej…

Nie zdążyłam nawet zorganizować, bo nie miałam czego organizować, tylko my byliśmy do dyspozycji. Dowódcą na Placu Unii, miał być pułkownik Hryniewiecki. To wspaniała postać. Powiedzieli, że on sobie chyba życie odebrał, bo on do tej pory… Nikt ostatecznie nie wie. W każdym razie ten punkt, dowództwo miało być na Placu Unii. Okazało się, że w ogóle nie mogło być i zostało przeniesione na Mokotów, dalszy Mokotów. Bo od Madalińskiego jeszcze był walczący Mokotów. Tylko, żeby się dostać na tą część walczącą, w końcu nawiązało się kontakt, że dolnym Mokotowem poprzez Chełmską do Królikarni i żeby przejść na… Przyszła po nas łączniczka i przeprowadziła nas. Zameldowałam się u komendantki kolumny, bo ona już miała na Krasickiego swój oddział Wojskowej Służby Kobiet. Zameldowałam swój oddział, po drodze jak szłam, to prosili o sanitariuszki, bo w ogóle ci, co walczyli na dolnym Mokotowie nie mieli... W każdym razie po tym znów padła taka decyzja, też pamiętam zbieraliśmy się rano, śpiewaliśmy razem „Boże coś Polskę.” Oni: „Słuchajcie dziewczyny, teraz jest poważna akcja”. Potrzeba na dolnym Mokotowie… A jeszcze chciałam, bo prosili mnie ci żołnierze, co byli między innymi na Chocimskiej, ranni, żeby ich zabrać…. Kontakt jakiś.

  • Pierwszego dnia Powstania atak żołnierzy z pani oddziału się nie udał.

Bardzo ważną rzecz pani poruszyła, bo właśnie poszli do Lasów Chojnowskich. Wycofało się dowództwo.

  • Nie udał się atak, tak? Ci co przeżyli wycofali się do Lasów Chojnowskich?

Wycofali się do Lasów Chojnowskich i zostało kilku. Potem dozorca ich wydał i „ukraińcy” rozstrzelali ich. Meldowałam się u porucznika – Wojtek „Mały”, Dałam jedną sanitariuszkę i dałam łączniczkę, miałam dwie łączniczki. Dwie umieściłam w szpitalu na Chocimskiej, a reszta, które chciały i reszta, nawet ta Ewa, co chciała ładnie wyglądać, to jeszcze poszłam, ponieważ… Założyłam opaskę, jak pracowałam w fabryce, to miałam szkolenie i byłam taką jak gdyby od nalotów. Miałam po niemiecku takie zaświadczenie, że prowadzę służbę sanitarną. To mi bardzo pomogło, więc idąc do swojego domu, ze Słonecznej na Starościńską, założyłam czerwony krzyż, opaskę i właśnie z tą Ewą, ona została. Matka jej miała młodsze rodzeństwo, a ja dowiedziałam się tam, że mój chłopak jest w szpitalu na Chocimskiej bez oka. Poszłam z jego matką do niego. On błagał, żeby jego też zabrać. Oczywiście ja zaraz musiałam się przedostać… Przyrzekałam, że zabiorę. W nocy poszłam do folksdojcza, narwałam brzoskwiń, narwałam kwiatów. Nim odeszłam napisałam do niego list. Wcale go nie kochałam, ale napisałam, żeby go pocieszyć, żeby się nie martwił, że on dla mnie… Zaniosłam jemu te owoce, zaniosłam kwiaty i to było nasze rozstanie.

  • Temu swojemu chłopakowi, tak?

Temu swojemu chłopakowi. Jak już nawiązałam kontakt z Konówną, już jestem w tej chwili na Krasickiego i teraz mam możliwość brania udziału… Ponieważ potrzebują na dolnym Mokotowie sanitariuszek. Konówna mówi: „Na ochotnika”. Poszły nas trzy: Marysia Iłowiecka, Marysia Maliszewska i ja. Dostałyśmy patrole, te co przyszły ze mną, a jeszcze dostałam… Bo przepłynęła, to jest bardzo ważne, to co chcę powiedzieć teraz, przepłynęła „Sawa”, przepłynęła „Storczyk”, przepłynęły z Grochowa przez Wisłę i zameldowały się u naszego dowódcy, do właściwego lekarza, który objął dowództwo nad moim patrolem, doktor Sławek Czerwiński, Zdobysław Czerwiński „Sławek”, mam nawet jego zdjęcie. Nawet zastanawiam się, zdjęcia do muzeum nie dałam, a powinnam dać. Poszliśmy tam i wtedy szykowała się akcja na koszary, na Podchorążych. Jest nas, mam obstawę, mam „Storczyk”, mam „Lilkę”, mam chłopaczka takiego dwunastoletniego i teraz do mnie mówi doktor „Sławek” i porucznik: „Siostro, siostra weźmie cywilów do noszy”. A to ten chory…, a to on nie… W końcu ktoś tam wyszedł, ale nic z tych rzeczy. Pamiętam taką akcję. Idziemy, to było o pierwszej w nocy, to było 27 sierpnia, była akcja na koszary, na Podchorążych. Ja z „Sawą”… Z „Sawą”, tą właśnie co przepłynęła, idziemy za tyralierą żołnierzy, którzy mają trochę broni. Nie było to [tyle], żeby starczyło dla całego oddziału, tak że ci co idą atakować, idziemy na samym przodzie. Potem idą żołnierze, ci, co trochę mają broń i na końcu idą nosze i sanitariuszki. Pamiętam właśnie ten moment, kiedy idziemy, atakujemy. Słuchajcie, to jest nie do opisania. Było dwóch cywilów, siedziało w krzakach ze spuszczonymi spodniami, nie byli w stanie iść. I raptem krzyczy: „Siostro!”. Biegnę, otwartą ranę brzuszną ma chłopak. Co ja mogę zrobić? Tylko zastrzyk i nic dalej. W każdym razie idziemy i Sielecka jest i Podchorążych. W trawie krzyczy: „Ratunku!”. Znowu z „Sawą” z noszami przez płot przechodzimy.
W pierwszym dniu moja koleżanka, Iłowiecka, dostała w samo serce. Ale dopiero się na drugi dzień dowiedziałam. Ja byłam u „Krawca”, ona była u „Gustawa”, a jeszcze inna u „Gryfa”. Trzy kompanie i każda inna.
Ale wracam do tego przejścia. Oczywiście myśmy zdobyli budynek, tak że mogłam zrobić prowizoryczny punkt sanitarny. Tapczan, wiem, że jakieś skrzynki denaturatu, jakieś nawet narzędzia chirurgiczne. Widocznie oni mieli też swoje. Tak że to była wielka zdobycz. Teraz właśnie mamy punkt, idziemy, ciągniemy rannego na noszach, bo on miał granat i jak jemu strzelili to… Czołgamy się. Co znaczy los, co znaczy zrządzenie, że czołgamy się z tymi noszami. Furażerkę miałam, to furażerkę miałam przestrzeloną i nic mi wtedy [się nie stało], wyszłam wtedy cało. Wyciągnęłyśmy tylko zza płotu tego [rannego], dostał zastrzyk. Miał pseudonim „Prus”, dostał zastrzyk morfiny i pochowaliśmy go. To był taki mój wielki chrzest bojowy na tym… W tym punkcie jesteśmy prawie trzy doby. Idzie do nas łączniczka, kocioł grochówki niosą nam, żeby dać jeść na oddział. Zauważyli ją, jest postrzelona, ma całą pierś naszpikowaną odłamkami. Piszę w swoich wspomnienia o niej, ona miała pseudonim „Proch”. Ona mówi: „Koleżanko – ona nie znała mojego pseudonimu, to była dla mnie zupełnie nieznajoma osoba – mam dwadzieścia trzy lata, ja chcę żyć. Ratuj mnie!”. Mówię jej: „Cicho bądź »Proch«, cicho bądź”. Nie mogłam wyciągać tych odłamków, bo to jak pieczeń, ona miała… Tylko zrobiłam opatrunek i [poprosiłam] chłopaków, żeby ją zanieśli do szpitala na Chełmskiej, bo to był szpital, kiedyś dom starców. Nie wiedziałam. Ona tam była i oni wszystkich naszych rannych, ci noszowi [wzięli]. Potem taki porucznik „Roch” był ranny, potem jeszcze tam było.
Pracowałyśmy, ale „Proch” jak dziś pamiętam, że ja miałam butelkę – nie wiem, jak to było – waleriany. Nie wytrzymywałam psychicznie, to wypiłam tą butelkę. Potem już dosłownie… Mało tego, ona mówi, że lekarz nam daje znać, żebyśmy sobie odpoczęły, że wymienią nas. Powiedziałam: „Ja nie odchodzę, nie odchodzę”. A „Sawa” mówi do mnie („Sawa”, ta co przepłynęła z Grochowa), ona mówi: „Pozwól, że ja pójdę odwiedzić naszych rannych”. To był 30 sierpnia, ona poszła odwiedzić naszych rannych do szpitala. Nie wiedziałam, że [akurat] w tym szpitalu, bo jej ojciec był lekarzem Szpitala Ujazdowskiego. Taka dziwna rzecz, że ten szpital, w którym ja zaczynałam, ojciec był lekarzem i on w tym szpitalu ewakuowany był na tą ulicę Chełmską. Ona poszła przy okazji odwiedzić ojca i matkę, bo matka tam była, i poszła odwiedzić naszych rannych. Ojciec ją zatrzymywał z matką: „Poczekaj”. Ona mówi: „Zaraz wrócę”. Kiedy ona poszła, do tego „Lecha”, do „Proch”, poszła ich odwiedzić, bomba zapalająco-burząca upadła w to skrzydło i połamała szpital. Słuchajcie! Ja do końca [życia] ciągle widzę ten [obraz]. Dzisiaj minęło sześćdziesiąt lat! „Strzelajcie!”. A okna były zakratowane, potem dopiero się dowiedziałam, że ona była na parterze, a okna były zakratowane, że nie można się było wydostać ani z jednej strony, ani z drugiej. Ona płonęła na oczach rodziców. Nie wiedziałam, czy ona tam jest, nie wiedziałam. Ten pan, mój doktór „Sławek”, mówi: „Strzelajcie! Dobijajcie!”. Nie wiadomo, skakali z okien [z] wyższych [pięter]. To był 30 sierpnia.
Jest 30 sierpnia, idziemy na odpoczynek. A jeszcze jak się ta akcja zaczynała na Podchorążych, to mój mąż miał grupę łączności, on właśnie… Ja tak po omacku, jakąś kawę, nic nie wiedzieliśmy o sobie, tylko wiedziałam, że on „Longinus” i potem jak już poszliśmy na odpoczynek, to wiadomo żeśmy się poznali przy dowództwie naszym, rotmistrzu „Gardzie”, który był naszym wspólnym dowódcą, ale to jest inna sprawa. Ale teraz wracam do bardzo ważnej sprawy. Wyobraźcie sobie, że ona spaliła się. Oczywiście nas wycofują. Nie mamy szans dalszego [oporu], to co zdobyło się, to trzeba było zostawić, bo ani nie było kim, ani czym bronić dalej tego obiektu. Za Podchorążych dostałam właśnie Krzyż Walecznych.

  • Bo pani została ranna ciężko…

Zaraz to powiem, za moment. Doktor „Sławek” mówi: „Słuchajcie, dziewczyny, jest taka sytuacja – nie mamy opatrunków, wszystko się kończy”. A mój przyszły mąż – „Longinus”, miał metr dziewięćdziesiąt dwa, ale chodził rowami, bo to się rowami szło. On szedł, miał krzyżyk na szyi, mówił: „Jak mnie ma Pan Bóg zabrać, to mnie zabierze” – [chodził] wyprostowany, wszędzie pierwszy. Jak leje po bombach, to on musiał te przewody łączyć, żeby był kontakt z całym Mokotowem. Bardzo nam wszystkim imponował. On mówi: „Wobec takiej sytuacji…”. Odpoczywaliśmy, to była doba, nie więcej, w każdym razie poszłam, zgłosiłam się na ochotnika i wzięłam taką „Lilkę”, jedną z moich dziewcząt, żeby pójść do gmachu higieny na rogu Puławskiej i Dolnej po materiały sanitarne. „Longinus” mówi: „Przeprowadzę was” – ponieważ on chodził ciągle, tak że znał te przejścia rowami. „Spotkamy się w bunkrze na rogu Dolnej i Belwederskiej, żebym z powrotem was przeprowadził”. Poszłyśmy. Wzięłam te materiały i wszystko, co się dało, i wracamy.
Kiedy wracamy, to jest 2 września. Oczywiście do tego bunkra nie wchodzimy, bo ani nie było mowy, bo nie chodziło o naszą osłonę. A z Sadyby biegną ludzie. Ludzie biegną! Płoną! Palą się! Bo Sadyba padła… To 2 września, a już płonie Sadyba. Jakżesz ja mogłam nie pójść ratować tych ludzi. Nie w akcji [rannych], tylko cywili… Nie wiem, czy to byli żołnierze, czy to byli… Teraz mówią nam, a niektórzy… A samoloty latają tak, że widać pilota. Oczywiście mam opaskę, jestem już w kombinezonie tej, co została zastrzelona, Teresy Iłowieckiej „Marysi” – trudno się ukryć. Mówią, że przy kościele Świętego Kazimierza na Chełmskiej w altance są ranni. I ja z moją „Lilką” pod siatką wchodzimy do altanki, jest koza – kuchenka, ziemniaki. Tam leżą ranni, jakieś dwie, trzy osoby. Jeszcze się nie zdążyłam zorientować i wpada granatnik, i raptem siadam, moja ręka odpada, tak że normalnie nie wiem… Odpada. Nic nie widzę, ciemno, popiół z „kozy” [się rozsypał], twarz mam czarną, bo broda i szyja ranna. Musiałam wyglądać makabrycznie, ale zobaczyłam, że nogami mogę [ruszać]. Byłam ranna, ale wstałam. Wstałam, wzięłam tą rękę tak do siebie, przytuliłam rękę do siebie i biegnę do domu parafialnego przy kościele po ratunek. Mówię: „Słuchajcie, idźcie tu i tu, zawiadomcie dowódcę. Kto będzie mógł mnie pomóc?”. Dziewczynka może piętnastoletnia, miałam właśnie opatrunek, o którym mówiłam na początku, angielski, w kieszeni. Okazało się, trudny, bo to ucisk trzeba zrobić umiejętnie. Ona mnie tam owinęła, owinęła, zawinęła... Mówię: „Słuchaj, tu mam w kieszeni opium, masz dać”. Kazałam „Lilkę” moją przynieść, bo ona w nogę była ranna. Przynieśli ją i opatrzyli. Przyszedł nasz doktór „Sławek”, mówi: „Zośka! Coś ty szalona!”. Oczywiście jeszcze nam dołożył morfinę, oczywiście bólu się nie czuje. Słuchajcie, jeżeli mówi się o narkomanach, to jak mnie nieśli tymi rowami na Dolną do szkoły, bo tam był ten punkt, to mi się wydawało, że mnie niosą do nieba. W każdym razie przynieśli nas tam, ale byli przekonani, nie byli zorientowani, że ja nie miałam właściwego opatrunku, tylko to wszystko krwawiło, bo był strzaskany staw i mnie dopiero wrzucili na łóżko w klasie, bo to szkoła powszechna, rzucili w tym kombinezonie, w tym wszystkim. „Lilkę” [położyli] na drugie łóżko i tak do świtu. Rano, jak już przyszli po mnie, to musieli pociąć cały kombinezon w kawałkach, żeby mnie mogli zanieść na właściwy opatrunek. Był doktór „Michał” (pseudonim) Zawadzki, on mi dał pierwszą, właściwą pomoc, jeszcze zeszłam, mimo wszystko zeszłam, chłopaki mnie prowadzili. Zeszłam na dół do tego pokoju, gdzie opatrunkowy, i on mi wyrywał na żywca te kości, te drzazgi – tak jak się przerąbie mięso, to wyrywał mi te kości na żywca. Nie wydawałam dźwięku. Potem, jak już leżałam, on powiedział: „Zobaczcie, zobaczcie chłopaki, to jest dziewczyna”. Oczywiście – pamiętam jak dziś – musieli mnie rozebrać do naga. Zaczęli sobie żartować, jak to lekarze, że na piersi… W każdym razie już z powrotem nie weszłam, bo straciłam przytomność i tu się zaczęła dla mnie gehenna. Leżałam w klasie, gdzie leżało trzydziestu chłopców i nas leżało trzy: moja „Lilka”, ja i „Dolores” bez nogi na pierwszym piętrze. Wtedy nakręcanie, [były] „krowy”. Wiadomo było, że jak już uderzą, to będzie [po nas]. Ale już wiedziałam, znałam los szpitali polowych. Podrywają się ci wszyscy, co mogą, podrywają się i uciekają na dół. Moją „Lilkę”, a ja jeszcze… Byłam ranna w czwartek, a to była chyba niedziela czy sobota. Jakaś nauczycielka przyszła, przyniosła nam placuszki upieczone z razowej mąki, po prostu żeby nas wzmocnić. Dostałam takiego ataku wątroby, że zalała mnie żółć. To było koszmarne.
I właśnie – co strach może... Jak bomba, ta „krowa” nakręcana uderzy, to wiadomo, że jak uderzy w jedno miejsce, to następne pociski uderzą w ten sam obiekt. I raptem wali się, to było drugie i ostatnie piętro i nasz narożnik sypie się. Oczywiście wszyscy uciekają. Zostaje tylko „Dolores” i zostaję ja, bo „Lilkę” moją, ponieważ ona taka malutka, ktoś chwycił. Wyobraźcie sobie, co strach może – ja się podrywam, podrywam się. Nie wiem kogo, złapałam kogoś za poły, za jakieś ubranie, nie wiem co dalej, musiałam stracić przytomność. Potem, czy chcieli, czy nie chcieli, musieli mnie znieść do piwnicy i tak wyszłam z Dolnej. Z Dolnej przenosili nas na Racławicką. Ciekawa sprawa, że wracam do tego miejsca na Racławickiej 3, z którego zaczynałam swoje Powstanie, wracam do piwnicy. Tam znowuż między tymi domami, z jednego budynku do drugiego są takie dziury, żeby można było chodzić. Pamiętam, leżę, a nogę miałam ranną, udo miałam bardzo ranne, bolące, gnijące, to od razu gangrena się momentalnie [wdała], zaczęło ropieć. Leżę już na Racławickiej i leży koło mnie kolega „Jumbo”, bardzo dzielny, miał Virtuti Militari, mówi: „Zośka, odwróć się, bo mnie tak dupa boli!”. Bo on był ranny w pośladki. Mówię: „»Jumbo«, przestań!”. Leżałam na materacyku z łóżeczka dziecinnego. Proszę sobie wyobrazić, przy mojej długości 170 cm nogi moje zwisały poza materacyk. Kto przechodził do tej dziury, to zawadzał o moje nogi. To trwało, to nie było długo, bo ja wiem ile, może półtora dnia, może ileś, ale wystarczyło. Teraz kombinują, bo na Misyjnej (Misyjna to taka mała uliczka od Racławickiej) siostry zakonne miały mały budynek i były fundamenty, same tylko fundamenty, piwnice. Teraz niosą mnie do piwnicy, bo już nie ma miejsca nigdzie. Niosą mnie po takich schodkach. Schodzą, jak to do piwnicy, wiem, że leżał właśnie „Kasznica” (co dawał komunię księdzu Ziei), koło mnie leżał zaraz przy schodach, ja leżałam druga. Na takim tapczanie to leżałam na materacyku, a dalej leżała moja „Lilka” i tu się kończyła piwnica w jedną stronę. To było tylko belkami popodstawiane. W piwnicy przeleżałam do 29 [września]. Przychodzili, [pytali]: „Dlaczego nie wywiesimy Czerwonego Krzyża?”. Opatrunki to z rivanolu tylko troszeczkę… Gniło wszystko. Gangrena. Nogi, ręce, no w ogóle koniec. [...] Właśnie zjawia się ten moment, co mówię, co wspomniałam na początku, że przychodzi do nas ksiądz Zieja, dawał nam komunię, oleje, szykował nas na śmierć. Niczego się nie bałam, bo Powstanie zaczynałam (Jeszcze nie wiem, czy mogę wejść z tym jednym fragmentem. Powstanie zaczynałam… Powstanie wybuchło we wtorek, a w niedzielę na Kazimierzowskiej u sióstr ksiądz Rostworowski znany bardzo, też wtedy brałam udział na Starym Mieście i w Śródmieściu robił nam msze wyjścia do Powstania i powiedział nam: „Pamiętajcie, jesteście żołnierzami. Będziecie ratować ludzkie życia, a waszym wodzem jest Chrystus. Pamiętajcie o tym”. Tak się zaczynało moje Powstanie).
W każdym razie ksiądz Zieja nam dawał komunię, przychodził. Zabierają, przychodzą, karzą wychodzić z piwnicy lżej rannym. Ci, co mogą, to wstają, wychodzą o kulach nie o kulach. Zostaje nas, ja wiem ile – jeden taki, co już umiera, „Lilkę” moją ktoś złapał, zostaje w tej piwnicy. Właśnie ksiądz Zieja… Najsampierw jest taki moment, że idą żołnierze, którzy najsampierw od razu chcą nas rozstrzelać. Tam ktoś ich powstrzymuje i ruga nas, dlaczego żeśmy Czerwonego Krzyża nie wywiesili…

  • To byli już niemieccy żołnierze?

Tak, to już niemieccy. Potem dopiero, to już po wszystkim, to ksiądz Zieja, wyrzucają jego, zabierają lekarza, zabierają dwie dziewczyny, które są sanitariuszkami przy nas i nas mają albo spalić, albo rozstrzelać. Pamiętam tylko, jeszcze nim oni przyszli, jak chodzili w tych buciorach nad nami, to tak słychać. Powiedziałam: „Boże! Pamiętajcie, tylko ciii, spokojnie. Boże! Tylko żebym już nie była ranna! Żeby jak już będzie strzelał, żeby trafnie, żeby…”. Okazuje się, dowiaduję się dopiero po latach, po Powstaniu, że wtedy kiedy już wyprowadzają księdza Zieję, zobaczył krzyżyk na szyi tego Niemca i do niego mówi po niemiecku: „Ty, katolik? Idziesz zabijać? Kogo?”. Oni wtedy powiedzieli, że nas wywiozą. Przyjechały furmanki chłopów podwarszawskich i nas na waleta tak układali. Mnie na samym końcu, bo myśleli, że mnie to już nie ma po co zabierać, ale jak „Lilka” już położona, ona powiedziała, że ze mną tak na waleta leży.
Wiozą nas furmankami na Wyścigi jako osłonę dział lotniczych, wiozą nas rannych. Pamiętam taki moment, oczywiście pełno szkła, zgliszcza, oślepłam, bo przecież prawie miesiąc w piwnicy [leżałam], w gorączce pewnie, bo nikt wtedy nie mierzył temperatury. Miałam chyba ze czterdzieści stopni albo i więcej, w każdym razie mnie było wszystko jedno. I tak stoją, stoją szpalerem Niemcy, tak nas konwojują, te nasze furmanki. Niemiec rzuca na naszą furmankę jabłko, jabłko rzuca. Żadna z nas, ani ja ani „Lilka” nie chce, a jesteśmy spragnione, popękane usta – żadna z nas nie jest w stanie wyciągnąć ręki po to jabłko. On stoi. Pamiętam twarz Niemca, kiwa głową, może miał dzieci w naszym wieku. Wywieźli nas na Wyścigi. W stajniach kładą nas na sianie, w stajniach kładą nas jedno przy drugim. Ale tam już się zjawia RGO i daje jakąś cebulę, jakieś jabłko, coś tam wlewają do ust. Tam jest taka sytuacja, że jesteśmy w gromadzie i znowu ta moja doktór, ta nasza doktór Kumuniecka zaczyna się starać, bo my jesteśmy ciągle jako jeńcy. Zaczyna się starać, że część wagonów pojedzie, ona się dowiedziała, że pojedzie do Skierniewic i tam z obozu do obozów jenieckich do Niemiec będą wywozić, a część będzie zostawiona tu bliżej, bo najsampierw jedziemy przez Pruszków. Znowu, w Pruszkowie wiadomo i tak dalej… Teraz jest taka sytuacja, kiedy już ona się dowiedziała, że jakieś dwa wagony zabierają z domu starców, starych ludzi i że te wagony będą wcześniej gdzieś odczepione, a jej córka była ranna w piętę. Ona z córką, z dowódcą z jej kompanii i drugim kolegą zabiera tych dwóch chłopaków, swoją córkę i sama i one już się trzymają [razem]… Do tego wagonu ktoś zabrał moją „Lilkę” i w tej ciemnej stajni zostaje „Dolores” bez nogi i ja. Pamiętam, zaczynam walczyć o życie. Mówię: „Jeszcze my tu jesteśmy, jeszcze my tu jesteśmy!”. Lotnik niemiecki woła drugiego i [łapią] za ten materacyk, bo ja ciągle leżę na tym materacyku z łóżeczka dziecinnego, kładzie nas na nosze i przekazuje chłopom. A ci chłopi w międzyczasie wszystko ściągają, kradną, [zabierają] poduszki spod głowy. Krzyczę, jak już niosą mnie tak wzdłuż wagonu: „Doktór Kumuniecka! Doktór Kumuniecka”, trzymam się jej jak matki, a moja „Lilka” krzyczy: „Zosiu, my tu jesteśmy!”. I nas podnoszą do tego wagonu, do węglarki, ale znowuż jest taka sytuacja, że węglarka już jest pełna, wagon jest pełny i już nie ma jak wcisnąć, bo tylko kadłub mój się mieści, a nogi zwisają, a ja mam ranę ogromną w udzie i bolącą, ropiejącą, którą musiałam podciągnąć nogi, żeby oni zasunęli…
[...] W końcu pomyślałam sobie: „teraz to czy chcą, czy nie chcą, to leżę na drodze i będą musieli mnie zabrać”. Tak pamiętam ten błysk, ale proszę sobie wyobrazić: nas wiozą dwadzieścia cztery godziny, wiozą nas. Leżą jakieś babcie, dziadki z domu starców. Tam się i załatwiają, i to wszystko… Coś rzucają i tak dalej, ale to nie dociera. Wiozą mnie, doprowadzili do pół trupa. Dojeżdżamy do Milanówka, w Milanówku ona miała dobre wyczucie, w Milanówku nas wynoszą na peron, kładą tak jedno przy drugim, ludzie przychodzą, patrzą, szukają swoich znajomych. Ktoś wlewa do ust wodę czy jakiś płyn, ktoś położy jakieś jabłko na piersi i tak leżysz jak ten Łazarz. Tacy młodzi chłopcy, harcerzyki nie harcerzyki, nagle nas zanoszą do takiej sali teatru, taka sala. Ale tam już wynieśli starych ludzi, tak, że ci starzy… Kiedy nas tam wynieśli, leżymy już tak pokotem, wszystkie tak leżymy i córka tej doktór, i ci koledzy, i ja, i „Lilka”, i ci chłopcy, co nas przynieśli z tego peronu. Mówię (a miałam jakiś żołd, jakieś grosze): „Pić! Przynieście coś”. Dałam im pieniądze, on mówi: „Przyjdźcie”. To był wielki cud, bo ta doktór Kumuniecka mówi, że ona zabiera swoją córkę (ona była lekko ranna) i uciekają, lokują się prywatnie gdzieś, żeby uniknąć tego, że jesteśmy jako jeńcy i [do mnie mówi]: „Zosiu, ratuje ciebie tylko natychmiastowa operacja”. Ale ona mnie nie mówi, że ona zajmie się mną, i ja proszę tych chłopców, którzy przynoszą mi to mleko i dwie kajzerki. Pamiętam, że jadłam tą kajzerkę z masłem i piję, to mierzyłam, że ja tylko połowę wypiłam mleka, żeby się podzielić z tymi chłopcami. W każdym razie mówię: „Chłopcy, podrzućcie mnie pod jakiś szpital”. Oni przyrzekają, przychodzą, zabierają mnie na nosze i wyobraźcie sobie, jaki los łaskawy i opaczność boska, oni mnie podrzucają do ewakuowanego Szpitala Ujazdowskiego, do mojego, tego gdzie zaczynałam, gdzie pomagałam. Oni mnie podrzucają na Słowackiego, do willi (tam teraz mieszka tam pani Janda) na Słowackiego 5, tam jest ewakuowany Szpital Ujazdowski.
Teraz wyobraźcie sobie, ja tak leżę na tym trawniku, wychodzi docent Krotowski, a mnie ukradli kołdrę ze mnie, wyciągnęli poduszkę spod głowy ci chłopi, tylko jestem jakimś piernatem nakryta, ja tylko tą prawą nogą, tą dobrą odsuwam, a ja jestem jak jedno bagno gnijące. „Natychmiast dajcie ją, dajcie…”. Oczywiście poznają mnie chłopcy: „Patrzcie, to nasza Zośka!”. W każdym razie niosą mnie na… Wyobraźcie sobie, kładą mnie na stole, a [tu] siedzi moja „Storczyk”, ta która przepłynęła Wisłę z „Sawą”, sieci, bo ona miała nos draśnięty, i dowiaduję się, że doktór Sawicz robi jej opatrunek, a ona mówi: „Zosia, ty żyjesz?!”. A on mówi: „To pani znała moją córkę?”, a „Storczyk” mówi: „Tak, Zosia była naszą szefową, nasza patrolową”. Dopiero zorientowałam się, on mówi: „To pani nie chce, żebym ja panią…”. Mówię: „Ja chce żyć”. Oni natychmiast mnie położyli, zrobili mi jedną operację, za cztery dni zrobili [drugą]. Wycieli mi wszystko tam dookoła. Niestety, w końcu mówią do mnie: „Aniołku...” – miałam włosy naturalne, jasne takie kędzierzawe i na mnie mówili „Aniołek”. Jeszcze jak mnie założyli na „samolot” tę moją rękę, a tu miałam złamaną, a staw strzaskany. I ja mówię: „Ja chcę żyć”. Zrobili mi drugą operację, ja mówię: „Poczekajmy.” A ksiądz Zieja, który przyszedł właśnie tam, do dzisiaj w moim pokoiku jest jego zdjęcie, obrazek, który on mi dał – serca Jezusa. Powiedziałam: „Poczekajcie, nie amputujcie, ja nie mam ojca, będę musiała pracować, poczekajcie!”. Słuchajcie, modlić to można się różnie, modlić z ufnością, ale tak się modlić, że: „Boże, ty nie możesz mnie zostawić! Ty nie możesz mnie zostawić! Ty ratuj mnie! Ja muszę żyć!”… Budzę się rano, jest październik, a moja ręka, moje bandaże chodzą, dosłownie chodzą, larwy takie, bo mucha stajenna usiadła i zalęgła te robaki. Przychodzi docent Krotowski i mówi: „Aniołku, aniołku, tyś cudu doznała! Ty wiesz, że tyś cudu doznała!”. Mówię: „Wiem, ja ufam Bogu”. Oni dosłownie brali mnie na opatrunek... Nie było środków [opatrunkowych], więc jedno, co mi dawali, jak nieśli mnie na opatrunek… Oczywiście znalazła się żona Sawicza, wszyscy leżeli na podłogach, a ja dostałam łóżko, takie miałam łóżko postawione, leżałam na łóżku, ona mi przyniosła piżamę jakąś, coś tam takiego, bo wszystko było do wyrzucenia, i miałam jedną operację, drugą operację i właśnie te robaki [mi pomogły]. Usta miałam pogryzione, w ramię, pościel, kołdra była pogryziona, bo tylko jak mnie na opatrunek brali, to dawali mi atropinę, a atropina to oczywiście tylko miejscowo znieczula.
Teraz, trzeba było trafu, moja koleżanka, taka którą poznałam… jest w tym szpitalu, ona mówi: „Zosia, przecież ty masz gdzieś tu rodzinę! Rodzinę gdzieś tu masz!”, Aha, a oni mówią: „Słuchaj…”. Ta pani, żona doktora Sawicza, matka mojej „Sawy” mówi: „Dziecko...” – przyniosła mnie jakiś befsztyk z konia. Mówię: „Ale ja z konia…”. – „Musisz być odżywiona, błagam cię, ty jesteś tak wykrwawiona, musisz to jeść”. Mówię: „Ja nie mogę” – a potem jadłam rosół z konia.
W każdym razie teraz raptem zjawia się moja matka z moją siostrą, bo zawiadomili już ją. Właśnie ta „Storczyk” i przez kogoś jeszcze i powiadomili je, bo koło Żyrardowa w Wiskitkach mieszkała moja siostra, której mąż budował mosty. Mieszkali w Żyrardowie, ale potem wyrzucili ich z mieszkania i mieszkał w Wiskitkach, 6 kilometrów za Żyrardowem. Moja matka musiała wziąć przepustkę od Niemców, żeby mogła przyjechać do mnie.
Kiedy mnie już szykują na opatrunek, żeby mnie zawieźć, raptem dotyka ją doktór Sawicz i mówi: „Proszę panią, pani córce grozi tylko amputacja lewej ręki. Ja bym swojej kadłub nosił, gdybym mógł, mojej jedynej córki. Niech pani nie płacze, niech pani będzie dzielna”. Kiedy moja matka wchodzi z siostrą, ja tylko krzyknęłam: „Mamo!”, a ona „fajt” – już jej nie było, straciła przytomność. Oczywiście mówię: „Ratujcie moją mamę!”. Oczywiście po atropinie dostałam od razu takiego uczulenia, że potem jeszcze mimo ran, to jeszcze całe ciało mam w bąblach. Już muszę być na diecie, na byle jakiej, ale na diecie. W każdym razie cuchnęło ode mnie jak od padliny i raptem zjawia się mój chłopak. On był w Grodzisku [Mazowieckim]...

  • Ten, który był na początku ranny?

Tak. On przychodzi do mnie, a był jego kuzyn w tym szpitalu, w samym Ujazdowskim w Milanówku, młodszy od niego o parę lat, który zdobył jakąś przylepkę z salcesonem, przyniósł mi i karmił. To jak jakieś jajka, kogel-mogel, to czekał, aż ja nie zjem, to on zjadł. W każdym razie powiedział: „Zosia, ja bym ci coś powiedział, ale się wstydzę...”, bo tak mu się podobałam...
I przychodzi Stefan, mój chłopak i on mi przynosi wazon, i on mi przynosi kwiaty. Odmieniły się role. Przychodził potem do mnie z Grodziska do Milanówka, siedział przy mnie, karmili mnie. Nawiązuję kontakt, ponieważ szpital w Milanówku mają ewakuować do Krakowa. Ponieważ już miałam kontakt z rodziną, to za wszelką cenę od komendantki... a Konówna poszła do oddziału, poszła do Lasów Chojnowskich i właśnie ją i „Wincię” gwałcą i zabijają i nawet nie było wiadomo gdzie. Ta moja komendantka, nasz wódz Wojskowej Służby Kobiet…

  • Na chwileczkę zmienię temat, zaraz wrócimy do tamtych dni, ale chciałam panią zapytać, czy pani miała jakieś kontakty z Niemcami poza tym przypadkiem, że dostała jabłko?

Za chwileczkę dojdziemy do [kontaktów] z Niemcami. Mój szwagier też był w partyzantce, to mnie wykradają… Ostrowska była następczynią Konówny i w Żyrardowie jest jej szwagier czy teść w szpitalu. Żyrardów był bardzo zniemczony, było tam bardzo dużo Niemców. Na to, żeby mnie tam chciano przyjąć z warszawską kartą, to musiał mieć wejście. I oni dają mojemu szwagrowi taki glejt, że może mnie przywieźć. I on furmanką na takich kołach nieogumionych wiezie mnie bocznymi drogami z tego Milanówka. Niby do Żyrardowa nie jest tak daleko, ale wiezie mnie dosłownie... To było 1 listopada, pada deszcz, pamiętam, że moja matka z nim siedzi przy woźnicy, a mój szwagier leży i moją szynę trzyma na swoich piersiach; że miał [siną], granatową, bo wszystko tak skakało, trzyma moją rękę, ubezpiecza. I tak przyjeżdżamy do Żyrardowa. Tam kładą mnie na sali trzydziestosześcioosobowej i tam leżą wszyscy – i folksdojcze, [i Polacy]. Jest taka sytuacja, że ja już jestem na tyle [blisko rodziny], że te sześć kilometrów, to ktoś przychodzi, coś mi przynosi, jakieś jedzenie. Moja matka wszystko – jakieś obrączki nie obrączki, wszystko musieli posprzedawać, żeby móc mnie ratować. A moja siostra – z maleńkim trzytygodniowym [dzieckiem] całe Powstanie – też tam jest. I żeby to utrzymać to wszystko, taka była sytuacja.
W każdym razie powiem najważniejszą rzecz. Jest teraz 16 grudnia, wyrwali mnie na żywca. Mówię: „Panie doktorze, wyrywają mnie na żywca”. Ponieważ jedna kazała mi wstać, to jak ja zemdlałam, to dopiero mnie wzięła, podniosła mnie pielęgniarka, położyła na nosze, na wózek. Nie mam [pieniędzy]… a tam przywożą ludzie ze wsi a to kurczaka, przynoszą tym siostrom, to po prostu mają jakiś w tym interes. A ja nic nie mam, ja jestem jak dziad. To mnie wyrywa po prostu ten odłamek jak taki… Mówię: „Doktorze, kochany! – za rękę go złapałam – trudno, niech boli!”. Wyrwał mi ten odłamek, a jak on wyrwał już ten odłamek, to już zaczęło się trochę to goić, zaczęłam uczyć się chodzić. Też mam znowu tragiczną sytuację, że właśnie jest 16 grudnia, to bardzo ważne, jest u mnie matka, przyszła matka, a do naszej dużej sali przylega sala pielęgniarek. Patrzę, w tej sali dwóch żandarmów i jeszcze jakiś cywil i lekarz, ten nasz. Mówię [do matki]: „Mamo, odwróć się, odwróć się!”. Mama siedziała na takim stołku kręconym, odwróciła się, że niby jest u sąsiadki, to był ratunek. A do mnie idzie lekarz i prowadzi gestapowców. Stoi nade mną. Pytają, czy mówię po niemiecku, ja mówię, że nie. Tłumacz pyta mnie, gdzie byłam ranna, kto mnie zranił, więc ja mówię: „Nie wiem, wyszłam po wodę, do studni wyszłam po wodę i nie wiem, kto mnie ranił. Czy to byli bandyci, czy to byli Niemcy, czy akowcy”. – „Kto to był?”. – „Nie wiem. Raz byli ci, raz byli tamci, nie wiem, wyszłam po wodę”. A między sobą (ja na tyle znałam [niemiecki]) wiedziałam, że oni mówią, że ja jestem powstańcem. Warszawska kenkarta, wiek. Pytają się tego lekarza (jak dziś pamiętam, on był tak biały jak jego fartuch), on mówi, że musi podpisać, czy ja się nadaję do transportu, a ja już się uczyłam chodzić. Na szczęście jak oni przyszli, to ja leżałam. On mówi: „Nie, absolutnie nie”. Oni musieli podpisać, że jak mój stan zdrowia się poprawi, to oni mnie oddadzą na gestapo. Taki miałam kontakt bezpośrednio z Niemcami. To był 16 grudnia.
Kiedy odchodzą, to ten tłumacz mówi: „Nie trzeba chorować. Wiosna idzie”. To był 16 grudnia. I kiedy ja się uczę chodzić, idę na sąsiednią salę, patrzę, leży kobieta i trzyma zdjęcie, wiedzą ludzie, bo już się rozniosło, że było u mnie gestapo. Ona pyta: „Pani znała taką dziewczynę?”. A to jest moja „Marylusia”, ta której kombinezon nosiłam po jej śmierci. Ona mówi: „Dużo słyszałam, ale nie wiem, czy to jest prawda. Najgorszą prawdę, ale proszę mi powiedzieć”. Jestem zwiastunem śmierci tej córki. Mówię do niej: „Nie cierpiała”. Rzeczywiście, ona dostała w samo serce, nie cierpiała. A ona [matka] w czerwcu przed Powstaniem straciła syna. Tylko tyle że miała jeszcze dwójkę dzieci. […]
Przysięgamy sobie, że w wigilię – bo będzie pasterka – w wigilię to pójdziemy obie do komunii. A w wigilię dają nam kawałek śledzia i kartofla w mundurach. Ponieważ ja już mam [kłopoty] z tą wątrobą, że ta żółć mnie zalewała, tak że zjedzenie tego śledzia, a jeszcze to zdenerwowanie, że ja jestem u niej i obydwie rozpaczamy – dostaję takiego ataku wątroby, że ja wołam: „Siostro, pomóż mi! Siostro!”. Ona: „Zawracanie głowy! Niech pani nie zawraca głowy, zaraz zacznie się pasterka”. Mówię: „Błagam, pomóżcie mi!”.
A jeszcze po tej wizycie (przepraszam, że wrócę jeszcze do wizyty tych gestapowców), bo moja matka słyszy całą tą rozmowę, moja matka słyszy. Oczywiście wstaje, żegna się, mówię: „Mamo, nic się nie martw się”. Dowiaduję się, moja matka szła przez te sześć kilometrów, mdlała, w śniegu leżała, doszła do domu z tą wiadomością cudem. Mój szwagier zaczyna organizować, żeby mnie w jakiś sposób wykraść z tego szpitala.
Wracam do tej wigilii. Proszę sobie wyobrazić, kiedy ja mam ten atak, to ta siostra, już dosłownie ma przyjść ksiądz, to ona przychodzi do mnie, daje mi jakieś krople czy zastrzyk – już nie wiem. W każdym razie ja mimo wszystko nie byłam już w stanie wstać i pójść do tej komunii. To Stasio, synek pani Iłowieckiej, przynosi mi właśnie te koraliki i przynosi mi choineczkę od swojej mamy. I tak wyglądało moje Boże Narodzenie.
Boże Narodzenie to Boże Narodzenie i teraz przychodzi wyzwolenie. Jest oczywiście, wszystkie już mnie robią opatrunki i ten pan doktór do mnie… Potem już mnie wożą na takim wózku tylko. A już zaczyna mi ta ręka lepiej wyglądać […].
Przychodzi 17 stycznia, już jest wyzwolenie i teraz za wszelką cenę, oczywiście widzimy , że na ulicy biegają Niemcy, a tu Rosjanie. Tu krzyczą: „Halo!”. Zamieszanie. Przyjeżdża furmanką mój szwagier i mnie zabiera ze szpitala z moją matką. Znowuż kładą mnie na tej furze, ale za moją furmanką jadą podwody ruskie i konie pryskają mi dosłownie nad głową moją i tą drogą, bo oni jadą, muszą jechać z tego Żyrardowa, wyjechać w tą samą stronę co ja jadę. Wiem, że mówię: „Stachu, mamo, może wyjdźcie”. – „Leż spokojnie” – i mnie wiozą do leśniczówki i tam mnie robią opatrunki, bo ja znowu... Ciągle jesteśmy znowu i znowuż wchodzimy, bo wszystkich akowców aresztują Rosjanie – nasi wybawiciele – aresztują wszystkich. Tak że znowu jestem u następnych przyjaciół. Tak że jestem tam, robią mi [opatrunki], przychodzi pani doktor, robią mi opatrunki i tak dalej. I tam właśnie już jestem, ale już jest mama, jest siostra. Jeszcze jacyś Ruscy przychodzą do tego mieszkania, razem na kupie wszyscy śpią i tak dalej. Tak że straszna sprawa. Tak wyglądało moje wyzwolenie.
  • Czy później, po zakończeniu II wojny światowej spotkały panią jakieś represje z powodu pani członkostwa w AK?

Oczywiście. Przede wszystkim zaczęło się od tego, że zaraz ze względu na rocznik musiałam się zameldować w RKU. I od razu po prostu pytanie: „Dlaczego jestem inwalidą?”. Więc po prostu normalnie mogłabym jakoś się nie ujawnić, gdyby nie moje inwalidztwo, ale że byłam ranna, to moje inwalidztwo, musiałam się ujawnić. Tam powiedzieli, że niezdolna do służby wojskowej i tak dalej, ale to też jeszcze byłoby nic do momentu, kiedy później już w jakiś sposób to mieszkanie moje było spalone, tak że to cała znowuż historia, to znowuż cały rozdział.
Potem w BGK, kiedy ja już za wszelką cenę... i zaczynam pracować w Żyrardowie i idę do pracy, i jeszcze mdleję przy biurku. Idę pracować w rachubie przy wymiarze składek czy przy czymś. Pamiętam, że przychodzę, a dyrektor ubezpieczalni jest inwalidą. Patrzy na mnie i mówi: „Dziecko kochane, oczywiście siadaj”. I od razu mnie robi kierownikiem tego działu, a ja pojęcia nie mam zielonego i te jeszcze kilka osób… Ale ja udaję, to ja zostaje po godzinach. Piję tran, bo zostaję, jak już jestem w tej kasie chorych, to tran piję ze śledziami, jem na okrągło po pracy, żeby się wzmocnić […].

  • Kiedy przyjechała pani do Warszawy?

Do Warszawy przyjechałam na Boże Narodzenie w 1945 roku, bo już moja siostra, mój szwagier wrócił z niewoli, on był technikiem dentystycznym, to miał od razu dużo pracy i ona miała małe dziecko, więc było jakieś mieszkanie, jakiś pokoik dziewięciometrowy na Pradze i w tym pokoiku i mama, tak że tam było tam pięć osób i w przedpokoju matka spała w kołchozowym mieszkaniu, w każdym razie przyjechałam do nich na święta. Spotykam swoją koleżankę i ona mówi: „Zośka, w Ministerstwie Ziem Odzyskanych, Wydział Zaopatrzenia Żywności, tam jest taki bardzo przyzwoity dyrektor…”. Mówię: „No dobrze, ale ja…”. – „Nic się nie przejmuj”. I ja idę w długich butach jednego szwagra, w marynarce drugiego, w jakiejś byle jakiej spódnicy. [...] Idę do Pietkiewicza, to jakiś był Karaim, przeuroczy, wspaniały człowiek. Staję przed nim i mówię, że mam takie i takie kwalifikacje, że jestem po wykształceniu ekonomiczno-handlowym, że muszę pracować i jestem inwalidą i chciałabym wrócić do Warszawy. On mówi: „Dziecko kochane – i to jest 2 stycznia – prędko przychodź, bo szóstego będą z UNRRA przydziały, to cię ubierzemy”. Ja tylko jadę do Żyrardowa, mówię temu Korzeniowskiemu, temu dyrektorowi, że mam taką szansę, mówi: „Strasznie mi cię żal, ale dziecko kochane, niech cię Bóg błogosławi!”. Przyjeżdżam i zaczynam pracę w Ziemiach Odzyskanych i tu zaczęłam pracować. Ubrali mnie, oczywiście w międzyczasie w BGK musiałam się [stawić], akowców wszystkich [sprawdzało] NWKD, UB… mam dowód ujawnienia (mogę na pamiątkę dać), że się ujawniłam jako akowiec. Tak się potoczyło moje życie. Tak wyglądało zakończenie mojego [życia powstańczego].
Potem miałam takie sytuacje, jak już pracowałam… Potem byłam w innym resorcie i potem jak zaczęli znowuż się dobierać [do mojej przeszłości] i znowuż mnie wyrzucali z pracy, ale już miałam pokój, już miałam na terenie tej spółdzielni, byłam na kazaniu księdza Ziei i wizytek i spotykam taką koleżankę z tego ministerstwa, gdzie ona była partyjna i ona zajęła nielegalnie na terenie tej spółdzielni pokój szesnastometrowy. Ona mówi: „Słyszałam pani Zosiu, że pani ma kłopoty z mieszkaniem”. – „Ja mam tylko na Pradze kołchozowe dziewięć metrów”. Ona mówi: „Dobrze – bo tylko dawali pięć metrów na osobę – to ja się z panią zamienię”. Mówię: „Ja w nocy, w nocy pójdę, na Mokotów!”. Przecież ja w ogóle nie mogłam uwierzyć. To była palmowa niedziela, kiedy ja z nią wracam, przyjeżdżamy i ona mówi swojemu sekretarzowi partii, że: „Słuchajcie, załatwicie Kowalewskiej i moją sprawę, jednym pokojem”. – „Wielki tydzień! Święta idą!”. Ona mówi: „My nawet w nocy, wszystko jedno. Dajcie jedną furgonetkę, to mamy te gratów parę, to w jedną stronę [przewieziemy] jej rzeczy, w drugą stronę moje rzeczy”. I ja w wielki czwartek weszłam na teren tej spółdzielni do jednego szesnastometrowego [pokoju w mieszkaniu sublokatorskim], ale na Mokotów swój ukochany, na którym się urodziłam, walczyłam i Bóg mi pozwolił, że jestem.

  • Opowiadając o Powstaniu, opowiadała Pani o wydarzeniach tragicznych, a czy ma pani dobre wspomnienia z Powstania, nie chcę powiedzieć wesołe, ale może bardziej radosne? Czy były takie chwile w oddziale, kiedy mogli państwo odpocząć, cieszyli się ze swojego towarzystwa?

To co właśnie opowiadałam, właśnie ten przyjemny jeden moment, jak byliśmy u rotmistrza „Gardy”, którego rozstrzelali w 1952 roku na Rakowieckiej, bo on był „cichociemny”, mój dowódca rotmistrz „Garda”. Jesteśmy w takiej piwnicy na Chełmskiej i właśnie przynieśli z jakiejś restauracji jakąś kanapę czy coś takiego, do tego dostawili tapczan i na tym tapczanie dostawionym do tego leżał doktór Sławek, potem ja i moje cztery [koleżanki]. Tak że leżało nas sześć osób na tym jednym tapczanie połączonym z taką kanapą jak gdyby. Leżeliśmy, jak się przewracaliśmy, to na komendę – ale się śmialiśmy. A Olek, mój mąż, właśnie leżał na sienniku pod naszymi nogami, a on dźwigał dla nas te.. On powiedział, że od razu, że już wtedy bardzo mu się podobałam i właśnie wtedy już nas zapraszał do Wilna, że pojedziemy do Wilna i tak dalej, że jak już będzie, to będzie, że on pokaże nam swoje Wilno. Nie wiedział, że on sam przez pięćdziesiąt lat nie pojedzie. I tak było.
Potem wyrzucali mnie z pracy. Pogotowia mnie zbierały z ulicy [...]. Ja po prostu nie nadążałam pisać podań, bo mnie przyjmowali. Jak musiałam wypełnić ankietę, to nawet [musiałam pisać], gdzie rodzina, gdzie to… Po wszystkim to ja już nie mogłam zaprzeczyć, że ja nie byłam w AK, bo jak ja już byłam ujawniona, to musiałam napisać, że mój mąż w AK i mój mąż po obozie w AK, to ja już byłam przekreślona i nie mogłam nigdzie pracy dostać. Tak że chodziliśmy dosłownie jak cienie, miałam dwadzieścia dziewięć lat i pogotowia mnie zbierały z ulicy. Dosłownie mój mąż dostawał kartkę, że leżę na Hożej w szpitalu albo leżę czy tu czy tam. Po prostu tak wyrzucona byłam… I pamiętam jeden taki moment: jestem w WFD na Chełmskiej, w [wytwórni] filmów i tam mówią, że koniecznie potrzebują bardzo księgową i tak dalej i że już natychmiast. I ja już kiedy mam, kiedy porozmawiałam z sekretarzem partii, bo ja w końcu trafiłam do Urzędu Rady Ministrów, mój departament osiedleńczy przenieśli, a nie mogli mnie zwolnić w tym czasie, bo miałam prawo inwalidy wojennego, to nie mogli mnie zwolnić, chyba że karnie, ale nie awansowałam nigdy. Byłam tak jak śmieć, do roboty tylko byłam. W każdym razie poszłam do sekretarza partii, powiedziałam: „Panie Mieczysławie, zwolnijcie mnie. Przysięgam, że nie będę was skarżyła, tylko że będę miała lokum, a ja będę pracy szukać”. I oni natychmiast dali. To był błąd, bo jak ja poszłam gdziekolwiek, to nie przyjmowali. Nie zdążyłam dojść do domu, już było, że oni dziękują mojej ofercie i tak było raz piąty, dziesiąty. Aż w końcu poszłam tam do WFD na Chełmską i siedzi taki Żyd za biurkiem. Mówi do mnie, mówię: „Pan mnie wczoraj kazał skrócić okres wypowiedzenia i byłam panu potrzebna, a już dzisiaj jestem panu niepotrzebna? Panu te dwie litery w mojej ankiecie przeszkadzają? Ratowałam ludzkie życia bez względu na to, czy ktoś był przekonań komunistycznych, nawet miałam obowiązek Niemca opatrywać, bo byłam tylko sanitariuszką. Dlaczego nie macie odwagi powiedzieć?”. Rozpłakałam się, on tak siedział, kiwał głową. „Nie ma pan nawet odwagi przyznać się. Wstydźcie się!”. To pamiętam, ale to już był taki desperacki odruch z mojej strony, że ja już nie mogłam [wytrzymać]. Wtedy poszłam, znowuż poszłam do... do filmu. Pracowała tam mojego męża siostra, ja już byłam mężatką, bo w 1948 roku wyszłam za mąż. To tu siostra pracowała, była sekretarką tam i ona powiedziała: „Słuchaj...”. To mnie dali do fabryki, na Wolskiej była wytwórnia filmów takich… taśmy filmowe i tak dalej, ponieważ tam nadużycia zrobił jakiś główny księgowy, to wzięli mnie na [księgową]… Pojęcia nie miałam! Na szóstą rano musiałam jechać stąd na Wolę, to przez dwa tygodnie schudłam chyba z dziesięć kilo, bo siedziałam, uczyłam się i tak dalej. W każdym razie potem, jak już przyjechałam tu na Puławską, powiedzieli, widzieli, tam byli też przyzwoici ludzie. Zresztą potem się okazało, że też było tam dużo akowców, w końcu powiedział do mnie, mówi: „Pani Zosiu, a może by pani przeszła do technicznego?”. Mówię: „Mnie wszystko jedno, ja mogę zamiatać, tylko ja chcę być na Mokotowie i ja chcę być bliżej, bo ja nie daję rady”. Wtedy poszłam tutaj, zaczęłam chodzić na dziewiątą i zaczęłam pracować w filmie, w dziale technicznym, tak że pracowałam, wtedy zaszłam w ciążę i urodziłam córkę, potem syna… Tak że życie dało mi w kość. Przy tym wszystkim jeszcze pracowałam ciągle społecznie, właśnie zbieraliśmy się, staraliśmy się sobie pomagać... Ciągle coś się robiło. Do matki „Rudego” – chodziłam nawet do ZBoWiD-u, żeby mieć legitymację opiekuna. Po prostu musiałam pomagać ludziom. Całe moje życie polegało na tym, żeby pomagać. I tak jest jak jest.

  • I ostatnie już pytanie – czy jest jeszcze coś o Powstaniu, co chciałaby pani powiedzieć z perspektywy tych sześćdziesięciu lat?

Co chciałam powiedzieć? Wiecie moje dzieci kochane, że jak ja teraz patrzę, bo teraz okazuje się, że naszego prezydenta ojciec był naszym kolegą, w „Baszcie” był. Teraz chowaliśmy go niedawno, był pogrzeb Rajmunda, on tu był, przychodził do mnie na kołduny, jak ja… Mój dom był zawsze otwarty, u mnie na pięćdziesiątą rocznicę, ponieważ ja pracowałam, już potem byłam tak jak mówiłam, w hotelu, to mówiłam, że byłam kasjerem głównym, to jak tylko mówiłam do szefa, to oni cały czas mnie przewozili. Miałam indyki w maladze i tak dalej, po trzydzieści sześć na pięćdziesiątą rocznicę, to od tego miejsca do, poprzez dwa pokoje stoły, krzesła znosili, urządzałam przyjęcia. Tak że ja miałam dużo szacunku na zewnątrz.
Pamiętam, jak Związek Inwalidów wystąpił, bo dostałam Krzyż Walecznych, który dostałam z Londynu – Krzyż Walecznych, Krzyż Armii Krajowej, Wojska Polskiego czterokrotnie za każdy rok konspiracyjnej pracy, londyńskie odznaczenia. To po tym wszystkim, to wszystko… ciągle się spotykali u mnie. Przychodzili, wszystko było pięknie ładnie, ale dopiero w takich momentach, jak patrzę z perspektywy czasu, znało się różne odruchy tych czy innych kolegów, tych czy innych koleżanek, tych czy innych zachowań, to mam takie mieszane uczucia, jak to wyglądało potem, jak się urządzali, jak po cichu do partii wstępowali, jak to, jak owo. Różnie to było, ale przede wszystkim wiedzieli doskonale, że jeżeli chodziło… właśnie to, co miałam wielką satysfakcję, że chodziło o to, żeby pomóc właśnie matkom, żeby pomóc kolegom, żeby pomóc… To wiedzieli, żeby nakarmić, żeby… To wiedzieli, że bez względu na to co jak, co było, to wiedzieli, że mój dom jest otwarty. I pamiętam, że mój syn, który w tej chwili ma już czterdzieści siedem lat i córka czterdzieści osiem i pamiętam, jak przychodzili [ludzie], bo takie zebrania u mnie były, to mówili: „Będziemy mieli dwójkę z historii, bo nam nie dasz uczestniczyć, każesz iść spać”.
Dzieci mam wspaniałe, serdeczne, kochające, wnuki cudowne, tak że Bóg mi nagrodził. Tyle że powiem wam mimo wszystko jedno, co muszę powiedzieć i czego nie mogę się oswoić. Jestem wierząca, codziennie jestem u komunii, jestem na mszy, bo mam bardzo bliziutko kościół, bo to jest moja siła, kochany mój, moja wspaniała, mój Papież, cudowny, wspaniały, jak on kazał wszystkich kochać, przebaczać i tak dalej. Tak patrzę na to wszystko, na portret Piłsudskiego, bo jemu właśnie, stryjkowi, temu rotmistrzowi, to ktoś tam namalował, mam jego zdjęcia, mam w tych moich wspomnieniach, które są drukowane w Internecie i zresztą mogę wam dać i kanały mojego męża, bo ma tak samo... Tak że nie zmarnowałam życia.

Warszawa, 4 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Bukalska
Zofia Kowalewska Pseudonim: „Zosia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter