Witold Piasecki „Wiktor”

Archiwum Historii Mówionej
Witold Piasecki, urodzony w 1927 roku, pseudonim „Wiktor” oraz numer 7529. Funkcji miałem więcej niż jedną, ale w kolejności: w czasie Powstania dowódca punktu pirotechnicznego Batalionu „Gustaw”, potem kierownik zmiany w Wytwórni Granatów na Starym Mieście. Potem prawie do końca Powstania byłem dowódcą plutonu łączników bojowych Batalionu „Gustaw”.

  • Czym zajmował się pan przed wybuchem wojny. Czy mógłby pan opowiedzieć o swojej rodzinie, szkole?

Tak, oczywiście. Byłem uczniem, miałem skończone właściwe jedenaście, dwanaście lat, piąta klasa (doskonałej zresztą) warszawskiej szkoły powszechnej imienia Antoniego Ossuchowskiego, gdzie był tak piękny zespół nauczycieli, tak wysoki poziom patriotyczny, że w porównaniu z dzisiejszym w ogóle nie da się nawet go zestawiać. Wojna zastała nas w najlepszym dosłownie okresie, kiedy wszystko jakoś układało się dobrze i rokowało same miłe i dobre sprawy z perspektywą dobrej nauki, pomyślnych studiów. Wszystko to zostało zburzone jednak 1 września.
Wróciliśmy do Warszawy. W czasie obrony Warszawy przeżyliśmy wszystkie bombardowania razem z całą rodziną. W bardzo niedługim czasie, bo już w 1942 roku, dostałem kontakt na tajne harcerstwo. Z całą radością wstąpiłem do tajnego harcerstwa, do 2. Warszawskiej Drużyny Harcerzy imienia Tadeusza Rejtana, która była drużyną przy gimnazjum mieszczącym się na ulicy Smolnej, to było gimnazjum Zamoyskiego. Nie chodziłem do gimnazjum Zamoyskiego, tylko do gimnazjum Adama Mickiewicza.
Właściwie naukę przeszedłem na tajnych kompletach aż do wybuchu Powstania. Było to zorganizowane w ten sposób, że dostawaliśmy sygnał, w którym oficjalnym przybytku nauki – czy to najpierw była siódma klasa szkoły powszechnej Stanisława Kostki, gdzie dokształcaliśmy się na kompletach z historii, z polskiego, z matematyki, fizyki – czy potem handlówka, którą nam wskazano i również cały zespół gimnazjalny chodził do tej samej handlówki, a potem rozbiegali się po kompletach i na kompletach się dokształcali. A jednocześnie kto gdzie mógł, to uczestniczył w działalności podziemnej. Ja właśnie byłem w harcerstwie w 2. [Warszawskiej Drużynie Harcerzy imienia Tadeusza Rejtana].
To było na początku harcerstwo. W momencie kiedy żeśmy doszli już do drugiego stopnia wtajemniczenia, skierowały się całe oddziały, zastępy i zaczęły tworzyć sekcje, i plutony wojska. Było to w trakcie połączenia się w Armii Krajowej. Myśmy weszli przez NOW (Narodową Organizację Wojskową), utrzymując bardzo ważną różnicę pomiędzy wychowaniem harcerskim, które miały osobne zbiórki a prowadzeniem ćwiczeń wojskowych, które były osobno aczkolwiek połączone wspólnym braterstwem. Tak było do Powstania. Już w wojsku w stosunkowo szybkim czasie musiałem stać się instruktorem i zająłem się sprawami łącznościowymi z jednej strony, i pirotechniki z drugiej strony.
Przed samym Powstaniem dokonałem – wynikającego z potrzeby – rodzaj wynalazku, właściwie udoskonalenia, żeby uzbroić łączników, którzy nieśli nie raz bardzo niebezpieczne rzeczy, a byli z reguły nieuzbrajani ze względu na to, że szkoda było broni i szkoda było ich narażać na widoczne noszenie broni.
Opracowałem, wymyśliłem rodzaj tajnego zapalnika, który potrafił zupełnie niepodejrzany przedmiot uczynić groźną bronią – granatem. Przed samym Powstaniem jeszcze uległem wypadkowi, wykonując zadania – z jednej strony próby tych granatów, a z drugiej strony tak zwanego siania postrachu, szczególnie wśród wojsk sprzymierzonych z niemieckimi, z „własowcami” czy z rumuńskimi. Uległem wypadkowi, utraciłem po trzy palce u każdej ręki. Ale niewiele było czasu, bo tylko sześć tygodni i znowuż zaleczony stałem do tej samej roboty, do montażu i wykonywania granatów. Z tym że już nie własnych, bo konspiracyjność już nie była taka ważna, ponieważ Powstanie było już tuż, tuż. Ważniejszą była ilość sprawnych granatów niż ich całkowicie konspiracyjna forma.

  • Jak pan wspomina wybuch Powstania, gdzie pan wtedy był?

Wybuch Powstania był dla mnie, trzeba powiedzieć, dwuetapowy. Pierwsze zgrupowanie było 27 lipca, skończyło się rozejściem do domów, byłem wtedy przy sztabie majora „Roga”. Przeszliśmy bardzo ciężki nalot rosyjski na Warszawę, nie mogliśmy się ujawnić, leżąc cichusieńko na samym strychu w rejonie najbardziej bombardowanym, to jest na Woli.
Prawdziwy wybuch, w który, muszę powiedzieć, że nie wierzyłem, mimo że dostałem termin i godzinę, i polecenie, żeby uruchomić punkt pirotechniczny [wypadł dla mnie wcześniej, bo 1 sierpnia o godzinie jedenastej]. Zgłosiłem się na miejsce i rozpoczęliśmy jeszcze nieujawnioną produkcję butelek zapalających. Było to na ulicy Ogrodowej 23, tak jak sobie przypominam, na pierwszym piętrze, w mieszkaniu jednego z naszych kolegów, który poszedł do akcji.
Po godzinie piątej, po rzeczywistym wybuchu Powstania, nasza wytwórnia została ujawniona. Mało tego, robiąc ogromne ilości butelek zapalających, kiedy wyczerpały się nasze materiały, nasze zasoby, korzystaliśmy z szerokiej pomocy cywili, którzy nam nazbierali ogromne ilości benzyny, nafty i pomogli również w zbieraniu butelek, napełnianiu ich i transporcie.
Wspominam to jako rzeczywiście element entuzjastyczny, ale Wola nie trwała tak długo i około 4 sierpnia wyczerpały się z jednej strony naprawdę już definitywnie materiały. Butelki były używane na Panzer Kaserne, policję na rogu Chłodnej i Żelaznej, w tamtych rejonach. Zdały egzamin nawet przy bombardowaniu z wysokich pięter.
Kiedy się wszystko skończyło, łącznie z moimi dwoma asystentami dołączyłem do plutonu. Objąłem funkcję zastępcy plutonu łączników bojowych. Razem z nimi po upadku Woli przeszedłem na Stare Miasto.

  • 11 sierpnia oczekiwaliście na natarcie?

Tak. Z tym że już wcześniej, bo dosłownie zaraz po przejściu na [Stare Miasto], zostałem odkomenderowany, prawdopodobnie na skutek tego, że znane były moje udoskonalenia, jakie zrobiłem w pirotechnice, i pracowałem [od razu] jako kierownik zmianowy w wytwórni granatów na ulicy Świętojerskiej (między Świętojerską a Koźlą). Żeśmy rzeczywiście bardzo ciężko pracowali w niebezpiecznych warunkach, groziło nam w każdej chwili wylecenie w powietrze. Pracowałem przeważnie z dwoma moimi pomocnikami i od czasu do czasu za efektywną pracę dostawaliśmy dodatkowe przydziały dla naszych kolegów, którzy wraz z całym Batalionem „Gustaw” bronili południowej części Starego Miasta od Placu Zamkowego, ulica Podwale, Piwna aż do Świętojańskiej.
Przypomnijmy sobie, że wtedy droga z mostu [Kierbedzia] (to co jest w tej chwili Trasą W-Z) to był wjazd na górę przez wiadukt Panzera, wprost Podwalem, Kilińskiego, Długą i plac przed Pałacem Rzeczypospolitej (pałac Krasińskich) łączyć się ze stroną aż hen za Dworcem Gdańskim. Był to szlak niewątpliwie dla Niemców potrzebny. Jednocześnie była to linia, która pozwoliłaby podzielić na rejony zespół staromiejski.
Od 11 sierpnia czuło się, że coś musi nastąpić. To odczucie z jednej strony tworzyło wzmocnienie i udoskonalenie obrony, a z drugiej strony staraliśmy się zebrać materiały, żeby temu sprostać. Moment nastąpił rzeczywiście w dniu 13 sierpnia. Miałem wyjść do swojej wytwórni, ale zostałem wezwany do kapitana „Gustawa” na poranną odprawę, ponieważ doszły meldunki, że na barykadzie na Podwalu został zatrzymany czołg.
Tak od samego początku zostałem włączony w sprawę tego czołgu (który nazwali czołgiem-pułapką, czołgiem-miną) z racji swojego stanowiska jako pirotechnik batalionowy, a później z racji tego, że zaraz po wojnie wytworzyły się niesamowite zakłamania, dążące świadomie do tego, żeby zohydzić i obniżyć wartość, ocenę Armii Krajowej i jej dowództwa. Utożsamiało to poważne w gruncie rzeczy zamierzenie i jego tragiczne skutki z lekkomyślnym potraktowaniem ataku jako konia trojańskiego – naiwnym wpuszczeniem się w pułapkę. […]
Tak że zaczynając od 13 sierpnia, kiedy byłem na odprawie u kapitana „Gustawa”, usłyszałem, że przed godziną dziewiątą rozpoczął się atak na nasze pozycje, które były bronione na odcinku między Piwną a Ślepą przez kompanię „Anna”, a pomiędzy Ślepą a Podwalem przez kompanię harcerską – moją zresztą rodzinną kompanię. Dalej jeszcze były oddziały ściągnięte specjalnie na pomoc, pododdziały z kompanii „Aniela” na ulicy Senatorskiej, gdzie kontakt z wrogiem był taki, że rzucało się sobie granaty ręką na głowę.
Już od rana wyczuwało się jakiś ruch po stronie niemieckiej, przygotowanie jak gdyby czołgowe. Rzeczywiście przed dziewiątą wyruszyły dwa czołgi typu Panzer-IV, najpierw zaczęły strzelać w kierunku Świętojańskiej, natomiast potem skręciły trochę i oddały strzał w kierunku Podwala, bronionego przez kompanię harcerską. Czołgi jechały w tym kierunku, szykując się do ataku i nasi żołnierze zrobili to, co było najlepsze w takich sytuacjach – kontratak. Po gruzach, ukryci, wysunęli się przed barykadę, żeby móc przed barykadą jeszcze obrzucić czołgi butelkami zapalającymi. Tymczasem czołgi się zatrzymały, a spoza tych dwóch czołgów wyjechała niewielka tankietka i zaszarżowała wprost na barykadę. Jej się dostały butelki zapalające, stanęła w ogniu, dojechała do barykady i to co jest typowe dla lekkich czołgów, zaparła się w barykadę, nie mogąc jej przekroczyć, a z drugiej strony już nie mogła się cofnąć. Paląc się utknęła w takim momencie, z którego nie było pozornie wyjścia. Z tankietki wyskoczył jeden członek załogi i udało mu się uciec. Schował się natychmiast w gruzach, ponieważ powstańcy mieli butelki zapalające i zanim któryś wziął peema i posłał serię, to było to już spóźnione. Bardzo szybko ugaszono również ogień na tej tankietce, tym bardziej że ku naszemu zdziwieniu czołgi cofnęły się i nie kontynuowały ataku. Po krótkim okresie nadszedł meldunek kapitana „Włodka”, zastępcy kapitana „Gustawa”, jaki był układ ataku. Że w niespodziewany sposób zza ciężkich czołgów wyszła szybko lekka tankietka. Utknęła ona na barykadzie, została zapalona i wkrótce ugaszona. Potem udało się zobaczyć i stwierdzić, że tankietka była nieuzbrojona. Natomiast było w niej jakieś duże radio czy radiostacja. Meldunek słyszałem osobiście. Byłem świadkiem bardzo prawidłowej reakcji dowódcy. Nie podobało się to, że to był tak nietypowy, podejrzany sposób przeprowadzenia ataku, można było przypuszczać, że albo przyjdą następne czołgi i rozstrzelają tą tankietkę na barykadzie, żeby nie dostała się w ręce powstańców, albo zrobi to lotnictwo, albo nie wiadomo co jeszcze. Dowódca batalionu nakazał wycofać się oddziałom jak najdalej od tankietki, trzymać tylko [uważnie linie obrony], tym bardziej że zarówno artyleria, jak i inne działania niemieckie ucichły a przecież byliśmy świadkami, że ranne przygotowanie silników [czołgowych] ryczących było słychać na Krakowskim Przedmieściu, już niewidocznych dla naszych barykad [potwierdzało, że] było tam ich więcej.
Poleceniem: „To jest podejrzane, bardzo mi się to nie podoba, będziesz musiał to zbadać pod osłoną nocy” odprawił mnie kapitan „Gustaw” do mojej roboty, polecając się przygotować do [późniejszych] oględzin. Poszedłem do pracy. Rzeczywiście zacząłem przemyśliwać, co zrobię. Niemcy byli słynni z wszelkiego rodzaju kombinowanych zapalników czasowych, wstrząsowych, bardzo różnych, nie mówię już o radiowym, tym bardziej że tam było radio. Oględziny wewnętrzne nie pokazały, że we wnętrzu jest jakiś materiał wybuchowy, ale pod tym radiem mogło się coś kryć. Przygotowałem sobie w czasie zmiany dwie latarki, kazałem jeszcze przygotować dwa koce, żeby móc okryć całą tankietkę, żeby nie prześwitywało światło, przygotowałem sobie jeszcze sznurek, pęsetę, cęgi, żeby w razie czego, jeżeli bym czegoś nie wiedział, to przynajmniej założyć sznurek i wyszarpnąć ostatnie niebezpieczne kable już z zza osłony barykady. Szczęściem miałem pewne rozeznanie, bo udawało mi się nabyć pewne doświadczenie pośród polskich radiotechników, którzy pracowali w niemieckiej firmie naprawczej radioaparatów, a jednocześnie jako dobrzy fachowcy byli wzywani na lotnisko dla reperacji aparatów na samolotach. Widziałem wiele sposobów rozkładania, ukrywania nieraz radiostacji, tym bardziej że ci technicy budowali również aparaty na potrzeby Armii Krajowej.
Wszystko to sobie ułożyłem i zdenerwowany czekałem na powrót. Zmianę żeśmy zakończyli po godzinie siedemnastej. Ponieważ był duży dosyć urobek z tego dnia, dostaliśmy od kierownictwa dziesięć granatów obronnych, ważących prawie po jeden kilogram. Zawinąłem je w marynarkę (był to dosyć ciężki, niebezpieczny ładunek) i poszliśmy na kwaterę. Miałem spełnić mój trudny obowiązek. Marynarkę niósł jeden z moich pomocników na ramieniu jako worek. Doszliśmy do ulicy Długiej, cisza. Piękny wieczór, ciepły, słoneczny i ta oszałamiająca cisza. Przejść Długą zawsze było trudno, bo to była szeroka ulica i zawsze na niej był ostrzał granatnikowy. A teraz cisza. Widać przez szerokość ulicy Długiej, że jakiś tłum leci przez Kilińskiego w kierunku Podwala. Przyspieszyliśmy trochę kroku – co to jest? Dopiero po krzyku zrozumiałem: „Czołg, czołg zdobyty”.
  • Pan szedł z dwiema osobami.

Miałem dwóch pomocników tego dnia. Nakazałem im, żeby granaty, które były z dzisiejszej produkcji, ale nie sezonowane (nawet nie odczekały prawidłowo dwudziestu czterech godzin) oddali oficerowi uzbrojenia, dopiero wtedy są wolni – wolni, ale niech się nie rozłażą. Sam poszedłem w kierunku Podwala, gdzie była taka mała barykadka wewnętrzna. Zobaczyłem „górkę” ludzi, nad którą powiewał sztandar, ta „górka” się przesuwała. To był właśnie czołg. Słyszę: „Czołg, czołg zdobyty!”. Na tym czołgu, przy sztandarze, czarne zawadiackie berety kompanii motorowej „Młot”. Okazuje się, że to zadanie, które mogło być najważniejszym zadaniem mojej służby, widocznie wykonał ktoś inny i czołg jedzie już na bazę.
Trudno nawet uwierzyć w to, co teraz powiem, ale proszę mi naprawdę uwierzyć. Ta piękna pogoda, ta absolutna cisza ze strony niemieckiej i entuzjazm tłumu, gęstego tłumu, w którym oczywiście przeważała ludność cywilna, ale było trochę również rozbudzonych ze snu żołnierzy, którzy wypoczywali po rannej służbie… Czułem nieprawdopodobne zagrożenie. Jak jeszcze się zbliżyłem do czołgu na odległość cztery, sześć metrów, dowódca czołgu krzyknął: „Ludzie, rozejść się. Rozejść się ludzie, bo rzucę granatem i kilkunastu padnie!”. Zawróciłem się i skręciłem w bramę pod numer Kilińskiego 3, na naszą kwaterę. Brama była długa, stały w niej skrzynki z butelkami zapalającymi. Tylko wszedłem, ku swemu przerażeniu zobaczyłem, że moja „granatowa” marynarka z dziesięciu granatami obronnymi o ogromnej sile rażenia leży sobie zwyczajnie na brzegu, a chłopcy po prostu sobie zniknęli. Zakląłem w myśli, ledwo minąłem tę marynarkę, jakiś podmuch ogromny (bo bliskich wybuchów się nie słyszy) wyniósł mnie z bramy i rzucił aż do środka ogródka na podwórku Kilińskiego. Tu, w ułamku sekundy, które teraz opisuję, działo się tyle rzeczy, przeraziłem się, że wybuchły te granaty. Lecąc, jeszcze kątem oka zobaczyłem, że marynarka leży. Kiedy upadłem, zobaczyłem w bramie morze ognia i język benzyny płynący do mojej marynarki. Pierwsza rzecz – co się stało? Rzuciłem się do marynarki, złapałem ją, czułem, że lada moment w ręku może mi się to roz…, ale trzeba to było wyciągnąć. Wyciągnąłem je, zaciągnąłem po piasku pod murek, zobaczyłem, jak by to umieścić, żeby nikomu nic się nie stało, wygrzebałem dołeczek i w tym dołku złożyłem dziesięć granatów, dopiero wtedy wróciłem. Wtedy już słyszałem: „Czołg, czołg, czołg wybuchł!”. Z okien skakali ludzie z pierwszego piętra, z takiego wysokiego parteru poparzeni, popaleni. Pierwsza rzecz, co się w takiej sytuacji robi – zaczęliśmy ratować rannych. Do spółki z weterynarzem, który miał trochę narzędzi, złapałem tylko dwóch moich chłopców, zapytałem: „Która godzina? – bo zegarka sam nie miałem, było parę minut po osiemnastej – Zapiszcie się, łapcie wszystkich, których możecie i zapisujcie ich, gdzie którzy są, zdrowi i ranni, względnie innych”. Sam zabrałem się do pomocy rannym.

  • Pana chłopcy, którzy nieśli granaty, zginęli czy przeżyli?

Niestety to nieposłuszeństwo kosztowało ich życie. Gdyby poszli do oficera i oddali mu granaty, mieliby naprawdę szansę przeżycia. Zostawili to i znikli dosłownie. Przy takich wybuchach, jak wyjrzałem zaraz na tą ulicę, to prawie że rannych nie widać, ranni są gdzieś daleko dopiero, a tutaj nawet nie było krwi, tylko błoto, szmaty z ubrań, niesamowity zapach palonego ciała i właściwie tylko szmaty i błoto, szmaty i błoto. Wybuch nastąpił w miejscu fatalnym, bo to było w kształcie litery igrek, zejście się Kilińskiego i dwu odcinków Podwala, miejsce, które mogło rzeczywiście dopuścić dużo ludzi oglądających – było ich wielu. Tym bardziej że nie było żadnego ostrzału artyleryjskiego. Jeszcze tego dnia wiedziałem, że czołg został bez badania pirotechnicznego, tylko na podstawie, nie ulega wątpliwości, sfingowanego nakazu, który nie był na piśmie, tylko zgłoszony do dowódcy barykady, że niejako specjaliści od czołgów mają go przejąć, jeden z nich był jeszcze do tego w randze oficerskiej. Uruchomili czołg. Przy pomocy obrońców barykady rozsypali troszeczkę barykadę, i pojazd przeszedł do środka, przejechał do ulicy Piekarskiej, Piekarską przez Zapiecek, wjechał na Rynek Starego Miasta, gdzie dowódca zgrupowania major „Róg” przepędził go również, widząc w tym jakąś wielką nieprawidłowość [i wietrząc] jakiś podstęp. Przejechali przez [Wąski Dunaj, nawrócili na Szerokim Dunaju i przez] Nowomiejską, Barbakan, skręcili w Podwale do rogu z Kilińskiego i podjechali dosłownie pod okna [oddziałów], które rano z tymi czołgami walczyły. Z tym że prowadził to kto inny. Doszło tu do tego tragicznego wybuchu.

  • Panu udało się przeżyć, chociaż był pan tak blisko – to było przeczucie czy doświadczenie?

To było mało – przeczucie, to była pewność ogromnego niebezpieczeństwa, w każdym razie zagrożenia. Wcale nie twierdzę, że czułem, że to może być tam na czołgu, raczej nawet nalot, raczej nawet artyleria. Ale na takie zgromadzenie ludzi – musiało coś się stać. Zdążyłem odejść zniechęcony tym, że nie doszedłem, żeby spełnić swoje zadanie, tym bardziej że się nie spóźniłem, bo dopiero pod osłoną nocy miało to być zrobione. Ale uratowałem się, zbierając resztę swoich podopiecznych, których niestety około czterdziestu procent zginęło.
Właściwie na tym analiza, a właściwie relacja z tego, co wiedzieliśmy wtedy, musi się kończyć. Dalszy ciąg to byłaby już analiza na podstawie wiadomości, które zostały zebrane później, nawet niektóre długo po wojnie.

  • Co działo się z panem dalej?

Oczywiście, jeżeli chodzi o mnie, to musiałem objąć dowództwo plutonu łączników z osobistym nakazem kapitana „Gustawa”, że odpowiadam za życie każdego z młodych chłopców osobiście przed nim, dość już się krwi wylało. Jednocześnie zbieraliśmy materiały, żeby dowiedzieć się prawdy.
Po zakończeniu, po Powstaniu przyjechaliśmy do Warszawy i w dalszym ciągu zbieraliśmy materiały, niemieckie, wyszło na jaw bardzo wiele ciekawych rzeczy. Z tym że [wtedy] nie można było tego publikować. Nie pozwolili, chcąc, żeby cała relacja o Powstaniu i o tej akcji w szczególności, wyglądała na nieodpowiedzialność dowódców. Tymczasem prawda była taka, że Niemcy chcieli zwalczyć bardzo mocno broniące się Stare Miasto i jego południowe rubieże, gdzie walka toczyła się dosłownie pięć metrów do przodu, pięć metrów do tyłu. Tak trzymały się oddziały Batalionu „Gustaw”.
Przede wszystkim Niemcy zdecydowali się na przebicie po linii, o której mówiłem, i na zniszczenie pierwszej barykady na Podwalu. Zastosowali do niej nową, ukrytą jeszcze tajną broń. Bo „goliaty” sterowane elektrycznie już znaliśmy. To była broń większa, potężniejsza. Według źródeł niemieckich nazywała się to Funklenkpanzer, czyli czołg sterowany metodą radiową, Ladungsträger, czyli przenośnik ładunków. Były trzy typy wykonania ich – Ausführung A, B i C. Różniły się wielkością, niewielką zresztą, grubością pancerza oraz wielkością ładunku – od 360 do 480 kilogramów. Czołg użyty na Podwalu, który potem wybuchł na Kilińskiego – należał do grupy średniej czyli B-IV. Miał on niewątpliwie parę sposobów detonowania. Przeznaczony był do tego, że podjeżdża się nim w sterowany sposób czy do barykady, czy do bunkru, zrzuca minę umieszczoną na przedniej części wozu i najpierw się wycofuje, a potem ucieka się od tego, jednocześnie dając sygnał do wybuchu, opóźnianego o taki czas, żeby wóz mógł się wycofać. Mam tutaj ilustracje, które specjalnie zebrałem, nawet sprowadziłem je do podobnej skali. Czołg był tak skonstruowany, że jego forma łącznie z miną wyglądała w naturalny sposób. Natomiast po zrzuceniu miny wyglądał tak, jakby czegoś mu owało. Mina była wkomponowana z zewnętrznej strony. Nie ulega wątpliwości, że miała możność detonowania drogą radiową. To jest łatwiejsze niż sterowanie. Na sterowanie trzeba sześć impulsów, a na detonowanie wystarcza jeden impuls, najłatwiejsze. Tym niemniej prawdopodobnie ten impuls został uniemożliwiony przez podpalenie. Najdelikatniejsze elementy czołgu, mianowicie pseudo-radiostacja została spalona i nie działała.
Drugim sposobem detonowania był moment zrzucenia miny. Kiedy się ją zrzucało, wyciągała się zatyczka najprawdopodobniej z tej miny i upływało ileś sekund na to, żeby się czołg – stawiacz min – zdołał wycofać na odpowiednią, bezpieczną odległość i następowała detonacja.
Jeszcze nie ulega wątpliwości, że Niemcy, szczególnie przy nowych broniach, żeby nie wpadły w ręce wroga, robili zapalniki samozniszczeniowe. Tu też na to wyglądało, że mógł być taki zapalnik. O godzinie ósmej, tuż przed atakiem nastawiony na dziesięć godzin, na osiemnastą. Wszystko się zgadzało, o osiemnastej on detonował, więc musiało to być któreś z tych rozwiązań, z wyjątkiem już drogi radiowej.
Jednak w momencie kiedy czołg utknął na barykadzie a podpalenie go wcześniej tak pomieszało szyki Niemcom, że zdecydowali się na zmianę. Już zrezygnowali z ataku, bo cóż byłoby trudniejszego jak podprowadzić następny czołg i przy pomocy jednego pocisku zdetonować cały ładunek, który już na barykadzie leżał i kontynuować atak. A jednak z tego zrezygnowali. Mało tego, wyciszyli wszystkie ataki artyleryjskie, lotnicze, z całą świadomością postawili na to, że czołg wybuchnie w granicach Starego Miasta, w granicach obrony. Będzie to jakaś krwawa hekatomba, już nie mająca wiele wspólnego z działaniami zaczepnymi planowanej ofensywy. Tak się rzeczywiście stało.

  • Jak pan wspomina stosunek ludności cywilnej do walk powstańczych? Z początku pan mówił, że pomagali, a później?

Jeśli chodzi o Stare Miasto, pomoc była całkowita. Były to rzeczywiście ciężkie warunki. Dopiero po próbach wycofania się górą trochę zmieniły się warunki. Było wiadomo, że wojsko może się wycofać, a ludność nie.
Natomiast tutaj jeszcze warto by przejść do trzeciej części zagadnienia, do omówienia wniosków. Poruszyliśmy dwie kwestie: relacje z 13 sierpnia i omówienie wiadomości, które zebraliśmy później i ocena tego ataku przemyślanego z użyciem nowoczesnej zupełnie, tajnej jeszcze ciągle broni jakim był Funklenkpanzer.
A teraz jeszcze wnioski. Trzeba podkreślić, że Niemcy tego podzielenia miasta potrzebowali. Wszystkie późniejsze analizy walk w mieście (prowadzone zresztą na analizie walk w Warszawie zarówno przez Niemców, jak i przez Rosjan, stosowane później w Pradze i w Budapeszcie) pokazały, że żadne takie walki peryferyjne nie dają dobrego skutku. Tylko uderzenia i podział dzielnic pozwalają na skuteczne rozcinanie i likwidowanie mniejszych obszarów a oni tego potrzebowali.
Jednego tylko nie mogę do dziś dnia ocenić. Dlaczego nie kontynuowali natarcia? Coś musiało się popsuć, bo jednak można było jeszcze w jakiś sposób zdetonować podłożoną bombę– albo czas już minął, albo kooperacja, albo coś innego się rozprzęgło w ich ataku, tak że świadomie przeszli na inną formę działania tej miny. Zdecydowali wykorzystać ją jako minę szkodzącą po prostu żywym oddziałom za barykadą.
Teraz to, co najważniejsze. Ocena naszego dowództwa. Nie mam słów uznania na prawidłowość oceny na nie poddanie się żadnej euforii, że mamy czołg. Czołg od razu był rozpoznany jako mało ważny, nieuzbrojony, z radiostacją, a nie był czołgiem dowodzenia. To wycofanie, odsunięcie wszystkich od tego czołgu, który mógł być w ten czy inny sposób bombardowany, było ogromnie prawidłowe.
Natomiast pytaniem jest, kto go zabrał i kto mu na to pozwolił? Kto, to jestem przekonany – i wielu z naszych – że to żołnierze z kompanii zmechanizowanej „Młot”, którzy marzyli zawsze o sprzęcie, a że tego sprzętu mechanicznego nie mieli, chcieli mieć pierwszy czołg dla siebie. Również podają w artykułach (zresztą na tablicy też są upamiętnieni), że z kompanii „Orląt” współdziałali albo tylko pomagali. Nie ulega wątpliwości, że była to samowola. Pisemnego rozkazu nie mieli i trochę krzykiem, trochę tym, że jeden z prowadzących miał rangę oficerską, a wtedy akurat oficerów na barykadzie nie było – zresztą uzyskali zgodę na przejechanie barykady od porucznika „Kostki”, który nadszedł troszeczkę później, kiedy już zapadła decyzja o oddaniu im tego czołgu. No i tak się stało. Natomiast kto na to pozwolił – nie jest jasne do dziś dnia.
Następnego dnia po tej straszliwej hekatombie, po próbie podliczenia strat, kapitan „Gustaw”, dowódca batalionu, zażądał rekonstrukcji zdarzeń i zażądał od dowódcy zgrupowania, od majora „Roga” przeprowadzenia śledztwa, kto na to pozwolił i w końcu zażądał ukarania winnych. Ironią natomiast niesamowitą było to, że żołnierze Batalionu „Gustaw” unieruchomili czołg rano, gdy odbył swą drogę, przepędzany zewsząd, i z przed dowództwa wrócił pod kwaterę odpoczywających żołnierzy i przed ich oknami wybuchł. Z tego powstała potem legenda, że żołnierze „Gustawa” go ściągali do siebie… To jest nieprawdą. Ocena była prawidłowa. Gdyby się udało zrobić to co „Gustaw” zamierzał, gdybyśmy odkryli tą minę, nie ulegało wątpliwości, żebyśmy odkryli, to by te 600 kilo materiałów (wersja mniejsza – może 540) było ogromnie przydatne do przerobu na nasze granaty. A tak stało się to, co się stało. Do śledztwa nie doszło, ukarania również, ponieważ zarysowała się już ostatnia faza obrony i właściwie agonia obrony Starego Miasta, która zresztą do ostatniego dnia na linii Placu Zamkowego nie popuściła ani pięć metrów, w dalszym ciągu się barykady utrzymywały.

  • Jak pan wydostał się ze Starego Miasta?

Wydostałem się kanałami. Przy czym wtedy już objąłem dowództwo nad plutonem łączników i właściwie wydostawałem się ze Starego Miasta dwa razy. Raz dostałem rozkaz zorganizowania łączności w czasie próby przebicia się górą, to było w ostatnich dniach sierpnia. Miałem zorganizować łączność dla bardzo ważnej sprawy, mianowicie ściągnięcia oddziałów osłonowych. Każdy oddział zostawiał swój pododdział osłonowy na barykadach, które udawały ciągle, że nic się nie dzieje, a całe siły miały iść na to uderzenie górą. Dopiero po sygnale, którym były cztery zielone rakiety, oddziały miały się wycofywać.
Utrzymywałem tę łączność i nieszczęście zrządziło, że ktoś wystrzelił trzy zielone rakiety. Jeżeli jest strach, że Niemcy będą zaraz następowali, to kto będzie czekał na tę czwartą rakietę. Oddziały osłonowe zaczęły schodzić. Tymczasem przebicie się załamało i natychmiast trzeba było wrócić i obsadzić teren z powrotem. To przy pomocy moich łączników zostało dokonane. Zupełnie nad ranem, kiedy już zaczęło świtać, musiałem wyłapywać łączników i kierować ich, żeby zawrócili oddziały z powrotem do walki. Muszę powiedzieć, że wszyscy robili to z nieprawdopodobnym animuszem – będziemy w dalszym ciągu bronić naszego Starego Miasta.
Niestety po dwóch dniach operacja przyjęła drugą fazę, czyli wyjście kanałami. Tutaj kapitan „Gustaw” – bardzo zresztą celnie – zorientował się, że z nie swoimi łącznikami oddziały postępowały dosyć, powiedziałbym, lekkomyślnie. Mogło być tak, że gdyby się [przebicie] udało, to bym się z kilkoma łącznikami w ogóle nie wycofał. Nakazał, więc żeby każdy oddział wydzielił łączników ze swojego składu. Myśmy z tymi najmłodszymi żołnierzami wycofali się parę godzin przed ostatecznym opuszczeniem Starego Miasta i doszliśmy kanałami na Warecką. Otrzymaliśmy jako batalion nowy odcinek. Zebrałem resztę łączników i między 3 a 10 września braliśmy udział [w walkach] na Czackiego, a przede wszystkim właściwe boje odbywały się w rejonie kościoła Świętego Krzyża. Cała kampania Świętokrzyska była prowadzona przez nasze oddziały. Ponieważ kompanie były bardzo przerzedzone, oddałem wszystkich silniejszych fizycznie łączników na uzupełnienie kompanii. Część przeszła do poczty polowej i około 10 września właściwie samodzielny pluton łączników bojowych został rozwiązany. Służba do końca Powstania to był już czas na przetrwanie, ponieważ ani pomoc, ani nic nie doszło. Powstanie zaczęło wygasać w sposób, którego nie muszę opisywać.
Do niewoli przyszliśmy też z pewną grupą i w niewoli, w obozie Stalag XI B w Fallingbostel staraliśmy się utrzymywać więź harcerską wśród całej grupy, dzielić się wszystkimi zdobyczami potrzebnymi do życia, ale tutaj nastąpiło porozsyłanie nas na komenderówki. No i tak aż do oswobodzenia.
Z chwilą oswobodzenia, w kwietniu 1945 roku, błyskawicznie odbudowaliśmy działalność harcerską, szkolenie. Zawiązały się gimnazja, wszyscy żeśmy rozpoczęli naukę w gimnazjach. Powiedzieć muszę, że [nauka ułożyła się] tak szczęśliwie, że kiedy w nietypowym zresztą momencie, bo w grudniu 1946 roku, wróciłem do kraju ze świeżo uzyskaną maturą (w Maczkowie czyli w Harem Ems, w rejonie okupacyjnym dywizji generała Maczka), to podliczyłem się, że nie straciłem właściwie ani jednego miesiąca nauki i wszystko zostało nadrobione. Wstąpiłem na architekturę i mogłem dotrzymać przyrzeczenia, które sobie złożyłem w czasie obserwowania zniszczeń lotniczych nad Starym Miastem, że będę to miasto kiedyś odbudowywał. I rzeczywiście udało mi się brać udział w odbudowywaniu Starego Miasta.
Dodać jeszcze mogę jedno, że był również okres bardzo nieprzyjemny, kiedy właściwie nie bardzo było wiadomo – wracać, nie wracać, gdzie wracać. Ci, co mieli krewnych, wyjeżdżali do Stanów, do Anglii, inni wracali wcześniej.
Działalność harcerstwa na obczyźnie miała cały czas wyraźny i poważny wyraz. Byłem nawet oboźnym jednego z obozów zlotów harcerstwa na obczyźnie. Trzeba powiedzieć, że – i to jeżeli chodzi o naukę, i to jeżeli chodzi o harcerskie wychowanie – nie straciliśmy czasu i z tego się naprawdę mogę cieszyć.
  • Jak pan wspomina powrót do Warszawy?

Powrót był dosyć smutny. Szczecin bardzo przykro wyglądał, nie wiadomo było, czy człowiek ląduje w Polsce, czy w Archangielsku, czy jeszcze gdzieś dalej. Warszawa cała leżała, ale sam fakt rozpoczęcia nauki na architekturze Politechniki Warszawskiej, brania udziału najpierw w odgruzowaniach, w odbudowie aktywnego życia – był to moment naprawdę pełnego entuzjazmu. Stać nas było wtedy na radość większą niż potem w latach pięćdziesiątych, takiej nocy stalinowskiej. Mogę jeszcze dodać, że do pracy włączyłem się już po drugim roku studiów, mając już tylko tak zwane pół dyplomu, i to do pracy na pełen etat właśnie przy odbudowie Starego Miasta, przy odgruzowaniu, przy budowie Trasy W-Z. Odbudowałem budynki, gdzie walczyły nasze kompanie na Senatorskiej, budynki na płycie pałacu Prażmowskich, kamienicę Johna. Brałem udział w ratowaniu kościoła świętej Anny, kiedy naruszenie gruntów skutkiem instalacji przytunelowych zagroziły jego stabilności. Właściwie od tego czasu pracuję już cały czas bezpośrednio przy odbudowie Warszawy, potem przy budowie MDM, a potem już jako projektant architektury.

  • Czy po wojnie był pan represjonowany?

Były to represje moralne, nie ulega wątpliwości. Byłem przesłuchiwany po ileś godzin, przy czym pierwsze przesłuchanie to było tak dziwne, że mnie cztery godziny przesłuchiwali na tematy ewentualnych kradzieży przy odgruzowaniu Starego Miasta. Dopiero po czterech godzinach, jak byłem już całkowicie wyluzowany, nagle zmienił się kierunek przepytywań i pytano, co robiłem w czasie okupacji, i tak dalej. Oczywiście mieliśmy wtedy już ustalenia pewne, że mówi się zawsze o tych rzeczach, o których oni już wiedzą: „Nie to nas interesuje – mówię znowuż o Powstaniu – nie to nas interesuje”. Okazuje się, że najbardziej bali się harcerstwa, bo harcerstwo było tym, co dawało duchową odporność przeciwko temu zniewoleniu, które było narzucane. Potem tak zwane pisanie życiorysów to nie tylko w domu, ale na różnych – jak to się nazywało wtedy – lokalach kontaktowych. Podawali adres, gdzie trzeba było iść, zwyczajne mieszkanie, pokój, jedna lampka, jeden stół i znowuż cały życiorys, znowuż przepytania i znowuż gdzie indziej, za jakiś czas znowuż to samo. Takich rzeczy było sporo. Natomiast jedno jest pewne, mieli ze mnie tak dużą pociechę, jeżeli chodzi o fachowca przy odbudowie, że byłem po prostu potrzebny.
Nauczyłem się jeszcze jednego. Kiedy mi zaproponowano, że powinienem z racji pełnionego stanowiska wstąpić do partii, to zmieniłem to w żart. Zarzucono mi, że ukrywam stopień oficerski, którego oczywiście wtedy nie miałem, powiedziałem: „Policzcie moje lata”. – „No dobrze, a Janek Krasicki?”. Janek Krasicki był trochę straszy, a nie chciałem się równać z Jankiem Krasickim. Tak mi się udało, że naciski trochę osłabły. Naprawdę osłabły w momencie, kiedy zmieniłem miejsce pracy i dzielnicę. Widocznie część papierów się gdzieś zawieruszyła. Jakoś już po zakończeniu budowy MDM dostałem od razu Złoty Krzyż Zasługi w budownictwie, co było ewenementem, żeby ktoś z przeszłością w Armii Krajowej coś takiego dostał. Dyplom zdałem w 1951 roku, to jeszcze w czasie nocy stalinowskiej. Obawiałem się, że projektować nie na zasadach socjalizmu nie będzie można. Ale i tego z czasem się doczekałem, mogłem zrealizować trochę swojej wizji takiej architektury prawidłowej, jak to człowiek sobie wymarzył.

  • Czy Powstanie powinno wybuchnąć?

Na to odpowiadają dzisiejsze analizy. Powiem szczerze, z punktu widzenia swojego. O tyle, o ile w pierwszym terminie 27 lipca widać było niesamowitą ucieczkę Niemców z Warszawy, tak 1 sierpnia to się odwróciło i z punktu czysto militarnego już była sprawa na pewno trudniejsza. Osobiście nie wierzyłem w wybuch Powstania. Do Powstania wyszedłem w wizytowych spodniach czarnych, w lakierkach, ponieważ miałem zamiar wieczorem iść na imieniny Marty, jednej z sąsiednich łączniczek. Natomiast czy Powstanie powinno wybuchnąć, to usłyszeliśmy analizy takie, z którymi nie próbuję nawet dyskutować. Cena była znana, krew i łzy, a w sumie strata to była naprawdę dopiero większa przez zdradę aliantów niż przez czyste działania związane w walkach z Niemcami. Moim rodzinnym środowiskiem jest kompania harcerska batalionu NOW Armii Krajowej „Gustaw”, w którym pełniłem funkcję zastępcy dowódcy plutonu łączników bojowych oraz funkcję dowódcy czołówki pirotechnicznej w przygotowaniach do Powstania. Zawsze odczuwałem potrzebę chociażby jednorazowych środków ochrony dla łączników działających w konspiracji. Marzyłem o skonstruowaniu broni, granatu, ukrytego w niepodejrzanym przedmiocie, którego naprawdę nie można byłoby odróżnić, na pewno w każdym razie trudniej niż sidolówkę, z której wystawał zdradziecko tarciowy zapalnik. Na przełomie 1943/1944 skonstruowałem taki granat, z zapalnikiem całkowicie schowanym wewnątrz skorupy i była w nim tylko mała dziurka średnicy około trzech milimetrów. Uzbrojenie granatu następowało przez włożenie w tą dziurkę ściętego gwoździa, który wystawał około półtora centymetra. Odpalenie następowało przez wepchnięcie wolną ręką tego gwoździa, albo o udo, albo o mur. Potem, po czterech i pół sekundach następował wybuch. Granat można było rozbroić przez wyjęcie gwoździa i było to zupełnie bezpieczne. Została wykonana seria takich zapalników i kilka odpowiednio dobranych czerepów. Niestety, 11 marca 1944 roku w trakcie wykonywania prób w ramach małego sabotażu, jeden z czerepów okazał się wadliwy, jeżeli chodzi o gwint i przy zakręcaniu zapalnik został przedwcześnie uruchomiony. Choć osłoniłem innych, sam zdobyte doświadczenie przypłaciłem utratą trzech palców u każdej z rąk. Po zaleczeniu ran w ciągu sześciu tygodni władze przy współudziale „Leśnictwa” urządziły mi pokaz działania tych zapalników, które uzyskały naprawdę wysoką ocenę za ich konspiracyjność. Ale do potrzeb otwartej walki w czasie zbliżającego się Powstania nie było to już potrzebne.
1 sierpnia rano już przygotowywaliśmy się w moim punkcie na Woli przy ulicy Ogrodowej, a przed godziną „W” rozpoczęliśmy szybką produkcję butelek zapalających. Odbierały je wszystkie oddziały, a my pracowaliśmy do upadłego. W czasie wykonywania robiliśmy parę udoskonaleń, miedzy innymi banderole były zakładane puste, a proszek zapalający osobno podawany w torebce, co było znacznie bezpieczniejsze dla użytkowników. Zrobiliśmy również butelki z podwójną lub potrójną banderolą do zrzucenia z wysokich pięter na pozycje niemieckie, bo butelki z pojedynczą banderolą tak się rozbijały, że mogły się nie zapalać. Po drugim dniu już zaczęło ować materiałów. Gdyby nie komitet mieszkańców, który zbierał benzynę i butelki produkcja musiałaby stanąć wcześniej. Ale w ten sposób popracowaliśmy jeszcze jeden, dwa dni. Niestety, Wola padła i włącznie z plutonem łączników i resztą batalionu „Gustaw” przeszedłem na Stare Miasto, gdzie prawie natychmiast zostałem odkomenderowany do działającej już wytwórni granatów na ulicy Świętojerskiej.

  • I to było właściwe spotkanie z „Leśnictwem”?

Tak, stałem się odkomenderowanym, ale prawdziwym żołnierzem „Leśnictwa”. I muszę stwierdzić, że niecałe dwa tygodnie służby tam, oceniam jako wycinek mojej służby powstańczej o najwyższej przydatności dla sprawy. Mimo, że byłem świeżo zaliczanym inwalidą, ale za to z doświadczeniem, które musiało się przydać. Musiano o mnie wiedzieć wszystko, bo od razu zostałem skierowany jako kierownik grupy (właściwie zmiany) montażu granatów, co odpowiada w fabryce jakby mistrz zmianowy. Funkcje montażu obejmowały przygotowanie materiału wybuchowego w formie proszku, napełnianie nim skorup przygotowanych i dostarczonych, założenie i wmontowanie zapalnika tarciowego P-42 ponad tak zwanym pośrednikiem, czyli materiałem, który przyspieszał wybuch całości. To było najbardziej odpowiedzialne zadanie i wykonywałem je całkowicie samodzielnie, z tym że pozostałe funkcje pracujących na sąsiednich stanowiskach kontrolowałem wzrokowo. Skorupy ciężkich granatów obronnych dostarczano nam na stanowisko montażu gotowe, były tylko czasem rozpalone w trakcie gazowego spawania, a przy tym zmoczone trochę wodą, która służyła do schłodzenia rozpalenia. Również zapalniki do montażu otrzymywaliśmy gotowe, z tym, że jako produkt technicznie skomplikowany pochodziły one z konspiracyjnych zapasów „Leśnictwa” i były przygotowane do montażu w granatach w warunkach nawet całkowicie bojowych. O tych granatach opowiem później w odpowiednim miejscu.

  • Jak był zorganizowany i jak przebiegał proces samego montażu, który jak wiadomo odbywał się pod ciągłym ostrzałem, a musiał doprowadzić do scalenia skorupy, materiału wybuchowego, detonatora i zapalnika w groźną broń rażącą z około pół kilogramem odłamków?

Prace zespołu montażowego odbywały się na stołach – stanowiskach. Na pierwszym odbywała się kontrola gotowości czerepów, czy nie są jeszcze gorące, czy są dostatecznie suche. Sprawdziliśmy często sprawność gwintu, żeby nie spotkała nas jakaś niespodzianka i obsada tego stanowiska była właściwie wyrywkowa, bo było to krótkie i szkoda było narażać ludzi, którzy mieliby zbyt dużo wolnego czasu. Na drugim stanowisku prowadzono napełnianie skorup materiałem sypkim, który srebrzył się od pyłu aluminiowego. Pracowało jednocześnie trzech, czterech nasypywaczy, nasypując leżący przed nimi materiał, podrywany czasem sąsiednimi podmuchami i zabezpieczony tylko leżącym sitem, przez który materiał ten również przesiewano. Nasypywanie odbywało się przy pomocy lejka (najlepiej z kartonu, żeby nie iskrzył) i łyżeczek aluminiowych, owijane odpowiednio dobranymi grubości patykami. Tak napełnione skorupy, odpowiednio ubite, otrzepane, oczyszczone pędzelkiem z materiału wybuchowego, przesuwano z lewej strony na prawą, na trzecie stanowisko – na mój stół. Zmontowanie zapalnika polegało na wyciśnięciu drewnianym prętem we właściwie ubitym materiale wybuchowym odpowiedniej głębokości kanalika, wprowadzenie do kanalika pośrednika, czyli materiału bardziej wrażliwego, niż ogólnie używany w całej skorupie, po czym skontrolowanie jeszcze raz głębokości studzienki i wkręcenie bardzo ostrożne zapalnika do oczyszczonego gwintu na dwa, trzy zwoje. Tak przygotowany montaż przestawiałem znowuż na prawo, na czwarty stół, gdzie pracownik przy pomocy klucza dokręcał zapalnik i to było już zakończenie całej produkcji. Właściwie pozornie proste. Niestety, rzeczywistość kryła w sobie duże trudności i niebezpieczeństwa.
Granaty nasze były to ciężkie granaty obronne w przeciwieństwie do „sidolówek” lekkich. Były one wykonane z rury średnicy zewnętrznej około pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć milimetrów. Była to rura bezszwowa, kotłowa, z jednej strony zamknięta deklem stałym, a z drugiej strony nakrywą, w której był wywiercony otwór M-16 do nasypania materiału wybuchowego i wprowadzenia potem zapalnika. Skorupa ta dla większej skuteczności była nafrezowana po wierzchu w czekoladkę – typową i charakterystyczną dla granatów obronnych. Nasypywanie odbywało się najczęściej przy pomocy lejka. Zwracam uwagę, że materiały były bardzo wrażliwe, wobec tego unikało się takich rzeczy grożących, jak zderzeniem metalu o metal. Łyżki powinny być aluminiowe, a lejki najlepsze okazały się skręcone z papieru. Nasypywało się zwyczajnie i ubijało, warstwami aż do pełna. Tak napełniona skorupa przechodziła właśnie do mnie, do montażu już samego zapalnika. Pierwsza czynność to było obejrzenie zapalnika, czy jest prawidłowy. Zmierzenie wstępne, jakiej długości był zapalnik, niestety była one dosyć zróżnicowana, ponieważ była to ręczna produkcja w różnych nieraz miejscach, więc różniła się długością [nawet] do jednego centymetra. Tak odmierzonym prętem, wyciskało się studzienkę − kanalik, wyciągając go ostrożnie i było to pierwsze wykonanie kanalika. Materiał mimo swojej pylistości był jednak troszeczkę lepki i jeżeli się ostrożnie wyciągnęło, to się nie zasypywał. W momencie kiedy już był zrobiony kanalik, mniejszą łyżeczką dosypywało się tak zwanego pośrednika, już raczej bez pomocy lejka. To było jeden do dwóch gramów wrażliwszego materiału wybuchowego, razem około czterech do sześciu milimetrów grubości i teraz już trzeba było bardzo dokładnie zmierzyć i wycisnąć kanalik ponownie dokładnie do głębokości, która była potrzebna. Niestety nie dało się zrobić narzędzia stałego, ponieważ długości były tak różne, że trzeba było za każdym razem ustalać właściwą głębokość i kanalik służył tylko w tym granacie i tylko do tego zapalnika. Ostatnie wyciśnięcie było już zrobione, jak to się mówi, zupełnie na czysto. Następowało jeszcze wyczyszczenie małym pędzelkiem samego gwintu, żeby nie było zatarcia i bardzo, bardzo ostrożne wprowadzenie [zapalnika]. Chodzi o to, żeby rzeczywiście zapalnik swoją najczulszą częścią, swoim detonatorem dotykał się do materiału „pośrednika”, ponieważ gdyby się nie dotykał, to sprawność granatu byłaby mniejsza, a jeżeli studzienka by była za płytka, mógłby nastąpić samoczynny wybuch, jeżeliby się zgniotła spłonka. Kończyło się czynności wkręceniem, około dwóch zwojów i powtórnym oczyszczeniem gwintu. Granat wtedy już przechodził na czwarty stół, gdzie inny pracownik, o którym będę jeszcze specjalnie mówił, kluczem dokręcał zapalnik w granacie do końca. Cała sprawa związana z bezpieczeństwem to się tylko kryła w tym, żeby wszystko ostrożnie wykonywać i druga, żeby nie było w jednym miejscu ani za dużo materiałów wybuchowych, ani gotowych granatów. Były one natychmiast usuwane, zabierane do schronu, który mieścił się poza naszą wytwórnią.

  • Ile czasu trwała, jak pan to nazwał, zmiana w pracy w wytwórni? I jakie stosowano zasady bezpieczeństwa przy pracy?

Czas pracy był praktycznie nieograniczony. Nasza zmiana była na pewno zmianą główną, trwała od siódmej, ósmej rano do wieczora, do upadłego. Raz tylko, jak musiałem iść do szpitala na przemycie zapalanych oczu od rozpylonego materiału wybuchowego, to i tak było już po siedemnastej trzydzieści. Praca nasza była na stojąco. W trakcie jej próbowaliśmy [czynności] zracjonalizować i korzystaliśmy ze stołków, które za każdym razem też były ustawione inaczej. A o bezpieczeństwie, o którym się pan pytał, to właściwie muszę powtórzyć to samo, trzeba było robić tylko ostrożnie, jak się da i żeby jak najmniej materiałów było w jednym miejscu. A i tak główne niebezpieczeństwo nie kryło się w samej pracy, tylko w bombardowaniu, które rozwijało się dookoła nas.
Najgorsze było to, że praca odbywała się przy świetle dziennym w piwnicy, a właściwie w lokalu do połowy zagłębionym w ziemi – wśród ruin, wśród gruzu. Okno umieszczone pod sufitem nie miało oczywiście szyb i zasłonięte było tylko barykadką z gruzu, ale jak były bliskie wybuchy, to i tak nam podmuchiwało. Nie muszę dodawać, że gdyby iskierka zabłysła w momencie, kiedy materiał jest rozkurzony, to naprawdę z naszej wytwórni nie byłoby co zbierać. Napięcie było tak duże, że ulgą było, kiedy żeśmy wracali i wchodzili na ulicę Długą, która była stale ostrzeliwana przez granatniki, ale wtedy to się wydawało bardzo, bardzo już miłą i łagodną formą, a słodzoną jeszcze często deputatem za dobrą pracę w postaci dziesięciu ciężkich granatów obronnych dla naszego macierzystego batalionu.
  • Skąd w oblężonej dzielnicy po kilkunastu dniach walk brano, czy wytwarzano te materiały?

Rzeczywiście to osiągnięcie graniczy z cudem. Polegało na dużej kompetencji inżynierskich speców i dobranych współpracowników „Leśnictwa”, czyli szefostwa uzbrojenia Armii Krajowej oraz na pewno na odrobinie szczęścia, ponieważ właśnie na Starym Mieście mieściły się hurtownie zaopatrzenia aptek, a więc było bardzo dużo chemikaliów, które nam się przydawały.
Generalnie biorąc nasz materiał, a właściwie materiały o różnym, ale podobnym składzie, należał do kategorii objętej ogólną nazwą szedyt. Jest to w klasycznej formie materiał kruszący, obejmujący związki nitrowe zmieszane z chloranem potasu i substancjami tłuszczowymi dla stabilizacji. Był używany w I wojnie światowej do granatów, a później w kopalniach, ale jako zbyt niebezpieczny, całkowicie został wycofany. Powrócił do znaczenia w konspiracji, ponieważ niektóre składniki, a właściwie większość składników było używane w aptekach, przy produkcji nawozów sztucznych i przy produkcji zapałek ze względu na jego wrażliwość na tarcie. Od początku stosowaliśmy oszczędne mieszanki o obniżonej ilości chloranu potasu, biorąc więcej saletry oraz zmielonego trotylu z niemieckich niewypałów. A do tego zwiększano jeszcze klasyczne składniki prochu, jak siarka, saletra i dobrze zmielony, przesiany węgiel drzewny. Dodatkowo jeszcze środki utleniające, jak pył aluminiowy, który naprawdę zwiększał skuteczność naszego materiału, zwiększał jego ilość, ale nadawał równocześnie srebrzący wszystko, całe otoczenie, charakter. Prawidłowy szedyt dla bezpieczeństwa był stabilizowany tłuszczowo i pozwoliło to nadawać mu formę albo granulek albo wiórków i ta forma produkcji była w czasie okupacji opanowana przez „Leśnictwo”. Z tym, że kiedy duża część zapasów została zniszczona przez Niemców na Polach Mokotowskich, na działkach, szefostwo uzbrojenia przeszło na produkcję i na zapasy zapalników do granatów. One były łatwiejsze do schowania, a samo napełnianie i wykonywanie czerepów było możliwe, tak jak właśnie teraz, w czasie walki. Skład mieszanki był zmienny i odpowiednio dostosowany do aktualnych możliwości materiałów wyjściowych. Dwa razy zabrał mnie przedstawiciel „Leśnictwa” zwany „Inżynierem” do poszukiwania materiałów w magazynach hurtowni. Było to o tyle trudne, że materiały były opisane albo po łacinie, albo tylko wzorem technicznym, ale „Inżynier” orientował się, że są mi znane, a w wypadkach wątpliwych mogłem się zawsze poradzić jego. Cudem było to, że właśnie stosując co dzień prawie innego typu materiał, uzyskaliśmy zawsze dobre wyniki. Były one sprawdzane na poligonie w gruzach, również przy ulicy Koziej i Świętojerskiej, gdzie detonowano dla próby granaty rozpoczynającej się lub kończącej się serii. Drugim materiałem wybuchowym, który używaliśmy był [wspomniany] pośrednik, czyli materiał wrażliwszy od podstawowego szedytu. Ten materiał wykonywał „Inżynier” sam i dawał mnie dzienną porcję na zakładanie pośredników. Był on koloru czerwonego, więc nie zawierał aluminium, natomiast na pewno zawierał większą ilość chloranu potasu i czerwonego fosforu, który był naprawdę zaczynem szybkiego, gwałtownego wybuchu. Aby uzupełnić jeszcze wiadomości o skorupach granatów obronnych, które robione były też w naszej wytwórni, gdzieś raczej na piętrze, w którymś z pomieszczeń halowych, to słyszałem, że frezowanie ich było wykonywane przez frezarki napędzane siłą mięśni jeńców niemieckich, którzy mieli obóz jeniecki w tym również rejonie.
Chciałem jeszcze dopowiedzieć bardzo ważną rzecz, [o najtrudniejszym technicznie problemie], jaki stanowią zapalniki, które nie były u nas produkowane. Dostawaliśmy, jak mówiłem, gotowe, ale było to osobne dzieło i dzieło naprawdę wysokiej myśli technicznej, całkowicie wykonanej w czasie konspiracji, gdzie rewizje przecież były tak częste, że znajdowano kartki z zapisanymi szyframi, a tutaj potrafiono wyprodukować znakomitej jakości zapalnik. Dostałem po wojnie do obejrzenia szkic odręczny twórcy tego [zapalnika] – inżyniera Władysława Pankowskiego. Jest to szkic odręczny, w którym się narodziła cała idea. Był to zapalnik tarciowy, narysowany tu w skali jeden do jednego: ścieżka prochowa, miejsce właściwego zapłonu i inne szczegóły. Jest to naprawdę zabytek, który ocalał cudem i warto byłoby, żeby gdzieś znalazł właściwe miejsce ekspozycji. Oryginalność tego rysunku potwierdza [adnotacja] z tyłu na tej samej ciężko już zaciemnionej, zażółconej kartce: „Własnoręczny rysunek Władysława Pankowskiego przekazała córka Krystyna Pankowska-Ożarowska w 1995 roku do zbiorów »Leśnictwa«”. Tenże sam rysunek został również opracowany już graficznie, czysto inżyniersko. Jest to też rysunek oryginalny, z tym że w skali 2:1 i widać wyraźnie: cała ścieżka prochowa, kolejne przegrody, żeby ogień nie rozchodził się zbyt szybko i samo miejsce zadziałania tarczki wszczynającej. Całość była zakręcona nakrętką, jaką były zamykane butelki od sidolu i pod nią leżała plomba, która wypadała, żeby ułatwić wyciągnięcie [sznurka, uruchamiającego zapłon]. Na końcu już z innego metalu, bo z cienkiej blachy miedzianej, był wykonany detonator, wypełniony piorunianem rtęci. To wszystko było naprawdę wynalazkiem dużej klasy. Mało tego, metal jest też wynalazkiem. Jest to stop podobny do stopu drukarskiego, z jakich się wykonuje czcionki. Jak państwo wiecie, są bardzo wyraźne i muszą mieć dobre kanty. I o dziwo, jest to stop ołowiu z antymonem, dobrany tak, że wierzyć się nie chce, że to może być stop o dużej zawartości [miękkiego] ołowiu. Jest twardy, pięknie odlany a można było ten stop przetapiać dosłownie na patelniach w mieszkaniu prywatnym w formach, które też były dziełem konspiracyjnej myśli inżynierskiej. Jedna taka forma jest na ekspozycji stałej w Muzeum Wojska Polskiego.

  • Czy mógłby Pan opisać, jak wyglądał teren tej wytwórni?

Jest to trudne i celne pytanie. Byłem w tym rejonie po wojnie parokrotnie i mimo, że brałem nawet udział w odbudowie Starego i Nowego Miasta, nie mogłem sobie powiązać moich doskonale utrwalonych fragmentów fotograficznej pamięci z poszczególnymi miejscami. Dlatego wolę je realizować tak, jak zapamiętałem, nie montując ich w sztuczną, wirtualną całość. Kwartał, w którym odbywała się nasza produkcja, ilustruje znakomicie lotnicze zdjęcie, które było wykonane pomiędzy 1939 rokiem a Powstaniem, ponieważ nie ma jeszcze zniszczeń powstaniowych. Widzimy rynek Starego Miasta, ulica Długa, ulica Świętojerska i tutaj jest fragment dawnej Fabryki Szlenkiera, w której odbywała się produkcja. Zdjęcia te otrzymaliśmy przy pomocy pana Zygmunta Walkowskiego, a rysunki z zapasów historycznych Warszawskiej Pracowni Geodezyjnej dostaliśmy przez jej życzliwych i pomocnych pracowników. Czerwonym określony teren pomiędzy Świętojerską, Koźlą i Ciasną, to był teren Fabryki Szlenkiera. Tak wyglądała mniej więcej zabudowa z mniejszym dziedzińcem, w którym się odbywała produkcja i z większym, na którym był również nasz poligon, gdzie robiliśmy próbne wybuchy, gdzie wybijano trotyl z niemieckich niewypałów. Tutaj był też ten nieszczęśliwy komin fabryczny. Doskonale orientowaliśmy się, że ten komin służył jako namiar dla niemieckiego lotnictwa i dla niemieckiej artylerii. Mimo prób rozpatrywania możliwości wysadzenia komina, nie doszło do tego, bo kosztowałoby to zbyt dużo materiałów wybuchowych, a poza tym nie wiadomo było, czy on wywróci się w sposób wystarczająco bezpieczny dla nas. Jest to bardzo ciekawe zdjęcie, niemieckie zdjęcie i da się zadatować bardzo dokładnie. Jest to już w czasie Powstania, a jeszcze przed zniszczeniami. Widać barykady, a nie ma jeszcze zniszczeń. Na naszym kwartale wszystkie dachy jeszcze stoją i komin, o którym mówiłem, w dalszym ciągu sterczy. Ten teren wyglądał z zewnątrz jeszcze całkiem znośnie, natomiast wewnątrz przesypywane były już gruzy i myśmy mieli taką sytuację, że jednego dnia do naszych stołów montażowych wchodziliśmy z jednej strony, a drugiego z innej. Mieliśmy natomiast szczęście, że większość głównych zmian przesypywania gruzów jakoś się odbyła szczęśliwie, kiedy nas nie było. Tylko dwa razy byliśmy naprawdę porządnie przysypani i cudem rzeczywiście nie było żadnej detonacji, która by mogła całość [działalności] zakończyć nieco przedwcześnie.
Każdy materiał, nawet średnio palny, zmieszany z tlenem w powietrzu, staje się silną mieszanką wybuchową. Na przykład węgiel, który się doskonale pali w piecach lub w otwartych paleniskach, w formie pyłu, zmieszany z powietrzem jest przyczyną połowy wybuchów kopalnianych. Mało tego, wierzyć się nie chce, ale pyły otrębów i mąki w magazynach są przyczyną nie połowy, ale stu procent detonacji w młynach O ileż więc bardziej niebezpiecznym jest prawdziwy materiał wybuchowy, który zmieszany z powietrzem, staje się ładunkiem wybuchowym równym średnicy chmurki, którą stanowi [ta mieszanka].

  • Czy może pan powiedzieć, co panu wiadomo o wytwórni granatów Związku Syndykalistów Polskich, która działała w tym właśnie rejonie?

W czasie Powstania i w czasie mojej pracy nic absolutnie na ten temat nie wiedziałem. Dopiero po wojnie ze zdziwieniem zobaczyłem na ulicy Świętojerskiej tablicę pamiątkową bez określenia dokładnej daty, ale za to z tekstem na trwale upamiętniającym, że w tym miejscu była jakoby jedyna wytwórnia granatów Związku Syndykalistów. Jest to tekst sformułowany dosyć przewrotnie, bo mówi o jakimś fakcie bez określenia dat, ale sugeruje wyłączność. Jako bezpośredni uczestnik wytwórni granatów przecież wiem, że od mojego odkomenderowania do wytwórni spotkałem się z ludźmi i techniką wyłącznie służby szefostwa uzbrojenia Armii Krajowej „Leśnictwa” i ani ja, ani moi asystenci, których z sobą zabierałem, nigdy nie mieli nic z Syndykalistami wspólnego. Zbulwersowany tą tablicą i jej treścią, przeanalizowałem więc dostępną bibliografię oraz znane mi dane techniczne. W wyniku tej analizy obiektywne fakty przedstawiają się następująco. Wytwórnia granatów ZSP kierowana przez porucznika „Wiktora” działała samodzielnie od wybuchu Powstania do 7–8 sierpnia. W tym czasie pułkownik „Leśnik” skierował do wytwórni wybitnego fachowca, kapitana „Marka” – inżyniera Franciszka Jana Pogonowskiego, nazywanego najczęściej „Inżynierem”. Miał on podciągnąć technicznie produkcję, ale był również najstarszym stopniem i stażem oficerem, i fachowcem. Przyniósł ze sobą rewelacyjne zaopatrzenie „Leśnictwa” we wszystkie zapalniki i w rodzaj materiałów wybuchowych – szedyt, charakterystyczny dla produkcji „Leśnictwa”. Z całą pewnością kiedy zostałem odkomenderowany w ramach oddziałów Armii Krajowej w dniach 7– 8 sierpnia, jako merytorycznego kierownika znałem tylko „Inżyniera” z „Leśnictwa”, zapalniki były „Leśnictwa” i materiał był charakterystyczny dla produkcji „Leśnictwa”. Jak oceniam, jedynie wykonane z ciętych rur skorupy granatów obronnych mogły być adaptowane z wcześniej działającej tam wytwórni ZSP, która nie miała własnych zapalników, a zastępowała to lontem odpowiedniej długości, który trzeba było przedtem zapalić zapałkami. Uważam, że tekst tablicy powinien był skorygowany, przez zamieszczenie uzupełniającej tablicy, która by podała właściwe daty, nazwy organizacji, przedmiot upamiętnienia i jego uczestników. Ewentualnie zastrzeżenia do twórców istniejącej tablicy mogły być bez trudu rozwiązane, rozstrzygnięte w Komisji Historycznej Związku Powstańców Warszawskich.

  • A co mógłby pan opowiedzieć o ludziach, którzy brali w tym udział, a może również o jakiś zdarzeniach związanych z tymi ludźmi przy pełnieniu przez nich dobrowolnie przyjętych, niebezpiecznych obowiązków? Może pamięta pan jakieś sytuacje anegdotyczne?

Muszę przyznać, że wywołuje pan kolejny dział wspomnień, aby ułożyły się w uporządkowane relacje i robi pan to z dużym wyczuciem strony psychicznej, ułatwieniem dla mojej pamięci. Od czasu bowiem kiedy wywołana została sprawa zapisania moich wspomnień powstańczych, ułożonych w rodzaj relacji, próbowałem przypomnieć sobie coś o technice, technologii, organizacji współuczestnikach zadań i zdarzeń, i wmontować to między siebie i wryte w pamięć sytuacje fotograficzne, aby odtworzyć całość. Zmuszając pamięć do odtworzenia sytuacji stwierdziłem, że tam, gdzie wszystko szło gładko i nie było problemów, w pamięci pozostają białe plamy. Tam, gdzie zdarzało się coś albo niebezpiecznego, albo nawet śmiesznego, tam wszystko się łatwiej zaczepia, jak gdyby zakotwiczone w jakąś sytuację anegdotyczną. Wymienię i zacznę wspomnienia od dołu hierarchii. Napełniaczy granatów materiałem wybuchowym nie pamiętam zupełnie. Ich zadanie było wykonywane prawie zawsze dobrze, a z montażem zapalników nigdy nie czekałem i zawsze były jedna, dwie napełnione skorupy i to dobrze napełnione. Było ich trzech, czterech na jednej zmianie, były czasem kobiety, nie zawsze te same, ale ponieważ praca była spełniona prawidłowo, nie nastręczała żadnych kłopotów.
Z chwilą włączenia mnie do montażu wszyscy byli przyuczeni tak, że moim zadaniem było już tylko udoskonalić sam montaż, uprecyzyjnić go, zwiększyć wydajność, wyrobić harmonię pracy i [podnieść] niestety iluzoryczne bezpieczeństwo. Z mojego plutonu łączników bojowych z batalionu „Gustaw” zabierałem do pomocy dwóch asystentów. Jednym był najczęściej Zbyszek „Fasownik”, którego nazwisko zginęło razem z nim 13 sierpnia przy wybuchu czołgu. Miał cenne dla mnie obycie z szedytem, bo rzeczywiście na wsi produkował na potrzeby świąteczne petardy wielkanocne i noworoczne. To jego obycie wykorzystywałem przy przecieraniu mieszanki, bo robił to wystarczająco dokładnie na sicie włosianym i nigdy nie zacierał. Drugim był Sławek Piasecki „Sokół”, mój brat, który był wcześniej poparzony przez zatarcie próbki mieszanki wybuchowej i też już potrafił zdobyć naprawdę maksimum bezpieczeństwa. Był on zresztą bardzo odważny, odznaczony przez dowódcę zgrupowania, majora „Roga” już pierwszego dnia Powstania za odwagę. Zawsze bez wahania wypełniał wszystkie polecenia. Ale pod koniec Powstania był ranny odłamkiem szkła w głowę. Od tego czasu nie zdejmował hełmu. Pierwszym w zespole przygotowaniem mieszanki szedytu do bieżącej produkcji byłem ja. Dokonywałem odmierzenia, odważenia i korzystając z uprawnień aktualizacji proporcji mieszanki w przyznanym mi zakresie. Postaram się scharakteryzować chwile z moimi przeżyciami możliwie obiektywnie. Mówią, że saper myli się tylko raz, a miałem drugą okazję i to w bardziej jeszcze sprzyjających wypadkowi warunkach. Wyobraźnię mam też nie okrojoną, chyba tylko wynikiem ogólnej oceny sytuacji, a poczucie obowiązku oparte na harcerskim „polegaj jak na Zawiszy” też mocno wyrobione. I mogę z całym spokojnym sumieniem stwierdzić, że [nawet] pod wiadomymi presjami wykonywałem wszystko, co było do wykonania bez żadnych ulg, a rezultat psychiczny, to mi pozostało, opowiem w części anegdotycznej.
Głównym decydentem i faktycznym dowódcą produkcji był energiczny oficer, którego nazywali „Inżynierem”. Niewątpliwie najbardziej fachowa osoba, jaką spotkałem w wytwórni. On decydował w sprawie aktualnego składu mieszanki szedytu, o dokonaniu ostrej kontroli czy próbnych wybuchów na naszym poligonie. Wykonywał je Sławek „Sokół” i wykonywał również mosiężnym przecinakiem wybijanie trotylu z niewypałów i płaskich min przeciwczołgowych. Wybuchy próbne naszych granatów były oceniane w sposób następujący: braliśmy warunki podobne do tego, co na przedpolu i detonacja odbywała się zza barykadki w gruzach a po wybuchu oceniane było: opóźnienie zapalnika, jakość wybuchu, prawidłowe rozerwanie się czerepu na drobne kawałki, siła uderzenia odłamków na murach i na gruzie.
Zbyszek „Frasownik” wykładał partie mieszanki do pracy i sprawdzał skorupy do dalszej produkcji. Nikogo nie trzeba było popędzać, kto miał tylko sekundę wolnego czasu na swoim stanowisku, pomagał innym, tam gdzie właśnie tego było potrzeba. A za mną było ostatnie stanowisko, na którym kluczem dokręcał zapalniki mężczyzna około trzydziestki, w charakterystycznym mundurze tramwajarza. Robił to z niewątpliwie dużą fachowością ślusarza, ale również z całkowitą nonszalancją, zupełnie nie zaznajomionego z bezpieczeństwem i zagrożeniem. Jak zobaczyłem to, to się przestraszyłem. Zapamiętałem go ostro i na całe życie, jak na pełnym luzie brał granaty z założonymi zapalnikami i wielkim kluczem dokręcał je z całej siły, bez żadnych zahamowań. Jak to stwierdziłem, skóra mi ścierpła i chciałem go przywołać do ostrożności. I wtedy zjawiła się anegdotyczna, bohaterska nić tego epizodu. Okazuje się, że w naszym zespole jest jedna jedyna osoba, która nie odczuwa strachu i ja miałbym mu tą wątpliwej wartości uwagą zniszczyć komfort, że się nie boi? Więc wolałem ostrożnie i łagodnie powiedzieć: „Słuchaj, to należy raczej lżej wkręcać, bo może kiedyś będzie trzeba zapalnik wykręcić i wtedy nie dadzą rady”. To całe moje bohaterstwo musiałem dla spokoju własnego sumienia opłacić idealnym oczyszczaniem gwintu, żeby nie było najmniejszego pyłku [do zatarcia] i sam, ile się dało, wkręcałem ręką, aż było to możliwe.
Następnym w hierarchii uczestników stanowił wymieniony i omówiony w technologicznej produkcji autor kolejnych, coraz uboższych receptur, „Inżynier”. Jego kompetencja i spokój, zaradność bardzo mi się podobała. Po wojnie dowiedziałem się, że to był rzeczywiście inżynier Franciszek Jan Pogonowski, współtwórca polskiego przemysłu zbrojeniowego w okresie międzywojennym i najbliższy chyba, albo jeden z najbliższych współpracowników pułkownika „Leśnika”.
Pozostaje mi jeszcze wspomnieć najwyższe władze „Leśnictwa”. Szefem był podpułkownik Jan Szypowski „Leśnik”. Kiedy myśmy byli w wytwórni, on dowodził już na północnym bastionie Starego Miasta, bo to już było Nowe Miasto, w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Ale pamiętam, że raz czy dwa był na wizytacji w naszej wytwórni i uczciliśmy to tylko krótkim meldunkiem i pokazem harmonijnej i szybkiej pracy montażu granatów.
Mój drugi, pośredni, ale spowodowany przeze mnie kontakt z szefem, dowódcą, był wynikiem potrzeby decyzji, której rozżalony, że nie jest po mojej myśli, początkowo nie doceniłem. A było to tak. W trakcie prowadzonych z inżynierem poszukiwań w składach aptecznych nowych materiałów do produkcji granatów, znalazłem ogromne galony z przezroczystym płynem i z wzorem chemicznym, w którym był tlen, węgiel, wodór, a więc na pewno płyny łatwopalne, ale nie wiedziałem jakie. Zawołałem „Inżyniera” i razem wytaszczyliśmy jeden z galonów na podwórze, pochlapaliśmy kawałek papieru i podpaliliśmy. Palił się cudownie gorącym, mocnym płomieniem i wydawał gęsty, czarny dym. Ucieszyłem się: „Będziemy mieli butelki zapalająco-dymne”. „Inżynier” też był zadowolony, ale po chwili dodał: „Muszę się zapytać szefostwa”. Jakiż był mój żal, gdy dowiedziałem się o zakazie przez szefostwo takiej produkcji, bo nie trzeba nam nawet pretekstu, aby Niemcy mogli podnieść wrzask, że powstańcy używają gazów trujących. Przyznam się, że po zapoznaniu się dużo później z niemieckimi publikacjami na temat Powstania, musiałem przyznać, że była to naprawdę dalekowzroczna i politycznie słuszna decyzja.
Kolejny groźny, śmieszny incydent zdarzył się, gdy wróciłem o zmierzchu po pracy na kwaterę ze spuchniętym od naszych chemikaliów gardłem. Bardzo byłem spragniony, chciałem się czegoś napić i złapałem butelkę ze słynną kawą wystudzoną w butelkach i łapsnąłem jej duży łyk. A to był stężony kwas siarkowy do produkcji butelek, tyle że przestawiony w czasie sprzątania kwatery. O tym, żeby przełknąć kwas siarkowy, to nie ma mowy, paraliż następuje tak absolutny natychmiast, że kwas wyciekł mi przez usta parząc je i paląc cały przód munduru. Wrzasnąłem ogromnie, zawyłem i poleciałem do kuchni, żeby złapać trochę wody do wypłukania spalonego gardła. Jak się troszeczkę opłukałem, zwlekłem się do piwnic do naszego szpitala i wymamrotałem doktorowi „Morwie”, co się stało. A on siedząc przy stole operacyjnym zszywał czyjąś głowę i krzyknął tylko: „Dać mu pięcioprocentowej sody z wodą i niech sobie płucze!”. Stanąłem w koncie, płukałem, plując na podłogę, która jak większość w piwnicy nie była betonowa tylko ze zwykłej, ubitej ziemi. Jak mi troszeczkę już było lepiej chciałem się zapytać: „Panie doktorze, a czy nie grozi mi…” i już wiedziałem, że robię potworne, niewybaczalny głupstwo i chciałem się cofnąć, ale nic nie przychodziło mi do głowy, a „Morwa” się odkręcił, krzyknął: „Czego?!”. Ja nic. „Czego?!”. Nic mi nie przyszło do głowy, musiałem skończyć: „…czy nie grozi mi utrata smaku?”. Doktor „Morwa” eksplodował: „Ach żesz ty…, ja do cholery tu twoim kolegom nogi obcinam, łby przyszywam, a ten baran pyta się czy nie straci smaku!”. Uciekłem jak zając.
Kiedy po latach przyjechał na obchody którejś rocznicy Powstania nasz kochany, niezapomniany, legendarny doktor „Morwa” Tadeusz Pogórski, przypomniałem mu ten żenujący mnie epizod i uśmieliśmy się oboje oraz reszta towarzyszy broni. A kiedy żeśmy się naśmiali, powiedziałem doktorowi i reszcie: „A wiecie, jak się to skończyło?”. Otóż bolało mnie przez dwa tygodnie, kartofel wydawał się ostrym kamieniem, zdobyczny śledź marynowany drugą porcją kwasu siarkowego, ale po zaleczeniu wnętrza ust miałem rozróżnienie smaków jak najlepszy francuski kiper win, a węch mi się poprawił, że był jak u dobrego psa myśliwskiego. I wtedy, żeby mnie dostatecznie dobić, doktor „Morwa” opowiedział: „Wierz mi, jak mi złość przeszła, chciałem ci powiedzieć, że odrodzenie wszystkich receptorów w ustach następuje błyskawicznie szybko, ale do końca Powstania takżeś przede mną uciekał, że już nie miałem okazji”. I wtedy uśmialiśmy się po raz drugi.
Może to i są osobiste i śmieszne incydenty, więc chcę poprzestać na jeszcze jednym, naprawdę ostatnim, który sięga już poza całe Powstanie. Jak obliczyłem, w czasie Powstania byłem kontuzjowany tylko dwa razy i to lekko, bo moje prawdziwe zranienie, dające mi wysoki stopień inwalidztwa, musiało też rzutować psychicznie, ale miało datę przedpowstaniową. Permanentny strach, że wylecimy w powietrze, staranie się wykonywania roboty jak najlepiej, jak najwięcej, na pewno przyniosło jakieś obciążenie. Potem przyszła niewola, a w niej dużo czasu na rozmyślanie. Dalej wyzwolenie, powroty wszystkich do kraju, a my akowcy czekaliśmy. Nie wiadomo, co się z nami stanie. W obozie akowców było sporo broni i między innymi rakiety, w których były bardzo piękne spadochroniki z jedwabiu, które po wystrzeleniu można było używać jako jedwabne chusteczki. Tak było tęskno do cywilnych ciuchów, każdy chciał coś mieć, że zapragnąłem takich chusteczek. Wziąłem sześć rakiet i rakietnicę, ponieważ powiedziałem: „O nie, już na żadne rozbieranie amunicji to mnie nie będzie stać, po prostu je wystrzelę na budowanej autostradzie w pobliżu naszego obozu”. Wziąłem rakietnice za pas tak jak Visa, sześć rakiet do tylnej kieszeni i poszedłem sobie wolnym spacerkiem. Pogoda piękna, jak w czasie Powstania. Idę, idę, trochę krok mi się zwalnia i nagle czuję, że coś mi ciepło. Dotykam rakiet, rzeczywiście, przynajmniej dwie na górze są niedopuszczalnie ciepłe. Zrobiło się niemiło, podważyłem je trochę – dwie rakiety, wypadły na ziemię, poszedłem szybszym krokiem. Ale nic, czuję w dalszym ciągu, że jest ciepło. Sięgam, niby może nie są cieplejsze, ale na pewno nie są zimniejsze. Jeszcze jeden ruch i dwie dalsze rakiety wypadły. Przyśpieszyłem kroku, a tu mnie dosłownie pali poprzez kieszeń. Czyżby szedyt, który się grzeje przed wybuchem, miał i tutaj dać o sobie znać? Czyżby pirotechnik, który miał szczęście w czasie Powstania, miał teraz lekkomyślnie narazić się na to, co nie potrzeba? Podważyłem je jeszcze, po chwili wypadły na ziemię ostatnie dwie, a ja pospacerowałem sobie trochę i wróciłem do obozu. Przecież chusteczki mi są naprawdę nie aż tak bardzo potrzebne. Teraz refleksja, co właściwie się stało? Czy to był wynik czegoś, co się działo dzisiaj, czy odreagowanie kumulowanego niebezpieczeństwa, którego nie można było w czasie Powstania odreagować i które się przez to nazbierało a teraz po prostu przez maleńki akt woli, nota bene nie spełnionej, zostało wyzwolone w ten sposób, że uciekłem od materiałów wybuchowych. Opisane zdarzenie nie było generatorem, bo wtedy nie wolno się było bać, ale wyzwoliło jakąś część skumulowanego strachu i stało się to, co opisałem. Ale ile naprawdę trzeba czasu, aby wyzwolić się maksymalnie od skumulowanych strachów, bo boję się użyć słowa, czy kiedykolwiek całkowicie uda się wyzwolić.

  • Jak długo trwało u pana wyzwolenie od tych strachów i w jakim stopniu udało się to panu osiągnąć?

Odpowiedź podzielę na dwie części. Pierwsza dotyczy broni i amunicji. Jestem myśliwym od wielu lat, noszę broń i sporo amunicji myśliwskiej, podobnej zresztą do rakiet, w kieszeniach, a zimą noszę również kieszonkowy podgrzewacz do rąk, żeby nie marzły w czasie czekania na stanowisku. Początkowo trochę przesadnie uważałem, żeby podgrzewacz był daleko od amunicji, żeby jej nie rozgrzać. Może przesadnie, ale czułem taką potrzebę. Dopiero kiedy przewiesiłem podgrzewacz na szyję, sprawa się uspokoiła.
Druga sprawa, druga część dotyczy mieszanek wybuchowych i strachu przed wybuchem. Nic wybuchowego w tej chwili oczywiście nie robię, więc jedyną tego rodzaju sprawą i rzeczą wybuchogenną może być instalacja gazowa w domu. Do dziś obawiam się konsekwencji ulatniania się gazu i mieszania się go z powietrzem, aby nie stworzyć mieszanki wybuchowej. Walczę o to, żeby nie gotować, kiedy się wychodzi z domu i sam ostatni sprawdzam na noc dobre zamknięcie gazowych kurków. To zresztą można jeszcze określić jako zupełnie dobrze zrozumiałą ostrożność, ale przyznam się, że zdarza mi się czasem nagle zbudzić w środku nocy, wstać i sprawdzać zabezpieczenie gazu, czy kurki są dobrze zamknięte. I to chyba jest jeszcze pozostałość z tamtych czasów.



Warszawa, 3 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Juliusz Poronkiewicz
Witold Piasecki Pseudonim: „Wiktor” Stopień: kapral, dowódca plutonu łączników bojowych Formacja: Batalion „Gustaw” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter