Wiesław Chrzanowski „Saper”

Archiwum Historii Mówionej

Wiesław Chrzanowski, urodzony 4 grudnia 1920 roku, pseudonim „Saper”, „Wiesław”. Urodziłem się w roku 1920, a więc jestem, tak powiem, zaliczony do ludzi straconych, tak się nazywają, bo II wojna światowa, okupacja niemiecka, potem Powstanie Warszawskie. Już gorzej być nie mogło. Nie licząc, że tak powiem, sytuacji jaka była w Polsce, że żeby kupić gazetę na przykład, to trzeba było stanąć, zanim przyjedzie furgonetka i przywiezie gazety do kiosku. Teraz jest luksus, nadmiar gazet.

  • Mógłby pan nam na początek opowiedzieć o czasach gimnazjum, jak wyglądało pana życie?

Urodziłem się w Sosnowcu, ale rodzice w 1927 roku przyjechali, zmienili, że tak powiem, miejsce pobytu, mianowicie w Sopocie. Ojciec pracował w Stoczni Gdańskiej. Oczywiście język niemiecki [był używany]w tej stoczni. Ale niedługo tam byliśmy - do roku 1930 i na jesieni przyjechaliśmy do Warszawy. Od tej pory Warszawa stała się, że się tak wyrażę, moim przeznaczeniem. Początkowo mieszkaliśmy w Alejach Ujazdowskich, potem gdzie indziej, ale to nie jest istotne. Chodziłem do gimnazjum Złota 53, to jest gimnazjum Joachima Lelewela, od pierwszej klasy do ósmej. Maturę uzyskałem 20 maja 1930 roku z zerem na końcu. Był taki... Może się cofnę. Przyznam się, że stopnie, jakie otrzymałem na końcu, nie były nadzwyczajne, choć byłem raczej ukształtowany na technika, a nie na filozofa i dziwię się, że przypadkowo z historii otrzymałem czwórkę, powinienem trzy z dwoma minusami. Ale akurat trafiono w temat, który znałem dosyć dobrze i dzięki temu ta czwórka wyskoczyła. Z kolei zawsze po obiedzie, po przyjęciu ze szkoły, szedłem do ... Zastanawiając się, gdzie chodziłem, przypomniałem sobie, że popełniłem błąd, oczywiście maturę otrzymałem w maju 1938 roku. Jeśli chodzi o kontynuowanie tej sprawy, to po obiedzie zawsze [chodziłem] do Agrykoli, tam zostawiało się legitymację szkolną i brałem dysk, kulę i oszczep oraz poprzeczkę do skakania. To było jeszcze tak, że od szóstej klasy gimnazjum uczono nas wojskowości. To były mundury drelichowe i raz w tygodniu po lekcjach szliśmy do innego miejsca, niedaleko szkoły, niedaleko Złotej 53 i tam „w lewo”, „w prawo”, „zwrot” i tak dalej. W następnym roku, czyli jak byliśmy w siódmej klasie, na końcu roku szkolnego był obóz w Lidzbarku i między innymi zawody portowe były i pamiętam, że w rzucie dyskiem uzyskałem pierwsze miejsce i piękny dyplom wisiał w moim pokoju. To nie tylko narty, pływanie, skakanie do wody z trampoliny i z wieży. Ale bałem się z dziesięciu metrów, najwyżej z pięciu, a głównie z tego powodu, że w basenie ludzie pływali i można się było, że tak powiem, spotkać z kimś płynącym, skacząc z dziesięciu metrów, to było niebezpieczne. Ale co najciekawsze... Jeszcze w gimnazjum przychodziłem wieczorem z kilkoma kolegami, którzy specjalnie się uczyli różnych historii. Skok przez konia bez rąk, czyli z tyłu zaraz za pudłem był gruby materac i tam salto się robiło i inne historie. A na maturze z gimnastyki, bo to tak się nazywało, dostałem cztery. No mniejsza o to. W każdym razie, jak skończyło się gimnazjum, dostaliśmy matury, to wydało się nam, że świat przed nami otworem stoi i już zawsze tak pięknie będzie. Grałem w tenisa przez dobre kilka tygodni po tym maju i potem wakacje. Otóż było w ten sposób, że maturzyści szli do wojska, a ponieważ maturę nazywano w wojsku cenzusem, trafiłem do Szkoły Podchorążych w rezerwie saperów w Modlinie. To niedaleko od Warszawy, trzydzieści sześć kilometrów, mniej więcej. Drużyna saperska liczyła tylko dwunastu żołnierzy, czy podchorążych, chociaż jeszcze nie byliśmy podchorążymi, tylko co najwyżej, mówiliśmy „z cenzusem”: „Szeregowy z cenzusem melduje...” i tak dalej. Dopiero po zakończeniu szkoły 20 maja 1939 roku... Więc [byłem] w batalionie silnikowym saperów, który mieścił się też w Modlinie, co było wygodne, bo zawsze w sobotę dostawaliśmy - no nie wszyscy, bo niektórzy mieli rodzinę daleko od Modlina, czy od Warszawy, ale miałem rodzinę w Warszawie, więc dostawałem - przepustkę od, gdzieś tak przed dwunastą w sobotę, a powrót przed dwudziestą czwartą w niedzielę. Powrót przestrzegany był z dokładnością, zażartuję sobie, do sekundy. Jeżeli [ktoś] przyszedł dwie, trzy godziny później, czyli w poniedziałek o drugiej w nocy, to był karany w ten sposób, że w następną sobotę nie dostawał przepustki do Warszawy. 1939 rok, 1 września. Samoloty nad Modlinem. Tak jak w Warszawie i pewnie gdzie indziej sądzono, że to są manewry lotnicze, ale jak zaczęły spadać na Modlin bomby, to sprawa była jasna, tym bardziej, że od dłuższego czasu przygotowywano się do wybuchu wojny, II wojny światowej. Mimo tego, że się przygotowywano, przygotowywano się źle, o czym powiem później. Do nas należało doprowadzenie szyn wąskotorowych do stanowisk poza murem Twierdzy Modlin, do stanowisk dział polowych kaliber osiemdziesiąt trzy milimetry, nie pamiętam dokładnie, i dowożenia amunicji do tych stanowisk dział. Niemcy cały czas tłukli bombami i w Twierdzę Modlin i w te zaplecze za murami, gdzie stała artyleria i gdzie dowoziliśmy pociski. Duże straty [były] wśród nas. Widziałem raz czapkę... Każdy miał odznakę z imieniem, nazwiskiem, przynależność, że tak powiem, religijna - ot owalny medal, w środku perforowany. Jeżeli poległ, łamano tę blaszkę aluminiową na pół, jedna część szła do dowództwa, a drugą wkładano głęboko do ust. Tam było nazwisko, aby wiedziano, że poległ taki, a taki, o znanym imieniu i nazwisku. Otóż w tej czapce było pełno [tych blaszek] po jednym nalocie na nas. W tej czapce mogło się mieścić tych połówek czterdzieści, pięćdziesiąt? I [jeden z nas] niósł to do dowództwa. Front północny polski spod Mławy cofnął się do tyłu pod naciskiem Niemców z Prus Wschodnich, Ostpreussen po niemiecku. W Modlinie zaczęło ować żywności, bo te oddziały… to było ze trzy, cztery tysiące ludzi, stąd pożywienia. Zdecydowano ewakuować część załogi Modlina. W tej części ewakuowanej znalazł się nasz batalion silnikowy saperów. Szliśmy do Sarn. Sarny, to było małe miasto blisko granicy z Sowietami. A niemieckie samoloty, sztukasy, nadlatywały nad główną szosę, która prowadziła na wschód od Warszawy i prali z karabinów maszynowych do tłumu, który całkowicie zagęszczał szosy. A wśród tego zagęszczenia trafiały się samochody, które nie mogły jechać, bo ludzie [zagradzali drogę]. A poza tym często samochód stał, bo skończyła się benzyna. Słysząc zbliżający się warkot samolotów ludzie rozpraszali się na boki, na łąki i tak dalej, ale oni też tłukli po [bokach]. Nasze dowództwo wymyśliło rzecz prymitywnie prostą, mianowicie w dzień spaliśmy schowani w lasach, a maszerowało się w nocy. Ale w dzień, to nie było spanie, bo ciągle huki, nie huki, rozmowy i tak dalej. Powinienem trafić do księgi Guinnessa, ponieważ raz zdarzyło mi się, co następuje – wymęczony, niewyspany, dwóch kolegów wzięło mnie pod pachy, a ja szedłem po szosie i zasnąłem, i spałem idąc przez jakieś osiem, dziesięć minut, obudziłem się oczywiście, ale wpadłem w stan senny, zasnąłem, mówiąc krótko. I maszerowaliśmy tak, jak to się zawsze robi, godzina marszu, dziesięć minut odpoczynku, znowu druga godzina marszu, dziesięć minut, a za trzecim razem pół godziny odpoczynku. Blisko już Sarn, nagle, ledwie ruszyliśmy, dowództwo batalionu zatrzymało cały batalion wzdłuż podrzędnej szosy, nie szerokiej, w tył zwrot i wróciliśmy do pierwszej wioski. Powiedziano nam, że Sowieci uderzyli na Polskę 17 września. Czyli uderzenie w plecy. W tej sytuacji nie było żadnych szans, z jednej strony Niemcy, z drugiej strony armia sowiecka. Ale jeszcze wrócę, podam przykład nieprzygotowania. Mimo wszystko - wiadomo spodziewano się wojny z Niemcami - nie byliśmy przygotowani to tego napadu. W końcu czerwca puszczało się - 24 czerwca - różne papierowe i inne łódeczki na jezioro. W Modlinie w batalionie silnikowym zbudowaliśmy z pontonów ogromną fabrykę, pilnowaną przez żołnierza z karabinem na plecach i kuźnię, gdzie kuł jakieś żelazo. I dostaliśmy za to pierwsze miejsce. Dzięki temu otrzymaliśmy - bo było nas pięciu, którzy to zbudowali - tygodniowy urlop. Ale warunek był, że z każdego miejsca, gdzie się było, należało przesłać telegram, gdzie dany podchorąży - bo już byliśmy podchorążymi, miałem stopień kaprala - się znajduje. Ostatecznie dojechałem do mojego brata nad morze i tam trafiła mnie depesza z Modlina, że [mam] natychmiast wracać do Twierdzy, pociągiem. Pociąg szedł przez Gdańsk, to było, tłumacząc na polski, Wolne Miasto Gdańsk, obejmowało Gdańsk, Oliwę i blisko Gdyni była granica. Jak pociąg stanął na dworcu w Gdańsku, kazano nam zaciemnić okna zasłonami, wygasić wszystko, nie wychodzić. Peron całkowicie pusty, wszystkie perony puste. Po pięciu, dziesięciu minutach pociąg ruszył dalej, przez Tczew do Warszawy. Cofnę się jeszcze raz, by dać przykład nieprzygotowania. Otóż ci wszyscy, którzy odbyli [służbę wojskową], dostawali odpowiednie dokumenty, aby się natychmiast stawili w swoich oddziałach. I w Modlinie też. Całe mnóstwo ludzi przyjechało do Modlina na trzy, cztery dni przed 1 września, przed wybuchem II wojny światowej. Dostali mundury, bieliznę, buty. Saperzy nosili buty z cholewami do pół łydki. I proszę sobie wyobrazić, nie nosiliśmy skarpetek, tylko onuce, to jest kawałek płachty miękkiej, owijało się odpowiednio stopę i wkładało do buta. Drugą parę onuc miałem w tornistrze i po przejściu całego dnia, zwykle było [to] trzydzieści, trzydzieści pięć kilometrów, brałem tą onucę, w której szedłem, [ona] się suszyła przez noc, a rano, jeśli była jeszcze wilgotna, owijałem tą zapasową. Pierwszy etap z Modlina, tej grupy ewakuowanej z Twierdzy, wynosił około trzydziestu pięciu kilometrów. A ci z poboru, którzy mieli buty, owszem, ale niedopasowane, sztywne, grube, niedopasowane do stopy, zdejmowali buty i szli na bosaka. I przeszli dwa, trzy kilometry, a my przeszliśmy trzydzieści pięć. Na tym skończyła się sprawa tych powołanych z domów do Modlina. I już się skończyli. My poszliśmy dalej, a oni pokaleczyli sobie gołe stopy i była sprawa załatwiona. Całe mnóstwo ludzi nie trafiało, a raczej przychodziło do swoich kwater, ale kwatery były już puste. Tak wyglądała ta sprawa. Bywały oczywiście [przypadki], że trafił do swoich i brał udział w wojnie. Więc Sowieci napadli nas 17, a my się o tym dowiedzieliśmy i nawróciliśmy do tyłu, w kierunku zachodnim, 18 w nocy. W pierwszej wsi wykopaliśmy dół i do tego dołu wrzucono wszystkie dokumenty batalionu silnikowego. Czy to coś dało? Na pewno nic, bo to była już strona ukraińska. W czasie kopania dołu na dokumenty batalionowe inni poszli szukać autobusów. Dowództwo powiadomiło wszystkich ustawionych w kwadrat, cały batalion, co się stało, że Sowieci [napadli]... i tak dalej. Nie robiąc żadnych nacisków, powiedzieli, że kto chce może iść do domu, czy do jakichś krewnych w pobliżu. To był kawał drogi od Warszawy... Potem obliczyłem cyrklem dokładnie całą trasę i trasę powrotną do Warszawy, wyszło blisko tysiąc kilometrów piechotą. Dwa autobusy zdobyli z benzyną, jeden samochód i dwa motocykle z koszem. Ci ochotnicy, którzy nie wracali do domu, tylko [wybrali] drugi wariant, [jechali] do Rumunii, która była państwem neutralnym - w teorii, ponieważ mimo wszystko Niemcy tam byli i [Rumuni] robili to, co Niemcy im kazali. A o tym powiem później. Więc weszliśmy do autobusów, dowództwo do samochodów, z karabinem maszynowym, z koszem [na] motocykle i zaczęliśmy jechać. Jechaliśmy przez Kupiczów, Łokacze, Horochów. Przed każdą wsią była triumfalna brama, jedliną ozdobiona, jakieś gęby, mnóstwo czerwonego koloru i za wsią… ponieważ nie wiedzieli, z której strony żołnierze Związku Radzieckiego przyjdą do wsi, czy od południa, czy od północy, ponieważ te wsie były, mniej więcej, według południka, północ – południe znajdowała się ta trasa. Proszę sobie wyobrazić - jak się zorientowali, że to wojsko polskie, zaczęli do nas strzelać z lasów. My wyskoczyliśmy, ale to nie miało żadnego sensu biec do lasu dwieście metrów i tam [ich] szukać. Daliśmy spokój. Łącznie, przez te wszystkie wsie nikt nie zginął, [były tylko] drobne postrzelenia, rany. A za Horochowem jakieś sześć kilometrów - teren nie [był] płaski, tylko [były] malutkie pagórki - wyskoczyły na nas cztery czołgi, małe, sowieckie. Ruki wwierch, oficery pa prawo, swołocz pa lewo. Ja byłem tą drugą grupą, nie oficerem. Oficerów gdzieś zabrali, a nas z powrotem poprowadzili do Horochowa i wsadzili do szkoły, która była otoczona niskim płotem. Za płotem stał budynek transformatora i pomiędzy ścianą transformatora a płotem było, ja wiem, pół metra i można było przejść. Ci wachmani – strażnicy rosyjscy, sowieccy - chodzili na zewnątrz wzdłuż płotu, tak głupio, że szli i spotykali się nosami do siebie, następnie robili w tył zwrot i szli w drugą stronę. Dzięki temu drugiej nocy z łatwością we czwórkę uciekliśmy, przepychając się pomiędzy płotem a tym budynkiem transformatorowym. Przeskoczenie, czy przejście przez płotek wysokości sześćdziesięciu centymetrów to żaden problem i umówiliśmy się pod gruszą, dobre dwieście metrów [dalej]. [Były tam] kartofle, nie kartofle, chociaż kartofle już zostały dawno wykopane. A jak [pojawiły] te czołgi i [kazano nam podnieść] ręce do góry, to ja obcasem wykopałem dół, wrzuciłem swój pistolet, uklepałem nogą, tak że zakopałem to w ziemi zoranej - coś tam rosło, pługami zaorali ziemię. Więc wracam. Spotkaliśmy się pod tą gruszą, czterech nas było, noc oczywiście. Przez cały czas, od wyjścia z Modlina nie padła ani jedna kropla wody, deszczu i również w czasie, jak że wracaliśmy do Warszawy - to troszkę już wyprzedzam - nie było deszczu wcale. Ale w jednym miejscu Ukraińcy nas w czwórkę złapali, rozebrali do, pardon, kalesonów. Wtedy miałem modny ołówek - ukazał się [wtedy] w sprzedaży po raz pierwszy – z którego wysuwało się różne kolory: czarny, zielony, niebieski, czerwony, więc wrzuciłem go do buta, saperskiego buta i oni tam nie zaglądali, oni zabrali tylko ode mnie wszystkie mapy i jeden koc, bo miałem dwa. A innym zabrali też koce i ... puścili. Ale dalej, przybliżyliśmy się do Bugu, dalej szliśmy już blisko rzeki i nas złapali, późnym wieczorem, ale jeszcze za dnia. To była inna sytuacja. Wsadzili nas do lepianki, czyli w górze była dziura i tam [została umieszczona] nasza czwórka. Zawalili to wszystko deskami i powiedzieli, że nam łby pourywają, jak ich komandir wróci skądś tam. I rzeczywiście komandir wrócił, prawdopodobnie z beczką wódki, no beczką nie, ale z mnóstwem butelek. Uchlali się na cacy, też ci, którzy nas pilnowali, [było ich] dwóch. To my - cisza kompletna, noc - odłożyliśmy te deski po cichutku i [uciekaliśmy] wzdłuż Bugu i pod wsią, która się nazywała Uściług, bo rzeka nazywała się Ług, ujście Ługu. Tam był zwalony most. Przeszliśmy przez ten most na drugą stronę, zachodnią i co ciekawsze, wojsko rosyjskie - czy sowieckie, będziemy nazywali - wcale się nas nie czepiało, a szliśmy w mundurach. Normalnie w mundurach, z pasami i tak dalej, a oni biedacy, można tak powiedzieć, mieli karabiny na sznurkach. Dowodem jest [taka] scena: zatrzymaliśmy się, przechodziliśmy przez jedną wieś, pełno [było] jabłek, gruszek, bo to wrzesień, pytamy się właściciela - chłopa, czy możemy sobie zebrać te gruszki i jabłka, które opadły na ziemię, a ten zaczął wrzeszczeć, bo akurat wojsko przechodziło sowieckie, że my chcemy go napaść. Ale inni tubylcy tej wsi, mieszkańcy tej wsi powiedzieli, że to jest półwariat i zawsze tak [się zachowuje], wobec tego wojsko sowieckie kazało nam wejść, urwać sobie jabłek i gruszek ile chcemy, tyle ich miałem i poszliśmy dalej. Więc odnosili się do nas przyzwoicie, to muszę [przyznać], no bo ci dranie, którzy później łapali wszystkich w mundurach, żeby ich zabić, zastrzelić, jeszcze nie doszli tak daleko do Bugu. To wojsko było.

  • Kiedy pan trafił do Warszawy?

19 października. A dlaczego tak późno, to inna rzecz, bo przystaliśmy, tak bym powiedział, do grupy Franciszka Kleeberga, który przegrał bitwę pod jednym miasteczkiem, wypadło mi teraz z głowy, jak się nazywało, nieważne. I do Warszawy [wracałem] ze strachem, czy nasz dom stoi, Wilcza 3, czy jest cały. Cały. Ale przed tym, jak zobaczyliśmy pierwszego Niemca, o szarym wieczorze, natychmiast skoczyliśmy w bok, przebraliśmy się w pierwszej lepszej wsi w ciuchy chłopskie i buty i skutkiem tych butów obtarłem sobie [stopy], a do Warszawy było jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów, i doszedłem, skutkiem tych pękniętych z tyłu, od strony pięty butów, kulejąc. Potem jeszcze w Warszawie chodziłem o lasce z tego powodu. Dom stał. Mama otworzyła drzwi na moje pukanie, patrzy się na mnie i pyta się: „Co pan sobie życzy?”, bo tak wyglądałem: capa na głowie, szmaty różne. No i z tą laską chodziłem tydzień. Była taka historia. Skutkiem bombardowań Warszawy mnóstwo szyb w oknach było potłuczonych i dla takiej młodzieży - bo w październiku 1939 roku jeszcze nie miałem skończonych dziewiętnastu lat, urodziłem się 4 grudnia 1920 roku… Więc zajęliśmy się z kolegami z gimnazjum szkleniem okien. Na przykład gimnazjum Batorego oszkliliśmy całkowicie, te wszystkie popękane szyby. Oczywiście ta zabawa trwała gdzieś do końca lutego. W marcu zostałem przyjęty do fabryki Lilpopa, Rau i Loewenstein. Tam kiedyś dyrektorem technicznym był mój ojciec, dokumentację ewakuowali do Rumunii. Otóż chciał [on] wrócić do Polski. Spakował wszystkie graty, które potrzebował, a tymczasem na peron w Rumunii, w Bukareszcie wylazł Niemiec i odczytał nazwiska tych, którzy nie mają prawa wracać do Polski. Pracowałem do końca września w tej fabryce na ulicy Bema. Teraz tej fabryki nie ma, tylko kilka domów dyrekcji. Dowiedziałem się, idąc przypadkowo ulicą, spotkałem kolegę, pytam: „Co u ciebie?”, a on powiada: „Zapisałem się do Wawelberga na studia.” Nie wiedziałem, że Wawelberg na Mokotowskiej 6 jest czynny. To poszedłem następnego dnia, żeby się zapisać na wydział mechaniczny, to był listopad już. To znaczy pracowałem gdzieś do października, a potem ten listopad. Powiedziano mi, że mechaniczny jest całkowicie zapełniony, ale mogą mnie zapisać na elektryczny. Po jednym semestrze będą ubytki na mechanicznym, to [przeniosę się]... W każdym razie dwa lata to trwało. Dlaczego dwa lata? Od roku 1940, od września, czyli prawie cały rok został zmarnowany, ponieważ Niemcy zdecydowali, że to będzie szkoła techniczna dwuletnia i skończyła się po dwóch latach, czyli w 1942 roku. A w roku 1942 [poszedłem] na Politechnikę, też skróconą do dwóch lat. Nie dokończyłem Politechniki Warszawskiej, ponieważ praca dyplomowa nie była skończona, a wybuchło Powstanie Warszawskie 1 sierpnia. Byliśmy... To był jeden, dwa bataliony: „Antoni” i „Gustaw”. Po pewnym czasie „Antoniego” zabrano do dowództwa wyższego i całe towarzystwo wlazło do „Gustawa”. Tu należy powiedzieć tak, że to wszystko było, te kompanie były rozrzucone w różnych miejscach, z grubsza biorąc, w Śródmieściu i na Woli. Część kompanii „Gustawa” była i w Śródmieściu i na Woli, [część] „Antoniego” i w Śródmieściu i na Woli, a potem już nie można było przejść tej linii, ponieważ Niemcy opanowali podział tych dwóch terenów warszawskich. Czyli na samym początku, pierwszy, drugi sierpnia, na Woli bitwy… Szóstego, dowództwo widząc, że z tego nic nie będzie, że nie ma żadnej broni… Chociaż jeden zrzut był na Cmentarz Ewangelicki, między innymi zrzucono rewolwer, kaliber czterdzieści pięć setnych cala, czterdziestka piątka się mówiło, ale cala, co oznacza ponad jedenaście milimetrów w naszej mierze. Ogromne naboje dwojakiego rodzaju, długie i krótsze. Jak Niemiec dostał w łeb, to już łba nie było na szyi. Wobec generalnego uderzenia Niemców od zachodu, musieliśmy się cofnąć na Stare Miasto. Skąd to uderzenie? Niemcom chodziło o mosty, most Kierbedzia - na miejscu tego mostu jest obecnie most Śląsko-Dąbrowski, z tym że tramwaj na Placu Zamkowym robił łuk i zjeżdżał po niewielkiej pochyłości na ten most - a drugi most Poniatowskiego, też odcięty, ponieważ Nowy Świat był w rękach powstańców, a ponadto utrzymywał, że tak powiem, pod ogniem Aleje Jerozolimskie, które można było przejść z północnej części Śródmieścia, przez rów wykopany w poprzek Alej Jerozolimskich na południową część Śródmieścia. Ten rów, z ziemią wykopaną wysoko, co chroniło od strzałów, a strzały z karabinów maszynowych były z banku, który był na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, zapomniałem, jak się wówczas ten bank nazywał i z Dworca Głównego… Uwaga, dawny dworzec na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich w 1939 został zgruzowany całkowicie, nie pozostało nic tylko ruina i wybudowano drugi, nieco dalej w kierunku zachodnim. Więc z tego [Dworca] Zachodniego pruli z karabinu maszynowego, jak tylko zobaczyli, że ktoś tam, że coś się rusza, nic nie zobaczyli, tylko lali, że tak powiem (mam to wszystko na filmie przedstawione). Nie był problem, żeby przejść, trzeba było mieć odpowiedni dokument, że jest [się] upoważnionym do przejścia na południową stronę, czy odwrotnie, na północną stronę, przeczekać aż inni przejdą ten rów i wtedy schylonym biegło się na drugą stronę. To taka dygresja mała. Stare Miasto, które między innymi trzymało most Kierbedzia… Niemcy, mimo uderzenia, żadnego pożytku z tego uderzenia nie mieli, bo mostu nie zdobyli. Walka na Starym Mieście nie miała nic wspólnego z walką w Śródmieściu. Nie chcę odejmować ryzyka, różnych zaszczytów tym, którzy walczyli, ale zwykle na obrzeżu. Na przykład Ogród Saski był w rękach Niemców do ulicy Królewskiej, a już za Królewską byli powstańcy. I inne miejsca... W każdym razie tu była granica i Niemcy starali się wepchnąć od północy. Niewiele zdobyli, na przykład Plac Dąbrowskiego był w rękach powstańców. Ten plac jest blisko Królewskiej.

  • Czy mógłby pan w skrócie opowiedzieć, czym zajmował się pan w czasie Powstania?

Byłem dowódcą plutonu kompanii „Anna”. Oczywiście, poległych zastępowali ochotnicy, składali przysięgę i do kompanii. Tak jest z innymi również kompaniami. Kompania „Anna” dzieliła się na trzy części: Wojtek Sarnecki - pierwszy oddział, ja - drugi, trzeci - Jerzy Lewenty. Takie nazwiska. Broniliśmy linię od Placu Zamkowego, żeby nie weszli, czyli Ślepa, która rzeczywiście była ślepa, nie miała łączności, bo jeden dom zagradzał Plac Bankowy... Trzymaliśmy wyloty wszystkich ulic od zachodu idących na Plac Zamkowy. Niemcy raz podpuścili pojazd na gąsienicach, który służył do wysadzania różnych obiektów. Przód tego pojazdu był ukośny i na tym ukośnym nosie, przedzie był wielki zbiornik zawierający trzysta sześćdziesiąt pięć kilogramów trotylu. Jednego dnia pojawiły się z dołu, z mostu Kierbedzia, wielki czołg a za nim ten mały na gąsienicach i wbił się w naszą główną barykadę. Ale dla tego, który prowadził pojazd nieszczęśliwie, że wbił przód w barykadę. Wewnątrz była odpowiednia dźwignia żeby wyciągnąć sworznie, a góra zsuwała się, miała zapalnik czasowy, on się wycofywał, a tymczasem nic się nie zsuwało, bo przód się wbił w wysoką na dobre dwa i pół metra barykadę. Wobec tego my też... Ja tam nie byłem, tylko inny pluton, tylko mi opowiadali. No to przykucnęli wszyscy i on w tym momencie skorzystał i uciekł na plac, gdzie już wyloty ulic... Nie, to było mniej więcej 13 sierpnia. Zjawiło się dwóch od dowództwa Starego Miasta z dokumentem, że są upoważnieni jako pancerni, że się tak wyrażę, do wjechania tym czołgiem. To nie był czołg, bo czołg ma armatę, karabiny maszynowe, a on nie miał nic. To był pojazd na gąsienicach, bo jeżeli pojazd na gąsienicach będziemy nazywali czołgiem, to jakieś rolnicze historie na gąsienicach też będziemy [nazywać] czołgiem. To był stawiacz ciężkich ładunków wybuchowych, nieznany. Mam książeczkę cienką pod tytułem „Tajne bronie niemieckie II wojny światowej” i one są tam opisane. Były dwa rodzaje, sterowane przez człowieka oraz znacznie mniejsze, sterowane kablem elektrycznym albo radiem. To ciekawe, już radiem. Ten na kablu, mały, też miał swoje trzysta sześćdziesiąt parę kilogramów trotylu i ten sterowany kablem, czy radiem… około osiemdziesięciu metrów... i drugi, ten [sterowany] radiem trochę więcej[?]. Więc przyszli żeby wjechać. My, to znaczy nasi, z naszej kompanii „Anna”, obniżyli tam kawałek i ten pojazd wlazł i pojechał na rynek, główny rynek Starego Miasta, bo tam dowództwo było, żeby się pochwalić jaki [czołg zdobyli]... Ale im dalej w Stare Miasto właził, tym większy tłum ogarniał pojazd. Ci dowódcy na rynku obejrzeli pojazd, on trafił tam, gdzie my kwaterowaliśmy, na ulicę Kilińskiego - ona łączy Podwale z ulicą Długą, [która jest] króciutka, po jednej stronie zaledwie trzy domy, dom numer 1, 3 i 5. [Pojazd ten] wjechał w Kilińskiego, tam wstrząs jakiś był, wlazł na coś i wtedy zsunęła się ta skrzynia. Ludzie, zwłaszcza młodzi, siedzieli na górze, radowali się. Po kilkunastu sekundach nastąpił wybuch. Można sobie wyobrazić, jakie były efekty. Głowy znajdowano na rynku Starego Miasta... Na ulicy Kilińskiego, na jednym domu, wysokości półtora piętra był człowiek w ubraniu przyklejony do ściany. Być może z tej ściany coś wystawało i wlazło w niego. Wszystkie domy, wszystkie ściany nieparzystej strony były wciśnięte do środka. Mnóstwo zabitych. Ogólnie liczy się, że trzystu pięćdziesięciu zginęło, a z batalionu „Gustaw” dziewięćdziesięciu. Na przykład [taki jeden], jak go podmuch trzasnął o ścianę, to leżał zielony na twarzy. Byłem na podwórzu, to znaczy w części prostopadłej do Kilińskiego, tam był ranny dowódca batalionu „Gustaw”, leżał w czarnym, ciemnym ubraniu, pokrwawiony, gorąco [było], muchy po tej krwi chodziły i pasły się. [Wcześniej] przyleciał facet, chłopak [i mówi]: „Nasi zdobyli czołg”, no to stało dwóch, natychmiast polecieli przez podwórko, przez bramę. Już ich więcej nie zobaczyłem... Jedna sanitariuszka też stała między jedynką, a trójką i powiada, że w pewnym momencie poczuła, jakby ją ktoś za głowę wciskał w ziemię. Poderwała się i zaczęła lecieć przed siebie niewiele widząc. Wszystko z niej zlazło z wyjątkiem paska na biodrach. Bez butów. Złapali ją do szpitala. Miała w policzku dwa, czy trzy odłamki i lekarze zostawili to do końca, że tak powiem, jej żywota, a żywot jeszcze istnieje, [ona] żyje. Te niebieskawe punkty ma do dziś...
Warszawa, 10 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Seweryn
Wiesław Chrzanowski Pseudonim: „Saper” Stopień: porucznik Formacja: Batalion NOW-AK "Gustaw-Harnaś" Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter