Wanda Zdun „Rawicz”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Wanda Zdun z domu Zalewska. Jestem córką Heleny, z domu Fontana, i Stanisława [Zalewskiego, artysty malarza]. Urodziłam się w Warszawie 3 kwietnia 1926 roku. Pseudonim w czasie Powstania „Rawicz” [praktycznie nieużywany].

  • Proszę opowiedzieć o dzieciństwie, czasach przed wojną.


Jestem córką [Heleny Zalewskiej, z domu Fontana,] nauczycielki szkół zawodowych i plastyka, artysty malarza, Stanisława Zalewskiego, który też pracował w szkole (pracował w szkołach zawodowych ) i tam poznał swoją przyszłą żonę, ale przede wszystkim zajmował się malarstwem. Mieszkaliśmy cały czas w Warszawie. Urodziłam się na ulicy Kopernika, a jako małe dziecko z rodzicami przeprowadziliśmy się na Żoliborz i mieszkaliśmy w domach Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, w kilku kolejnych mieszkaniach, w kolejnych domach tej spółdzielni. Tam też spędziłam okupację i Powstanie. Moja służba w Armii Krajowej jako sanitariuszki również przebiegała na Żoliborzu.

  • Czym zajmowała się pani w czasach okupacji?

 

W czasie okupacji uczyłam się na kompletach w gimnazjum i liceum. Składałam egzamin do tego liceum [właściwie: gimnazjum] jeszcze przed samą wojną, w czerwcu w 1939 roku. Później, wtedy kiedy zaczęły się organizować w zimie 1940 roku komplety szkół średnich, uczyłam się też na tych kompletach prowadzonych właśnie przez pedagogów z tego samego liceum [właściwie: gimnazjum]. To było [Gimnazjum i] Liceum imienia Aleksandry Piłsudskiej. Oczywiście było to tak, jak się dało, to znaczy kiedy można było korzystać z takiego lokalu [szkoły] na placu Inwalidów przez krótki okres i mieć tam kursy – rzekome kursy, bo to właściwie była tylko taka przykrywka. Myśmy trochę się tam nauczyły na tych kursach. To były kursy ogrodnicze albo naprawy odzieży i dziewiarstwa ręcznego. To było zorganizowane w ten sposób, że personel dawnego Gimnazjum i Liceum imienia Aleksandry Piłsudskiej współpracował z takim zgromadzeniem niehabitowym franciszkańskim, które na Marymoncie prowadziło już przed wojną kursy dla kobiet i dziewcząt właśnie takie, żeby one mogły sobie dorobić jakoś i pomóc rodzinie w utrzymaniu, bo to byli ludzie przeważnie biedni. Siostry niehabitowe zgodziły się być, to znaczy firmować te nasze kursy, tylko trzeba było uważać. Oczywiście o to już dbały nasze wychowawczynie, żeby mieć zawsze przy sobie odpowiednie notatki, odpowiednie czy to przybory jakieś do naprawy odzieży, czy jakieś kłębki i druty do dziewiarstwa, czy − jeżeli były to kursy ogrodnicze − były nam dyktowane krótkie teksty na temat nawozów sztucznych czy jakichś upraw. Ponieważ były też tam na Żoliborzu ogródki działkowe, więc połączone to było z praktyką. Z tym że tam do praktyki to właściwie ja i moja jedna koleżanka [Basia Witkowska] przykładałyśmy się dosyć gorliwie, a reszta towarzystwa to trochę tak… rzadko odwiedzała ten przybytek ogrodnictwa. Natomiast... były kontrolki, a jakże! Był pan instruktor, który od czasu do czasu nam tam coś mówił na temat uprawy. Co prawda zdarzało się to dosyć rzadko, ale w każdym bądź razie była taka przykrywka. Najważniejsze było to, że w ten sposób myśmy miały arbeistkarty my [ to jest ja i Basia Witkowska] i nasze koleżanki [z kompletów]. Miałyśmy również odpowiednie pieczątki na tych arbeitskartach – autentyczne, niepodrobione. To było bardzo ważne przy poruszaniu się po mieście. No i oczywiście, coś się nauczyłyśmy z tej dziedziny też. Zresztą wiele − prawie wszystkie szkoły − w ten czy inny sposób, ale podobnie się urządzały. Krótko mogłyśmy korzystać... To była szkoła żeńska (jeszcze wspomnę) [im.] Aleksandry Piłsudskiej wtedy. Dlaczego o tym mówię? Bo potem, już w innych warunkach [ to jest wkrótce po wojnie], było trochę inaczej [ to jest połączona (z żeńskiej szkoły im. Aleksandry Piłsudskiej i męskiej szkoły im. księcia Józefa Poniatowskiego) szkoła im. ks. J. Poniatowskiego była koedukacyjna]. W każdym razie, kiedy te możliwości zostały wyczerpane, bo okazało się, że jednak dłużej tam [ to jest na pl. Inwalidów] być nie możemy, zorganizowano komplety w domach naszych rodziców czy w ogóle rodziny – kto mógł się tego podjąć, to… U nas też były komplety przy ulicy Słowackiego 5/13, gdzie wtedy mieszkaliśmy z rodzicami; również w domach innych koleżanek [przybliżony wykaz adresów – w biogramie], gdzie te warunki jako takie były, to znaczy nie byli zakwaterowani Niemcy, bo tam, gdzie byli zakwaterowani, to odpadało. Te osoby przychodziły do koleżanek. Było w miarę bezpiecznie, tak się przynajmniej wydawało, że było w miarę bezpiecznie.
Przez większość okupacji właśnie tym trybem uczyłyśmy się. To były kilkuosobowe [grupy]. Nie pamiętam dokładnie ile, ale tak [chyba] z sześć-siedem osób, nie więcej było. Trzeba było stworzyć taką sytuację, że to niby jakieś urodziny czy imieniny, czy coś takiego i coś tam było na stole, jakaś marmolada, jakiś chleb kartkowy czy coś takiego, bo w ten sposób na ogół wyglądała okupacja w domach warszawskich i w ogóle w Generalnej Guberni tak zwanej. Tak że myśmy do Powstania były na kompletach. W ten sposób zdołałyśmy „przerobić”, jak to się brzydko wśród uczniów mówiło, program [gimnazjum oraz] pierwszej klasy licealnej.


W czasie wakacji [1944 roku], kiedy już, jak wiadomo, sytuacja na froncie wschodnim była taka bardzo zdecydowanie na niekorzyść Niemców i kiedy zbliżał się front rosyjski, tutaj trzeba było być gotowym na wszystko − w Warszawie i w innych miastach tak zwanej Generalnej Guberni. Wobec tego polecono nam, przede wszystkim postarano się o to, ażebyśmy, kto się decyduje (już parę miesięcy wcześniej oczywiście) na formalny już udział w Armii Krajowej, żeby został zaprzysiężony. [Moje] zaprzysiężenie odbyło się na ulicy Gdańskiej w parafialnym kościele. Tam był ksiądz Zygmunt Trószyński, marianin, proboszczem wówczas. On był głównym kapelanem Armii Krajowej na Żoliborz. Tam byli też inni kapelani, ale on był ich szefem w tej dzielnicy Żoliborz i Marymont. Z tym że Marymont to tam była sytuacja taka, jak się potem okazało, że tam szybciej Niemcy zajęli i pozostał właściwie Żoliborz i część Bielan do „obsłużenia”. W każdym razie nasza przynależność do Armii Krajowej w ten sposób się zaczęła, że część koleżanek przeszła przez harcerstwo żeńskie. Ja nie byłam w harcerstwie. Ja byłam słaba fizycznie i często chorowałam, więc jakoś tam do tego harcerstwa nie bardzo pasowałam w tym czasie, natomiast miałam kontakt z Sodalicją Mariańską, ponieważ poznałam jedną z osób starszych (takich sodalisek) i ona mnie wciągnęła do tej sodalicji, za moją oczywiście zgodą i chęcią. Poznałam tam kilka osób, między innymi Krysię Święcką, która była taką starszą wśród tych sodalisek. [w Sodalicji Mariańskiej byłam też między innymi z Basią Witkowską oraz Danutą Chrząszcz].

Formalnie już należałyśmy do tej organizacji, korzystałyśmy z lektur, korzystałyśmy z takich dni skupienia, ale oczywiście to było tak, jak na warunki okupacyjne, czyli dosyć rzadko były jakieś spotkania i to przeważnie… Raz byłyśmy u [sióstr] urszulanek, kilka razy byłyśmy na uroczystościach koś[cielnych], [m.in.] przy grobie wielkanocnym − właśnie w tym kościele na Gdańskiej, u księdza Trószyńskiego. No i [miałyśmy] lektury. Lektury nam... Starano się o lektury takie poważniejsze, nie jakieś typowo pobożnościowe, tylko jakieś takie formacyjne bardziej lektury na temat religii katolickiej, na temat protestantyzmu, rozmaitych ciekawych tematów. To były lektury na poziomie, tak że myśmy chętnie to czytały. A poza tym te osoby, które zdecydowały się na służbę w łączności, to oczywiście miały swoje szkolenia łącznościowe. Te osoby, które były zdecydowane na służbę sanitarną, również przechodziły przez szkolenie sanitarne, które dotyczyło pierwszej pomocy, pourazowego zajmowania się pacjentem, no oczywiście ratowania w razie utraty przytomności czy oddechu, czy przeciw wykrwawieniu. Krótko mówiąc, to była pomoc bardzo skrótowo świadczona, bo inaczej się nie dało. [To szkolenie prowadzone było] przez pielęgniarki dyplomowane. Myśmy z koleżanką, tą Basią Witkowską (o której [między innymi] tam wspominam w biogramie), korzystały z takiego punktu na Powązkach. Ja nie pamiętam dokładnie adresu, ale tam było wtedy pole, to i tak się szło pieszo przez to pole. Tam właśnie pielęgniarka odpowiednio przeszkolona nas uczyła robienia zastrzyków, bandażowania i tak dalej, i takich rzeczy, które trzeba było poznać w praktyce. Tak że kiedyś pamiętam, że też była kiedyś na komplecie, na jednym z kompletów naszych tych licealnych i nas tam instruowała… Przysięga była tam na Marymoncie. Natomiast później miałyśmy przydział. Miałyśmy przydział w razie, kiedy już zbliżało się − „coś się będzie działo, a więc bądźcie przygotowane!”. Dano nam opatrunki takie jednorazowe, dano nam pęsetki, cośkolwiek z narzędzi takich, które można było zorganizować, a resztę to [robiły] już te osoby, które były wykwalifikowane, to już miały przy urządzaniu punktów. W każdym bądź razie gotowość była zgłoszona i [to], gdzie mamy się pokazać w razie czego... w razie rozkazu, jakiejś akcji.


  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?


Wybuch Powstania zastał mnie w mieszkaniu na Żoliborzu, na Słowackiego, u rodziców. Ja byłam nawet umówiona… Nikt nie wiedział dnia ani godziny, jak to się mówi. Nawet byłam umówiona na to, że tam bratu mojej koleżanki [to jest Janiny Ryttel] też korzystającej i z kompletów, i będącej tym razem łączniczką głównie na Żoliborzu – [że] pomogę mu w jakichś tekstach łacińskich, z których on ma zdawać. No więc oczywiście, ani ja tam nie dotarłam, ani on nie dotarł do mnie, bo każde z nas już wiedziało, że trzeba się pokazać w zupełnie innym celu, w zupełnie innym miejscu. Ja zostałam skierowana tam przez taką panią „Tamarę”, którą właściwie widziałam raz w życiu, a później mówiono mi, już po kapitulacji, że ona zginęła. Jedna z osób nieżyjących [na Krechowieckiej] była do niej podobna, ale czy to była ona, czy nie, w stu procentach pewności nie mam. W każdym razie nie wiem, jak się nazywała, bo ją tylko raz widziałam, kiedy stwierdziła, że ja jestem za słaba i za mało wyrośnięta, żebym się nadawała do patrolu, ale takie są osoby potrzebne bardzo na punktach [sanitarnych], więc zostałam skierowana na punkt. I na tenże punkt [na ulicy Tylżyckiej] się skierowałam, kiedy Powstanie już wybuchło.

Pierwszego dnia przedstawiłam się w szpitalu, który wtedy prowadziły siostry zmartwychwstanki u siebie [na ulicy Krasińskiego 31], ale one powiedziały, że tam [to jest na punkt, na ulicę Tylżycką] się nie dostanę tego dnia, bo tam rzeczywiście w pobliżu byli już Niemcy i trzeba się było ostrożnie przedostać w pobliże ulicy Kamedułów. To była ulica Tylżycka 2, bodajże. Teraz ta ulica Kamedułów nazywa się inaczej, no bo to tak nieładnie, bo zakonnicy i tacy jeszcze pustelnicy, to jakżeby za Polski Ludowej mogli być patronami ulicy i to jeszcze takiej dosyć dużej?! Krótko mówiąc, ja tam byłam przez kilka dni wraz z innymi skierowanymi tam osobami, ale myśmy się zorientowały szybko, że trzeba się zgłosić do dowództwa Sanitetu na Żoliborzu, żeby oni nas skierowali w sposób taki, żebyśmy mogły rzeczywiście pracować. Mnie skierowano wtedy na [punkt sanitarny na] Suzina 3.
Na Suzina 3 też były piwnice [domów] Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, VII kolonia. Tam byłam przez dłuższy czas, bo jak ja sobie przypominam (nie pamiętam dokładnych dat), ale tak mniej więcej gdzieś do połowy września. Bo w każdym razie później, kiedy się zgłosił na ten punkt... Tam właśnie na Suzina prowadził to lekarz „Olgierd”, a jego asystentem był taki student piątego roku, późniejszy zresztą bardzo dobry specjalista, który nosił pseudonim „Tampon”, ale o ile wiemy, to on już nie żyje. Zdaje się, że jeden i drugi już nie żyje. „Olgierd” pracował później po Powstaniu już i [...]. Już za Polski Ludowej chyba pracował w Łodzi, zdaje się, jako lekarz. Ale z nim się więcej nie zetknęłam. Natomiast „Tampon” wprowadził [chyba na przełomie 1976/1977 roku] mnie do powstającego [nieoficjalnego środowiska powstańczego w ramach oficjalnego] związku kombatantów, ponieważ mnie znał. On mnie znał, a ja jego, więc się do niego zgłosiłam, gdy dowiedziałam się, gdzie mieszkał. Natomiast tam [w punkcie na Suzina] bardzo energiczną przełożoną była z pseudonimu „Ludgarda”, a z imienia i nazwiska (wiem, bo była to sąsiadka z sąsiedniej klatki schodowej [z ul. Słowackiego 5/13]) Nowicka nazywała się, a na imię miała Milica, ponieważ jej rodzina pochodziła z Jugosławii (takie południowosłowiańskie imię miała). Była to bardzo energiczna i bardzo taka odpowiedzialna pielęgniarka dyplomowana. A reszta [w punkcie na Suzina] to były osoby, tak jak ja przeszkolone. Myśmy robiły to, co trzeba: dostarczałyśmy leki, pielęgnowałyśmy tych chorych, jak która umiała – i pod kierunkiem lekarzy i tejże siostry Mili, jak myśmy ją nazywały. Tam korzystaliśmy z apteki magistra Jana Fabickiego na... Tam teraz też jest apteka, tylko oczywiście kto inny już ją ma, na placu Wilsona – na rogu placu Wilsona i Krasińskiego, niedaleko stacji metra (prawie przy samej stacji metra obecnie). Tam wtedy nie było tych wszystkich domów, które są przy Toeplitza i nie było oczywiście poczty przy Filareckiej. Tam był taki teren raczej dosyć niezabudowany. Przed wojną była tam ślizgawka. Potem po prostu, na początku Powstania, trzeba było zrobić tam takie przejście kryte, żeby można było się dostawać do placu Wilsona i do apteki pod mniejszym ostrzałem, bo nie było to bardzo bezpieczne, ale w każdym razie bezpieczniejsze, niż jakby było takie odkryte pole. Pamiętam to, bo ja tam często chodziłam po leki do apteki z [punktu na] Suzina. Wtedy to była stosunkowo krótka droga (ponieważ nie wszystkie te budynki były). Tak to wyglądało.
Około połowy września (nie pamiętam dokładnie, kiedy to było, który to mógł być) zgłoszono się z punktu na Krasińskiego 21, gdzie było sporo rannych, bo tam akurat do nich przybyli ranni i cywilni, i wojskowi. Tam było sporo cywilów też z sąsiednich bloków i z samego Krasińskiego (koło kościoła [pod wezwaniem Świętego Stanisława Kostki] to jest, bardzo niedaleko koło kościoła), czy mogliby poprosić o którąś z sanitariuszek do pomocy, bo mają dużo pracy przy swoich rannych. A tam [na Krasińskiego 21] było dwoje lekarzy. Wyglądali oni na małżeństwo. W każdym razie był to mężczyzna i kobieta w średnim wieku, bardzo sympatyczni i energiczni ludzie, co najważniejsze, poza tym przytomni. Tacy, którzy w każdej sytuacji wiedzieli, co robić, żeby jak najmniej narażać ten najmłodszy personel medyczny, to znaczy nas [czyli sanitariuszki] konkretnie, któreśmy były mało w końcu wyrobione życiowo jeszcze, bo okupacja wyrabiała, ale nie tyle, ile trzeba było [żeby] już przytomnie decydować o swoich ruchach i zachowaniu jak w dwóch ostatnich już tragicznych dniach Powstania. Na przykład wtedy kiedy już zbliżała się kapitulacja czy było już po kapitulacji i rozmaici pomocnicy [Niemców] – tacy nie niemieckojęzyczni, tylko raczej słowiańskojęzyczni – pijani kompletnie w sztok się tam kręcili i gonili kobiety co młodsze, to nam po prostu powiedziano [w punkcie na ul. Krasińskiego 21], żebyśmy się kierowały indywidualnie do szpitala, który był wówczas na Krechowieckiej, wiały jak najprędzej, jak która może, bo oni [to znaczy ci lekarze] sobie zorganizują [pomoc]. Tam byli mężczyźni, więc tam można – tacy starsi mężczyźni czy jacyś miejscowi lokatorzy, którzy jeszcze się nie ewakuowali. Z resztą tych niechodzących chorych poradzą sobie, natomiast tam w szpitalu jest punkt zborny. Tam już były siostry zmartwychwstanki i one bardzo tam były odpowiednie, ponieważ kilka z nich to były nauczycielki, w większej grupie. Niektóre z nich świetnie znały język niemiecki i one się dogadywały z tymi, którzy byli jeńcami niemieckimi, którzy byli leczeni po prostu, bo myśmy normalnie leczyli Niemców rannych. W kolejności nie było to, że to Polak, to najpierw, a Niemiec to później. W zależności od tego, czy jest ciężej ranny czy mniej ranny, czy jest zagrożenie życia czy nie. Po ludzku lekarze i my wszyscy postępowaliśmy z nimi. Niektórzy z nich [rannych Niemców] byli przyzwoici i jak się okazało pomogli wtedy, kiedy była ewakuacja ze szpitala. A równocześnie te siostry wykazały im, jaka jest sytuacja, i dogadały się tam z nimi jakoś tak, że myśmy nawet dostali transport samochodowy. Takimi samochodami ciężarowymi dla rannych i dla nas, któreśmy się nimi opiekowały, [wywieziono nas z Warszawy] do obozu przejściowego w Pruszkowie.

  • Jaka była wtedy pani wiedza na temat tego, co się dzieje w Warszawie?


Moja wiedza była bardzo skromna, dlatego że pochodziła ona raz z tego, co się działo na Żoliborzu. To było widać, bo kanałami nam dostarczano rannych, których trzeba było najpierw oczyścić [na przykład benzyną] z tych nieczystości, później, odpowiednio jak się tam dało, leczyć. Natomiast byli poza tym na początku [Powstania] jeszcze z „Kampinosu” − ci, którzy walczyli i bardzo licznie ginęli, i byli również licznie ranni, z akcji koło Dworca Gdańskiego. To była bardzo mordercza tam walka, rzeczywiście. Tym bardziej − tam, gdzie jest teraz rondo „Radosława” − Zgrupowanie „Radosław” wykrwawiło się tam bardzo, no i „Kampinos” się bardzo tam wykrwawił. [Wiem to,] bo tam byli u moich rodziców, to znaczy mieli taki punkt zatrzymania się na krótko i oni mówili sami: „No, my nie bardzo jesteśmy nauczeni walki w mieście, bo inaczej się walczy w lesie i zupełnie inaczej walczy się w mieście”. Tak że oni niestety walczyli, ale wielkie były ofiary z ich strony − tutaj właśnie pod Dworcem Gdańskim. No więc byli ci ranni. Te osoby były leczone przeważnie w punktach i w takich szpitalikach, które były bliżej Dworca, w okolicach tamtych. Wiem, że było tam parę takich punktów większych i mniejszych [w jednym z tamtejszych punktów była (też jako sanitariuszka moja koleżanka Basia Witkowska] [...]. Oczywiście Niemcy bombardowali znak Czerwonego Krzyża. To był przede wszystkim symbol, który natychmiast trzeba było sprzątnąć, dlatego że to [dla Niemców] był sygnał, gdzie należy bombardować albo celować z miotacza min − tak że tu nie było mowy o jakiejś walce zgodnie z układami genewskimi czy innymi przepisami. Myśmy starali się tego przestrzegać, tylko że nasze działania były słabe, bo oczywiście mieliśmy zaopatrzenie bardzo skromne w porównaniu z tamtym [to znaczy niemieckim] zaopatrzeniem, jak również wiele rzeczy działo się z zaskoczenia. Jak wiadomo, zupełnie inaczej sobie wyobrażaliśmy walkę, która miała trwać najwyżej około tygodnia, a trwała sześćdziesiąt trzy dni. Myśmy w gruncie rzeczy nie mieli na to wpływu, żeby jakoś więcej zdziałać, niż się udało zdziałać. Było zdumiewające, że się zdziałało tyle. W każdym razie trudno było nie zauważyć, że coś takiego jak Powstanie Warszawskie było. To już się nie dało. Później w Pruszkowie, jak to całe towarzystwo się „wyładowało”, to były warunki też różne. Bo jak ja na przykład rozmawiałam potem z moimi rodzicami, z którymi rozdzielona byłam wtedy, kiedy już byłam w Pruszkowie... Nie w Pruszkowie, tylko [od kiedy byłam] na Krasińskiego, to myśmy się już nie widywali zupełnie. Później ja stamtąd na Krechowiecką trafiłam, a oni z ludnością cywilną. [...] Oni w ogóle byli przygotowani na to, że ich i tak rozstrzelają, [że] prawdopodobnie będzie koniec. Natomiast dostali się do Pruszkowa z ludnością cywilną. Mężczyźni cywilni [w czasie Powstania] byli zatrudniani przy kopaniu rowów, oczywiście nosili wodę, pomagali nosić rannych. Robili wszystko, co mógł zrobić mężczyzna w średnim wieku czy młody.... Młody to walczył, a jak nie miał czym walczyć, to nosił czy kanałami, czy przejściami rannych, czy amunicję, czy żywność, czy wodę. Jednym słowem też pomagali, jak mogli, chociaż [n przykład] to Miron Białoszewski o tym pisał w swoim „Pamiętniku z Powstania [Warszawskiego]” bardzo [trafnie].

  • Czy jeszcze w czasie Powstania spotkała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?

 

A jakże, spotkałam! Takiego starszego [...]. Tak, tak! No owszem, dwa razy. Jednego z pokolenia... takiego już raczej młodszego dziadka, który, kiedy gotowałam, bo trzeba było wreszcie coś ugotować.... Część ludności cywilnej opuściła mieszkania, a tam w tych mieszkaniach pozostawały: a to jakiś makaron został, a to fasolka została... No więc lekarze powiedzieli, żebym postarała się coś znaleźć i wsadzić do garnka, i czym się tam da podpalić pod kuchnią i ugotować, bo przecież musimy wreszcie nakarmić czymś tych ludzi. Gotowałam zupę z tego wszystkiego razem wrzuconego do garnka, jakaś woda była. To się gotowało... i wszedł taki dziadzio. No i ja mówię... − po niemiecku to ja parę słów wiedziałam. Powiedziałam, że gotuję zupę dla chorych. Oczywiście, nie powiedziałam, broń Boże,: „dla rannych”, tylko: „dla chorych”. [Ten Niemiec powiedział]: Ja, ja, gut. No i poszedł sobie.

Był to taki dziadzio, który o swoją Gretę (pewnie gdzieś tam pod bombami) się martwił, o swoje dzieciaki. Nie wyglądał na bardzo bojowego, nie! A drugi raz [spotkałam Niemca] to, jak biegłam. Bo tutaj [ to jest w punkcie na Krasińskiego 21] już nas ostrzeżono, bo tam już gonili nas ci pomocnicy Niemców chcący się „zabawić”. Ale byli pijani, na szczęście. Pijani już dosyć, im się zaczęły nogi plątać. I jeszcze od czasu do czasu - chociaż to było po kapitulacji - bywała jakaś strzelanina, więc bywały samobójstwa, bywały jeszcze próby jakiegoś tam ostrzelania się, żeby się znaleźć, gdzie się chce znaleźć, a nie tam, gdzie się nie chce. Krótko mówiąc, bywało „pukanie” różne. Granaty niektórzy mieli. Z granatami też obchodzono się, jak należy. Krótko mówiąc, udało mi się przebiec. Ale nie wszystkim się udało, tak że były tam wypadki ciężkiego okaleczenia i również śmierci tych właśnie osób młodych, kobiet czy dziewcząt, które znalazły się akurat w miejscu, gdzie byli ci pomocnicy. Bo jeżeli chodzi o Niemców, to oni byli bardziej zdyscyplinowani i oni mogli sobie na to pozwalać w pierwszych dniach Powstania na Woli czy na Ochocie, zanim zamordowali, ale tutaj [na Żoliborzu] już była taka sytuacja, że ich było raz że mniej, a po drugie oni musieli być bardziej zdyscyplinowani, to już nie mogli wtedy [tak gwałcić]. Chłopaczków − takich piętnastolatków [ to jest niemieckich] zmobilizowano. I tacy piętnastolatkowie z wyglądu, bo to widać, że to mleko ma pod nosem taki młody człowiek. Pytali: „Tutaj są bandyci?”, jak ja biegłam tam w stronę Krechowieckiej [Krzyknęłam: „Nein, keine Banditen!” i pobiegłam bez przeszkód dalej]. Widział [przecież], że biegnę, więc to też taki trochę nierozgarnięty [był] widocznie. Ale przypuszczam, że oni chcieli... po prostu sobie – no tak, jakby bawili się w wojsko - trochę się rozerwać, ale nie sądzę..., nie, nie strzelali. Zresztą nie sądzę, żeby nawet mieli z czego strzelać, bo myślę, że na taką większą [akcję] może jakieś granaty mieli. Niemcy tam też wtedy nie bardzo mogli sobie pozwolić – przy poważniejszych jakichś akcjach, przy zdecydowanych egzekucjach czy przy jakichś akcjach bojowych, typowo bojowych mogli korzystać z broni takiej normalnej.
Natomiast, jak się znalazłam tam na Krechowieckiej, to tam były pertraktacje prowadzone z Niemcami, żeby nam pozwolono... żeby nam po pierwsze podstawiono ciężarówki i żeby można było tych rannych z personelem odstawić do obozu przejściowego w Pruszkowie. Tam się znaleźliśmy. Tam były warunki takie, że... jak kto trafił. Bo na przykład tam, gdzie ja byłam i ci nasi ranni, to nawet były takie ławy. I na tych ławach były jakieś szczebelki. Był to rodzaj takiego... no nie betonu wprost. Ale moi rodzice to leżeli na betonie wtedy, kiedy tam ewakuowano cywilów z mieszkań [m.in.] ze Słowackiego. Tak że różnie to bywało.

W każdym razie, oczywiście warunki sanitarne tam [to znaczy w Pruszkowie] były straszne. Myśmy byli zawszeni wszyscy. To już długo było, bo przecież nie było mowy o tym, żeby się myć, bo woda to była do użytku wewnętrznego (i tak w niedostatecznej ilości) i do mycia się lekarzy przed operacją. A myśmy się myły wtedy − ręce myłyśmy wtedy, jak było jej wyjątkowo trochę więcej, ale to się rzadko zdarzało. No i trzeba było poić tych naszych nieszczęsnych chorych, rannych, którzy przeważnie mieli gorączkę. Było bardzo dużo ropnych ran w tych warunkach, także lekarstw było niewiele. Głównie się leczyło ich rivanolem, maścią tranową i ichtiolową głównie (bo ichtiolowa maść to przy takich stanach ropnych była bardzo potrzebna). Było trochę bandaży gazowych i było sporo papierowych po prostu bandaży (to był taki trochę jakby grubszy papier toaletowy szary, ale lepsze było to, niż nic). I teraz było tak, że kiedy przyszła [siostra], myśmy pytały... Pytałyśmy tam?! Naturalnie rozkazy [były]. To się [one] odbywały w ten sposób, że nam ktoś mówił, co my mamy robić od czasu do czasu, a czego mamy nie robić i myśmy to [zgodnie z poleceniem] robiły albo nie robiły. A poza tym, to nosiło się baseny głównie w jedną i w drugą stronę, poza tym nosiło się wodę, rzadko kiedy coś do jedzenia, to znaczy tę zupę z czego... co tam było do wrzucenia. Brukiew to brukiew, buraki to buraki, albo najczęściej buraki, brukiew, kapusta i trochę ziemniaków jak było, to był wielki bal! I to towarzystwo trochę się tym podkarmiało i samemu się zjadło, jak było. Ale szczęśliwy był ten, kto miał blaszankę jakąś, bo była bieda z naczyniami do tego wszystkiego. Przeważnie to sobie ludzie pożyczali te blaszanki. Higiena to w ogóle była żadna! Pytałyśmy [przełożonych]: „A może nas zatrudnicie tutaj gdzieś w podwarszawskich szpitalach?”. Wiedziałyśmy, że takich, co to wymagają długiego leczenia mają do podwarszawskich szpitali... [Odpowiadali]: „A nie, ale nie martwcie się. To tam jakoś zrobimy”. Bo myśmy nie chciały [jechać] do Niemiec, żeby nas wpakowano do obozów, pod te bomby. Jednak Generalna Gubernia wtedy już była trochę bezpieczniejsza niż Rzesza. No, a poza tym to była tak zwana wolność, bo być u chłopa czy być za drutami to jednak była różnica! Wtedy kiedy miałyśmy rozdane bandaże, już nie tylko na użytek ten, żeby zabandażować swoich, żeby zmienić opatrunki u tych swoich rannych, ale też trochę więcej tego było – te papierowe, to nam cicho powiedziano, że jedna sobie zabandażuje rękę (prawidłowy opatrunek taki − przez szyję, przez pachę i tak dalej), druga głowę, trzecia coś innego. Na szczęście nikt tego nie sprawdzał, ale oczywiście mogli sprawdzić i rozwalić całe towarzystwo razem z tymi rannymi, naprawdę! I tylko jak ktoś pytał: „Ranna?”, to się odpowiadało: „Ranna!”; „Ranna?” – „Ranna!”. Tak żeśmy się dostały do tych wagonów bydlęcych i... w drogę!


Tam z osób, które poznałam, właściwie jedną znałam a drugą poznałam tam na Krasińskiego – dziewczynę, mieszkankę dawną [o ile pamiętam mówiła, że jej matka umarła podczas Powstania] tamtejszego jednego z mieszkań. A [pierwsza] to była nasza dawna uczennica, [ to jest koleżanka z kompletów, nazywała się chyba Jadwiga Skupiewska,] która musiała pracować i musiała przerwać komplety. Po prostu musiała na życie swoje i matki pracować. One były też w tym transporcie i też były takie właśnie obandażowane. Myśmy wyruszyły w kierunku podwarszawskim [właściwie: pozawarszawskim], ale na południe. Bałyśmy się naturalnie, żeby nas do Oświęcimia nie zawieźli czy do jakiegoś innego podobnie „przyjemnego” miejsca. No, ale dojechałyśmy w ten sposób tym bydlęcym takim wagonem do... w pobliże Częstochowy. I tam nie miałyśmy ochoty dojeżdżać na miejsce, bo nie wiadomo było, co nas tam czeka dalej, więc na takim jednym pół-postoju wyskoczyłyśmy. Tam były... były takie... nie bardzo było to zamknięte dobrze, bo to było towarzystwo już takich cherlaków rozmaitych albo udających takowych − tak jak my. Wyskoczyłyśmy i udało nam się, udało nam się po prostu pieszo dostać do samego miasta.

Wiedziałyśmy, że mamy się kierować, gdziekolwiek będziemy, do RGO, to znaczy do Rady Głównej Opiekuńczej. Tam ja spotkałam jedną z naszych profesorek [z kompletów], panią Janinę Żuławską, która zresztą w konspiracji, jak się potem okazało, dosłużyła się [o ile wiem] stopnia majora, więc to, jak na kobietę, było bardzo dużo. Ona była rzeczywiście, nikt by się [nie zorientował]. Ona się świetnie konspirowała w czasie okupacji. Nikt jej nie podejrzewał, że jest tak zaangażowana, bo oczywiście, że udział w tajnym nauczaniu to też było przestępstwo wobec Niemców, ale że ona jest tak użyteczna i tak oddana, i tak potrzebna... Ja ją poznałam właśnie najbardziej od tej strony w czasie tych moich niecałych trzech miesięcy pobytu pod Częstochową. Tam był tak zwany, jak myśmy to nazwali, „targ niewolników”. To był taki plac, gdzie przybyli mieszkańcy podczęstochowskich [miejscowości]. Wtedy ta miejscowość (wtedy to była jeszcze miejscowość albo dalekie przedmieście Częstochowy) to się Kawodrza Dolna nazywała. Tam był nieczynny, zamknięty przez Niemców, młyn. Chudo było tam, bo ci ludzie nie mieli pola takiego, żeby z tego dostatnio żyć, a w każdym razie wystarczająco, więc tam jeden z mężczyzn pracował gdzieś w fabryce, drugi też tam gdzieś dorabiał.
Jak po prostu, się okazało, byłam tam potrzebna jako niania do takich rocznych dzieci. I towarzyszyłam ich mamie, która była osobą nie bardzo taką znowu gospodarną i była bardzo zadowolona, że ma kogoś takiego, kto może z nią porozmawiać, a przede wszystkim pomóc może przy tych dzieciakach. To były roczne bliźniaki, więc takie roczne bliźniaki robiły wszystko na komendę równocześnie. Jak na nocniczek, to na nocniczek jeden i drugi. Jak jeść, to jeden i drugi. Jak płakał, to przeważnie jeden i drugi. Krótko mówiąc, w ten sposób tam byłam, ale byłam szanowana, byłam bardzo dobrze traktowana. Byliśmy wszyscy równie, powiedzmy, biedni. To znaczy oni byli o tyle bogatsi, że mieli dom. Ale ulokowali mnie w takim pokoju, który był wprawdzie nieopalany, bo to zwykle w zimie się tam się opalało, tylko kuchnię (bo tam się gotowało), a poza tym ten pokój właśnie młodego małżeństwa miał taką... − to nie była koza, tylko to się „termon” nazywał wtedy. To była taka dostawka, na której można było jeden garnek postawić i gotować. Więc myśmy to całe gotowanie i dla dzieci i dla dorosłych [robili]. To tam przestawiałam te garnczki. Krótko mówiąc, radziliśmy sobie, a na noc wędrowałam tam − do tego pokoju, ale za to tam była wspaniała kołdra taka z gęsiego pierza! I tam pod nią to się człowiek rzeczywiście rozgrzał bardzo szybko. Tak że nie narzekałam. Z początku to było trochę nieprzyjemnie wleźć pod to, ale jak się rozgrzałam, to już mi zima była niestraszna!
Potem właśnie prowadzę do tego... Jeszcze skończę tylko w ten sposób, że ta właśnie pani profesor Żuławska Janina przeglądając systematycznie, mając dojście (bo ona była w samym mieście Częstochowie i była w RGO, gdzie były te ogłoszenia PCK − poszukiwania rodzin), znalazła ogłoszenie moich rodziców i miała mój adres. Ja ją odwiedzałam zresztą w Częstochowie. Kiedyś, chyba ze dwa razy, zaprosiła mnie i tam mnie częstowała. Jednym słowem, ona mnie zawiadomiła, a najpierw jeszcze zawiadomiła rodziców. Oni w Brwinowie mieszkali wtedy, tam też u kogoś – znajomych znajomych swoich. Krótko mówiąc, mamusia przyjechała i już podziękowaliśmy za opiekę i za ten właśnie dach nad głową i jedzenie, bo w ten sposób to wyglądało przecież. Krótko mówiąc, ja potem już resztę tego okresu panowania niemieckiego w tych okolicach spędziłam w tym Brwinowie.
No, a jak weszli Rosjanie do Warszawy, to później już rodzice, kiedy mogli, to się do Warszawy dostali. Ja jeszcze zostałam tam, bo tam mieszkałam u takich nauczycieli, którzy też komplety prowadzili, to znaczy on był nauczycielem, a ona była z zawodu nauczycielką, ale zajmowała się głównie domem. Krótko mówiąc, byłam uczona w dalszym ciągu, tak że później dokończyłam swojej edukacji w zakresie drugiej klasy liceum już tutaj w Warszawie. Razem z męskim liceum [imienia] Poniatowskiego składaliśmy w lecie matury. [...] Chciałam ten wątek skończyć.

  • Czy w trakcie Powstania uczestniczyła pani w życiu kulturalnym, czytała pani prasę?


W życiu kulturalnym... Prawdę mówiąc, czytałam tylko na samym początku, kiedy było te kilka dni, które myśmy z koleżankami przebyły tam na Marymoncie, na tej Tylżyckiej, bo wtedy myśmy wiedziały, że trzeba postarać się o jakiś realny przydział − tam, gdzie [...] czekają na naszą pracę. Ale jeżeli chodzi o życie kulturalne... to były nabożeństwa w niedziele, w których... Kiedyś pamiętam w V kolonii na podwórku była msza święta chyba... Nie pamiętam. Czy 15 sierpnia, czy w jakąś niedzielę? Już nie pamiętam. Ale poza tym to wiedziałam, że się to [życie kulturalne] odbywa, w niektórych miejscach. Natomiast sama... Komunikaty mieliśmy radiowe wtedy, kiedy były jakieś, czy wydruki czy ktoś miał możność słuchać, bo myśmy nawet czasu na to nie miały, ponieważ rzeczywiście byłyśmy bardzo zajęte, a kiedy się kończył dyżur, to trzeba było trochę się przespać i... znowu do pracy. Tak że jeżeli chodzi o życie kulturalne, to ono więcej w Śródmieściu było i w takich miejscach, które z czasem wygasały. Z czasem wygasały, ale później powstawały nowe. No i... ta rozgłośnia − czy „Błyskawica”, czy ta druga, to były rzeczą bardzo cenną , a poza tym udział artystów, którzy, o ile mogli, to starali się troszkę ludzi oderwać od tej makabry, która niestety była. Była niestety, straszna.

  • Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych?


Po prostu myśmy byli świadkami stale rosnących grobów. Na miejscu widać było ludzi zabitych, których nie zawsze udało się nawet ściągnąć, bo jeżeli się zupełnie nie ruszał, a ostrzał był bardzo duży, to wtedy przede wszystkim trzeba było się [dostawać] do takich, którzy się poruszali, i widać było, że jeszcze pewnie żyją i ich w pierwszym rzędzie należy ściągnąć. A takich, którzy w ogóle się nie poruszali, to często nawet [nie ściągano]. Szkoda było po prostu tych żyjących narażać, bo oni mogli uratować jeszcze kogoś, kto był do uratowania. Byłam świadkiem nieraz pogrzebu. Wiadomo było, że jedna czy druga, czy trzecia koleżanka ginie. Wiadomo było, że zginęła nasza koleżanka jedna... trudno powiedzieć, że z kompletów, ale w każdym razie Marysia Kiliman zginęła. Pod sam koniec Powstania [właściwie: tuż po Powstaniu]. Ona już umarła w Pruszkowie bodajże, bo wiem, że jeszcze jej ojciec żył i matka. Matka to przeżyła Powstanie, i brat jej przeżył Powstanie, ale ona została zaliczona oczywiście do ofiar Powstania, ponieważ zginęła w skutek działań jeszcze tych...
Myśmy mieli różne takie powiedzenia, które do dzisiaj ja sobie przypominam. Po prostu, przechodząc przez ten park Sady Żoliborskie, to widzę te stare drzewa. Pewnie są to potomkowie tamtych drzew (stare jabłonie, stare grusze czy jakieś inne), ale to się tak mówiło: „No, ten już dochodzi − pod jabłonkę”. To znaczyło, że trzeba się liczyć z tym, że zacznie się agonia i będzie trzeba wykopać najlepiej na trawniku miejsce, a jeszcze lepiej pod drzewem. I odpocznie sobie tam − on czy ona, starzy i młodzi, dzieci również.

Nawet dzieci przeżywały to w taki sposób, że powstawały... To wiem... ja tego sama nie słyszałam od dziecka, ale mamusia słyszała od jednej z osób dorosłych, kobiet, które potraktowały to jako po prostu coś wstrząsającego, bo to było wypowiedziane bez specjalnej emocji przez małe dziecko, które jeszcze trochę sepleniło, ale ja już powiem to tak normalnie. Matka miała możność nareszcie nakarmić porządnie (to znaczy tak obficie nakarmić dziecko) kaszą, jakąś kaszą. Pewnie to była ta jęczmienna kasza czy jakaś inna, bo nie był to taki luksus, jak nam się trafił na Krechowieckiej – jeszcze ostatnia kasza gryczana, którą siostry chomikowały widocznie na taki ostatni dzień, żeby nakarmić ten ludek ranny i pielęgnujących ich. Nie! To była pewnie zwykła jęczmienna kasza, tak zwana plujka. Ale tak czy inaczej, nakarmiła to swoje dziecko i to dziecko tak mówi: „Jakby szrapnel upadł, to by się z tego bzuska kasa wysypała”. Straszne słuchać to! Po prostu tak logicznie rozumowało. Bo ono pewnie widziało niejednego z rozprutym brzuchem nieboszczyka albo rannego, którego z trudem usiłuje się ratować, i takie dziecko już do końca życia będzie naznaczone tym − niestety − kalectwem psychicznym. Ale to tak − mówiła mama − to tak to dziecko podobno mówiło, jakby to była taka po prostu zwyczajna rzecz – po prostu cieszyło się, że się najadało. Tak się nareszcie porządnie najadło! Takie to było dzieciństwo.


  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie, a jakie najlepsze?

 

Trudno powiedzieć… Najlepsze? Zacząć od najgorszego? Trudno powiedzieć, no najgorsze... Od najgorszego. Po prostu, ja sobie zdawałam sprawę z tego, że chciałabym być i lepiej przeszkolona, i móc więcej pomóc i być silniejsza, ale robiłam − wydaje mi się − co mogłam. W końcu starałam się, jak umiałam. Ale... najgorsze... Trudno mówić, bo to, co było najlepsze, to było najgorsze. Na początku [Powstania], pierwszy nieboszczyk to był taki... [On] chyba najlepszą miał śmierć, bo go prosto w serce trafiła kula i na miejscu zginął − tam, gdzie są te takie szklane... przy Słowackiego „Szklane Domy” − jak to mówiono, ale nie te „Szklane Domy” PZUW [właściwie: nie ten „szklany dom” PZUW przy Mickiewicza] (wtedy się nazywało PZUW, a teraz PZU), tylko ten dom przy Słowackiego, taki naprzeciwko Krechowieckiej, trochę dalej. Mianowicie, tam właśnie to widziałam takiego zabitego od razu. „No to − pomyślałam sobie – straszne, ale przynajmniej się nie męczył”. Natomiast, miałam taką pacjentkę w szpitalu w Pruszkowie już, to znaczy nie w szpitalu, tylko na tych pryczach szpitalnych, obozowych. Mianowicie, dziewczyna miała jedną nogę amputowaną. W wyraźny sposób ona sobie zdawała z tego sprawę, widziała, nazywała to kikutem, więc wie, że miała amputowaną, niczym się tego nie ukrywało. Drugą [nogę] miała z paskudną ropiejącą raną. Myśmy to leczyli jak mogli, ale leczyliśmy i, powiedzmy, były szanse, że może z tego wyjść, ale w dodatku miała chorą wątrobę. A to jedzenie było całkiem nie dla chorych! Ale trudno, trzeba było namówić [ją], żeby trochę coś tam też zjadła. Gorączkowała, ale... Cierpiała na pewno. Ale dlaczego ja to mówię? Bo mnie nauczyła do końca życia (chyba nie zapomnę tego do końca życia), jak zachować pogodę ducha − że tak powiem − w najgorszych sytuacjach Bo jak już miałyśmy być... Powiedziała mi, że my już tutaj będziemy pewnie rozdzielone, bo kazano nam przygotować się do transportu. Wiedziałam, że jeszcze tych najciężej rannych jeszcze zostawiają, widocznie do szpitala jakiegoś bliskiego przewieźć, bo oni się nie nadawali do dłuższej podróży zupełnie. To ona mówi: „Wiesz, ty pewnie myślisz, że ja bym chciała umrzeć. A ty nie masz [pojęcia]... Wiem, że będę kaleką do końca życia, ale wiesz, ja bym tak chciała żyć, nawet z tym kalectwem! Tak bym chciała żyć!”. I myślę sobie: „No!” Potem, zawsze w trudnych sytuacjach życiowych, to ja sobie to przypominam. Ja nie pamiętam ani jej imienia, ani w ogóle... Wiem tylko, jak wyglądała. Znam jej wygląd, jej stan zdrowia, a właściwie nie zdrowia. Wiem, że to było tylko noszenie tych basenów i robienie tych opatrunków, które może przedłużały jej życie. Może ona by tego nie przeżyła, gdyby tego nie było. A może ona w ogóle nie przeżyła, bo była zbyt chora? Nie wiadomo, co było potem. Ale ona mi zostawiła więcej, niż ja jej dałam z siebie, o wiele więcej! Bo mi dała... bo [jakby] mówi [do mnie, że] wstyd narzekać w jakiejkolwiek sytuacji! Bo w końcu ja z tego Powstania wyszłam z rękami i nogami i głową w całości, i różnymi innymi częściami ciała też. A tutaj ona w tym stanie zdrowia i chce żyć! Jednym słowem jest to towarzyszka mojego życia, myślę, że do śmierci, bo kiedy trzeba, to się pokaże. A to jest i najgorsze, i najlepsze równocześnie, bo wygląd jej był straszny.
Poza tym widziałam, jak wygląda człowiek jedzony przez czerwie (takie jakie niestety trafiają się nieboszczykom) za życia, przeżywa to i zostaje tylko z blizną, chodząc. Widziałam tę osobę z Żoliborza. Nie zapamiętałam jej imienia i nazwiska, ale ja ją znałam od dziecka, bo ją widywałam na Żoliborzu od dziecka. Ona miała tak zapaskudzone rany, że jej po prostu te czerwie bytowały na tych jej ranach. Ją kto inny miał pod swoją opieką, ale ja to widziałam i byłam [tego świadkiem]. Myślę sobie: „Oj, chyba ona tego nie przeżyje!” Gdzie tam?! Parę lat po Powstaniu widziałam na pewno ją, bo miała charakterystyczną karnację, rzadko spotykaną, taką bardzo jasną, nordycką, taką piegowatą i była rudawa, ale była równocześnie... Rzadko na Żoliborzu były takie osoby. Patrzę, a ona ma bliznę w tym miejscu (bo było to lato i widać było), ale wygojoną, żyje, szybko chodzi, jednym słowem wygląda na zadowoloną z życia osobę. „Oj” − myślę sobie – „to się dzieją dziwne rzeczy na tym świecie!” Ja ją znałam tylko z widzenia, więc tu nie było mowy o jakimś zaznajamianiu się powtórnym.


  • Jak dzisiaj ocenia pani Powstanie?


Ja dzisiaj oceniam, że to była konieczność, że mówienie, że: „A, tyle ofiar!”, że zburzona Warszawa, i to i tamto, i dziesiąte... Tak jak stykałam się i z bliskimi osobami, i z tymi, z którymi się... trudno powiedzieć, że się przyjaźniłam, w każdym razie kolegowałam przez całe lata aż do ich śmierci, i które oceniały Powstanie jako niepotrzebną ofiarę i niepotrzebne narażenie i tak dalej, ze względów politycznych i tak dalej. Ja uważam, że gdyby Powstanie nie wybuchło, to i tak sprowokowane byłoby zniszczenie Warszawy, bo przecież Niemcy mieli jeszcze w ręku wszelkie możliwości zniszczenia Warszawy przy pierwszej prowokacji, a konspiracja była już tak zdekonspirowana, bo nie mogło być inaczej, że taki niezorganizowany wybuch, jaki mógł nastąpić, pociągnąłby niezmierzone morze ofiar, o wiele większe niż było. A poza tym, nie można już było ani w Europie, ani w ogóle na świecie nie można było tego nie zauważyć, że Polacy chcą być wolni! [Teraz opowiem o tym,] jak z panem doktorem „Olgierdem” rozmawiałam na temat swojego zgłoszenia się na ochotniczkę na Krasińskiego 21 na punkt sanitarny. Ponieważ wtedy u nas nie było już tak dużo rannych – na Suzina, a tam [ to jest na Krasińskiego] proszono, że tam właśnie uje, bo mają sporo osób do obsłużenia, zaproponowałam, że jeżeli pan doktor się zgadza, to ja chętnie pomogę im na Krasińskiego. Pan doktor powiedział, że: „dla dobra służby” zgadza się na to. No i ja się tam zgłosiłam.

  • Pamięta pani, w jakim okresie to było?

 

To było już w drugiej połowie września. Wtedy kiedy było bardzo smutno i wszystko się chyliło ku gorszemu, bo bardzo dużo rannych przybywało, a jak wiemy na Żoliborzu jeszcze później przybywali ci, którzy usiłowali się z prawego brzegu Wisły z pomocą tutaj zgłosić i ponieśli wielkie straty przy tym. To jest wielokrotnie już opisywane i omawiane, ale to też się przyczyniło do tego, że w tych okolicach było [większe] zapotrzebowanie na pomoc i na ewentualną, już później, jak się okazało po kapitulacji, ewakuację z Warszawy.

  • Jak wyglądała pani pomoc?


Ta moja pomoc polegała na robieniu zastrzyków, na robieniu opatrunków, na zmianie opatrunków, na pilnowaniu, żeby te osoby, które są ranne, nie popadły w jakiś stan grożący życiu. Używaliśmy środki pobudzające serce. Miałam nawet taki kłopot już na Krechowieckiej, że [...] nie było. Były tylko cienkie igły, które się nie nadawały do podawania kamfory, a kofeiny, która mogła być podawana cienką igłą, nie było. Jak się okazało, nie było nic z tego − przynajmniej w tej części szpitala, gdzie byłam. Musiałam próbować zrobić zastrzyk z tą kamforą, ale widziałam, że nie bardzo to całe lekarstwo wchodzi tam, gdzie powinno. A ranny już był bardzo słaby i bałam się, że on mi zemrze, bo to serce trzeba pobudzić, więc z całej siły, ile mogłam, to mu tam podałam. Trochę się zmarnowało tego lekarstwa, ale jakoś przeżył. Tak że sądzę, że moje… A taka byłam wściekła na siebie, myślę sobie: „Jak ja mogłam się nie zorientować, że tego leku...?! Przecież to jest oleisty płyn, oleisty zastrzyk i że taką cienką igłą może mi się nie udać!”. No, ale trudno. Tak jakoś się szczęśliwie skończyło, bo wystarczyło temu choremu, żeby się pobudził. A on narzekać nie mógł, bo był za słaby. Prawdopodobnie też i czuł niewiele tej mojej niefachowej roboty, ale wszystko się dobrze skończyło, więc zła byłam tylko na siebie, że taka byłam mało użyteczna. Młode byłyśmy. Ile miałam? Osiemnaście lat wtedy.


  • Jaka atmosfera wtedy panowała?


Atmosfera to właśnie była bardzo różna, bo ludzie i dowcipkowali, i zajmowali się w ogóle − zdawałoby się takimi sprawami odrywającymi od tej sytuacji. Najlepszy dowód, że i piosenka była, i jakieś teatrzyki były, gdzie to było możliwe. Na Żoliborzu to było mi trudno powiedzieć, czy coś takiego się działo, dlatego że po prostu ja miałam do czynienia raczej z takimi miejscami, gdzie trzeba było taką czarną robotę „odwalać” i to było najważniejsze, bo po prostu na tym polegało życie codzienne w tych miejscach [ to jest w punktach sanitarnych]. Natomiast ci, którzy się mogli przydać właśnie od strony takiej artystycznej i nawet rozrywkowej to byli bardzo pożądani, bo bardzo było potrzebne jakieś odprężenie. Dlatego te dowcipy takie, to takie nazywanie rzeczy nie tyle po imieniu, ile jakimś żartobliwym przezwiskiem, to było zupełnie uzasadnione i potrzebne. Taki trochę wisielczy humor, nawet właśnie jak cytowałam u dzieci.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy po pobycie w Pruszkowie?


Po Pruszkowie [i po powrocie z exodusu „częstochowskiego”] to... rodzice mnie tam zostawili − na kompletach w Brwinowie, a [wróciłam do Warszawy] jakoś koło Wielkanocy. Przede wszystkim było tak, że [chyba w kwietniu 1945 roku] zginął mój dziadek [Romuald Jan Fontana, ojciec mamy]. Właśnie w czasie Powstania on był po prawej stronie [Wisły], tak się złożyło, ale ponieważ swoje miejsce pracy miał na Nowym Świecie (był rzemieślnikiem i tam miał warsztat metalurgiczny) chciał wrócić, odbudować swoje [miejsce pracy] po prostu.... Po prostu było pełno roboty, bo przecież wiadomo, że trzeba było urządzić życie na nowo. Każdy warszawiak rdzenny, a był rdzennym warszawiakiem [urodził się chyba w 1874 r. w Warszawie], do tego dążył. No i z takiego przyzwyczajenia, człowieka pracującego w metalu, podniósł jakiś przedmiot, który okazał się niewybuchem – ten przedmiot i zabił go na miejscu. Tak że w ten sposób stracił życie, nie będąc po lewej stronie Wisły w czasie Powstania.
I na pogrzeb właśnie jakąś tam skrzynię na pogrzeb [moja] mama jeszcze ze swoją siostrą [Stanisławą Łącką, z domu Fontana] załatwiły, bo już trumien nie było przecież. Tu [w Warszawie] się nie chowało się w trumnach − tylko albo w jakimś kocyku czy prześcieradle, albo w najlepszym wypadku w zbitej skrzyni, bo to wszystko było poniszczone. Jeszcze przecież Niemcy niszczyli, rozwalali, palili wszystko, wysadzali w powietrze przez ten cały czas, kiedy byli na terenach i tak zburzonej przecież w znacznym bardzo stopniu Warszawy. Tak że [dziadek] stracił życie, bojąc się o nas, którzyśmy byli tu po lewej stronie [Wisły] i w samym ognisku, ale sam zginął. Tak się stało.

  • Czy chciałaby pani coś jeszcze dodać na temat Powstania?


Chciałam podziękować mojemu synowi [Pawłowi], który był znakomitym współpracownikiem w moim wyszukiwaniu, żmudnym wyszukiwaniu, przede wszystkim w takim uzgadnianiu, bo przecież moja głowa, stara głowa, jakby nie było, miała różne strzępy, które trzeba było połączyć z osobami, do których często nie było dostępu albo się je uważało za jeszcze żywe, ale one albo nie żyły już, albo też nie było ich, powiedzmy, na miejscu i nie można się było z nimi zobaczyć, albo straciły zdrowie i świadomość, bo i takie bywały wypadki, więc bardzo mi pomagał. A poza tym on się interesował od zawsze historią i interesuje nadal. Doprawdy bardzo mi pomógł. To chciałam powiedzieć. Poza tym oczywiście ja rozmawiałam ze swoimi rodzicami i z osobami, które znałam, kiedy miałam do nich dostęp w czasie tych lat wszystkich. Od czasu do czasu spotykałam kogoś z młodych, kto też się chciał ze mną podzielić swoimi jakimiś przeżyciami albo rodziców czy znajomych swoich. Rodziców moich znajomi też przecież przeżywali różne rzeczy w czasie Powstania. No i tak to bywa. Ale uważam, że Powstanie odbyć się musiało, bo to była już tak napięta sytuacja, że wszystko prowadziło do konfrontacji. To w tej czy w innej formie spowodowałoby wielkie ofiary. Tak się stało, jak się stało, ale nie można winić tych, którzy dali rozkaz.




Warszawa, 1 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magda Dąbrowa
Wanda Zdun Pseudonim: „Rawicz” Stopień: sanitariuszka, sanitariuszka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter