Wanda Czeczerda „Wanda”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Czeczerda, pseudonim „Wanda”. Urodziłam się 17 grudnia 1918 roku w Warszawie. W Powstaniu byłam odpowiedzialna za sanitariat oddziałowy, byłam w Osłonie Sztabu w Śródmieściu.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną.

Skończyłam Gimnazjum Konopnickiej, zdałam maturę, poszłam na Uniwersytet, na przyrodę, bo wtedy byłam bardzo zafascynowana, okazało się, że bardziej nauczycielką, która zresztą była naprawdę genialna, niż samą przyrodą. Już potem nigdy[do niej] nie wróciłam, a kiedy w czasie okupacji jeszcze otworzyła się szkoła miejska, której dyrektorem był profesor Lipiński, to zdałam egzamin do tej szkoły. Zresztą muszę się przyznać, że wypracowanie niemieckie miałam już napisane przez moją kuzynkę i ściągałam, bo nie znałam niemieckiego, a coś tam trzeba było napisać.

  • Mogłaby pani opowiedzieć, jaka atmosfera panowała na Uniwersytecie jeszcze przed wojną? Który to był rok?

1937 do 1939. Jaka atmosfera? Należałam do Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej, to nie była żadna komunistyczna organizacja, organizacja z bardzo dużymi tradycjami, ale już nie rozpraszajmy się, bo nie wybrnę ani z ZPMD, ani z seniorów. Myśmy prowadzili samokształcenie zarówno wśród młodzieży maturalnej [jak i młodszej], a mnie przypadł zespół smarkul kompletnych, trzynasto- i czternastoletnich. Wszystkie dziewczyny były ze szkoły… potem sobie przypomnę. Na czym to polegało? Na samokształceniu, na zaznajamianiu się z historią Polski i powiem nieelegancko, nie można się było odczepić od tych dziewczyn, żeby one siedziały spokojnie, tylko robiły coś takiego co im powiedziałam. One koniecznie chciały walczyć i koniecznie chciały być bardzo czynne i bardzo w środku rzeczy, które się odbywały. Tak nie było zawsze, ale dwie przypłaciły to Oświęcimiem i śmiercią.

  • Ale zajęcia odbywały się jeszcze przed wojną?

Nie, z tymi dziewczynami nie, z tą grupą nie, bo nie było w zasadzie potrzeby. Byłam po maturze, a trochę i przed maturą, byłam w tym Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej i to było niezwiązane ani z Powstaniem, ani z wojną, bo jeszcze wojny nie było i klęski jeszcze nie było, tylko mieliśmy swoje… Wiem, że jedną z moich koleżanek, ona była na polonistyce na Uniwersytecie, ujęła się za dziewczyną Żydówką, którą napastowali chłopcy od pana Giertycha… to były takie historie, żeśmy musiały odszczekiwać się, czy… Ale to było naturalne i to nie było związane [z okupacją], to było związane z naszymi przekonaniami i z organizacją ZPMD.

  • Pamięta pani getto ławkowe? Była pani świadkiem?

Tak, siedziałam na żydowskich ławkach.

  • Solidaryzując się?

Nie tyle solidaryzując się z Żydami, bo u nas akurat na wydziale przyrodniczym nie było na pierwszym roku Żydów, tylko to, że na podziale ławek. Dla mnie to była akademicka… powiedzieć rodzina, to jest gruba przesada, ale w każdym razie jakieś jedno środowisko i musiałam w tym czasie, kiedy właśnie zaczepiano dziewczęta żydowskie, jakoś dać wyraz temu, że tego nie popieram, więc siedziałam na żydowskich ławkach. Zresztą naciągnęłam jeszcze jedną koleżankę na to, bo nie było nas tak dużo, ani dziewczyn, ani chłopców, ani studentów, żeby to tak nie było. Chcę kiedyś panu Giertychowi przypomnieć moje pierwsze wrażenie o jego młodzieży, to jest właśnie ta próba pobicia Wandy Leopold.

  • Mogłaby pani opowiedzieć?

Po prostu to był czysty przypadek, bo to była polonistyka, a ja byłam przyroda i matematyka, po prostu to był przypadek jak ona przyszła rozogniona, ZPMD było na Nowym Świecie 21, więc bardzo blisko Uniwersytetu. Pytam się: „Co ci się stało?” „A, no właśnie miałam taką historię, że…” Ale dała radę tym chłopakom, którzy usiłowali ją zatrzymać […].

  • Wanda Leopold, ona opowiadała wtedy, jak to wyglądało? Czy to byli młodzi ludzie?

Młodzi studenci i trochę bojówkarzy oczywiście przy tym i uczepili się studentki Żydówki. Trafili na Wandę, Wanda była bardzo energiczna i nie dała sobie w kaszę dmuchać.

  • Czym jeszcze się zajmowaliście państwo w tym związku?

Pracowałam w redakcji pisma „Czerwone Tarcze”, które były przeznaczone dla młodzieży licealnej. Dlaczego „Czerwone Tarcze”? Dlatego że młodzież licealna miała wtedy czerwone tarcze, niższe klasy miały niebieskie. To było jedno zajęcie, drugie zajęcie to było samokształcenie już na trochę wyższym poziomie. Myśmy byli związani z grupą naszych seniorów, czasami to były rozmowy z seniorami, a czasami po prostu tylko między nami. Potańcówki odbywały się co sobota w lokalu ZPMD na Nowym Świecie 21. Była jedna duża sala i jakieś dwa, czy trzy małe pokoje. Dla młodzieży akademickiej i w ogóle dla dorosłych, były „Przemiany”, też wydawane przez ZPMD, ale myśmy tylko dzielili pokój, bo ich było dwoje w redakcji i nas było dwoje, to znaczy był jeden pokój i nawet nie kłóciliśmy się zupełnie, wszystko było w porządku. Pomagali nam, nawet my im, a oni nam przy wysyłce pism i zawsze był kłopot, czy wystarczy nam pieniędzy na wysyłkę, na opłacenie. Na ogół miałyśmy takie drobne pieniądze, pięćdziesiąt groszy, dwadzieścia groszy, pięć groszy, co budziło niesłychane zgorszenie już na poczcie, na dworcu, na poczcie dworcowej, kiedy wysyłaliśmy nasze „Czerwone Tarcze”.

  • To pismo było dla prenumeratorów?

Nie, ono było wysyłane bezpłatnie, mało kto to prenumerował. Jak dostawali za darmo i nie zwracali, tośmy byli bardzo szczęśliwi nawet. Z „Przemianami” już było inaczej, „Przemiany” to było pismo dla poważnych, starszych, no to… Ale czy ja wiem? Nie płaciłam za „Przemiany”.

  • Pani mówiła o tych seniorach. Kto był takim seniorem?

U seniorów też potem był rozłam… Wstyd powiedzieć, ale w tej chwili nie pamiętam żadnego nazwiska, a to były cenne nazwiska, to pamiętam.

  • To było środowisko jakieś akademickie?

Jeżeli chodzi o seniorów, to już byli ludzie na stanowiskach, wykształceni i już w wieku, w którym się zajmuje przyzwoite polityczne posady. Takim opiekunem, jakby powiedzieć „duszą”, był Bolesław Srocki. Człowiek niski, niepozorny, w każdym razie tak niski, że mógł chodzić w zimie w kurtce Melchiora Wańkowicza, był bardzo niski i niereprezentacyjny. Za to on się opiekował grupą młodzieży tej starszej, akademickiej, on się już do dziewczyn i do tych smarkatych nie bardzo, nie wtrącał się już. To było niepotrzebne zresztą, trzeba było jakoś dbać o to, żeby nie wysypać się ze wszystkim. Niestety miałam wpadkę, to znaczy nie osobiście tylko moje dwie dziewczyny, Ewa Urbanowicz i… drugiego nazwiska nie pamiętam.

  • Ta wpadka to już był czas okupacji, czy mówi pani jeszcze o tym okresie przed wojną?

Nie, to była już okupacja. Dwie młodziutkie dziewczyny wpadły…

  • To może jeszcze spytam się, pani mieszkała z rodzicami?

Tak, mieszkałam najpierw na Krochmalnej, a potem na Marszałkowskiej 25.

  • Na Marszałkowskiej to jeszcze przed wojną?

Nie, to już była okupacja.

  • Miała pani rodzeństwo?

Tak, miałam starszą siostrę, która zginęła razem z Tadeuszem.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Nawymyślałyśmy takiemu przedstawicielowi obrony cywilnej, który postawił dom na nogi o piątej rano, ponieważ nie spodziewałyśmy się wojny po prostu. Byłyśmy niesłychanie oburzone, co on robi, takie ćwiczenia, takie pokazy o piątej rano, kiedy człowiek by się trochę wyspał. On potem nie zdał tego egzaminu, bo był tchórz, a lęku nie można opanować. Trzeba być jakimś niesłychanie mocnym człowiekiem żeby opanować lęk. On do połowy września siedział u nas w kuchni na kubełku i czekał, co będzie dalej, a trzeba było się ruszyć do zwalania z dachu bomb i tak dalej.

  • Kto to robił?

My, to znaczy nie my, nie ja, ale mieszkańcy domu.

  • Bez jego nadzoru? Był jakiś taki…

Nie, nie było żadnego nadzoru, ten człowiek się nie sprawdził. Potem było kilku, między innymi był mój ojciec, który to potrafił zorganizować grupę osób i jakoś się tam nawet dosyć długo udawało. W każdym razie, jak zaczęto wyrzucać Żydów i tworzyć getto, to wtedy myśmy się przenieśli do Śródmieścia Warszawy, zajmując jakieś żydowskie mieszkanie za wiedzą lokatorów, a oni dostali… Myśmy wtedy wzięli to mieszkanie czteropokojowe, a oni dostali mieszkanie dwupokojowe, też z łazienką, ze wszystkim.

  • To było mieszkanie po…

Po moich rodzicach.

  • Jak bardzo zmieniło się to życie w czasie okupacji?

Dosyć się zmieniło, bo było niebezpiecznie i to nigdy nie było wiadomo, skąd to niebezpieczeństwo na człowieka wpadnie. Wiem, że kiedyś wracałam od Tadeusza, on był wtedy w sanatorium w Otwocku, pewnie mi stanął zegarek i za późno wjechałam do Warszawy. Marszałkowska 25 była niedaleko Dworca Śródmiejskiego wtedy, szłam na piechotę i widziałam, że idzie naprzeciwko mnie trzech lotników niemieckich. Cóż zrobić? Idą, to ja też idę tylko vis-à-vis, ale oni mieli ochotę ze mną [pogadać], to znaczy nawet bez żadnego jakiegoś chamstwa, oni mieli po prostu ochotę… Tu się rozstawili, musiałam się stale cofać i tak dalej, ale dopadłam bramy swojej i już miałam ich w nosie. Ale oni by mi nie zrobili krzywdy, bo to byli ludzie młodzi, którzy pewnie mieli przepustki albo coś takiego i im się napatoczyłam, a nie byłam wcale ani piękna, ani zalotna, więc też nie byłam tak specjalnie ważna do rozmowy, ani jakaś specjalna. Człowiek się wtedy imał wszystkiego, żeby być potrzebny i przez pewien czas jeździłam z prasą w języku niemieckim dla wojska niemieckiego, do Lwowa. Byłam trzy razy… wiedziałam, że nie wolno mi wsiadać do taksówki, bo tak już jedna dziewczyna wpadła, nie wolno się pytać gdzie jest ulica, bo druga wpadła i trzecia też nie wiem, o co wpadła. Więc jak usłyszałam: „Pokój do wynajęcia! Pokój do wynajęcia!” Jak wysiadłam we Lwowie, to bardzo chętnie od razu się do tego pokoju przywiązałam. Pokój był do wynajęcia, ale nie dla jednej osoby, tylko chyba dla sześciu. Tak mi się wydaje, że nas tam spało sześcioro. Cały bagaż miałam na sobie, ponieważ jako młoda dziewczyna miałam operację, po której musiałam nosić pas, to potem ten pas się zamienił w pas nie tyle ciążowy, co w pas taki, do którego się pakowało… bo wiedziałam, no tak uważałam, że bez ryzyka dowiozę to co mam dowozić.

  • To była prasa propagandowa dla Niemców?

Tak.

  • Lwów był już pod okupacją niemiecką?

Tak.

  • Jak trafiła pani w ogóle do konspiracji?

Jak byłam w ZPMD przed wojną, to musiałam trafić do konspiracji. Jeszcze na dodatek rozzłościło mnie, bo moja klasowa koleżanka dostała, ona zresztą była na medycynie, więc jej było łatwiej niż mnie, jak byłam na ekonomii… To było zupełnie oczywiste, że człowiek szedł do konspiracji.

  • Pamięta pani zaprzysiężenie, jak to wyglądało?

Bardzo zwyczajnie, to było w dużym pokoju, stałam powtarzałam słowa przysięgi i spokój, koniec. Nie było żadnych specjalnych…

  • Na czym polegała pani praca, oprócz tego przenoszenia?

Były okresy ważniejsze, to znaczy bardziej zajęte i mniej zajęte, wolniejsze. Zajęte były wtedy, kiedy trzeba było robić analizy krwi, bo po prostu musieliśmy wiedzieć, sanitariat musiał wiedzieć jak wygląda wnętrze tego ewentualnego pacjenta. To było raz. Poza tym myśmy… co starsze dziewczyny prowadziły wtedy kursy sanitarne. Tadeusz był szefem od kursów sanitarnych i dziewczyny zdawały przy nim egzamin. To było bardzo ważne dla mnie na przykład, żeby one wypadły dobrze, bo to coś świadczyło o mojej pracy z nimi razem. Jeszcze była taka historia, że miałam zaplecze w posiadłości moich rodziców w Świdrze i tam czasami odbywały się ćwiczenia ze strzelaniem. Ale byłam dosyć niepewna naszych sąsiadów, których… oni uważali, że nas wytłukli w Warszawie całkowicie, bo to już było po Powstaniu i byli dosyć zdziwieni, że myśmy się zjawili, zresztą bez żadnych… Nie zjawiłam się, bo wtedy poszłam do obozu, ale zjawił się mój ojciec. Wtedy już moja matka i moja siostra nie żyły. Tak to czasami jest jak człowiek liczy, to było ich kiedyś, od nich moi rodzice to kupili. Oni uważali się za właścicieli, a tu już nagle przychodzi ktoś, kto ma i książkę hipoteczną, bo oni wiedzieli, że ci, którzy tam mieszkali, tak zwani młodzi, to oni wiedzieli, że od ich ojców myśmy to kupili. Mówię, od ich ojców, bo to było trzech… dobrze, trzech braci Sierpińskich, którzy nie mogli się podzielić placem o trzech morgach, z trzema drewnianymi domkami. Oni tego nie potrafili zrobić i sprzedali to moim rodzicom.

  • Mówiła pani o tym strzelaniu…

No tak. Jak to było? Była góra, gdzie były te budynki był stok i już potem był Świder i zagajnik, który był, przez nas pięć tysięcy sosenek było wysadzonych, a potem to na szczęście urosło, więc tam się ta strzelanina odbywała. Ale chłopcy nie byli dla nas bardzo tacy z szeroką ręką, bo im było szkoda nabojów.

  • Strzelały dziewczyny, dziewczyny się uczyły strzelać?

Tak, dziewczyny się uczyły.

  • Jak im szło?

Jak nam szło? Chwalić się czym nie ma… Miałam broń przy sobie, ale nigdy nie miałam potrzeby jej użyć. Myślę, że gdyby doszło do tego, to bym się nie popisała, tak mi się wydaje.

  • Te szkolenia, o których pani opowiadała, one były sanitarne, ale były też takie trochę…

Były sanitarne i były trochę społeczno-polityczne. To resztki literatury, którą myśmy wtedy użytkowali, to się w drugim pokoju mieszczą, ale to już są resztki, bo przede wszystkim… Jeszcze jedna rzecz. Właściwie szukało się każdego momentu żeby coś zorganizować i żeby to nikomu nie wpadło w oczy, więc w historii ZPMD było to, że w czasie wielkiej wojny ktoś tam z członków prowadził bibliotekę, wypożyczalnię książek, bo do wypożyczalni książek każdy może przyjść. Nasze mieszkanie było dosyć duże, myśmy przez pana Srockiego dostały książki po bardzo niskiej cenie z ROJ-u i wywiesiło się plakat, że jest wypożyczalnia otwarta w takich i w takich godzinach. Potem, kiedy już właściwie trzeba było tę wypożyczalnię likwidować, bo to już nie było takie bezpieczne bardzo i to się skończyło. Odkupiła te książki po bardzo niskiej cenie, ale myśmy też za nie bardzo niewiele zapłaciły, jakiś z prawdziwego zdarzenia właściciel wypożyczalni, jakiś, już nie pamiętam kto i tak się ta część skończyła.

  • To wypożyczanie było u państwa w domu?

Tak, no to było duże mieszkanie, więc…

  • Czy pani rodzice wiedzieli o tym, że pani jest w konspiracji?

Wiedzieli, tego się nie dało specjalnie ukryć.

  • A siostra?

Też wiedziała, tylko siostra była, to znaczy właśnie były takie zazdrości: „Przyszła znowu do ciebie ta piękna dziewczyna?” No fakt, nie reklama, to była bardzo ładna dziewczyna, ale dosyć głupio się zachowała przy wejściu. Ona miała mój adres, miała przyjść, to było wszystko wiadome, ale ona jakoś się zaczęła tłumaczyć mojej siostrze, a jednak była konkurencja między moją siostrą a mną, kto jest bardziej bohaterski.

  • Sytuacja materialna bardzo się zmieniła w państwa domu?

Ona nigdy nie była specjalnie dobra. W okupację, muszę powiedzieć, że nie pamiętam żebym była głodna, to jest dowód, że nie było źle. Chodziły wtedy żydowskie dzieci i usłyszałam, że mama otwiera kuchenne drzwi, więc poszłam i bardzo ładne dziecko żydowskie, dziewczynka. Mama jej powiedziała „siadaj” i dała jej na talerzu brukiew, która była dla nas na obiad. Ta dziewczyna to jadła i powiedziała: „Proszę pani, ja wiem, to jest tłuste, to jest dobre, ale jest bardzo gorzkie.” Taka była ta brukiew, myśmy tą brukiew jadły i wiem, że ona na pewno przyszła najedzona, niegłodna do nas, dlatego że wtedy naprawdę każdy przyzwoity człowiek dawał tę kromkę chleba i co miał dla tych dzieci.

  • Ona przyszła tam na Marszałkowską?

Na Marszałkowskiej kuchennymi schodami.

  • Z czego się państwo utrzymywaliście?

Irena, moja siostra była nauczycielką, pracowała w jakimś chemicznym… Pracowałam w zakładzie higieny i byłam karmicielką wszy. Żyliśmy trochę ze Świdra, zresztą w Świdrze przez pewien czas to była dla mnie taka odskocznia, nie tylko dla mnie, bo to i Lalki Krasowskiej i dla innych, którzy potrzebowali, bo tylko jeden domek był zajęty. To były letniskowe domki podwarszawskie. Jeden domek był zajęty, dwa były puste, więc czasami jak trzeba było żeby ktoś wywiał z Warszawy na pewien czas, to mógł się zatrzymać tam ewentualnie. To już się Lalka Krasowska zajmowała dziewczynami, które były wycieńczone, takie i owakie, więc tam mogły się zatrzymać. Świder bardzo dobra klimatyczna miejscowość, więc tak było.

  • Jakieś warzywa też tam państwo mieli?

Nie! To było… Przepraszam, warzywa tak, rzodkiewki, maliny, to nie jest warzywo, truskawki i coś tam jeszcze. Ale maliny nam podkradali sąsiedzi, a truskawek nie, bo to już maliny były tak duże i pod górką, że jak ktoś wszedł w maliny, to go nie było widać, więc tak to dzielili się czasami z nami.

  • Mówiła pani, że była tą karmicielką wszy.

To był Ausweis. Dlaczego zaczęłam karmić wszy? Dlatego że zaczęto się dobierać do szkoły profesora Lipińskiego, gdzie było wiadomo, że siedzi i uczy się sama zaraza, a ausweis z karmienia wszy był taki, że to sama sprawdziłam jak jechałam autobusem do Chmielnika, że jak pokazałam tę legitymację, to mnie oddał z tak trzęsącą się ręką, bo myślał, że to już wszy chodzą po tym i, że to jest zarażone. To był bardzo mocny ausweis.

  • To było przykre doświadczenie?

Nie! No, mój Boże! Bóg jest wielki, a Mahomet jego prorok. Jak byłoby coś pisane, to bym wpadła. Chociaż z tym ausweisem to nie, to musiałaby być jakaś specjalna obława.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, ta szkoła, pani mówiła, że zaraza…

To znaczy zaraza w sensie nieprawomyślnych… w ogóle czasami chłopcy, którzy mieli bzika w głowie, przychodzili z bronią, bo to bardzo ważne mieć broń, a najważniejsze żeby móc komuś to pokazać. Ale nie śmieję się ani z tych chłopców, ani… bo to byli bohaterscy ludzie. [Jest taki] wiersz „Czerwona Zaraza”, więc ten chłopak się przez pewien czas ukrywał u nas w domu na Marszałkowskiej, wtedy to już było po śmierci mojej matki. Moja matka bardzo się bała, bała się o nas i o dom. Ojciec wiedział, że tak trzeba, też się bał, na pewno. Myśmy się też bały, ale cóż było robić.

  • Pani mówi o tym Szczepańskim, tak?

Tak, mówię o Szczepańskim.

  • Co z nim było?

On był ranny, Staszek Leopold mi go podrzucił i dobrzał u mnie, dobrzał u nas w domu i jak wydobrzał, to wyszedł. Już go potem nie spotkałam.

  • Staszek Leopold to był brat Wandy?

Nie brat, mąż Wandy. Przyjaźniłam się z Wandą, a jeszcze na początku ze Staszkiem, bo on był w ZPMD, a jeszcze Wandy nie było w ZPMD, bo zdawała maturę.

  • W jaki sposób poznała pani Biernackiego?

Właśnie było tak, że się zwróciłam do doktor Osetowskiej, żeby ona się zajęła stroną chirurgiczną. Ona mi obiecała, umówiłyśmy się w jej mieszkaniu sublokatorskim, gdzieś na Filtrowej i ona mi zapowiada, że ona nie przyjdzie. Wściekłam się, a ona mówi: „Nic się nie złość, bo przyjdzie kolega.” Ja mówię: „Ale byłam umówiona z tobą!” Znałam ją ze szkoły i wiedziałam, że ona jest porządny fachowiec. Wtedy, czekając na nią, doczekałam się na Tadeusza, bo on wiedział, że on ma przyjść i że będzie ktoś, kto będzie rozmawiał. Umówiliśmy się, że on będzie opiekunem od strony sanitarnej, a poza tym został już lekarzem oddziału i mój zakres pracy takiej też się rozszerzył, bo trzeba było przebadać tych chłopców, wyciągać krew, porobić analizy i tak dalej. Poza tym czasami… on na taką dużą akcję, gdzie tylko poszły dwie dziewczyny, mnie nie wzięli, ale akcja była straszna i bardzo dobrze, że mnie nie wzięli, bo trzeba było czterdzieści kilometrów iść dobrym krokiem po ciemku, żeby nie było za jasno, bo oni wtedy musieli wysadzić tory, gdzieś na tamtym odcinku i potem nie dać się złapać. Tadeusz był z nimi, z tą grupą. Ta grupa była taka… oddział osłony to był taki dziwny konglomerat, bo było dużo młodzieży inteligenckiej i dużo, to znaczy dużo, wszystko razem było nie bardzo liczne i dużo byłych wojskowych i rzemieślników. Na przykład bardzo głęboko w sercu noszę takich trzech kolegów, którzy byli u Meinla, pracowali. Sklepy Meinla, to były niemieckie sklepy gdzie było wszystko, ale nam nie wolno było tam kupować. Dwóch z tych chłopców, właściwie trzech, było subiektami u tego Meinla. Byli bardzo dobrymi pracownikami firmy, a poza tym robili swoje.

  • Który to był rok, jak poznała pani Tadeusza?

To na pewno było po wrześniu, oczywiście, że musiało być po wrześniu, zaraz po wrześniu… lato po wrześniu.

  • Później zaprzyjaźniliście się państwo?

Tak, zaprzyjaźniliśmy się, bośmy razem pracowali, no i tyle.

  • Jak go pani wspomina?

Byłam szczęśliwa, że go poznałam, bo to nie był przeciętny człowiek. Zresztą miałam szczęście do ludzi w ogóle, doszłam do wniosku. Czy byłam w nim zakochana? Tak byłam, czego nie wolno było okazać, bo trzeba się było trzymać. Na takie rzeczy, jak zakochanie nie było miejsca, to był wypadek przy pracy.

  • Czy mieliście państwo okazję kiedyś wyjechać gdzieś, tak po prostu, coś niezwiązanego z konspiracją?

Nie.

  • Pani mówi, że nieprzeciętna osobowość…

Tadeusza? Tak, ale nie wiem, skąd mogła w rodzinie pójść taka sugestia, że gdyby nie wojna, no i nie śmierć oczywiście, to by Tadeusz poszedł do klasztoru. On był pod wpływem, bo byłam zaproszona, co uważałam za bardzo wielkie wyróżnienie, na zebranie chłopców, tam było czterech czy pięciu chłopców u Tadeusza i zaproszono mnie na herbatę. Strasznie byłam z tego dumna i okropnie stremowana. Nie, po prostu nie wydaje mi się, żeby Tadeusz się naprawdę nadawał, chociaż to był jeden z nielicznych prawdziwie wierzących ludzi, których znałam.

  • Ta herbata, jak to wyglądało? To byli sami koledzy?

Pięciu kolegów Tadeusza i ja szósta, to znaczy czterech kolegów plus Tadeusz i ja szósta.

  • Rozmawialiście państwo tylko o jakichś konspiracyjnych sprawach?

Nie, w ogóle tamta czwórka, to była Tadeuszowa czwórka i wcale nie wiem, jak oni byli związani. W każdym razie nie byli związani z nami. Myślałam, że to trzeba było mnie pokazać, z kim on się teraz zadaje.

  • Jak wyglądało takie spotkanie? Państwo rozmawialiście, słuchaliście muzyki?

Żeby to tak wyglądało, ale to nie jest… troszeczkę się cofam. Ponieważ chcieliśmy nie całkiem zgłupieć, nie całkiem schamieć, więc próbowaliśmy robić, to zresztą Wandy Leopold były jakieś takie literackie gry, czy literackie rozmowy, w każdym razie coś, co rzeczywiście odsuwało nas od rzeczywistości. Jeszcze było tak, że ponieważ u nas ocalało jakoś pianino, więc przychodzili chłopcy, którzy grali, których w ogóle nie znałam, ktoś z nas znał takiego, przyprowadzał go i wtedy były koncerty. Aha, taka wielka była zabawa, to była szopka, piękne były kukiełki. Dwa pokoje były połączone drzwiami u nas, więc to było bardzo dobre do zrobienia sceny i z jednej strony byli lalkarze, a drugiej strony byli słuchacze, czyli my. Wtedy pamiętam, że to było dobrych kilkanaście osób. Potem u Lalki Krasowskiej też było to samo przedstawienie już dla innej grupy, też było pełno i też było to samo, że był pokój łączony z drugim pokojem. Tadeusz był wtedy w sanatorium w Otwocku, zawiozłam mu jedną taką lalkę, to było naprawdę bardzo ładnie zrobione. Współpracowała przy tym moja koleżanka ze szkoły, wiedziałyśmy obie o sobie, że jesteśmy w konspiracji, ale nie dopytywałyśmy się, gdzie i ona współdziałała przy tej szopce. Przez nią właściwie tę szopkę dostałam i tą całą grupę dostałam do domu, a potem jak już nie było dla kogo tego robić, nie było dostatecznie… Nie znałam naszych lokatorów kamienicy, a kamienica była duża, więc to tylko musieli być inni, bardzo przyzwoici i bardzo pewni ludzie. Ale to była naprawdę…

  • Czego dotyczyła ta szopka?

Ta szopka dotyczyła wyśmiewania się głównie z Niemców i z folksdojczów. Nie potrafię teraz, po tylu latach, powtórzyć tego, co było. W każdym razie był taki moment, że jedna kukiełka to był folksdojcz, który był bardzo dumny, bo stale miał jakieś kartki i przychodził do niego facet, dawał mu te kartki, a potem ostatnia kartka to była poborowa na wyjazd do Rosji, tak się kończyło. Ale ludzie się śmiali wtedy. Wiem, że poprosiłam, żeby przyszedł profesor Grużewski, który był bardzo zdolnym matematykiem, później go przecharapcili nasi, to znaczy komuniści. On był bardzo zadowolony z tego zaproszenia, bo to naprawdę było na wysokim poziomie. To było ważne, no, bo myśmy też absolutnie zwykli, młodzi ludzie i honor ojczyzny był nam bardzo drogi, ale trochę śmiechu też było dla nas bardzo ważne.

  • Jak było z kinem? Chodziliście?

Tylko świnie siedzą w kinie! Tak było i to moje dziewczyny rozklejały takie karteczki.

  • Przestrzegano tego?

Nie, dużo ludzi chodziło do kina. Nie mogę powiedzieć jak wyglądało kino, bo nie chodziłam do kina i nawet nie chodziłam specjalnie oglądać, jak to wygląda. Ale nie znam nikogo ze swoich bliższych i dalszych przyjaciół, którzy by poszli do kina.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, pani opowiadała o tych wyjazdach do Lwowa. One częściej się zdarzały?

Byłam trzy razy we Lwowie, bo trzy łączniczki wpadły przede mną. Jedna wsiadła do dorożki, zacharapcili ją. Druga zapytała się, gdzie jest jakaś tam ulica, też wpadła i trzecia jak wpadła, to nie wiem. O mało nie wpadłam, bo wiedziałam… to było takie małżeństwo… nie tak… To była starsza pani z synem, ona przejmowała ode mnie te niemieckie gazety dla wojska. Wiedziałam, że folksdojczka mieszka na tej samej klatce, tylko wyżej. Bardzo mi się przydała ta wiadomość, bo któregoś dnia, któregoś razu, jak tam pojechałam, stukam, stukam, nikt mi nie otwiera. Wiedziałam, że nie trzeba za długo stukać do mieszkania, bo się można dostukać zupełnie do kogo innego. Schodząc spotkałam tę panią i ona się pyta: „Pani już schodzi?” Mówię: „Tak, bo ciocia widocznie wyszła na miasto. Ja przyjdę jeszcze.” Jestem brudna, bo mam na sobie dosyć dużo tej bibuły i nikogo nie mam znajomego we Lwowie. Przypomniałam sobie, że jedna z moich dobrych znajomych mówiła mi o klasztorze, w którym jest jej znajoma. Wiedziałam, co to za klasztor na szczęście i gdzie to jest. Poszłam do tego klasztoru i powiedziałam siostrom, chciałam się zobaczyć z tą określoną siostrą i powiedziałam: „Siostro, ja mam na sobie bibułę i ja ją muszę spalić.” „A czy możemy sobie coś zostawić?” „Mogą sobie siostry zostawić.” Wyzwolona od tego dostałam pajdę czarnego chleba, dostałam jakąś herbatę, czy coś, co miało udawać herbatę i potem kilka godzin [czekałam]… Wiedziałam, że mam pociąg do Krakowa, nie mam co się plątać po Lwowie, tylko muszę wyjść tak, żeby trafić na ten pociąg. Przyszła siostra niezwykle zadowolona, powiedziała: „Na tej pani bibule tośmy ugotowały dwa garnki kawy dla dzieci… Byłam bardzo dumna.Tylko raz (i to jest dla mnie tajemnica do dzisiaj, już nie do rozwiązania), zdarzyło mi się, że mnie zatrzymał ukraiński żołnierz na dworcu. Kazał mi się przeżegnać, kazał mi mówić „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario”, to wszystko umiałam, ale gdyby to było rok wcześniej, to bym na te wszystkie [pytania], co mówi ksiądz, jak podnosi Hostię, to bym tego nie mogła powiedzieć. On nic tylko żebym poszła do Niemców, a wiedziałam, że nie mogę iść do Niemców. Wszedł jakiś starszy, świetnie mówiący po polsku, pytał się: „Co tu się dzieje?” Mówię: „Nie wiem proszę pana, co tu się dzieje, bo ja mam jechać, mam bilet do Krakowa, jadę do Krakowa i dlaczego ci panowie mnie zatrzymali i każą mi się modlić, to ja nie wiem.” On ich odprawił i bardzo był szarmancki… aha i obiecałam sobie wtedy, że jeżeli z tego wyjdę, to temu, kto mi pomoże wyjść, to ściągnę z palca pierścionek zaręczynowy mojej matki i dam ten pierścionek. On powiedział: „Proszę pani, musimy iść do Niemca.” No to myślę sobie: „Jak już musimy, to chodźmy.” Nie znałam niemieckiego, on coś długo tłumaczył, pokazał mój ausweis, a naprawdę miałam taki ausweis, że w dwóch palcach mi oddawali Niemcy ten ausweis, bo myśleli, że po tym wszy chodzą. Wszy chodziły przez pewien czas po mnie, ale źle to znosiłam i byłam całą serię mis, w których mogłam te wszy karmić, to było mniej więcej wielkości pudełeczka od zapałek. To znaczy dostawał człowiek kilka tych pudełek od razu. Już nie miałam gdzie tego przystawiać, bo i ręce i nogi to… i to swędziało jak sto diabłów i okropne było. On wziął to, poszliśmy razem do tego Niemca i tak: „Ja mam za dziesięć minut pociąg.” Ten Niemiec nie może się zdecydować i nie wiem, co w końcu powiedział mu tamten i: Poszoł won! Pomyślałam sobie, że ten Niemiec do mnie strzeli i nie ruszałam się. On mówi (bardzo dobrze mówił po polsku): „Przecież musimy stąd wyjść.” A ja stoję i czekam nie wiadomo na co, to była reakcja nerwowa. Powinnam była nie pędem, ale szybko wychodzić stamtąd, ale w końcu wyszłam i mówię: „Proszę pana, ja miałam wagon pierwszej klasy przy oknie i ja chcę mieć taki wagon.” No, kompletnie zwariowana. On się na mnie dziwnie popatrzył, poszliśmy, rzeczywiście jechałam wagonem drugiej klasy, ale nie przy oknie, bo było tak ciasno już, że to sobie trudno wyobrazić. Jeździłam wtedy dobrze ubrana, niekoniecznie we własne rzeczy, otuliłam się płaszczem, wypiłam przede wszystkim ciurkiem prawie cały litr czegoś, co miałam do wypicia, to była herbata, albo woda, coś takiego. Otuliłam się w to wszystko, żeby ci moi współtowarzysze, to byli Niemcy, nie bardzo się interesowali, co robię i jakoś przyjechałam do Warszawy. Przyjechałam z tak brudną szyją, że to sobie trudno wyobrazić. Pracowałam wtedy w zakładzie higieny, to było niedaleko mojego domu i poszłam do zakładu higieny, trochę się tam poczesałam, ale szyja brudna została. Pracowałam u doktora Radło, który był lękliwy, ale to mu nie przeszkadzało trzymać zakazanej bibuły, tylko on gdzieś chował i nie pamiętał. Myśmy go błagali, żeby on nam jak już skończy, to żeby nam dawał do ręki, to my już to tak schowamy, że będziemy wiedzieli gdzie to jest. Ale nie wpadliśmy przez niego, więc nie ma czego żałować. Poza tym okradaliśmy ten zakład jak tylko było można, a było można, dlatego że co tydzień był deputat dla zakładu. To się składało ze spirytusu, z waty, z ligniny, z jakichś takich rzeczy potrzebnych do… aha, a zakład zajmował się wszami też, więc byłam tak jakoś skazana na te wszy. Umawiałam się z koleżanką, zakład był w suterenie, miał duże kraty pod sufitem i się wydawało to wszystko przez okno, a Lalka, czy któraś, która odbierała towar, już się musiała tym dalej zająć. Tak że bohaterskiej przeszłości, to nie wiem, mam raczej taką dosyć dwuznaczną.

  • W Warszawie przenosiła pani jakąś prasę?

Tak. To znaczy nie przenosiłam w Warszawie prasy, rozdzielałam. Moja mama wiedziała trochę, że to robię, ale jak Wanda Leopold… To było zresztą tak, że Wanda Leopold była u samego źródła tej prasy, gotowej już i tak się stało, że to było zawsze… Franaszek to przejmował, to była wielka fabryka tapet i jednego dnia trzeba było cały transport od Franaszka, jeszcze nim dotarł do Franaszka, rozładować. Wanda z ogromną ilością tego wszystkiego przyjechała na Marszałkowską i musiałam zacząć dzielić, bo do mnie przychodziły takie starsze panie, nikt by ich nie posądził o to, że one mają w koszyku, no mniejsze już porcje, ale w każdym razie są parszywe. Klęczałam już na podłodze, rozdzielałam to i weszła moja mama. Powiedziała: „Jezus! Maria! Co ty! Ja myślałam, że to tylko jedna sztuka!” Mówię: „Mamo, przecież wszystko jedno czy za jedną sztukę, czy za więcej.” To był kłopot, ale na ogół to wszystko szło dobrze.

  • To był „Biuletyn Informacyjny”?

„Biuletyn Informacyjny”, tak.

  • Te szkolenia sanitarne, pani się szkoliła jeszcze w tym kierunku jakoś?

Ze szkoleniami sanitarnymi, to zdaje mi się było tak, że to było modne w naszym środowisku żeby dziewuchy musiały to umieć. Jest zresztą jedna z nas, która potem zginęła bardzo tragicznie, była w szkole położnych, była na medycynie i w szkole położnych, co okropnie irytowało jej ojca. Myśmy zrobiły taki dowcip, klejony… już nie pamiętam, co… bociany, o! W każdym razie dużo bocianów było na tej wyklejce i było: „Położna Zofia Krasowska.” Zrobiło się piekło z jej ojcem, który w ogóle był wściekły, że ona poszła, a to jej dawało legitymację dobrą, bo każdy się musiał jakoś czegoś trzymać, żeby móc się wytłumaczyć w razie czego...

  • Proszę jeszcze opowiedzieć, jak wyglądały przygotowania do Powstania już, w konspiracji? Państwo już wiedzieliście, że wybuchnie.

Wiedzieliśmy, że wybuchnie o piątej tego samego dnia. Ale, że jest już bardzo gorąco tośmy wiedzieli i każdy się jakoś przygotowywał. Wiem, że się zajmowałam jakimiś zapasami, bo wiedziałam ilu będzie chłopców i nikogo nie bolała głowa, co się im da jeść, a utrzymać taką grupę, która nagle ni stąd, ni zowąd zaczęła tańczyć i tupać nogami, to trzeba było jakoś utrzymać, a poza tym w ogóle przecież musieli nie być głodni. Miałam tą szczęśliwą historię, że przez pewien czas moi rodzice prowadzili sklep, majątku na tym sklepie nie zrobili, ale wiem, że miałam dostęp łatwy do jedzenia i łatwiej mi było rzeczywiście coś zrobić. Ale oni mieli dużo cierpliwości do mojego gotowania, bo warunki były… Nie gotowałam w domu tak całkiem źle, ale warunki tam były okropne. Ani garnka, ani nic, jakoś było. Przez pewien czas, jak już wybuchło Powstanie, to cała grupa była przypisana do jadłodajni… nie pamiętam jak ona się nazywała. To było prowadzone przez panie z konspiracji, nigdy nie było żadną jadłodajnią tylko było jadłodajnią dla ludzi związanych z… o, z komendą. Na początku te obiady były znakomite, głównie konina była pyszna. Pamiętam taki moment, że już się skończyła „Gospoda jak w domu”, bo to się tak nazywało, skończyły się jakieś takie rzeczy i zobaczyłam, że… nie pamiętam, na jakiej ulicy, ale w każdym razie w tamtej okolicy, dwóch powstańców kroi psa, to znaczy ubili go i kroją. Miałam papierosy w torbie, bo nie paliłam i mówię: „Dostałabym od kolegów kawałek mięsa?” No to oni się… Mówię: „Za dwadzieścia papierosów, za paczkę papierosów.” Dostałam ten kawałek mięsa za paczkę papierosów, ale mnie zlisiło, że mam jeszcze drugą paczkę papierosów, to może jeszcze więcej mięsa dostanę i mówię: „A za drugą paczkę papierosów?” Popełniłam fatalny błąd, bo już ten ich pierwszy głód papierosów był zatrzymany, bo oni wiedzieli już, że mają już paczkę… Poza tym to mięso też było dla nich ważne, bo oni nie robili tego dla siebie, to byłam zupełnie pewna. Oni też mieli jakiś oddział, któremu się udało złapać psa, zarżnąć. Potem robiłam na piecyku, na tak zwanej kozie, gulasz z tego psa, nie był dobry i oni pewnie coś robili.

  • Pamięta pani, co z tą paczką? Za tą drugą paczkę już nie chcieli sprzedać?

Nie, nie chcieli sprzedać za tą drugą paczkę papierosów. To był błąd, nie trzeba było [negocjować]… albo trzeba było od razu za czterdzieści papierosów ćwiartkę tego psa zażądać, a nie chodzić z drugą paczką, bo to już nie miało wartości dla nich. Ta pierwsza miała, ta druga już nie.

  • Pamięta pani jeszcze okres przed samym Powstaniem? Pani miała u siebie w domu skład jakiejś amunicji?

Nie, nie miałam broni w domu, trochę broni było ze Świdra… właściwie nie powinnam o tym mówić, bo to jest bolesna sprawa. Tam siedziało małżeństwo, oczywiście oddziałowe i potem okazało się, że nie ma broni. Pojechaliśmy po broń, „Nie ma broni.” „Jak to nie ma broni?” „No tak, bo był napad i zabrali broń.” Przyjęłam, że był napad i zabrali broń, ale były duże podejrzenia, że oni po prostu tą broń sprzedali, więc to nie jest żadne bohaterstwo i raczej wolałabym, żeby o tym nie pisać… Nie wiemy, jak to było, w każdym razie broni nie było. Byłam z jednym z kolegów, takim warszawskim cwaniakiem, ale on był duży, postawny i już od jakiegoś miejsca, od Wawra chyba, nie było już komunikacji i musieliśmy iść na piechotę. Niemcy się cofali, to był miły widok, jak zmęczeni potwornie żołnierze starsi zalegali rowy. On podszedł do takiej grupki i powiada: „No i co ojciec, nie trzeba się było pchać!”

  • Jak zareagował ten Niemiec? W żaden sposób?

Nic, on był szczęśliwy, że nie dostał w mordę, bo stosunek do Niemców był bardzo różny. Dla mnie to był jeniec, dla niektórych to jeszcze w dalszym ciągu był wróg, który był pokonany, więc można było to i owo, właśnie powiedzieć mu, że da mu w mordę, albo coś takiego.

  • Proszę mi jeszcze powiedzieć: materiały opatrunkowe jakieś państwo gromadzili na wypadek Powstania?

Tak, to się gromadziło między innymi u mnie tak samo, była szafa między łazienką, ubikacją, przedpokoik i wejściem do dwóch pokoi i w tę szafę się pakowało. „Lalka” trochę zabierała, to znaczy Zosia Krasowska zabierała. Jak higiena miała dzień od rozdawania potrzebnych materiałów zakładom, a pracowałam, zawsze coś z wszami miałam, w zakładzie higieny, w części dezynfekcji, dezynsekcji i deratyzacji. Były nam różne rzeczy potrzebne. Przedtem spirytus, jak się okazało, zabierali nasi bramkarze, którzy siedzieli na bramce, albo woźni i potem byli dosyć niezadowoleni z nas, bo myśmy same kradły ten spirytus, bo nam był potrzebny, nie do pijaństwa tylko nam był potrzebny i tak to było.

  • Jak pani pamięta wybuch Powstania?

Zawiadomili mnie rano, że o piątej muszę być na placówce. Wiedziałam gdzie to jest, więc obładowana jakąś żywnością, obładowana jakimiś rzeczami na zmianę [poszłam], ale przecież za trzy dni miało się skończyć zwycięsko, no to, po co będę brała za dużo rzeczy ze sobą. Dobiłam najpierw na Szpitalną chyba 8, był tam sklep faceta od chemii użytkowej, pasty do podłogi, pasty do butów i tak dalej. Właśnie tam, gdzie moi koledzy urządzili tupanie i stamtąd wyszliśmy, a już Niemcy byli w samochodach na mieście. Szliśmy rządkiem, Tadeusz szedł pierwszy, a ja się gdzieś wlokłam na samym końcu, bo nie mogłam tak szybko iść, a poza tym z nerwów, to w ogóle nie mogłam iść. Wychodzimy na Marszałkowską, mniej więcej na poziomie obecnych domów towarowych, stoi duża ciężarówka pełna lotników, a my pod murem, każdy jest jakoś dziwnie gruby, bo ma coś pod płaszczem i tak jak te gęsi, jeden za drugim szli. Myślę sobie: „No, tylko trzeba żeby oni teraz otworzyli ogień.” Ale oni nie otworzyli ognia, jak tylko się znalazłam na samym końcu, wtedy doszedł do mnie Tadeusz i jakoś mnie zmobilizował żebym się nareszcie ruszyła trochę prędzej. I tak doszliśmy…

  • To była państwa pierwsza placówka?

Tak, no pierwszą placówkę to trzeba jednak liczyć jeszcze przed zaczęciem, jak już było wiadomo, że my nie wracamy do domu, tylko ci, co muszą, albo ci co… po prostu to już było nasze miejsce i czekaliśmy co Bozia da, jak już trzeba będzie wychodzić z bronią i strzelać.

  • Pani się pożegnała z rodzicami?

Nie.

  • Siostra była razem z panią?

Ona się zjawiła u mnie, następnego dnia ją zobaczyłam i rozegrała się siostrzana awantura. Wszystkiemu był winien Tadeusz, bo on jej pozwolił towarzyszyć sobie i jak ją zobaczyłam, to myślałam, że trupem padnę. Matka już nie żyła wtedy, żył jeszcze ojciec, ojciec przeżył Powstanie i jak przechodził… bo mieszkałam Marszałkowska 25, to była całkiem niemiecka dzielnica, żeśmy się tam tak długo utrzymali to nie wiem, nie tylko my. Jak ojciec przechodził do stryjostwa na Wilczą, to Niemcy tą całą grupę kierowali na Litewską, no to do spalenia. Stał jakiś oficer niemiecki i powiedział: „Idźcie do domu.” To znaczy nie przepuścił tej grupy całej, która by nie wyszła cało, tylko powiedział: „Idźcie do domu.” Mój ojciec doszedł do wniosku, że pójdzie do stryjostwa. Mieszkali wtedy na Wilczej i jak przechodził, to został ranny w brzuch. Ale jakoś mu… miał przy sobie plik pieniędzy zwinięty i te pieniądze były przedziurawione, a ojcu w gruncie rzeczy… no, był draśnięty, ale się nic nie stało. Potem najciężej to trzeba było ojca zawiadomić, że moja siostra nie żyje…

  • Ale o tym wszystkim wiedziała pani dopiero po wojnie?

Nie, o tym, że siostra nie żyje, to wiedziałam…

  • O ojcu, że miał postrzał?

Nie, wiedziałam już wcześniej, dlatego że potem, jak już walki ucichły, to można było przejść i dowiedzieć się czegoś. Przecież zaczęli ludzie chodzić, szukać się i tak dalej. Nie pchał się człowiek wtedy tam, gdzie nie było potrzeba i już.

  • Może nam pani opowiedzieć jeszcze o tej kłótni z siostrą?

Tak, bo zobaczyłam, wszystkiego się spodziewałam tylko nie tego, że ją zobaczę u siebie i pytam się: „Co ty robisz?! Co ty wyprawiasz?! Ojca zostawiłaś?!” Sama zostawiłam ojca, więc niby nie miałam, co jej robić wyrzutów. Ona mi powiedziała: „Tadeusz mi pozwolił.” Jak Tadeusz jej pozwolił, to ja już nie miałam absolutnie nic do gadania. Oni zginęli chyba piątego… Od drugiego do piątego następnego miesiąca ona była z nami. Ponieważ kończyła na Politechnice wydział materiałów wybuchowych, wiedziała o tym jedna z moich znajomych… Janka Przybylska chyba wiedziała, więc posłali ją na górę do takiej komórki. Ale ona powiedziała, że to są ludzie… zupełni wariaci, że oni zupełnie nie wiedzą, jak się tym wszystkim obchodzić, to było dosyć niebezpieczne. Ale w końcu nic się nie stało i ona już złamała kontakt z tymi ludźmi i już była w oddziale, więc swoje wybrała… do czasu.

  • Pani, czym się zajmowała?

Byłam sanitariuszką, wszystkim się zajmowałam, gotowaniem, sanitariackimi rzeczami, nie dlatego, żebym była taka uzdolniona, tylko że wszyscy wszystko musieli robić. Nie było tak… Największy kłopot, to miałam z dwoma prawdziwymi sanitariuszkami, pielęgniarkami ze szkoły pielęgniarskiej, bo na przykład jednej z nich nie chciało się wynosić nocników, bo pielęgniarka z paskiem nie wynosi takich rzeczy. Powiedziałam: „Ale jest Powstanie i to samo nie wyjdzie. To było na pani nocy i to trzeba sprzątnąć.” Taka jakaś dziwna mentalność. Zresztą nie pokłóciłyśmy się, bo ona bardzo szybko wyszła, chyba w pierwszej albo w drugiej fazie, jak ludność cywilna mogła wyjść i potem już jej nigdy nie spotkałam. Wprawdzie jej nigdy nie szukałam, ale nigdy i nikt chyba z naszych jej nie spotkał.

  • Ten szpital był w PKO?

W PKO.[...] Jak była akcja, że zwyciężyliśmy, nie pamiętam gdzie, ale sobie przypomnę, i braliśmy jeńców niemieckich, a ranni przychodzili do nas, bo Tadeusz coś tam koło nich robił. Przyszedł taki stary człowiek ze strasznie ranną dłonią, miał właściwie tylko ten palec. Przyszła grupka i przyszedł z nimi młodszy Niemiec, ale starszy rangą i przyglądał się czy przypadkiem nie robimy im krzywdy. Tadeusz strasznie się mordował nad tą dłonią, długo, długo i powiadam: „Tadeusz, tnij palce i nie męcz się tak.” A on mi powiada: „Nie, bo jak ja…”, ten palec miał dobry, „… a jak ja mu uratuję ten palec, to ja mu uratuję dłoń, bo on będzie miał chwytne dwa palce.” Z tego się już nic nie dało zrobić i tak zrobił, a co potem z tym Niemcem było, to nie wiem. Ale pamiętam, że pot mu spływał z czoła jak on usiłował to doprowadzić do jakiego takiego porządku.

  • To była jakaś specjalna sala operacyjna?

Skąd! Nie! No, operacyjna sala była, jak był szpital w PKO i tym szpitalem dyrygował… znowu nie pamiętam, ale to był lekarz, wielu ich tam było, który prowadził nawet za zgodą Niemców w czasie okupacji taką… tak jak chodziłam do szkoły handlowej, tak oni chodzili do szkoły pielęgniarzy, czy pielęgniarek, czy czegoś takiego. To znaczy, to były naprawdę kursy medyczne…

  • Jakie mieliście państwo trudności z opieką medyczną?

Przede wszystkim jeden lekarz, bombardowania stale, stale ranni, to tak nie było łatwo.

  • A z wyżywieniem?

Część to mieliśmy bardzo dobrego w „Gospodzie jak w domu”. Ale to się skończyło, więc potem trochę się jadło psiny. Ale to też się nie udawało za każdym razem. Psinę udało mi się nabyć dwa razy. Byli chłopcy, to był jeden taki, który jak się dowiedział, że to pies, to nie będzie tego jadł. „No, to nie jedz, no trudno.” Nic innego nie było wtedy do jedzenia akurat. Poza tym coś tam pitrasiłyśmy, wcale nie miałyśmy… to już było u Jabłkowskich, w budynku Jabłkowskich i jak takie zaprzyjaźnione jeszcze z PKO dziewczyny… bardzo było ciężko… Jak się miało na plecach swój oddział, to było łatwo, bo chłopcy się poczuwali do jakiejś łączności z nami, a my z nimi. Ale jak były takie dziewczyny, które nie miały tego oparcia, tylko były przez Wojskową Służbę Kobiet tam skierowane, to im było kiepsko. Jak siedziałyśmy u Jabłkowskich, a one nie miały się w co ubrać, więc myśmy po prostu zrobiły porządek trochę w tym sklepie, trochę, nie za bardzo w tym sklepie Jabłkowskich. Dałyśmy im ubrania przyzwoite, bo to nowe ze sklepu i straszną miałyśmy awanturę ze strony właścicielki Jabłkowskich i pracowników Jabłkowskich. Wtedy postawił się chłopak, który powiedział: „Ja mogę to wszystko, ja mogę stąd państwa wyrzucić, bo ja mam takie uprawnienia i wszystko mogę oddać, komu zechcę.” Oni usiedli wtedy już, a myśmy wyrzucali tylko przez okna dla cywilnej ludności jakieś ubrania, no, bo mój Boże, Jabłkowscy i tak nie zbankrutowali. Jeszcze na dodatek okazało się, że to jest jakaś bardzo bliska znajoma mojej ciotki. Ale się wolałam już do tego nie przyznawać, ani wcześniej, ani później.

  • Ale u tych Jabłkowskich było już we wrześniu?

Tak, to już było… no jeszcze we wrześniu tośmy jeszcze coś, niecoś robili w Warszawie. Potem w październiku to już nic, przyszło tylko zimno.

  • Może pani opowiedzieć o 5 września, jak się pani o tym dowiedziała?

[...]

  • Ten szpital naprawdę ewakuowano? Tam już nie było rannych?

Dosyć wcześnie ewakuowano, dlatego że byli ranni oczywiście, ale trzeba ich gdzieś było… Zresztą do szpitala nic nie miałam, bo tam był… Boże, jak się nazywał ten profesor, który prowadził kursy… […] [Przypomnę sobie], co to był za szpital, zresztą nasz był lepszy, bo myśmy mieli bardzo niewielu rannych, myśmy mieli tylko swoich rannych, a w ogóle nie byliśmy bardzo dużą jednostką i myśmy jakoś mogli o nich [dbać], bo tamte sanitariuszki z dołu nie mogły, żeby nie wiem, co chciały zrobić, to nie mogły, bo nie było jak, więc tak wyglądał ten szpital.

  • Pamięta pani, jak to było jak się pani dowiedziała o tym, że oni tam zginęli wszyscy?

Nic, nie, płakałam w każdym razie, a poza tym to było okropne. Ale już się przyzwyczaiłam w jakimś sensie do tego, że nie wszyscy wracamy, ale wiem, że w nocy płakałam.

  • Wie pani, za co Biernacki dostał Krzyż Walecznych? Za jakąś pomoc?

Chyba za… zaraz, tylko zapomniałam jak to się nazywało… Za jakąś akcję, w której towarzyszył i na pewno wyciągnął albo spod ognia, bo jemu się udawały takie rzeczy, albo zajął się kimś i nie mieliśmy żadnych strat. Nie byłam na tej akcji zresztą.

  • A na przyznaniu tego Krzyża?

Przyznanie Krzyża było bardzo uroczyste, w PKO stali oni wszyscy rządkiem, my też, tylko my nie byliśmy ważni, bośmy nie byli odznaczani, tylko oni byli odznaczani i tak było. Potem przyszła kolej na Matyska i byliśmy też odznaczani, chociaż mnie się wydaje, że już dostałam Krzyż na samym końcu i już nie było takich uroczystości. Wiem, że Tadeusza o mało szlak nie trafił kiedyś, jak miała być msza w podziemiach. W podziemiach PKO było strasznie duszno, był ołtarz i ksiądz, który zobaczył, że nie ma kilimu, zrobił awanturę. Tadeusza diabli wzięli, mówię: „Tadeusz uspokój się, bo tu zaraz ma być msza.” Jakiś dywan znalazł Tadeusz, przyszedł, ale z tak groźną miną, że myślę, że temu księdzu nareszcie doszło do głowy, że się nie żąda dywanów w takiej sytuacji. Ale ludzie byli bardzo różni. Myślę, że wtedy Panu Bogu najmniej, jak zresztą zawsze, najmniej zależało na dywanach.

  • Pani dostała ten Krzyż za jakąś konkretną akcję?

Tak, powiedzmy za całokształt. Myślę, że dostałam za to, że tego idiotycznego dowódcę, który wmieszał się w pomoc Haberbuschowi, chłopakom u Haberbuscha. On został ranny i nigdy się nie należy spieszyć, podprowadziłam go i było łóżko drewniane z pasami na krzyż. Usadowiłam go i myślę sobie: „Bardzo dobrze, bo mam dostęp.” Skończyłam, co miałam do zrobienia, on wstaje i ciągnie za sobą tę pryczę, do której go przybandażowałam. Myślę sobie: „Co robić?” Szybko obcięłam te wszystkie pasy, które go trzymały i poszedł szczęśliwie. Potem mi powiedział: „Za umiejętności to powinienem cię rozstrzelać, a za spryt, to powinnaś dostać Krzyż.” Tak było, bo sobie myślę: „Zginiemy obydwoje, jak on zacznie ciągnąć za sobą, to się Ukraińcy w końcu zorientują.” To było okropne, ale to była straszna głupota, wmieszać się bez odpowiedniej broni… Tego chłopaka, który nas zachęcił do wzięcia udziału, Ukraińcy zabili. Po prostu strzelali jak do kaczek do nas, tylko ten stary człowiek, który już pewnie nie żyje, o ile w ogóle przeżył to wszystko, to pokazał nam którędy możemy wyjść na wolną Warszawę.

  • Proszę powiedzieć, to była akcja, kiedy państwo poszliście do Haberbuscha?

Nie, to była niesubordynacja, bo myśmy wcale nie mieli być u Haberbuscha, myśmy mieli zrobić obchód, dookoła zorientować się, co jest, jak sobie ludność cywilna daje radę i w ogóle, co jest. Haberbusch się nam zrodził, bo… nie wiem, z jakiego to było zgrupowania, szedł patrol kilku osób. „Czy bratni oddział nie pomoże nam?” No, to jak bratni oddział nie mógł pomóc? Nie powiedziałabym, bo on był pijany ten facet, więc już… Myśmy wyszli, nie straciliśmy nikogo, ale to łaska Boska, naprawdę.

  • Jak reagowała ludność cywilna, z jaki się pani spotykała reakcjami?

Na początku entuzjastycznie, a potem, jak się szło piwnicami, to już nie tak bardzo. Nie dziwię się im, myśmy przynajmniej mieli jedno, że coś mieliśmy do roboty, a oni tylko czekali zmiłowania Bożego. Przecież nie mieli ani takich zapasów, ani takiego ubrania, siedzieli w tych korytarzach piwnicznych z małymi dziećmi, naprawdę coś okropnego. Ci, którym wyrzucaliśmy przez okno ubrania, to byli nam wdzięczni bardzo. Ale myśmy nie mogli wszystkich Jabłkowskich wyrzucić, bo Jacek miał rację, że on jest panem życia i śmierci u Jabłkowskich i jego nic nie obchodzi, że to są bardzo zasłużeni przemysłowcy i handlowcy dla Warszawy. Może gdybym była tym handlowcem też bym się tak zachowywała, nie wiem, ale na szczęście nie byłam. Och, ile nocy myśmy chodzili na zrzuty. Piękne noce były i chłodne. Leżeliśmy i czekaliśmy zmiłowania Bożego, czekaliśmy żeby nadlecieli. Pamiętam ten ogromny zrzut i tą ogromną ilość samolotów, które przyleciały w dzień i robiły zrzuty. Prawie wszystko poszło na stronę niemiecką i niewiele myśmy mieli z tego. Znacznie pewniejsze były zrzuty rosyjskie z kukuruźników, bo jak zleciał worek z jednym karabinem maszynowym i z chlebem razowym, to z chleba razowego były okruchy, ale myśmy to jedli z dużym apetytem, a broń albo doleciała tak że jeszcze można było coś z niej zrobić, albo była już całkiem rozbita.

  • Te wcześniejsze zrzuty to państwo wiedzieliście, że miały być w określonym miejscu?

Tak, to znaczy nie wiedziałam, szłam tam gdzie mi kazali, ale dowództwo wiedziało.

  • Państwo jakoś zaznaczaliście to miejsce?

Myśmy tam leżeli, coś się tliło, ale bardzo niedużo, bo to przecież nie tylko oni czatowali na jakieś oznaki. Ten największy zrzut, to był w dzień, w jasny dzień.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne? Kiedy nic się nie działo, czy było jakieś życie kulturalne? Pamięta pani?

Czy ja wiem? Zastanawiam się… Było tak, trzeba było zdobyć wodę, trzeba było się umyć, trzeba było coś przeprać, trzeba było coś przynieść do jedzenia i tak dosyć nam upływało. Trzeba było iść zobaczyć, pogadać z kimś tam, poza tym strasznie dużo się par pobrało przez ten czas, ale prawie nie doczekało do końca obozu.

  • Dlaczego?

Bo, nie przesadzajmy, to nie jest miłość, to jest pożądanie, a ono kiedyś się ekspiruje z człowieka.

  • Prasę na przykład czytała pani, były takie chwile, że można było czytać?

[...] Czytało się gazetki, „Biuletyn”, potem „Biuletyn Informacyjny”, poza tym jeszcze jakieś inne, ale podstawą był „Biuletyn Informacyjny”.

  • Pamięta pani takie rozmowy między sobą o tych artykułach, dyskutowano o tym?

Nie, bo myśmy tylko jednej rzeczy chcieli, zwyciężyć i woleliśmy nie przypatrywać się temu zbyt dokładnie, bo myśmy wiedzieli, że przegramy... Już przegraliśmy, nie to, że przegrywamy, myśmy już przegrali.

  • Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania? Czy to jest PKO?

Muszę powiedzieć, że najgorsze wspomnienie było jak szpital się wyniósł ze szpitala, jak nasi się wynieśli ze szpitala, a pozostały butelki z benzyną i paliło się tak na wyciągnięcie ręki. Zostałam sama i się strasznie bałam, ale bałam się potwornie i wiedziałam, że moim obowiązkiem jest usunąć jakoś tę benzynę, a nie miałam zupełnie… Bałam się tego dotknąć i zjawił się jakiś kolega, który mi wytłumaczył, że nie będziemy się tą benzyną zajmowali, trudno i jakoś wyszłam z PKO. Muszę powiedzieć, że jak weszłam pierwszy raz po wojnie, jak wróciłam z Belgii, do hali PKO, to mnie ciarki przeszły. To już zupełnie nie wyglądało, bo to już było przecież odszykowane, już tam była naprawdę prawdziwe PKO, ale to było za dużo wrażeń poprzednich.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie?

Zdobyliśmy jakąś broń, to było dobre wspomnienie. Nikt z nas nie był ranny na przykład, to też były dobre wspomnienia, ale ich tak strasznie dużo nie było. Było dużo szarych dni, zwyczajnych, paskudnych, szarych dni.

  • Czy jest jakiś obraz, jakiś moment, który pani szczególnie utkwił w pamięci?

Tak, jak zbombardowali duży budynek mieszkalny pod 2-4, a myśmy wtedy jeszcze byli w hotelu… nie pamiętam jak się nazywa, ale to jest do odtworzenia…

  • „Victoria”?

„Victoria”, tak, myśmy byli w Hotelu „Victoria”. Okazało się, że jest bombardowany Plac Dąbrowskiego 2-4 i poszliśmy tam. Najokropniejszy widok… Aha, jeszcze tam pękły rury z wodą i woda się lała do tych piwnic gdzie ludzie byli i wyciągało się już trupy. To było najokropniejsze, bo staliśmy jak głupki, niczemu nie mogliśmy zaradzić i już, a tam się lała woda, ludzie się topili i okropność była.

  • Dużo osób tam zginęło?

Nie wiem, ale trochę zginęło. Przecież duża kamienica i mało kto zostawał w mieszkaniu na górze. Tylko raz zeszłam do piwnicy, wolałam być na górze, na mnie piwnica działała rozpaczliwie, tak że tylko raz byłam i to zresztą w cudzej piwnicy, bo wracałam skądś, z miasta. W dzielnicy, gdzie byłam obca i dzielnica była obca, zapędził mnie urzędnik z obrony lotniczej, że muszę zejść do piwnicy. Zeszłam do piwnicy, bo nie było się co z facetem kłócić, ale wyszłam z czymś takim, że się zrobiło zakażenie nogi, więc potem już nie wchodziłam do piwnicy, nigdy, nawet w PKO.

  • Trzeba było jakoś powiedzieć pani ojcu o śmierci siostry…

Tak, trzeba było mojemu ojcu powiedzieć. To było tak, że już ojciec dobił do stryjostwa i jeden z moich kolegów obiecał, że kartkę do ojca doręczy. Powiedziałam: „Wiesz co, może nie doręczaj ojcu, zobaczysz co się dzieje. Jeżeli mój ojciec otworzy to trudno.” On znał mojego ojca. Stryj jest bardzo podobny do ojca tylko mniejszy znacznie. Tak było, że otworzył stryj, potem się do tego dołączyła ciotka, która zaczęła płakać oczywiście i mój ojciec, który dowiedział się, że moja siostra nie żyje. Najgorsze było jak ojca kiedyś spotkałam w kolumnie, która chodziła po ziarno i już było po śmierci mojej siostry, ojciec chciał się czegoś ode mnie dowiedzieć i zełgałam, powiedziałam, że Irena żyje, że jest wszystko w porządku. Nie miałam odwagi powiedzieć ojcu, że ona nie żyje.

  • Czyli ta kartka była już jakby…

Nie, ta kartka była po tym… to [spotkanie] było później, kilka dni później... Ona już nie żyła wtedy, bałam się powiedzieć ojcu. Ojciec szedł z moją stryjeczną siostrą, z workami jęczmienia na ramionach, bo to wtedy ludność cywilna nosiła albo jęczmień, albo jakąś, coś, co można było kaszę z tego zrobić, nie pamiętam.

  • Jak pani zapamiętała kapitulację?

Okropnie, ale myśmy wychodzili z fasonem, to znaczy z nie za wielkim fasonem, bo to by było nieuczciwe w stosunku do nas samych, ale w każdym razie nie było żadnych płaczy, nie było żadnych próśb, nie było niczego. Pamiętam zakonnicę, która chodziła po Wolskiej i zbierała jakieś papierki, to znaczy ona zbierała listy, które leciały. Potem w obozie kobiecym okazało się, że to nie była żadna zakonnica tylko dziewczyna ubrana w habit, która właśnie miała za zadanie złapać pocztę żeby jakoś to spróbować ludziom doręczyć to, co już kto inny doręczał. Ale byłam przekonana, że to jest zakonnica i wcale mnie to nie dziwiło, że ona wyszła tylko, że jej pozwolono wyjść, bo w mojej pamięci były jakieś zakonnice klauzurowe. Potem spotkałyśmy się w obozie, całkiem przypadkiem się dogadałyśmy, że to ona właśnie chodziła.

  • Pani wychodziła przez kościół Świętego Wojciecha?

Nie przez kościół tylko w okolicach. Cały czas Chłodną, Wolską i potem aż do skutku…

  • Do Pruszkowa?

Nie do Pruszkowa. Do Ożarowa.

  • Z Ożarowa gdzie pani trafiła?

Do pustych hal, podłogi były zasłane słomą specjalnie, fabryki kabli. Wiem, że jak się rzuciłam, to tam sobie zbiłam okulary, ale jeszcze widziałam przez nie i dopiero w Belgii je doprowadziłam do ładu. Jak rąbnęłam się w tę słomę, to dopiero następnego dnia i to wcale nie rano, obudziłam się.

  • Pani wychodziła ze swoim oddziałem, tu były też pani koleżanki?

Tak, z moim oddziałem i z moimi koleżankami.

  • Gdzie panie później trafiły, do jakiego obozu?

Potem trafiłyśmy… żebym nie zełgała… Jechałyśmy długo, około trzydzieści sześć godzin bez niczego, bez możliwości umycia się, to w ogóle nikt nie myślał o tym, ale po prostu bez możliwości załatwienia się. Niemcy, którzy nas konwojowali, to był już najgorszy… nie najgorszy, najstarszy z najbardziej starych ludzi. Jeden taki Niemiec, on nie był czystym Niemcem, on był chyba trochę ze Śląska: „Oj, biedne dziewczyny! Ani spania, ani srania” – przepraszam za wyrażenie, ale to była prawda. Myśmy się musiały dobijać o to, żeby oni stanęli, żeby nas wypuścili z tych wagonów, bo właśnie każda miała jakieś ogromnie ważne „interesy”.

  • Ale już w wagonie jechałyście panie tylko kobiety, oddzielnie?

Tylko kobiety, tak. [...]

  • Gdzie panie spędziły najwięcej czasu?

Najwięcej czasu tośmy spędziły w fabryce, bo tak nas długo karmić, nawet tą brukwiową zupą, nie chcieli, musiałyśmy iść do roboty. Zresztą myśmy poszły do tej roboty, bo bałyśmy się, że będzie jeszcze coś gorszego. To była fabryka, gdzie robili broń. Jak tam było długo? Tam było od nowego roku, aż do uwolnienia. Oni nas z tej fabryki zabrali, jedenaście kilometrów przepędzili na piechotę do jakiejś wsi i róbcie sobie, co chcecie. Pokazali się tacy wyrośli chłopcy niemieccy, co było wiadomo, że to jest Hitlerjugend co najmniej i pamiętam… oni powinni nas karmić, ale niczego żeśmy nie dostawały do jedzenia. Ale to nie było długo, to może było półtora dnia. Przyszli tacy, niby władza i moja przyjaciółka, która była poznanianką i cały czas byłyśmy razem, podeszła do tych Niemców i powiedziała: Das ist eine Schweinerei! Das ist alles zum Kotzen! Oni zbaranieli, że taka zawszona Polka robi im tego rodzaju uwagi. Ale się od razu zmieniło, od razu się trochę zmieniło. Potem poszłyśmy do fabryki i już mieszkałyśmy na terenie fabryki w barakach, ale w pokojach. Jeden piecyk na dwa pokoje, warunki do mycia były bardzo dobre, bo niedaleko były, nie mogę powiedzieć stawy, bo to nie były stawy, tylko przygotowane specjalne pojemniki na wodę, to było ogromne, a myśmy wtedy naprawdę się wszystkie myły. Myśmy tak wyczerpały tę wodę, że jak Niemcy przyszli i zobaczyli, to w ogóle zbaranieli. Mówię: „A co, nie mamy się gdzie myć? Nie mamy się czym myć? My jesteśmy przyzwyczajone, że jesteśmy czyste.” Było jeszcze jedno, to było na samym początku obozu. Zabrali nas do mykwy, więc człowiek był nagi, przyszli Niemcy i wiadomo było, jak myśmy się mogły wtedy czuć, ale to im nie przeszkadzało. Oni właściwie naprawdę to zwracali [uwagę] na naszą figurę i jedna z tych dziewczyn była bardzo zgrabna i znała niemiecki. Ale zachowała się bardzo przyzwoicie, coś tam odpowiadała, bo coś ją oni pytali, ale oni potem poszli w diabły, bez żadnych konsekwencji dla nas.

  • Kiedy nastąpiło państwa wyzwolenie i kto wyzwolił obóz?

Same żeśmy się wyzwoliły. To było tragiczne, bo myśmy się nie znały na rzeczy, wiedziałyśmy, że Kemnic jest otoczone przez wojska angielskie, przez tak zwanych sprzymierzeńców i nagle widzimy, że te wojska odjeżdżają i to pędem od Kemnic. No to sobie myślę: „Teraz to się zacznie.” Ale oni mieli nakazane, bo przychodziła ich zmiana i to nie była żadna troska, oni nie sami z własnej woli, to było w programie, a, że przejeżdżali przez naszą wieś, to trudno.

  • Niemiecka obsada już uciekła, tak?

Myśmy wtedy siedzieli … już myśmy miały w nosie Niemców wtedy, oni byli zresztą bardzo uprzejmi. Taki stary, niegroźny zresztą majster, powiedział: „Moja żona was kocha.” Mówię: „To może by wasza żona dała nam octu, bo my mamy wszy przez was i gnidy i my musimy mieć ocet.” Dostałyśmy tego octu, ale nie tak dużo jak byśmy chciały dostać, ale zawsze coś dostałyśmy. Poza tym jak zaczęły przychodzić paczki z Czerwonego Krzyża, to wszystko u Niemców było można kupić za kawę, bo oni nie mieli kawy i wszystko można było kupić. Wiem, że kupowałam cebulę i ocet za kawę. Poza tym trzeba ich było podpłacać jak przyszły paczki dla nas, żeby oni nie dźgali najpierw w szproty, a potem w coś co nie miało smaku szprot. Jedną paczkę się poświęcało na łapówkę dla nich. Byli bardzo zadowoleni, my też.

  • Oni robili to złośliwie, czy przez przypadek?

Co on się będzie bawił, on miał gruby jakiś, nie bagnet oczywiście, tylko coś takiego. Trzep w jedno, trzep w drugie, a, że to się przy tym psuło, no to trudno i tak miałyśmy dobrze.

  • Proszę na zakończenie powiedzieć, czym dla pani był ten udział w Powstaniu Warszawskim?

Czymś bardzo ważnym. Nie wyobrażam sobie, żebym nie brała udziału w Powstaniu i w ogóle, żeby moje życie było takie jak zwyczajnego cywilnego człowieka, młodego człowieka. Przecież mnie nikt nie zmuszał do pójścia do Powstania, bardzo się starałam, tak jak się bardzo starałam dostać do porządnej komórki wojskowej, bo różnie bywało. Czy bym zrobiła drugi raz tak samo? Nie ode mnie zależał wybuch Powstania, ale uważałam, że to jest w porządku i myślę, że… no teraz to się nie nadaję do żadnej takiej akcji, ale bym może zrobiła drugi raz to samo. Nawet nie przeklinam naszych dowódców, to znaczy dużych dowódców. Co by było z nami gdybyśmy nie mieli Powstania? Pełne obozy koncentracyjne, napełnione nami. Mogę tylko życzyć żeby nikt nigdy tego nie przeżywał.
Warszawa, 8 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadzili: Katarzyna Ostrowska i Tomasz Żylski
Wanda Czeczerda Pseudonim: „Wanda” Stopień: sanitariuszka Formacja: Oddział Osłony Sztabu KG AK Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter