Wacław Gluth-Nowowiejski „Wacek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wacław Gluth-Nowowiejski, urodziłem się 10 czerwca 1926 roku w Warszawie i Warszawa jest miastem mojego całego życia. W czasie Powstania byłem w stopniu kaprala podchorążego dowódcą drużyny w Rejonie „Żmija” na Żoliborzu, czyli w Obwodzie „Żywiciel”. Mój pseudonim był „Wacek”.

  • Proszę mi powiedzieć jak pan wspomina swoje dzieciństwo?


Dzieciństwo wspaniałe, chociaż czasy były trudne, co tu dużo mówić, urodziłem się ciut, ciut, przedwcześnie. Dlaczego? Dlatego że w maju 1926 roku, czyli w wypadkach majowych. Moja mama tak strasznie się zdenerwowała tym, co się dzieje w Polsce i co się w ogóle dzieje, że troszeczkę wcześniej wyskoczyłem, albo byłem tak ciekawy, że chciałem zobaczyć co się dzieje. Niestety były to bardzo trudne czasy dla Polski i o tym nie bardzo mogę opowiedzieć osobiście, bo wtedy jeszcze myślałem zupełnie o czym innym, albo wcale jeszcze nie myślałem. To jest to, ale ja byłem już czwartym dzieckiem moich rodziców i to najmłodszym oczywiście. Najpierw się urodzili dwaj bliźniacy, potem się urodził trzeci, krótko mówiąc było nas czterech budrysów, czterech chłopaków, którzy zapowiadali się na całkiem niezłych urwisów i chyba takimi trochę byli. Ale może żeby uzupełnić sprawę moją, to chciałbym dwa słowa powiedzieć o moich rodzicach. Mój ojciec Alojzy przed samym wybuchem I Wojny Światowej mieszkał w Krakowie i oczywiście cały Kraków, cała młodzież krakowska jak i całej Polski przygotowywała się do czegoś co ma wreszcie nadejść, czyli może do tego, że Polska wreszcie odzyska niepodległość. Historia się jak gdyby powtarza, bo tak jak myśmy w czasie okupacji wszyscy starali się wcześniej przygotować do walki zbrojnej, tak samo było wtedy z tą młodzieżą i ojciec jeszcze będąc w szkole średniej już należał do tak zwanych „Strzelców”, czyli konspiracyjnej organizacji wojskowej. Z tych „Strzelców” od razu wyszedł do Legionów Marszałka Piłsudskiego. Ciekawa sprawa, bo kartkę do swojej mamy napisał: „Żegnaj kochana mamo, ale na krótko. Wrócę po wojnie, bo właśnie wyruszam z Krakowa na front.” Było to datowane 6 sierpnia, a więc powinna to być I Kadrowa, tak zwana, tymczasem na liście I Kadrowej go nie ma. Jak starałem się to sprawdzić, to się okazało, że kadrówka wyszła pierwsza, a następna grupa, następna kompania wyszła w nocy i widać ojciec był w tej drugiej grupie nocnej, ale 6 sierpnia tak samo wymaszerował z Oleandrów i ruszyli w stronę Kielc. Ojciec oczywiście całą wojnę był w okopach w Legionach i cały los Legionów był jego losem. Dzielnie się sprawował, był dowódcą plutonu, potem dowódcą kompanii, potem był aż adiutantem słynnego 5. Pułku Legionów. Uzyskał trzykrotnie Krzyż Walecznych, Order Virtuti Militari, tak że raczej się sprawował nienajgorzej. Pytanie: skąd się wzięło to niemiecko-polskie nazwisko Gluth-Nowowiejski? Otóż moja rodzina od strony ojca nazywała się po prostu Glutch przez „ch”. Chodziły różne wersje na temat skąd się oni wzięli, jedni mówili, że to była dawna jakaś akcja sprowadzania Niemców na teren Galicji. Jeszcze inna była historia taka śmieszna, dość zabawna, że oni pochodzą z góralskiej rodziny, bo tata urodził się na przykład na Podkarpaciu, że to jest z góralskiej rodziny. W związku z tym oni pewnie nazywali się… to była rodzina Głodów, Głód, a że jeden z ich przodków bardzo się wybił w jakimś austriackim jakimś urzędzie, więc Austriacy nie mogli tego Głoda znieść, Głód wymawiać, więc zrobili z niego Gluth, oczywiście przez samo „h” na końcu pisane. Co było ostatecznie, to jeszcze żeśmy nie dociekli, ważne jest natomiast, że był to po prostu Gluth. Ale ponieważ wiadomo, jakie to było pokolenie zafascynowane we wspaniałych powieściach Sienkiewicza i jego ulubioną postacią był Nowowiejski, więc ponieważ jeszcze w konspiracji wszyscy musieli mieć swoje pseudonimy, tak jak i my podczas okupacji niemieckiej, tak że w związku z tym jego pseudonimem był Nowowiejski. To tak się utarło, że potem właściwie wszyscy mówili Nowowiejski, a nikt nie mówił do niego ani Gluth, ani Gluth-Nowowiejski. W ten sposób zaraz po wojnie ojciec wystąpił już do tych władz, które zmieniają nazwiska, albo uzupełniają nazwiska, dostał zgodę i chyba od 1921roku jego rodowe, już pełne nazwisko, brzmiało Gluth-Nowowiejski. Stąd dzieci były tak samo nazywane, nasz syn jest też Gluth-Nowowiejski i naszego syna syn też jest Gluth-Nowowiejski. Krótko mówiąc tak jest. Natomiast w życiu codziennym i normalnie wszyscy mówią Wacek Nowowiejski i tak też mówili na moich braci. Stąd wyjaśniliśmy tą nazwę. Jeszcze za jakiś czas do tego wrócę, bo z nazwiskiem Gluth jest związane bardzo ważne wydarzenie wojenne, okupacyjne, ale to później. To była wspaniała rodzina, bo moja mama była również, chociaż jedynaczka, była niezwykłą patriotką i pracowała w OPW, czyli Przysposobienie…, ale kobiet, w Kielcach. Tam działała jako młoda dziewczyna po maturze. W pewnym momencie sensacja w gronie tej organizacji kobiecej OPW w Kielcach: „Słuchajcie, mamy tu dostać na inspekcję jakiegoś mężczyznę.” Tym mężczyzną okazał się Alojzy Gluth-Nowowiejski, który to przyjechał do dziewczyn. Wszystkie sobie myślały: „Pewnie to jakiś stary facet przyjeżdża tu nam zawracać głowę.” A tu przyjeżdża przystojny, młody, wspaniały chłopak. Dlaczego wtedy tam znalazł się ojciec? Ponieważ był oczywiście na froncie włoskim, po przysięgowej… to była właściwie… tak, nie chcieli złożyć przysięgi Austriakom na… Był taki okres i w związku z tym wysłano ich na front, rozwiązano Legiony, wysłano ich na front włoski. Tam on uciekł z frontu włoskiego, przedostał się znowu do Polski i został komendantem POW na Południową Galicję całą. Oczywiście będąc tam komendantem musiał też dokonać pewnej inspekcji na terenie Kielc. Tam spotkał właśnie Marylę i Maryla stała się wkrótce jego żoną. Była to para ludzi, którzy wiadomo z jakiego środowiska wyszli i co chcieli dla Polski zrobić.

  • Jak z domu Mama się nazywała?


Mama z domu była… Ha! Też ciekawa historia, tam były problemy… [...] był mezalians. Dlaczego? Ale to nie w mojej bezpośredniej rodzinie, tylko w rodzinie mojego dziadka. To znaczy mój dziadek pochodził ze wsi, nazywał się Jan Kasza, po prostu ze wsi kieleckiej. Ale że był chłopakiem bardzo obrotnym, więc przeniósł się do Kielc, założył sobie interes, potem otworzył jedną z ważniejszych w Kielcach restaurację przy ulicy Kolejowej, dzisiejszej Sienkiewicza i świetnie mu szło. Była tam panna, w której się zakochał, ale panna była z bardzo dobrego środowiska i sobie rodzice nie życzyli żeby za jakiegoś wieśniaka ona wychodziła. Ale ponieważ obydwoje się w sobie zakochali, więc nie było o tym mowy żeby darowali coś takiego i po prostu nastąpiło zerwanie i oni samodzielnie musieli potem w swoim życiu o byt codzienny walczyć, ale bardzo dobrze im to wychodziło. W ten sposób moja mama urodziła się jako jedynaczka i jedynaczką została do końca i potem już z Kielc przenieśli się z ojcem po wojnie do Warszawy. Odtąd byli już zawsze w Warszawie i oczywiście my też, bo myśmy się kolejno tam rodzili.

  • Gdzie pan mieszkał przed wojną?


Przed wojną… tak głęboko nie będę sięgał, bo było kilka różnych mieszkań. Najpierw oczywiście ojciec dostał w jakichś wojskowych blokach mieszkanie. Potem mieszkaliśmy na Myśliwieckiej w przepięknym mieszkaniu, wielkim, kiedy już się urodziły dzieci. Ale ja się urodziłem w innym miejscu, to znaczy rodzice postanowili jednak zbudować sobie coś i na Forcie Mokotowskim, który stąd jest niedaleko, tam powstała kolonia mieszkaniowa oficersko-bankowa, bo byli to wyżsi oficerowie oraz pracownicy banku. Oni zbudowali takie osiedle, które jest do dzisiaj, to były domki jednorodzinne z ogrodami. To był istny szał radości dla nas, ponieważ dookoła były forty i było to życie nieprawdopodobnie wspaniałe, nie było żadnych zmartwień. Chodziło się tylko do szkoły, wracało się ze szkoły, otwierało się furtkę, zbiegało się do fosy i obiegało się albo jeździło się rowerami, było cudownie.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

 

Chodziłem w Aleje Szucha do szkoły podstawowej, a potem zdałem, przed samą wojną, bo miałem lat trzynaście kiedy wybuchła wojna, zdałem do Gimnazjum Stefana Batorego w Warszawie. Dlaczego tam? Dlatego że tam już chodzili wszyscy trzej moi bracia, a Batory, wiadomo, mówiło się ekskluzywna szkoła, ale to naprawdę była szkoła wybitna i fantastyczni nauczyciele, którzy znani są do dziś nie tylko z doskonałego podejścia, wspaniałej wiedzy, ale równocześnie z tych eksperymentów edukacyjnych.



  • Jak pan wspomina przedwojenną Warszawę?


Cóż, będąc dzieckiem mogę tylko tyle powiedzieć, że kiedyśmy mieszkali już na Forcie Mokotowskim, to byliśmy od tego miasta trochę oddaleni. Mój ojciec, który miał bardzo wysokie stanowisko w wojsku, nigdy nie korzystał ze służbowych samochodów, jeździł po prostu autobusem, to był tego rodzaju człowiek. Krótko mówiąc nie byliśmy rozkapryszeni, czyli jakoś tak chowani, że jesteśmy małymi książątkami. Nie, jeździło się autobusami do szkoły, do Batorego było dość daleko. Natomiast Warszawa była miastem dla mnie zawsze olśniewającym. Kiedy rodzice wyprowadzali nas na przykład na Nowy Świat i się szło Nowym Światem, fantastyczne, wielkimi chodnikami, sklepy pełne świateł, cudownych witryn sklepowych, to był świat bajki. Wszystko się ruszało, na tych wystawach było pełno różnych ciekawostek. Ale jednocześnie było to miasto, które miało szczególny jakiś urok i ducha tych ludzi, którzy tam mieszkali. Ten duch już nigdy do tego miasta nie wrócił, dlatego że po prostu ludzie dawni przestali istnieć, bo po prostu zginęli. Oczywiście Warszawa dzisiaj też ma jakiś swój nastrój, nieco inny, szczególnie już dzisiaj to jest miasto zupełnie inne, niemniej jak gdyby powtarzając za strofami poety, to miasto już nie powróci nigdy, takie, jakie było kiedyś. Miałem to szczęście, że jeszcze troszeczkę go poczułem, chociaż trzynastoletni chłopak to raczej myślał o czy innym, a nie o pięknym mieście. Niemniej było ono dla mnie wspaniałe. Natomiast przedłużyło mi się ono w swoim nastroju poprzez lata okupacji, bo jednak do Powstania… trzynaście lat, kiedy wybuchła wojna, osiemnaście lat, kiedy wybuchło Powstanie, to jest mój czas decydujący o moim życiu właściwie, dlatego że pięć lat okupacji… To może później do tego wrócę, kiedy będę uzasadniał sprawy powstaniowe. Ale trzeba sobie powiedzieć, że Powstania nie można traktować jako samodzielnego aktu zbrojnego przeciwko okupantowi. Powstanie absolutnie wynikało z pięciu lat potworności, jakie przeżywaliśmy tam wtedy. Ile jest tych dni? Tysiąc osiemset, czy coś tych dni, co każdy dzień był zagrożeniem śmiertelnym. Jakby to rozwinąć, jeśli kogoś by to interesowało, to wystarczy, że poczyta trochę pamiętników, to będzie wiedział co się działo w 1940, 1941, 1942, 1943, 1944 roku w tym mieście i że negowanie tego, że właściwie to było bezsensowne chwytanie za broń, to dzisiaj jest to zrozumiałe jak racjonalnie się na to patrzy, że miasto zostało zniszczone kompletnie, zginęło potwornie dużo, właśnie zginęło całe miasto od strony ludności. Ale ci co tam byli, to nie wyobrażają sobie żeby nawet z gołymi rękami, tak jak się to poszło w większości, żeby nie poszli, to było niemożliwe.

  • Dobrze, a wracając jeszcze do lat przedwojennych. Miał pan dwanaście, trzynaście lat przed wybuchem wojny. Czy miał pan może jakichś kolegów narodowości żydowskiej? Czy zwracał pan uwagę też wtedy, że był antysemityzm w Polsce?


U nas to było niemożliwe w domu, ponieważ dom nasz był niezwykle tolerancyjny i przyjacielski dla wszystkich ludzi. To była już cała rodzina i ze strony matki i ze strony ojca. Oczywiście, nawet u mnie w klasie byli chłopcy… u nas w klasie, ale to była szkoła podstawowa, czyli wtedy się nazywała szkoła powszechna, to nie było w klasie jakichkolwiek incydentów związanych z tymi chłopcami, którzy razem chodzili z nami, zupełnie nie było. To samo dotyczyło Gimnazjum Batorego, tam było sporo nawet, była grupa uczniów żydowskiego pochodzenia i tak o ile wiem z relacji moich braci i wielu ich kolegów, nie istniały tam w ogóle tego rodzaju ekscesy, nigdy. Mało [tego], w czasie okupacji starali się, jak tylko mogło się gdzieś udać, to starali się tych chłopaków, swoich kolegów wyciągać stamtąd. Nie zawsze się udawało i większość z ich zginęła w getcie.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku? Czy czuło się, że będzie wojna, czy mówiło się, rozmawiało się?


Tak, oczywiście, szczególnie u nas w domu, aczkolwiek ojciec był bardzo oszczędny w wypowiedziach na temat swojej pracy. A najlepszy jeszcze może taki dowód, bo ojciec jak skończyła się wojna, to został skierowany, oczywiście tam kończył szkoły sztabu generalnego i tak dalej, awansował i ostatecznie już w latach dwudziestych został pułkownikiem i prawdopodobnie gdyby nie pewien fakt, byłby tak jak wszyscy jego pierwsi… bo on pochodził z pierwszego rzutu podporuczników legionowych i ten cały pierwszy rzut dostał już potem stopień generałów, jak Boruta-Spiechowicz, jak „Grot” Rowecki… „Grot” Rowecki nie, bo przecież był pułkownikiem, ci wszyscy, tak samo mój ojciec. Ale ojca w pewnym momencie z uwagi na to, że dał się poznać jako wybitny organizator, to go wyciągnięto z wojska i został szefem Biura Usprawnienia Administracji Państwowej w Urzędzie Rady Ministrów. Był tam kilka lat i to już oczywiście skończyło się pewną nieprzyjemną sprawą, ponieważ on miał też wgląd na kadry państwowe i o usprawnienie administracji chodziło. To było już w latach trzydziestych, sprzeciwił się przyjęciu jakiegoś wiceministra rolnictwa chyba, bo uznał, że jest to człowiek, który się nie nadaje na to stanowisko. Nie przewidział, a może gdyby przewidział też by tak zrobił, że to jest protegowany prezydenta Mościckiego. Oczywiście była nieprzyjemna sprawa, to znaczy on został poproszony do Marszałka. Marszałek oczywiście żył jeszcze, to był początek lat trzydziestych. Został poproszony do Marszałka i Marszałek w swoim stylu, znał go doskonale i powiedział do niego krótko tak: „Ty dupo. Coś ty zwariował czy co? Ty się sprzeciwiasz Mościckiemu?” Ojciec się tłumaczył, wszystko wytłumaczył, ale potem powiedział tak, na koniec tej rozmowy: „Komendancie, mam wielką prośbę, proszę ją spełnić. Ja naprawdę wolę być dobrym pułkownikiem, niż złym urzędnikiem. Proszę mnie wrócić do wojska.” Tak się skończyło, wrócił do wojska na zastępcę szefa korpusu kontrolerów. Będąc tam miał do czynienia między innymi z całym wielkim przemysłem zbrojeniowym. Wiemy co się działo, jeśli chodzi o przygotowania do wojny, w Niemczech przede wszystkim, bo kraje zachodnie nie za bardzo. Myśmy też byli bardzo zacofani, poza tym przepraszam bardzo, skąd pieniądze na to wszystko, kraj się odbudowywał po tylu latach. Powstał centralny okręg przemysłowy, wszystko szło do przodu, ale wreszcie kierownictwo wojskowe zorientowało się, że jest tak wielki wyścig zbrojeń na wschodzie i na zachodzie, że trzeba coś z tym zrobić. Ojciec akurat wtedy inspekcję przeprowadził wszystkich zakładów przemysłowych wojskowych i to pamiętam. Wrócił z tej inspekcji po prostu w fantastycznym nastroju, bo zobaczył nowe nasze uzbrojenie. Wszystko szło od nowa, miał okazję spojrzeć na nasze najnowsze wyroby lotnicze, zobaczyć nasze „Łosie”, nasze inne te „Karasie”, czy coś jeszcze takiego było. Miał okazję przede wszystkim obejrzeć wspaniałą broń przeciwlotniczą, mieliśmy fantastyczną artylerię i tak dalej. Polski karabin przeciwpancerny przez długi czas był uznawany za najlepszy w ogóle. Tylko co? Nie zdążyliśmy tego wyprodukować i dlatego te nieliczne tylko oddziały, które dostały coś to się cieszyły nadzwyczajnie, ale to była kropla w morzu potrzeb.

  • Czytałam o „Łosiu”, że żaden inny samolot mu nie dorównywał.


Tak jest, więc na miarę ówczesnych czasów, ta cała nasza polska broń, czyli myśl techniczna naszych inżynierów wyprzedzała dosłownie nawet tamtych, wspaniała była. Zresztą on potem był zachwycony, zbudowany, bo wiedział, że… ale co z tego. To był rok 1938 chyba, kiedy on robił tą inspekcję, a potem od modelu do produkcji na dużą skalę to jest jeszcze długa droga i tego nie zdążono zrobić.

  • Pan wspomniał, że tata był blisko z Marszałkiem Piłsudskim, a osobiście pan go spotkał?


Tak, oczywiście.

  • Mógłby pan o tym opowiedzieć?


Oczywiście. Cóż, trudno się dziwić, że mój ojciec był po prostu wiernym żołnierzem Marszałka. No był z nim cztery lata, no może trzy lata na wojnie, bo potem to się z nim rozeszło. Nie ma to jak żołnierz widzi swojego dowódcę na co dzień, a Marszałek był człowiekiem nadzwyczajnym, to jest trudno w to uwierzyć. To był człowiek, który na przykład w okopach spotkał go, przyszedł do niego Wieniawa-Długoszewski i zobaczył, że Marszałek jest tylko w gaciach. Dlaczego w gaciach? Bo on miał jedyne spodnie, które mu się podarły i dał gospodyni żeby mu zacerowała, a on w te okopy. To był człowiek, którego kule się nie imały, ale on po prostu… Opowiadali tam kiedyś taką historię, że przyjechał jakiś wielki dygnitarz austriacki na rozmowę z Marszałkiem i to było na froncie. Spokojnie było, więc oni sobie wyszli przed ziemiankę, ten schron przy okopach, zeszli sobie spokojnie i sobie rozmawiają przy stoliczku, piją jakiś napój, a w tym momencie z frontu poszły salwy artyleryjskie, które się wstrzeliwały mniej więcej. Nic o tym nie wiedzieli, że tu jest dowództwo, ale wstrzeliwali się mniej więcej w ich stanowiska. Opowiadają, że ten człowiek najpierw zaczął się niespokojnie kręcić, potem patrzeć na Marszałka, a Marszałek normalnie z nim rozmawiał, niech sobie walą dookoła, wreszcie tamten po prostu zrejterował do tego bunkra. Tych opowieści by można snuć, ojciec to wszystko widział. Z Marszałkiem miał dużo różnych dodatkowych spotkań, choćby wtedy, kiedy nieopatrznie nie zgodził się na przyjęcie protegowanego prezydenta. Ale jeśli chodzi o mnie, to Marszałek po prostu spacerował sobie od Belwederu, często chodził do GISZ-u, w którym pracował, to był Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych, po drugiej stronie Alei Ujazdowskich, ten długi budynek, gdzie w tej chwili chyba jest… Co tam się teraz mieści? Też jakieś rządowe agendy. On tam przechodził zawsze na piechotę i zdarzyło nam się ze trzy razy, że żeśmy tam przechodzili. On zawsze się uśmiechał do dzieciaków. Oczywiście myśmy stali na baczność, nie wiadomo było jak się zachować, albo pogładził [po głowie]. Był to człowiek znany z tego, że nie było mowy o ochronie, to co dzisiaj piętnastu ochroniarzy, nie wiadomo co, o tym nie było żadnej mowy, nigdy nikt za nim nie szedł. Było to niemożliwe, bo on sobie tego nie życzył i zresztą takie chyba były czasy. Jeszcze jedno o Marszałku, w 1935 roku umarł. Na wieść, że umiera Marszałek zgromadziła się grupa najbliższych mu oficerów, tych najstarszych z Legionów, to znaczy nie przy jego łożu śmierci, bo nie dopuszczano, ale w komnacie wcześniejszej, czy w pokoju wcześniejszym stali i mój ojciec też pojechał i też tam stał wśród tych oficerów. Byli wstrząśnięci, mieli jeszcze nadzieję, że może… Ale przyszła wiadomość, że zmarł. Oni tam dalej nie opuszczali tego pokoju i siedzieli, nagle wyskoczył jakiś wyższy oficer, już w tej chwili nazwiska nie pamiętam, kiedyś to notowałem, może sobie przypomnę, wyskoczył cały zdenerwowany, popatrzył: „O! Pułkowniku chodźcie!” Do mojego ojca. „Słuchajcie, komendant ma taką troszkę już wyblakłą wstążeczkę Virtuti Militari, a wy macie widzę taką ładną. Chodźcie, dajcie to.” Ojciec oczywiście natychmiast zdjął, dał, on dał mu tą starą Marszałka i poszedł tam mu założyć. Ojciec był zaskoczony, potem wyszedł, a potem sobie pomyślał tak: „Co ja zrobiłem? Przecież komendant jak by to wiedział, to by mnie tak objechał. On nie znosił tych wszystkich… On chciał mieć swoją dawną starą, a ci chcieli ulepszyć całą sprawę. On by się na pewno o to wściekał na nas.” Takie były jego… Oczywiście ta wstążka Virtuti była pamiątką wielką u nas w domu na Balonowej, bo ta ulica nazywała się Balonowa, tam na Forcie Mokotowskim gdzieśmy mieszkali w willi. Gdzieś wszystko potem to niestety zostało zniszczone w czasie wojny.

  • Teraz wrzesień 1939 roku.


Wrzesień to była już sprawa bez ojca, dlatego może dwa słowa jeszcze. W 1939 roku kończyłem szkołę powszechną i przed skończeniem szkoły jak to zwykle dzisiaj jest, klasy wyjeżdżały sobie jeszcze na jakąś wycieczkę. Nam zorganizowano bardzo fajną wycieczkę statkiem, Wisłą, z Warszawy do Gdańska, właściwie to było do Gdańska czy do Gdyni, pewnie do Gdyni, bo Gdańsk niebezpieczny był wtedy już. Byłem tam zapisany, ale dość nieoczekiwanie ojciec zachorował, to znaczy on w ogóle był dobrego zdrowia, miał czterdzieści sześć lat. Ale bardzo poważnie coś się mu stało z żołądkiem, straszne boleści, wymioty, więc złapał za telefon i zadzwonił do swojego przyjaciela doktora pułkownika (też pułkownik tylko lekarz, z którym się przyjaźnił), internisty i mówi do niego: „Słuchaj Jasiu, jest taka i taka sytuacja, jestem strasznie chory, źle się czuję.” „A co? No to powiedz mi, co jest.” Powiedział mu. „A, masz wymioty, aha. Oj, człowieku. Weź sobie… Masz gruszkę czy termofor – tylko wtedy jakoś inaczej to się nazywało – to sobie połóż to na [brzuchu], bo na pewno się zatrułeś. Poza tym weź sobie na przeczyszczenie, bo na pewno coś nażarłeś się niedobrego. Za jakiś czas do mnie zadzwoń.” Ojciec to zrobił i zrobiło się strasznie źle, więc mama moja już nie czekała tylko natychmiast do Szpitala Ujazdowskiego, który był szpitalem wojskowym. Natychmiast zadzwoniła, przyjechała karetka natychmiast z młodym lekarzem, młody lekarz wpadł do naszej sypialni, popatrzył: „Panie pułkowniku, chwileczkę. Panie pułkowniku, to jest wyrostek robaczkowy ostry. Natychmiast pan jedzie z nami.” Wsadzili do karetki, zawieźli do szpitala, okazało się, że już perforacja, wylało się. Pułkownik Pawłowski, wspaniały chirurg wojskowy zrobił świetnie tą operację, założył wszystkie sączki i powiedział: „No, wydaje mi się, że się wszystko udało.” W porządku, ojciec był przytomny, leżał sobie, sączki się sączyły, dlatego mogłem wyjechać, zażegnana sprawa, mogłem pojechać na wycieczkę szkolną. Jesteśmy w Gdyni, prowadzący wycieczkę nauczyciel mówi: „Ktoś do ciebie przyjechał.” Ja mówię: „Tak? A któż?” „Chodź, ktoś tu przyjechał.” Jakiś pan jest, nieznany mi. On mówi: „Słuchaj, ja przyjechałem z domu, bo twój tatuś się gorzej poczuł i mama prosiła żebyś wracał jednak, no bo źle jest, więc żebyś go…” Ja mówię: „Jak, to już kończymy tą wycieczkę?” „Tak, ale tatuś się źle czuje.” Nie było co, więc żeśmy wrócili, a on już nie żył. Co się stało? Okazuje się, że ta ropa wędrująca gdzieś zaczopowała jakieś… i nastąpił wylew, z którego już nie udało się go [uratować]. Czterdzieści sześć lat, piękne wspomnienia były po jego śmierci, piękny pogrzeb i co z tego. Została moja mama, czterech niepełnoletnich synów i właściwie bez żadnych środków poza emeryturą. Tragiczna sytuacja, radykalnie wszystko się zmieniło w życiu, a to był czerwiec. Przyjaciele jeszcze wtedy byli, więc jak najszybciej, koniec roku szkolnego i wysłali nas do Druskiennik. Nawet ostatnio czytałem list mojej mamy do swojej przyjaciółki, że dla niej świat przestał istnieć, ale to już robi dla dzieci, że jest w tych Druskiennikach i pilnuje tych dzieci. Ale oni sami się pilnowali, bo to już byli duzi chłopcy, ja też, już trzynaście lat najmłodszy, to już coś było. Skończyło to się w ten sposób, że wróciliśmy i ledwo coś się zaczęliśmy organizować, szykować do nowego roku szkolnego, naloty, sygnał, wojna. Początek wojny był właściwie już wcześniej, nie wywoływany, ale czuło się, że coś wisi nad nami. Jeszcze na chwilkę się cofnę do Sylwestra 1938 na 1939. Rodzice bardzo dbali o to żebyśmy zawsze wszelkie wakacje spędzali gdzieś na powietrzu, w ruchu. Tak było u nas w ferie zimowe i w ferie letnie. Starali się, oczywiście nie znowu żeby oni mogli z nami zawsze jechać, ale zawsze to organizowali wspaniale. W zimie mieliśmy tradycyjnie miejscowość, nazywała się Sianki w Gorganach, dzisiaj większość tej wsi jest po stronie ukraińskiej, a tylko chyba kilka domów po stronie polskiej, bo tam już granica jest. Ale to były góry, Gorgany są przedłużeniem Bieszczadów, bardziej na wschód. Akurat tego roku, przełom 1938 na 1939 spędzaliśmy tam w Siankach, towarzystwo się na ogół już zbierało zawsze podobne, tam były domy wojskowe, więc w tych domach można było kwaterować i było też jedno schronisko Polskiego Związku Narciarskiego. Ale jak nadszedł Sylwester, to organizowano w dużej sali w domu oficerskim, bo tam była jakaś placówka wojskowa. Nie wiem, co się stało, nie mam żadnych przeczuć osobiście, ani nie jestem chyba żadnym dobrym medium spirytystycznym czy jak by to nazwać, natomiast coś się stało, bo kiedy zbliżała się północ, wszyscy się tam już szykowali, to mnie się coś stało i uciekłem stamtąd. Zaszyłem się w jakimś kącie, w jakimś pokoju chyba naszym i ryczałem do poduszki, ryczałem i ryczałem. Bracia moi zaczęli mnie szukać, bo starsi wszyscy przecież, wreszcie mnie odnaleźli. „Co się dzieje?” A ja nic, nie pójdę nigdzie, ryczę i ryczę. Przeryczałem tak właściwie cały czas bez powodu, wszyscy się cieszyli, były tańce. Oczywiście już sytuacja polityczna nie była dobra w Europie, ale jednak, przepraszam bardzo, ale jeszcze nie było wojny. Oczywiście była już Czechosłowacja, była już Austria, Anschluss, to wszystko już było, ale jeszcze myśmy byli względnie bezpieczni. Nie było jeszcze słynnej mowy Beka w Sejmie i tych już ostatecznych chyba słów Hitlera, po których należało się spodziewać, że to już będzie koniec. Tak sobie pomyślałem kiedyś, że to był przełom, jak gdyby coś się w tym dziecku przekręciło, bo akurat tego roku umarł ojciec, a troszeczkę dalej i wybuchła wojna.

1 września byliśmy oczywiście wcześnie na Balonowej w domu i wycie syren i głośne wołanie już w radiach, u niektórych ludzi, zbudziły moją mamę, która przybiegła do nas, do dziecinnych pokoi i powiedziała, że to wojna. Wrażenie było kolosalne, dlatego że… może nie dla mnie, bo byłem jeszcze za mały, żebym zrozumiał co to znaczy wojna, ale chłopcy starsi i mama mieli świadomość co to może być. Zrobili naradę i postanowili na razie nic nie robić tylko czekać. Krótko mówiąc pierwsze dni września upłynęły pod znakiem bardzo złych wiadomości z frontu, wszystko się załamywało, Niemcy zbliżali się do Warszawy, pruli jak ekspres, tak szybko. Ta wojna błyskawiczna ich tutaj rzeczywiście… nie było siły żeby się im przeciwstawić.

 

  • Ale jednak jak Francja i Anglia wypowiedziały wojnę Niemcom, to chwilowo zapanował duży entuzjazm.


Oczywiście był entuzjazm, bo co tu dużo mówić, Polacy nawet gdyby mieli świadomość, że tamci są słabi, Polacy tak wierzyli Zachodowi, nasza wiara w Zachód utrzymywała się cały czas, utrzymywała się przez całą okupację, nas trzymała w czasie Powstania. Wtedy nie mieliśmy tej świadomości, że nie spodziewajmy się niczego z tamtej strony, nawet nie spodziewajmy się nacisku na Stalina, bo nie było tego właściwego nacisku. Tak, ale to jest już inna sprawa. Natomiast tutaj, to co się działo na ulicach, te niesamowite tłumy pełne entuzjazmu, że teraz zaraz drugi front uderzy na Niemcy od strony Francji. Ciągle jedna pani drugiej pani, przychodziły jakieś niesamowite informacje, że to już niemal Niemcy się wycofują i że za chwilę od nas się wycofają, takie przychodziły [informacje]. Ale myśmy oprzytomnieli szybko, kiedy się okazało, że oni się zbliżają do Warszawy. Fort Mokotowski był troszeczkę jak gdyby na rogatkach, czy nawet za rogatkami w tym czasie. Dzisiaj to jest prawie centrum miasta. Wołowska to była tylko do Racławickiej, dalej były pola agrilowskie, rosły kartofle i żyto. Ale to była taka enklawa, dookoła fosy były wille i cudowne życie. Tam była linia polskiej obrony, w pobliżu nas. W pewnym momencie zjawił się porucznik przemiły, który zasalutował przed mamą i powiedział, że bardzo mu przykro, ale musi nas prosić o opuszczenie domu, bo linia frontu się przesuwa i tutaj, w tym miejscu będzie pierwsza linia frontu, więc nie możemy być narażeni na walki. W ten sposób ja z mamą i jeszcze jej tato, czyli z moim dziadkiem, bo wtedy już mieszkał u nas, już starszy pan, jego żona, czyli babcia już nie żyła. Dlaczego mówię, że tylko nasza trójka? Zaraz powiem. Myśmy po prostu przenieśli się do centrum Warszawy, do przyjaciół mojej mamy, do pani, która miała bardzo duże mieszkanie. Pani Raczkowa oczywiście powiedziała, jak zatelefonowała mama do niej, że: „Przyjeżdżajcie szybko do nas, macie tutaj mieszkanie. Mieszkanie mam wielkie, możecie być.” Tak żeśmy się znaleźli na Koszykowej 5, w pobliżu Łazienek. Była nas już sama trójka, dlatego że na apel pułkownika Umiastowskiego młodzież opuściła Warszawę i starsi bracia poszli z Przysposobieniem Wojskowym wcześniej, a Jasiek, następny z braci, wsiadł na rower, mówi: „Jak cała młodzież wyjeżdża, to ja też.” Wziął rower i z drugim znajomym pojechali rowerami na wschód.” [...]

  • Bracia pojechali, wyjechali z Warszawy, a pan razem z dziadkiem Kasza, tak?


Jan Kasza.

  • Razem z mamą przeniósł się tutaj na Koszykową.


Na Koszykową 5, było tam bardzo miło, sympatycznie, kulturalnie, to bardzo państwo kulturalni, ale dookoła działy się straszne rzeczy. Tam poznaliśmy, co to jest wojna współczesna, to jest raz. A po drugie, co to są Niemcy hitlerowskie? Czy ktokolwiek mógł przypuszczać, że wojska zajmują jakiś obcy teren, to znaczy zajmują jakieś inne państwo, to doprowadzają po prostu do zniszczeń i zbrodni? Tam się zorientowaliśmy, że na przykład Niemcy bardzo szybko robiąc naloty… wiadomo że nasza obrona przeciwlotnicza była słaba, owszem mieliśmy trochę dobrych dział. Działa waliły, działa strącały samoloty, ale to była stosunkowo niewielka siła wobec tych liczb, straszliwie dużych liczb ich bombowców, to po pierwsze. Po drugie, że początkowo to tak zrzucali te bomby gdzie popadło na Warszawę, ale po pewnym czasie to tak jakby ktoś ich sterował i pewnie tak było, że ktoś ich sterował gdzie zrzucać te bomby. Szpitale gdzie był czerwony krzyż na dachu, w kościoły. Największe były straty wśród ludzi, kiedy oni w niedzielę, chyba 10 albo 17 września, jednego i drugiego prawdopodobnie, w te niedziele zrobili ogromne naloty, właśnie przed południem, na kościoły, gdzie zginęło mnóstwo ludzi, którzy się tam chronili. Przede wszystkim byli na nabożeństwach… To jest mało, sam byłem świadkiem jak w Alejach Ujazdowskich palił się właśnie GISZ, mnie tam w ogóle nie wypuszczano nigdzie, kazali mi siedzieć, a ja się wyrwałem kiedyś, bo byłem ciekawy, co się w tym mieście dzieje. Miałem blisko, tu już Aleje były Ujazdowskie, tam kawałek poszedłem i trafiłem, akurat tam był pożar i oglądałem cyrkowe wręcz wyczyny tych strażaków, jak oni to gasili fantastycznie. Jednocześnie nadleciały samoloty i co robiły te samoloty, to nie były bombowce tylko myśliwce, które waliły po tych strażakach i po ludziach, którzy tu dookoła coś pomagają, noszą wodę. Oczywiście nie przyznałem się, że tam byłem, bo by mnie już w ogóle zamknęli na klucz w tej piwnicy. Niemniej takie były historie.

Ludzie opowiadali jak to strącali naszych lotników, chociaż bardzo dzielnie walczyli, strącali, ci wyskakiwali ze spadochronami, a ten podjeżdża, strzela z karabinów do lotnika lecącego ze spadochronem. Tego jeszcze nigdy w czasie wojen nie było, to było po raz pierwszy. Okazało się, że oni nie mają żadnego honoru, tak jak to było w wojsku. Niby ma swój honor, powinien mieć tak samo w stosunku do pokonanych. Tak zawsze było, w każdym razie myśmy o tym zawsze tak słyszeli, a tu nagle się okazało, że jest zupełnie coś innego.

 

 

  • Ale prezydent Starzyński też wtedy miał bardzo duży autorytet. Myśli pan, że to właśnie ze względu na jego autorytet warszawiacy stanęli do obrony Warszawy?


Z całą pewnością. To był człowiek, któremu mało pomniki, on powinien być w jakimś… za mało on jest przez Warszawę, miasto obecne, współczesne, za mało jest honorowany według mnie. Taki pomnik, co powstał przy Placu Bankowym, to jest nieudany po pierwsze. Po drugie za mało się o nim mówi i za mało jest filmów, właśnie filmów nie ma zrobionych o Starzyńskim. To był człowiek, który oczywiście widział, że wcześniej czy później skończy się tak jak się skończyło, że go zabiją. Ale całą Warszawę potrafił porwać swoimi wystąpieniami, swoimi przemówieniami w tragicznych sytuacjach, jak wszystko się już waliło, jak on powiedział, ludzie od nowa, wszyscy szli do tego, odbudowywali, odgruzowywali, starali się tam, gdzie jeszcze może ktoś żyje, to rękami gołymi to wszystko wyciągać. Mało, nie było już nic, to natychmiast się gdzieś zjawiała skądś żywność, to gdzieś się jakieś sklepiki otwierały, żeby ludzie mogli przeżyć. Woda była wielkim problemem, przecież Warszawa to nie tylko byli mieszkańcy w tym czasie w Warszawie, ale bardzo dużo tych, co uciekło z innych [miast]. A po trzecie wojsko, ogromne masy wojska i to kawalerii z końmi, no konie potem sobie szły na kotlety, ale niemniej to wszystko się musiało zmieścić w tym oblężonym mieście. Mimo to przetrwali i gdyby jeszcze to trwało, bo właściwie ta kapitulacja była trochę zaskoczeniem, była część ludności, chociaż ludność po tym ostatnim nalocie, w ostatnią niedzielę, to był chyba 26 września, no to już chyba trzynaście godzin bombardowań. Wtedy to chyba już złamali się trochę, po prostu ludzie wyszli… Warszawa była straszliwie zniszczona, pożary, dymy. Miedzy innymi sąsiedni dom został zburzony, Koszykowa 7, a myśmy byli Koszykowa 5, coś niesamowitego jakie było to szczęście.

  • Później co? Wkroczenie wojski niemieckich do Warszawy?


Tak.

  • Widział pan to?


Nie, bo myśmy starali się przedostać, zobaczyć co się dzieje z naszą willą, jak tylko było można, bo oni jednak za kilka natychmiast wkroczyli, owszem wkroczyli dość szybko, ale zorganizowanie się jeszcze troszeczkę trwało. Najpierw zresztą były pertraktacje, było zawieszenie broni, już nie było strzelaniny. Potem po wymianie wszystkich… dopiero oni zaczęli wkraczać. Na razie weszły wstępne siły, a dopiero potem. Tego nie widziałem niestety, ponieważ byliśmy zaniepokojeni tym, co tam się dzieje, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu, który został na pastwę losu, zamknięty tylko na kluczyk. Na szczęście wszystko było w porządku wtedy.

Wojsko polskie opuściło ten dom, wycofali się z linii, ale nic nie zrobili, natomiast zajęli ten dom Niemcy. Chyba to warto powiedzieć jak wyglądało spotkanie z Niemcami. Otóż kiedyśmy szli tam, bo to oczywiście na piechotę przez te gruzowiska wszystkie, i dotarliśmy wreszcie jak gdyby poza Warszawę, bo to szło się Rakowiecką, potem było już od Rakowieckiej pętli tramwajowej, tam była pętla i koniec. Dalej szło się przez pola do naszego fortu, więc doszliśmy do tego fortu, patrzymy z daleka, ulica Balonowa i nasz dom stoi, to najważniejsze. Już biegiem wtedy wchodzimy i przede wszystkim moja mama kroki skierowała w prawo do gabinetu ojca, ponieważ gabinet ojca był jednocześnie czymś w rodzaju biblioteki. Ojciec był wielkim zbieraczem książek, miał ponad trzy tysiące tomów, pięknie to wszystko, już tam koncepcyjnie wiedział, co zbierać. Wpadła tam i to zderzenie, otwiera gabinet i przy biurku ojca siedzi pułkownik niemiecki, obok na biurku stoi kieliszeczek wina. Zdziwiony spojrzał, więc mama moja zaczęła szybko mówić, trochę po niemiecku znała, że: „Jestem właścicielką domu i przyszłam właśnie do swojego domu.” „A pani, Frau…Frau się mówiło jeszcze wtedy i widzimy on bierze ten kieliszeczek i szybko stawia na podkładce żeby się nazywało, że on jest kulturalnym człowiekiem i mówi: „To proszę bardzo, na drugim piętrze nie ma wojska, proszę zająć drugie piętro. No a my być może niedługo opuścimy dom.” Tak się wszystko odbyło, nazwijmy to kulturalnie. To było wojsko frontowe, on wyraźnie poczuł się jak gdyby trochę nieswojo. Nawet napisałem w tym, co sprzedawane było w Muzeum, „Pamięć Powstania Warszawskiego”, to co dałem do „Rzeczpospolitej”, te moje wspomnienia, to napisałem, że spotkało się dwóch pułkowników, ponieważ on siedział w tym gabinecie naprzeciwko portretu ojca w mundurze pułkownika i tu ojciec miał Virtuti Militari, a on miał na szyi zawieszony Ritterkreuz, czy jak tam się nazywał ten Żelazny Krzyż, Order Żelaznego Krzyża. Niesamowite, to filmowa scena była. Rzeczywiście poszliśmy na górę, siedzieliśmy jak trusie, a następnego dnia rano zwinęli się i opuścili cały fort, bo oni w innych domach też byli, opuścili ten fort, wzięli i przenieśli się. Tak wyglądało pierwsze nasze spotkanie z Niemcami, łagodne, potem już było gorzej.

 

 

  • No właśnie, pierwsze spotkanie nie zapowiadało, że…


Potem już było gorzej, tak. Do czasu, dopóki za wojskiem frontowym nie przyjechała administracja, przede wszystkim gestapo, to była żandarmeria, gestapo, wszystkie te wojska przeznaczone na okupację kraju. To były specjalne jednostki wyznaczone jako jednostki okupacyjne.

  • Zawsze się mówiło, że największe cwaniactwo jest na tyłach.


Na tyłach, tak, oczywiście. Z tym, że oni najpierw zajęli, zorientowali się, że nie ma tutaj już wojska, nie będzie żadnych walk, koniec. Obsadzili wszystko, co trzeba i dopiero wtedy zjawili się tamci.

  • Teraz lata okupacji.


Najpierw wrócili bracia i to co oni opowiadali, to oni byli jednymi z tysięcy, tysięcy warszawiaków, którzy zupełnie bez sensu wyszli wtedy na apel pułkownika Umiastowskiego. Po co oni się tam… przecież ilu ich poginęło? Opowiadali o tych straszliwych masakrach jakie przeprowadzało lotnictwo, bezkarne zupełnie, bo tam już nie było broni przeciwlotniczej, bezkarne na drogach. Te ogromne masy ludzi, które szosami szły na wschód żeby tam się uchronić przed Niemcami, to przecież robili na okrągło masakrę z tego. Opowiadali o niesamowitych scenach, o tym jak lotnicy się tam wyżywali, jak schodził, pikował z góry, chociaż nie musiał z góry, bo oni latali tuż nad głowami. Zobaczył tam jakąś kobietę z dzieckiem, że wykopywała te… to trach po nich żeby… i oczywiście morze płomieni. Oni powiedzieli, że nieraz szli tam jakby korytarzem płomieni, z obu stron paliła się wieś, paliło się miasteczko, a tu ludzie szli i szli. Ta młodzież, której zapowiadano, na przykład ta licealna już, która… Przysposobienia Wojskowego, to im powiedziano: „Idźcie na wschód, tam za Bugiem będzie drugi front nasz, dostaniecie broń i będziecie po prostu mogli walczyć.” Oni szli, oczywiście niczego tam nie było, żadnej broni nie dostali i tak szli. Spali gdzieś w lesie, spali na łąkach, jedli byle co, co tam znaleźli, czasem się gdzieś tam [trafiła] wypalona wieś, albo coś, ludzi nie było, okropne rzeczy. W każdym razie to były setki kilometrów, które oni przeszli. Wrócili dwaj bracia, nie mieli butów tylko w szmaty owinięte, bo to krwawe nogi od tego chodzenia, od tego wszystkiego, w stanie okropnym, a przede wszystkim psychicznym. To była szkoła dla nich na całe życie, niestety krótkie, ale to była szkoła na całe ich życie, bo powiedział Zbyszek, ten jeden z bliźniaków, bliźniacy to byli Zbigniew i Jerzy, Zbyszek powiedział, że to co oni zobaczyli, co oni przeżyli to jest jakaś zupełnie nowa epoka świata, to co oni zobaczyli. Czy to jest w ogóle możliwe żeby człowiek przeciwko drugiemu człowiekowi tak się zachowywał i powiedział: „Nas zabiją wszystkich, musimy się im przeciwstawić, bo jak się im nie przeciwstawimy, to jest po nas.” To były prorocze słowa, nie musiał tego mówić, bo wszyscy, co tu zostali wiedzieli, że muszą się przeciwstawić Niemcom. Tak się działo. To jest powszechnie znane, ale mogę opowiedzieć nasze dzieje. Oczywiście, że było ciężko, najpierw nam było bardzo ciężko z wielu powodów. Nieprzygotowana matka do tego, żeby wyżywić rodzinę, więc był głód, pierwsze miesiące po wojnie był głód u nas. Nie mieliśmy co jeść, czasem dosłownie cały dzień nie było nic do jedzenia, więc mama wreszcie się zakręciła. Była tak zwana opieka społeczna i w tej opiece społecznej udało jej się dostać bony dla całej rodziny i kolejno kto tam miał chwilę wolną, na rowerze jeździliśmy do tych garkuchni i tam dostawaliśmy fest porcje zupy. To nam pozwoliło przeżyć pierwsze miesiące powojenne, czyli okupacyjne w Warszawie, zanim wprowadzono kartki i wprowadzono żywność na kartki, zresztą okropna ta żywność była, szczególnie pieczywo. Aż trudno uwierzyć, że chyba celowo pieczono jakąś glinę zamiast normalnego chleba. Tak że to jest pierwszy element. Oczywiście bracia się szybko jakoś zmobilizowali i powiedzieli, że oni są dość dorośli żeby już wziąć w swoje ręce pomoc rodzinie i właściwie wszyscy trzej znaleźli jakąś pracę. Najtrudniej miał Jerzy, który poszedł do rozbiórki domów. Przecież Warszawa była tak zniszczona, tam było pełno roboty, więc jak wracał wieczorami, to mama w ogóle załamywała ręce, bo jego dłonie były całe w krwi od tego przerzucania tych cegieł, nieprzystosowany. Ale on tam troszkę popracował, potem zmienił na coś innego. Krótko mówiąc, już wtedy zaczynało się troszeczkę polepszać, bo jak trzech chłopców trochę się wzięło do roboty, ja jeszcze nie, mnie oczywiście na komplety, zresztą wszyscy kończyli, tamci jeszcze kończyli gimnazjum oprócz tego. Myślę, że rok 1940 był trochę bezbarwnym rokiem, tak bym to określił, podziemie dopiero się organizowało, podziemie się przygotowywało do jakiegoś oporu, ale przede wszystkim chodziło o stworzenie jakiegoś organizmu podziemnego. Niemcy już dali znać o sobie, tak że społeczność warszawska bardzo szybko zorientowała się, że mamy do czynienia ze śmiertelnym wrogiem, mamy do czynienia z ludźmi, którzy po prostu będą wcielali w życie zbrodniczą, nie tyle wizję, co zbrodniczą decyzję przywódców III Rzeszy. Czego dowodem było od razu, natychmiastowe aresztowania znanych ludzi, inteligencji z różnych dziedzin i potem stopniowe wykańczanie tych ludzi w różnych miejscach, ale najpierw w lesie w Palmirach, zaczęło się od Palmir. Właściwie zaczęło się może jeszcze wcześniej od zupełnego szoku, to był dla Warszawy straszny szok i po tym szoku zorientowali się warszawiacy z kim mamy do czynienia., to był Wawer. Ta noc Bożego Narodzenia z 1939 na 1940, kiedy zupełnie niewinnych ludzi wyciągnięto z domów, dlatego że jakieś bandziory wpadły do karczmy i zabili jednego Niemca, bo tamten chciał ich tam zatrzymać. W każdym razie już wiedzieli, że to jest po pierwsze zbiorowa odpowiedzialność, za każdego Niemca będzie zbiorowa odpowiedzialność, a po drugie w ogóle system wyniszczenia inteligencji polskiej i w ogóle narodu polskiego.

 

  • Pan powiedział, że 1940 rok był trochę bezbarwny, ale jednak były komplety, jednak coś zaczęło się dziać.


Nie, bezbarwny w sensie jakiegoś zmagania z okupantem, w tym sensie.

  • No tak, ale organizowanie tajnego nauczania, to jest też jakaś walka z okupantem.

 

Oczywiście, komplety były natychmiast. Najpierw była szkoła jak Niemcy weszli, myśmy chodzili w październiku, jeden miesiąc do szkoły. Po raz pierwszy wstąpiłem w podwoje Gimnazjum Batorego, po to tylko żeby po miesiącu Niemcy zamknęli szkołę, zrobili z niej niemiecką szkołę dla Hitlerjugend. Wtedy już natychmiast, dosłownie po dwóch, trzech tygodniach już były gotowe komplety, zorganizowane. To była wspaniała organizacja, wspaniałych kompletów. Zdarzało się troszkę, że wpadały, ale bardzo mało. To co mówiłem, że był bezbarwny, to w tym sensie, że nie było jeszcze zmagań tych dwóch sił, okupanta i podziemia. Tego jeszcze na razie nie było, bo podziemie było za słabe, podziemie się organizowało, a oni na razie uważali, że swój plan przeprowadzają w sposób… nie było jeszcze tego, co się zrobiło później. Później były morderstwa już na skalę ludobójstwa, tak bym to określił.

  • Był pan sam osobiście świadkiem łapanek, rozstrzeliwań? Czy był pan w jakiejś łapance?


Tak, oczywiście. Każdy dzień był zagrożeniem. Nasza mama to po prostu… ona wieczorami jak jeszcze nie byli wszyscy, ja byłem wcześniej, ale jak na przykład nie przychodził któryś z synów jej, czyli z moich braci, jeszcze go nie było, zbliżała się godzina policyjna, była godzina policyjna jego nie ma, to co ona biedna robiła? Ona wychodziła przed furtkę naszego domu kładła się na chodniku i słuchała czy kroków nie słychać w ciemnościach. Jak posłyszała kroki, mówi: „Idzie.” Tak dzień po dniu, albo wtedy, kiedy nie było ich, a w ogóle każdy dzień w Warszawie był jedną wielką niepewnością, bo jeśli się wyjechało, było spokojnie, a tu nagle zatrzymują tramwaj, wszystkich wysypują i tych na bok, tych na bok. Badali bardzo często ausweisy, często zamykali ludzi, którzy mieli świetne te „gapy” w ausweisach i to wszystko… też ich zatrzymywali. Może ich potem częściowo zwalniali. Kilka razy po prostu udało mi się, bo była wspaniała reakcja ulicy, jak coś się działo, to natychmiast szedł „cynk”, a to tu, a to tam. Tak że bardzo dużo ludzi korzystało z tego i uciekało w tą albo w tą. Niektórzy wpadali, ale to już nic na to się nie poradzi, to były łapanki. Ale poza łapankami, od momentu, kiedy Niemcy się zorientowali, że już istnieje podziemie, że podziemie ma zamiar walczyć z nimi, to dostali już takiej furii, że ci półludzie, Polacy, śmią w ogóle podnieść rękę na żołnierza niemieckiego i na Niemca. Wtedy zaczęli wprowadzać ludobójcze metody. Po pierwsze Pawiak, który został do maksimum wykorzystywany był zawsze, tam były takie straszne tłumy i stała rotacja. Co to znaczy rotacja? Rotacja polegała na tym, że część wyjeżdżała do Oświęcimia na początku, pierwsze lata to Oświęcim, następnie inne obozy koncentracyjne. Część była zakładnikami, listy wywieszano, że są zakładnikami, że jeśli się powtórzy, że jeszcze jakiegoś Niemca się zabije, to będą wszyscy rozstrzelani, czyli tak zwana zbiorowa odpowiedzialność. Wreszcie to najgorsze co przyszło, to rozstrzeliwania uliczne. Powiedział mi kolega: „Słuchaj, to jest bardzo złe słowo ‹‹rozstrzeliwać››. Co to znaczy rozstrzeliwać? Rozstrzelać kogoś to jest honorowe. Rozstrzelać, bo on musi być rozstrzelany, a tutaj to było zabijanie, to było morderstwo, zbiorowe morderstwo.” Osobiście nie uczestniczyłem na szczęście w niczym takim, ani nawet nie widziałem, natomiast widziałem te fragmenty po [egzekucjach], ze dwa albo i trzy nawet może. Potem to była wymarła ulica, to byli w bramach schowani ludzie wyglądający, a potem na tych miejscach pełno kwiatów i świeczek.

  • Które to były miejsca?


To było kilkadziesiąt w Warszawie.

  • Ale te co właśnie pan pamięta.

 

Pamiętam na Nowym Świecie takie miejsce. Pamiętam… ale ważniejsze jest to co mój brat Zbyszek przeżył. Mianowicie on też wracał, z pracy chyba wracał i zatrzymali, wszystkich wyrzucili z tramwaju, zamknęli ulicę, więc nie wiedzieli, co się dzieje, na wszelki wypadek wskoczył do bramy. Tam już dużo ludzi czekało, była to ulica Puławska niedaleko zbiegu z Rakowiecką. To właśnie przywieźli i on uczestniczył w czymś takim, tylko jako widz, jako ten, który stoi tam skamieniały, przerażony i zaciskający ręce. Kiedy przywieziono, to wtedy chyba sto osób zostało zabitych. To już wtedy ich przywozili z zaklejonymi ustami i ze skrępowanymi rękami.

 

 

  • To było tam, gdzie stało kiedyś kino „Moskwa”?


Coś podobnego, a jeszcze wcześniej była tam zajezdnia tramwajowa, potem kino „Moskwa”, w tym mniej więcej miejscu. Było takie miejsce otwarte trochę i właśnie tam oni wszystkich rozwalali.

  • To pana brat obserwował?


On nie za bardzo mógł widzieć, ale to wszystko słyszał, te salwy, te krzyki. Nawet tam ktoś krzyczał, bo go trafili, ale nie zabili, ktoś okropnie krzyczał i potem drugi strzał i przestał krzyczeć, dobijali. Muszę przyznać, że on przez wiele dni po prostu był półprzytomny. Potem też sam to przeżył, bo go trafiło też.

  • Właśnie, chodzi mi o konspirację. Bo rozumiem, że pana bracia pierwsi jako starsi, pierwsi zaczęli działać w konspiracji i jakoś ściągnęli pana, tak? Jak to było?


Oczywiście, że dwaj bracia bliźniacy od razu byli w tych grupach konspiracyjnych, tylko że w różnych. U Jerzego zaczęło się to od Batalionu „Zośki”, który jeszcze wtedy nie był żadną „Zośką”. On był też w harcerstwie u Batorego, więc go tam ściągali, ale potem był okres trochę martwy Szarych Szeregów, a on chciał być już w wojsku. W związku z tym zrobił [niezrozumiałe] i dostał się do grupy wojskowej już, akowskiej, w której już organizowano tą całą grupę. To było zgrupowanie, które wyszło poza Warszawę, czyli „Obroża”, ale „Obroża” po wschodniej stronie, akurat do takiej trafił. [...] On przeszedł szkołę, szkolenie podchorążackie, i wtedy od razu został tam dowódcą drużyny. Tak aż do wybuchu Powstania był cały czas w tym oddziale. Cały ten oddział przygotowywał się do wybuchu Powstania, więc było szkolenie następnych narybków, rozbudowa drużyn, plutonów, kompanii i to wszystko. Oczywiście było to bardzo niebezpieczne u nas, bo wszyscy trzej moi starsi bracia byli w konspiracji, każdy w innym oddziale, każdy miał swoją grupę i między innymi te grupy również miały spotkania, miały szkolenia u nas, w naszym domu na Balonowej. Tak nieraz bywało, że jedni wychodzili, a drudzy czekali w ogródku aż ci wyjdą. Prawdę mówiąc to nie były liczebnie duże grupy, ale to było sześciu, ośmiu, z takimi grupami się odbywały te szkolenia. Drugi Zbyszek i Jasiek, obaj byli od początku w dość znanym Zgrupowaniu „Jeleń”. To chyba nawet złożyli [zeznania] już jacyś ludzie, na przykład Zygmunt Gebethner też składał taką relację. To była grupa szturmowa złożona przeważnie z podchorążaków, którzy mieli niezwykle trudne zadanie wyznaczone na wybuch Powstania, bo mieli uderzyć w Aleję Szucha, czyli w gestapo. O Boże, no tak. Oni tak samo przeszli szkołę podchorążych. To był 7. Pułk Ułanów, który miał swoją filię w Warszawie, ale wszystko to się nazywało, że to byli ułani. W związku z tym do nich się nie mówiło żołnierzu, szeregowcu, tylko ułanie, potem on jest także podchorąży ułan. Oni byli w „Jeleniu” cały czas, też do wybuchu Powstania, tylko że nie doczekali tego, to za chwilę. Wreszcie, jeśli chodzi o mnie, to mi zabronili kategorycznie, od początku była między nami taka umowa, musiałem się z nią pogodzić. Powiedzieli: „Wykluczone, ty rób szkołę i pilnuj się, żeby ci się coś nie stało. Przyjdzie czas, że będziemy rozmawiali.”

Ale ja się kręciłem, nie bardzo mogłem wytrzymać i na jesieni 1942 roku jeden z moich przyjaciół z Fortu Mokotowskiego tylko z innego domu oczywiście, Bohdan Broniowski, syn pułkownika Broniowskiego, bo tam była oficerska kolonia, kiedyś zagadał do mnie i mówi: „Słuchaj stary, czy to nie jest już czas coś zacząć robić?” Ja mówię: „Ale moi mi nie pozwalają.” „Nie muszą wiedzieć.” Tak się zaczęło. On już był zaprzysiężony właśnie na Żoliborzu u „Żywiciela” i bez problemu mi to załatwił. Jeszcze w dodatku zabrałem z kolei jeszcze jednego kolegę z fortu i w ten sposób we trzech żeśmy się tam zgłosili.

  • Pamięta pan dzień, kiedy pan składał przysięgę?


Oczywiście, jak najbardziej, no bo wtedy rok 1942 już miałem lat szesnaście.

  • Mógłby pan opisać ten moment?


Tak, oczywiście. Sama przysięga odbyła się w lokalu u jednego z dowódców plutonu. Zastępca dowódcy plutonu, podchorąży „Sławek”, mieszkał na Marszałkowskiej i tam się właśnie odbywały przysięgi tych nowoprzyjętych żołnierzy Armii Krajowej do jego plutonu. Był to pluton 225 w Zgrupowaniu „Żmija”, które to zgrupowanie obejmowało w razie walk teren Dolnego Żoliborza i Marymontu. W wyznaczonym terminie poproszono nas tam, było to emocjonujące dla mnie szalenie, bo wiedziałem o tym, że teraz jestem już pasowany na rycerza, że teraz już naprawdę skończył się ten pierwszy etap i teraz już zostanę przyjęty na pewno. Odbyło się to w ten sposób, że przyszliśmy wszyscy tam, nas tak wielu nie mogło być, bo były jednak przestrzegane konspiracyjne [zasady]. Było nas kilku na pewno, przyszedł dowódca plutonu i jeszcze dowódcy dwóch drużyn, przyszli, żeby było to tak [uroczyściej] i stanęliśmy na baczność w szeregu, a oni odczytali przysięgę… to się nazywa chyba nie przysięgę, tylko coś w rodzaju roty. Trzeba było przysiąc, palce podniesione do góry, tym bardziej że to się kończyło: „Tak mi dopomóż Bóg” i się kładło palec na krzyżu. […] Trudno mi powiedzieć, ale wiem, że byłem bardzo wzruszony i lekko oszołomiony, że to było dla mnie bardzo duże przeżycie, ten moment był bardzo dużym przeżyciem.

Drugim momentem, o którym też nie zapomnę na pewno, to była właściwie pierwsza zbiórka całego plutonu, kiedy zobaczyłem, że to jest strasznie fajne towarzystwo, że młodzi wspaniali chłopcy i weseli, energiczni, inteligentni, że w ogóle cudowne wojsko. Jeśli chodzi o mnie, to moi bracia się pogodzili, aczkolwiek byli wkurzeni, jak to się dzisiaj mówi, ale pogodzili się z tym. Oczywiście bardzo zastrzegali, żebym nie robił żadnych numerów, tylko żebym spokojnie uczył się i chodził na komplety. Wszystko to robiłem, zrobiłem maturę w 1944 roku na kompletach, w ostatniej chwili przed Powstaniem, osiemnastolatek.

 

  • Trudno było wtedy zrobić maturę?


Nie.

  • Była taryfa ulgowa?


Była chyba taryfa ulgowa, to znaczy myśmy w dodatku robili ją na wariata z kolegą, właśnie z tym samym, co ze mną przeszedł tam.

  • Jak się nazywał ten kolega?


Adam Dzikowski, już nie żyje, tylko że on zmarł po wojnie. On mnie tak trochę dusił, bo my byliśmy opóźnieni przez te wszystkie historie, on powiedział, żebyśmy się zmobilizowali i nawet żeby to przyspieszyć, dwa lata w rok. To się udało, aczkolwiek to był… jaki to był miesiąc? Marzec, czy kwiecień 1944 roku, już to wszystko nabierało tempa, szalonego tempa, już się coś zbliżało, coś się miało dziać, a przede wszystkim działo się strasznie dużo w Warszawie. Było to wtedy już ząb za ząb, oni zabijali, myśmy zabijali, nasi zabijali, bo ja nie, ale nasi zabijali. Kedyw wtedy szalał, wtedy szło wykonywanie wyroków na gestapowcach, na całego. Już nie mówiąc o akcji, o której zresztą powiem za chwilę, bo to chyba jest ciekawe, akcji na Kutscherę 2 lutego, na szefa policji politycznej i gestapo w Warszawie.

  • Ale pan brał tam jakoś udział?


Nie brałem udziału, ale z tym mam związane niesamowite przeżycie i zaraz to opowiem. Organizował to „Parasol”, czyli z grupy „Radosława”, ich grupa to robiła, fantastycznie zresztą to zrobili. Potem niestety potężne były straty, no ale to już poza tym, bo samo wykonanie wyroku było świetnie zrobione i zorganizowane. Natomiast ciąg dalszy, kiedy to ci biedacy wracający ze szpitala wpadli na moście, złapali innych, jednego śmiertelnie ranili, więc to rzeczywiście było już źle.

  • Jak się związały pana losy z tą akcją?

 

Akurat tak się dziwnie złożyło, oczywiście nikt nie wiedział, że „Parasol” przygotowuje akcję na Kutscherę i tego samego dnia myśmy dostali rozkaz wykonania wyroku śmierci na konfidencie ukraińskim, który strasznie Polaków tam… Oczywiście wyrok wykonywała dywersja żoliborska, ale wzięli nas do pomocy jako takich… trzeba tam trochę pomóc, a to być na obstawie, a to załatwiać potem wycofywanie się i takie różne inne rzeczy. Między innymi właśnie ja tam byłem i było nas tam kilku kolegów od „Żmii”. Zgromadziliśmy się raniutko na Żoliborzu, na przyszłej ulicy Słowackiego w jednym z mieszkań u jednego kolegi. Teraz tak, muszę troszkę poszerzyć to, mój brat Zbyszek już w tym czasie pracował w straży ogniowej, ale tej fabrycznej, czyli straży ogniowej zakładowej w Hotelu „Bristol”. Była to bardzo dobra posada, ponieważ dawała świetną legitymację. Mało, chodziło się prawie że w mundurze, bo miał czapeczkę strażacką i nawet mógł chodzić w mundurze granatowym. W mundurze nie chodził, ale w czapeczce zawsze. To dawało jakąś [ochronę]. Jak była łapanka, to można się było jakoś wytłumaczyć, że on jest ważny, idzie na dyżur strażacki. Przyznałem się bratu Zbyszkowi, mówię: „Słuchaj, ja mam jechać, ja mam byle jaką legitymację. Wiesz, taki jestem jakiś taki. Czy ty byś mi nie dał swojej legitymacji i czapkę strażacką? To ja na akcję pójdę w narciarce – bo miałem taką narciarkę – natomiast po akcji narciarkę precz i idzie strażak, to on nie miał nic wspólnego.” Brat nie był tym zachwycony, ale wreszcie mówi: „No jak musisz, no dobra. No to masz.” Dał mi czapkę, dał mi dokumenty. Drugą czapkę wsadziłem do kieszeni i w tej bazie naszej siedzieliśmy i czekaliśmy. Trzej koledzy wyszli po broń do naszego magazynu broni, a myśmy czekali. Mijają kwadranse, mijają godziny, a ich nie ma. Co się stało? Wreszcie po kilku godzinach zjawia się ten dowódca plutonu, u którego składałem przysięgę i mówi: „Akcja odwołana.” On nie chciał nic mówić, ale wreszcie: „Co się stało?” [...] Koledzy, którzy pojechali do naszego magazynu broni, to było już na Bielanach w jednej z willi, pojechali tam we trzech i zabierają się żeby tamtą broń wyciągać, a tu nagle: U! U! Co to jest? Zero jeden słynne, czyli niemiecki wóz szturmowy z ciężkim karabinem maszynowym i całą obsadą na samochodzie, na wierzchu i z całą obsadą, tuż, tuż. No to nie było co, wszystko z powrotem wrzucili, wyglądają przez okno, a oni się zatrzymali przy tym domu i wysiadają. No to co było robić? Wiadomo, że teraz… To oni otworzyli drzwi balkonowe od ogrodu i pędem. Na szczęście było tam niewielkie ogrodzenie, przez to ogrodzenie przeskoczyli. Zanim się Niemcy zorientowali co się święci, to odsadzili się już spory kawał. Ale tam dookoła w tym czasie, to nie były Bielany jak dzisiaj dom koło domu, wyskoczyli gdzie była wielka, ogromna płaszczyzna piasków. Tam nawet to się nazywało Piaski, dzisiaj też tam się mówi dzielnica Piaski, ale już jest zabudowana. Piaski, czyli duże wydmy piaszczyste, byłe piękne tereny piaskowe i oni jeszcze biegli trawą, jeszcze mieli do wydm trochę czasu. Tamci się wreszcie zorientowali, zaczęli wrzeszczeć: Halt! Halt! Po czym złożyli broń i zaczęli strzelać, ale w tym pośpiechu to nie za bardzo im się udawało. Na koniec się udało, to znaczy jak wyskoczyli już na dużą skarpę i skoczyli w dół, to dwóm się udało, a trzeci, Wojtek, dowódca tej całej eskapady też wpadł na dół, zsunął się, ale mówi: „Dostałem.” Okazuje się, że on otrzymał z tyłu pocisk, który trafił go… jak by to powiedzieć… W każdym razie w męskie [narządy] i kawałek przeszedł przez udo czy bokiem, straszna rana. Oni natychmiast go oczywiście z dwóch stron wzięli i tym piaskiem dalej popędzili. Niemcy się przestraszyli, że jeśli tamci tam biegną, to gdzieś w tych piaskach mogą siedzieć jacyś bandyci polscy i że tutaj nie ma co się wygłupiać, więc tylko narobili hałasu, zaczęli dojeżdżać dookoła, pewnie wrócili i zawiadomili, że trzeba tutaj kogoś szukać. Oni pędzili jak szaleni z Wojtkiem, Wojtek był bardzo poważnie ranny wtedy i w rezultacie sami w pewnym momencie zostawili go z jednym z kolegów, a właśnie ten drugi i trzeci… jeden pobiegł do telefonu zawiadamiać tych od pogotowia ratunkowego, bo zawsze był taki telefon, a tamten pobiegł do nas, Sławek do nas, że sytuacja jest dramatyczna. Wtedy natychmiast zostało rozwiązane całe to spotkanie. Może skończę co się stało z Wojtkiem. Z Wojtkiem stało się w ten sposób, że on trochę zaczął się czołgać z drugim kolegą, żeby jeszcze gdzieś dalej, bo mijały kwadranse i nikt nie przychodził. Wreszcie dotarli do jakichś paru bieda-domków i tam był jakiś koń i wóz. Powiedzieli temu człowiekowi, że będzie wynagrodzony odpowiednio, wsadził Wojtka z tym człowiekiem na wóz, sianem go obrzucili i kazali się wieźć w stronę szpitala, w stronę miejsca umówionego, że na wszelki wypadek było miejsce umówione. Szczęśliwie tamten zawiadomił, samochód dywersyjny przyjechał i Wojtka wzięli, zawieźli, to się udało, że jego Niemcy nie złapali. Zawieźli go do szpitala na ulicę… chyba się nazywała wtedy Topolowa, czyli obecna ulica Aleje Niepodległości przy Pięknej. Tam jest lecznica wojskowa.

 

  • Przy Koszykowej.


Przy Koszykowej.

  • To znaczy, że on przeżył, tak?


Wojtek przeżył, ale nie mógł już do Powstania przyjść do nas, bo to była taka rana ciężka, że nie mógł w ogóle, nie było o tym mowy, tak się długo leczył, ale szczęśliwie wszystko, że nie umarł.

  • Dlaczego tam się Niemcy znaleźli? To jakaś była wsypa, że obstawili ten dom, ten magazyn?


Nie wiadomo do dziś, być może, że oni tak sprawdzali poszczególne domy, bo trudno uwierzyć żeby akurat, skąd by mogła być taka wsypa. Nikt tam z naszych nigdy nie był, nikt wtedy nie siedział, kogo mogli męczyć i mógł puścić farbę. Przypuszcza się, że to albo zbieg okoliczności, albo oni tak przeczesywali wszystkie domy, bo przecież wtedy akurat tego dnia Kutschera, a myśmy nic nie wiedzieli. Oni szaleli po mieście, szaleli Niemcy. To nie jest koniec mojej historii, teraz dopiero się zaczyna najgorsze. „Wojtek Karolak” dostał się do szpitala, skończyły się jego losy w ten sposób, że Powstanie go zastało ciągle jeszcze jako chorego w domu, w Śródmieściu mieszkał. On się zgłosił do Powstania, tam trochę brał udział i potem z całym wojskiem ze Śródmieścia po upadku, po kapitulacji poszedł do obozu.

 

  • Jak on się nazywał?


Wojciech Żaczkiewicz, on był dowódcą plutonu 225, wspaniały chłopak. Dla nas to była kolejna wielka strata, bo on powrócił do Polski po końcu wojny, bo miał tu mamę i bardzo szybko dowiadujemy się, że Wojtek ma zapalenie wsierdzia. To wszystko jednak spowodowało, że jakiś stan zapalny krążył i dostał się do serca, zapalenie wsierdzia, a w tym czasie, to był 1945, czy 1946 rok, to co się robiło, penicyliny żadnej. Słyszało się, że jest coś takiego, robili wszyscy dookoła niesamowite zabiegi, żeby zdobyć jakąś penicylinę czy coś, ale się nie udało. On niestety, leczyli go, leczyli, potem stracił przytomność, wzięli go ze szpitala już do domu, powiedzieli, że koniec. Leżał w domu, mama przy nim cały czas siedziała, w pewnym momencie otworzył oczy, spojrzał: „O! Mama! Mamo, mój okręt już dopływa do portu.” I koniec, i dopłynął.

  • Wróćmy teraz do pana losów.


Przepraszam, że tyle aluzji, ale to tak się wiąże z moimi przyjaciółmi. Wyszedłem z Bogdanem Broniowskim, który mnie wprowadził do „Żmii”, oraz jeszcze z jednym, Krystyn Plewko się nazywał, z jednym jeszcze kolegą z plutonu 225. Wyszliśmy, tak zaczęliśmy się trochę rozglądać, wreszcie stanęliśmy na rogu ulicy Gdańskiej i Słowackiego, a tu nagle z Gdańskiej z dołu (bo Gdańska jest w dole), z wielkim szumem wypada niemiecki też duży wóz, tylko bez ryku, bez syreny i zobaczyli, że tutaj trzech sobie chłopaków stoi. Ten zatrzymał się, oni do nas: Halt! Hande hoch! Trzech stoi młodych. Co tu dużo mówić, ja ich wpakowałem. Dlaczego? Dlatego że byłem w czapce strażackiej, ale moją czapkę narciarkę [schowałem]. Miałem coś w kieszeni, to wziął ten Krystyn, mówi: „Ja mam tu wielką kieszeń.” Wsadził do kieszeni. „Potem ci dam.” Na razie nie dał mi tego, więc oni obmacali czy nie ma pistoletów. „Co tu robicie?” „Spotkaliśmy się.” „Siadać.” W ten sposób znaleźliśmy się na rogu Żelaznej i Chłodnej, posterunek żandarmerii straszny był taki, tam jak ktoś się dostał, to bardzo było ciężko. Na pierwsze piętro żeśmy tam wleźli, zatrzymaliśmy się, pełna sala ludzi. Co się dzieje? Pełna sala ludzi i ciągle doprowadzają nowych i wyprowadzają. Nas posadzili i nic na razie. Pytamy się: „Co się dzieje?” Oni mówią: „Co się dzieje?” Nikt z ludzi nie wie, o co tu chodzi. Wtedy siedzę koło Bogdana, a Bogdan to był taki chłopak niesamowicie ryzykujący, zawsze ryzykował, on tak mnie uderza w bok i pokazuje. Widzę, że przy ścianie oparty przy oknie i balkonie stoi pistolet maszynowy, on tak pokazuje. Ja mówię: „No co?” Miał ochotę po prostu złapać, strzelać i wyskakiwać przez ten balkon. Co skakać? Jak na dole bunkry dwa przy wejściach jak oni wtedy mieli i ci wartownicy z bronią, no to przecież śmieszne. Krótko mówiąc, bo nie chcę się rozwodzić, po pewnym czasie wyczytali nasze nazwiska, my patrzymy, a tu sześciu granatowych policjantów wychodzi, czyli po dwóch na jednego z nas. „Wyprowadzić.” „Dokąd nas biorą policjanci granatowi?” On mówi: „Granatowi, to coś dobrze, skoro nas wyprowadzają.” Przepraszam, a jeszcze wcześniej było przesłuchanie, tam pytali się gdzieśmy byli, cośmy robili. Myśmy powiedzieli wszyscy to samo, że spotkaliśmy się tam po prostu, był wolny czas, nie mamy dzisiaj lekcji, żeśmy się spotkali, żeśmy sobie pogadali i mieliśmy się rozjechać do domów. Takie było nasze zeznanie. Wychodzimy z tymi policjantami, na razie nic nie mówimy, aż wreszcie pytamy się: „Panowie, dlaczego idziemy na piechotę?” „No bo do tramwaju.” „Do tramwaju?!” Do tramwaju wprowadzili nas, wtedy jeździły te tramwaje otwarte, stanęliśmy na zewnątrz w takim miejscu i wtedy się pytamy: „Proszę panów, dokąd my jedziemy?” „W Aleję Szucha.” „Dokąd?!” „Tak, w Aleję Szucha.” Wtedy Bogdan zdejmuje zegarek, mówi: „Niech pan to weźmie.” „Nie, proszę pana. My nie możemy tego zrobić, bo my mamy rodziny, wtedy jest po nas. Musimy was odwieźć.” „Proszę pana, to niech pan weźmie ten zegarek, ale niech pan zadzwoni do mojej rodziny.” Podał mu telefon. „Niech pan powie, że nas zatrzymali, że jesteśmy na Szucha.” „To dobrze.” Zawieźli nas na Szucha i w ten sposób znaleźliśmy się tam, nie chcę już [opowiadać], bo to jest długie story, to na film. Ale w każdym razie sprowadzili nas w dół, to było coś niesamowitego, jakie to było wrażenie, cisza martwa i tylko kroki. Tak jak na filmie. Punk! Punk! Punk! Co to za kroki? To ten chodzący wartownik, gestapowiec chodzący sobie dookoła, ale to tak dużo dookoła nie ma, tak że co [chwila]. Nas na razie postawili przy ścianie, ręce do góry i tak żeśmy stali. Potem przesunęli nas dalej gdzie było sporo osób jeszcze i dużo osób tak samo jak my, w milczeniu kompletnym. Tylko spojrzałem, że to jest ten hol, o którym mówiono, przy którym są te słynne tramwaje. Czyli myślę sobie, że tam dalej jest ten tramwaj, może my czekamy na miejsce w tramwaju, zobaczymy, ale staliśmy, staliśmy. W pewnym momencie jakieś krzyki, przyprowadzają strasznie zmaltretowanego, zalanego krwią. Okazało się z rozmowy tych Niemców, zrozumiałem, że to jest Jude, to jest Żyd, że złapali go. Wyprowadzili go drugą stroną. Po pewnym czasie schodzi jakaś młoda, ładna dziewczyna, też zakrwawiona, w futrze fokowym, to była zima, fokowe futro czarne. Widać, że z inteligencji, bo taka… oczywiście spłakana, oczywiście zakrwawiona twarz, poszarpane futro i do tramwaju. Czyli widać ona siedziała w tramwaju, wzięli ją na przesłuchanie i z powrotem do tramwaju. Myślimy: „To koniec, nie ma co.” Skończę może tylko, co się tu stało. Tak jak ja ich wpakowałem, to chyba uratowałem też nas wszystkich. Otóż prawie wszyscy już wyszli, ale nie wracają, wzywali ich, nie wracali. Kilka osób, może ze trzy, cztery osoby wróciły i stoją gdzie indziej. W pewnym momencie wychodzi: „Gluth-Nowowiejski Zbigniew!” Ja nie jestem Wacław, jestem Zbigniew. „Jest.” „Chodź!” Zaprowadził mnie, otwiera mi celę, patrzę: „O kurczę!” Dwóch w brązowych spodniach, rękawy zakasane, tu stoi pejcz, tu stoi jakiś kij, tu jeszcze coś. Myślę sobie: „No, co będzie, to będzie. Wiadomo.” Ale on wziął te dokumenty i skrupulatnie pyta: „Imię! Imię ojca! Data urodzenia!” Bez zająknięcia muszę powiedzieć wszystko to co dotyczy mojego brata. Na szczęście wszystko to wiedziałem doskonale, człowiek pamiętał wszystko to dobrze. I nic, ja tam stałem. Wziął drugiego, drugiego legitymację… aha i pyta się: „Coście robili tam?” Powtarzam nasze umówione zdania, ale tak sobie myślę: „Muszę zagrać va banque.” Tym bardziej, że on się w pewnym momencie ode mnie odwraca, patrzy na to i mówi: „Pracujecie w Hotelu Bristol?” Mówię: „Tak.” I tak jakbym zauważył u niego lekki uśmiech, myślę: „Spróbujmy.” Cisza dłuższa i wreszcie mówię: „Przepraszam, czy mogę zadać pytanie?” „No mów.” „Proszę pana, ja mam dyżur teraz w Hotelu Bristol, mam właśnie dyżur swój strażacki i nie przyszedłem na dyżur. Czy byłby pan uprzejmy zatelefonować i powiedzieć, że nie przyjdę, że jestem zatrzymany?” Myślę sobie: „Teraz w mordę dostanę, nie ma wątpliwości.” Ale to mu się spodobało, że niby taki pracownik dobry. Cud, no cud, inaczej tego nie można nazwać, ponieważ okazało się, że on był stałym gościem Hotelu Bristol i był tam zaprzyjaźniony z kilkoma osobami, przede wszystkim z dyrektorem i co najważniejsze, z szefem kuchni. Za chwilę mnie zapytał: „A jak tam się czuje pan Napierała?” Mówię: „A, bardzo dobrze, wspaniale.” „No pewnie.” Podszedł do telefonu, dzwoni i słyszę jak po niemiecku się tam pyta: „Gluth-Nowowiejski Zbigniew.” Sobie myślę: „Boże, mój brat przecież ma dyżur. Może poszedł na ten dyżur. No jak?” „Aha.” Nie poszedł. Dzięki temu, że nie poszedł, po prostu okazałem się wiarygodny. On już zdecydował, że nas wypuści, wziął jeszcze na chwilę Bogdana i Krystyna i zapytał co oni robią. Powiedzieli, że są uczniami, jednego kopnął w tyłek, z przeproszeniem, drugiego coś nawymyślał, wyrzucił ich i postawił nas z tymi ludźmi, którzy byli obok. Za kilka chwil wyszedł z listą i przeczytał tamtych, potem Gluth-Nowowiejski Zbigniew, Broniowski Bogdan, Krystyn. Raus nach hause!

 

  • Tak się panu udało. A wyrok na tym Ukraińcu został wykonany?


Nie, już później nie. On gdzieś chyba coś się trochę dowiedział, on się zmył z Warszawy, w ogóle zniknął.

  • Jakieś pana zadania jeszcze w konspiracji. Czy brał pan udział w małym sabotażu?


Nie, mały sabotaż to były specjalne grupy harcerskie, ja już byłem w wojsku.

  • Pan zaczął szkołę podchorążych?


Tak, oczywiście, to było bardzo ważne, zrobiłem szkołę podchorążych, piąty turnus szkoły podchorążych, który skończyliśmy już w 1944 roku, to był ostatni turnus. Potem jeszcze był jeden przed samym Powstaniem, tak zwanej szkoły niższych dowódców. Tak że to było jeszcze szkolenie dodatkowe, to, matura, wszystko było razem, strasznie dużo zajęć. Ale jeszcze stała się tragedia rodzinna…

  • Właśnie bracia, tak?

 

Tak jak szczęśliwie nasza rodzina przeżywała te wszystkie lata wojny, mieliśmy wielkie szczęście, że uniknęliśmy łapanek i wszystkich różnych innych rzeczy, tak rok 1944 przyniósł katastrofę. Otóż szczęśliwie się mieszkało na Forcie Mokotowskim, ale widać jakieś były donosy, w każdym razie 19 marca 1944 roku nieoczekiwanie fort został otoczony i dom po domu wchodzili. To było bardzo wcześnie rano i ktoś nas, już w tej chwili nie pamiętam, ale ktoś nas ostrzegł. Wobec tego mój brat akurat miał wykłady ze swoją grupą i oni od tyłu, ogródkami wyskoczyli i oni się zmyli na pola. Mnie udało się, założyłem czapkę strażacką swoją, bo już wtedy pracowałem jako Freiwilliger, czyli straż pożarna ochotnicza, to też był dobry dowód, dokument. Założyłem tą czapkę strażacką, że idę niby na dyżur i też mi się udało, przepuścili mnie, sprawdził legitymację, w porządku. Mój brat Jasiek poszedł do sąsiada, gdzie zadekował ćwiczebnik, karabin, bo tam były wykłady, żeby to zamelinować szybko, a Zbyszek został w domu, bo u nas w domu też były materiały kompromitujące, które trzeba było szybko też jakoś schować. Chował to w torbę i do węglarki wsadził. Ale niestety oni przyszli, weszli i dom po domu, weszli do nas, już zdaje się, że wychodzili, ale poszli jeszcze do piwnicy i znaleźli to. Jak znaleźli to w piwnicy, to już wszystko się dla nich wyjaśniło. Wtedy zabrali Zbyszka z sobą do samochodu i trochę tej młodzieży z fortu też pozabierali, około dwudziestu osób wszystkich razem. Niestety u sąsiada, zabrali też tego sąsiada i mojego brata Jaśka też zabrali. Wywieźli na Pawiak, na Pawiaku, na kwarantannie wyszedł gestapowiec i pyta się: „Gluth-Nowowiejski Zbigniew, Gluth-Nowowiejski Janusz, bracia?” „Bracia.” Połączył sprawę. Byli na Pawiaku około miesiąca i po miesiącu dostaliśmy gryps, do dowódcy „Jelenia” przyszedł gryps: „Zbyszek i Jasiek 14 kwietnia wyszli z celi, zostali wyprowadzeni z celi, już więcej do niej nie wrócili. Wiedzieli, że idą na śmierć, byli bardzo dzielni.” Taki przyszedł gryps. Tego dnia była kolejna egzekucja, zamordowanie dwustu z Pawiaka i wśród nich zginęli moi bracia. W ten sposób zostało nas już dwóch z czterech…



  • Były wtedy właśnie rozstrzeliwania, to znaczy oni mordowali w getcie.


Tak, wyglądało to w ten sposób, że oni jak już schodzili na dół, to tam czekali z rękami do góry, potem ich wprowadzali do pokoju przesłuchań, rozbierali się do bielizny, wiązali ich we dwóch, więc jestem przekonany, że moi bracia się trzymali razem i chcieli żeby ich razem związać. Dwójkami wyprowadzali do samochodu i wieźli w trzy miejsca na Pawiaku. Do którego miejsca ich zawieźli to nie wiadomo i tam brali po sześciu, albo po dziesięciu stawiali i karabinem maszynowym… Potem wszystko to na samochody i palili to w krematorium na terenie getta.Nadszedł pamiętny dzień dla mnie i dla całej naszej grupy na Marymoncie 14 września. Wtedy oczywiście nie mieliśmy pojęcia o tym, że Niemcy już przygotowują się do generalnego uderzenia na brzeg Wisły z uwagi na ofensywę sowiecką, która już po stronie praskiej doszła do Wisły.

Gdzieś koło południa przybiegła do nas łączniczka „Maja” z wiadomością, żebyśmy wszyscy [szli] na stanowiska, ponieważ od strony CIWF-u jest jakieś poruszenie, więc prawdopodobnie szykują się do natarcia. Oczywiście wyskoczyliśmy z moją drużyną na nasze stanowiska, które mieściły się w takim zagajniku (już o tym mówiłem wcześniej), z którego był wgląd właśnie na CIWF i tam żeśmy zalegli. Na razie była cisza, aż w pewnym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, zaczęły się posypywać pociski. Były to pociski artyleryjskie, wystrzeliwane z Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, obecnego AWF (Akademii Wychowania Fizycznego), gdzie byli Niemcy – lotnicy. Jednocześnie to było dla nas nieszczęście i szczęście. Nieszczęście dlatego, że zostaliśmy zauważeni, a skoro zauważeni, to będą dążyli do tego, żeby nas zlikwidować. A szczęście było to, że nie strzelali do nas z artylerii normalnej, tylko były to działka szybkostrzelne, przeciwlotnicze, które, jak wiadomo, mają pociski szrapnele, które się rozrywają nie przy uderzeniu w ziemię, tylko na czas. Więc oni musieli nastawić na czas. I te nastawienia im początkowo niezbyt wychodziły, ponieważ pociski rozrywały się nawet dość daleko od nas. Ale stopniowo, stopniowo coraz bardziej, precyzyjniej kierowali je w pobliżu nas. W tym już momencie zaczynało być bardzo groźnie. Dookoła słyszałem, jak chłopcy wołali, że zostali ranni, jednego jakiś poważniejszy odłamek dotknął. Ale na szczęście w pewnym momencie jak gdyby ucichło wszystko. Ale zanim to ucichło to (ja mówię teraz o sobie) leżałem wtulony w tę ziemię, hełm na głowę, żeby te odłamki nie rozbiły mi głowy, i w pewnym momencie poczułem, że nie mam prawej ręki i ogólną słabość, taki rodzaj, jakby się chciało człowiekowi zemdleć. Ale nie zemdlałem, tylko przeleżałem jeszcze chwilkę, po czym przestali strzelać i wtedy zerwałem się i czując jak gdyby odpowiedzialność za swoją drużyną, wrzasnąłem na pełne gardło: „Słuchajcie, wszyscy biegiem z powrotem do domku”. Domek stał na polance, przy tym żywopłocie. Był to mały, jednopiętrowy dom, który nie został zbudowany do końca, wszystkie okna były założone cegłami, miał tylko stan surowy i w związku z tym nie było tam nikogo. Mogliśmy wskoczyć tam błyskawicznie przez otwory, które były w tym domku, skoczyć do piwnicy i wtedy spojrzałem, co się tam się w ogóle dzieje. Okazało się, że niestety w tym ostrzale jeden z chłopców, Małanicz, zginął na miejscu, pocisk dosłownie obciął mu głowę. Małanicz – to był raz, poza tym „Kameleon”, który był zgięty najbardziej do przodu i [był] jedynym, który miał pistolet maszynowy, został bardzo ciężko ranny i nie mógł w ogóle chodzić, widać miał sparaliżowane nogi. W związku z tym jego przyniesiono do tego domku. Wszyscy pozostali byli mniej czy bardziej ranni, niektórzy ciężej, ale wszyscy byli w stanie samodzielnie się poruszać. Zorientowałem się, że mam rękę roztrzaskaną w stawie łokciowym i krew sikała. Był to moment, w którym człowiek nie za bardzo ani o tym myśli, ani nawet nie czuje tego, co się z nim dzieje, ponieważ moment był szczególny. Tu chodziło w ogóle o wyrwanie się z tej dramatycznej sytuacji.

Natychmiast wysłałem Wojtka do placówki, żeby popędził i powiedział, jaka jest sytuacja, że prawie wszyscy [są] ranni i co mamy robić. Osobiście byłem przekonany, że to jest przygotowanie do ich ataku. Zobaczyli grupę powstańców, więc ich likwidowali, po czym za chwilę zacznie się atak. Niemniej tkwiliśmy tam, czekając. W tym czasie nasz dowódca plutonu, Zbigniew Ptak, musiał pójść do komendy dowództwa na Żoliborz, do dowództwa naszego rejonu. W związku z tym go nie było, ale był jego zastępca podchorąży „Leszek”, który przybiegł i od razu z sobą przyprowadził trzy dziewczęta: Basię, Danusię i Wandę. Zrobiło na nim duże wrażenie to, co zobaczył. Na moją prośbę, moją namowę, żebyśmy się natychmiast zwijali i wycofywali chociażby do naszej placówki Wytwórni Filmów, powiedział: „Oczywiście, zaraz się wycofamy, tylko trzeba zatamować tę krew. Niech dziewczyny szybko przystąpią do opatrywania ran!”. I tak się stało. Mnie zdążyła opatrzyć Basia, która nie kryła tego, że rana jest bardzo poważna i nie wiadomo co będzie z tą ręką. Ale pięknie to wszystko zrobiła. Kończyły te wszystkie opatrunki, kiedy wbiegł chłopiec, którego postawiłem na czujce, czyli Wojtek i z okrzykiem: „Słuchajcie, już tutaj są!”. Są, to znaczy, że możemy być okrążeni. I tak się stało. Ten domek został okrążony przez nich. Niemcy przyjechali, przede wszystkim mieli samochody pancerne i były tam jeszcze ze dwa czołgi, ponadto te siły wszystkie lądowe; szli za czołgami albo jechali samochodami pancernymi. Krótko mówiąc, sytuacja wyglądała tak, mogę to dzisiaj powiedzieć, wtedy oczywiście nie wiedziałem, że oni otoczyli ten domek z jednej strony, wprost na to wejście, które było do nas, ustawili ciężki karabin maszynowy, a resztę obsadzili tak, żeby można było zobaczyć wszystko, co się dzieje, jeśli ktoś chciałby z tego domku wyjść. I próby takie były. Bo kiedy się zorientowaliśmy, co jest co, to dziewczęta znalazły jakiś otwór, którym można było wyjść z zupełnie innej strony, tak jak gdyby nawet w stronę CIWF-u .

Wydostały się, zobaczyły, że tutaj nie ma Niemców, przebiegły szybciutko truchtem do najbliższego drzewa tego zagajnika i stamtąd zaczęły wołać do nas: „Chłopcy, słuchajcie jeszcze tu jest wolne przejście. Biegnijcie szybko”. Trzech chłopców spróbowało się tam przedostać. Ale od razu, ledwo się wychylili, poszła seria jedna, druga, trzecia, więc się szybko wycofali. Natomiast dziewczęta były już dalej i zatrzymały się w tym zagajniku. I co się tam z nimi stało? Po prostu nie mogły się dalej ruszyć, ponieważ właśnie spokojnie, pomalutku nadjeżdżał czołg. Widział ich, a one stały przy drzewie. Przytuliły się do drzewa i do siebie. Na tym czołgu siedzieli też tacy młodzi, opaleni esesmani, jeden z nich zeskoczył, podjeżdżał blisko, dał serię, potem jeszcze drugą serię. Wskoczył ponownie i pojechali. Tam zginęła Danusia i Basia, obie.

Tymczasem Niemcy wiedząc o tym, że jesteśmy tam, postanowili nas jak najszybciej zlikwidować, w związku z tym nie patyczkowali się specjalnie, tylko zrobili wiązanki granatów i wrzucili je tym wejściem, którym myśmy też normalnie wchodzili, bo to było największe takie wejście. To wejście to nie było wejście do domku, tylko do piwnicy, bo nie było tam ani klatki schodowej, ani nic. Te wiązanki granatów to było coś strasznego, bo [był] potworny wybuch i bardzo blisko nas. Niefortunnie siedziałem, bo naprzeciwko tego wejścia. Pierwsza wiązanka granatów, jeden z odłamków walnął mnie w głowę, ale przede wszystkim był straszliwy huk i wybuch. Był taki moment, że właściwie wszystkich nas tam z lekka zamroczyło. Ja jeszcze do tego dostałem taki odłamek, on nie był groźny, ale przeciął mi czoło i krew zaczęła spływać przez oko do twarzy. Wtedy już wszyscy wiedzieli, że jest koniec, że właściwie nie ma wyjścia. Nastąpiło coś w rodzaju, chyba to się zdarzało dość często w sytuacjach beznadziejnych. Zginiemy, ale nie jak bezbronni, spróbujemy z nimi walczyć. Dwóch chłopców wyskoczyło jednym z wejść bocznych, nawet jeden miał pistolecik, a drugi granat, bo takie było nasze uzbrojenie. Nawet ten z pistolecika zdążył strzelić do Niemca, który nieoczekiwanie tam stał, nie wiedział, i nawet nie wiemy, czy go trafił, czy nie. W każdym razie strzelił do niego, ale zanim drugi zdążył rzucić granat, poszła seria z tego ciężkiego karabinu maszynowego i dosłownie zmiotła ich. Wtedy, jak pierwsze wiązanki granatów wybuchły, zapanowała malutka cisza. Wanda, patrolowa patrolu sanitarnego, zerwała się i powiedziała: „Jak będziemy tu leżeli, to nas wykończą. Spróbuję z nimi porozmawiać. Wyskoczę z opaską Czerwonego Krzyża”. I tak zrobiła. Wyskoczyła, ale daleko nie wyskoczyła. Jeszcze nie wyszła całkowicie z tego wejścia, jak ta sama seria z tego samego karabinu ją odrzuciła, tak że padła z powrotem. To była kolejna z dziewcząt i ostatnia. Co teraz się działo? Niemcy postanowili obrzucić granatami te zasłonięte cegłami okna na parterze, bo z parteru mieli dojście do piwnicy i zaczęli po prostu już robić tam otwory, żeby tymi otworami albo wrzucać granaty, albo po prostu z pistoletów maszynowych nas ostrzelać. Wtedy ci, co tam byli najbliżej, po prostu podjęli walkę, tak bym to określił. „Buława”, „Dziadek” i niektórzy mieli jeszcze jakieś pistoleciki. Jak tylko się otwierały jakieś tam otwory, te dziury, to oni stamtąd strzelali. Nie wiem, jakie były skutki tego, bo nikt tego nie dostrzegł. W moim opowiadaniu „Nie umieraj do jutra”, w którym opisuję tę całą historię szerzej, napisałem, że „Buława” był przekonany, że tego najbliższego Niemca trafił, i że ten wrzasnął i upadł. Ale trudno mi to powiedzieć na pewno, ponieważ nikt tego więcej nie widział, nie ma żadnych dalszych relacji, więc tylko wiadomo, że oni strzelali, starali się w jakikolwiek sposób tych Niemców trafić. Ale wtedy niestety ta zasłona z cegieł w oknach została rozwalona i pierwsze granaty się posypały. W tym momencie, zanim to jeszcze wszystko było, już jakoś tak oprzytomniałem, to się poderwałem i przeskoczyłem do drugiego pomieszczenia tej piwnicy. To był taki korytarz, który prowadził dalej, ale miał ściankę, która oddzielała mnie od tej pierwszej części. Już w tym korytarzyku leżał „Leszek”, czyli obecny dowódca, i malutki, młody szesnastoletni „Abdang”, który już wcześniej też był dość poważnie ranny. Tam żeśmy się wykopyrtnęli, o nich się potknąłem i rozłożyłem jak długi. Chwilę poleżałem, ale zacząłem się zastanawiać, co dalej robić. Długo nie mogłem się zastanawiać, ponieważ w tym momencie zamknięte okienka właśnie w tym korytarzyku zaczęły się sypać, stamtąd zobaczyłem twarze dwóch młodych opalonych Niemców, którzy popatrzyli zdziwieni, a potem się u jednego z nich pojawił taki uśmiech, jak to się mówi, pełną gębą, że zobaczył jakieś ofiary, że można będzie ich załatwić. Chociaż mógł przypuszczać, że to są osoby, które już nie żyją. Wyciągnął pistolet maszynowy, [który] miał przy sobie, wycelował i strzelił. Nie wiem dlaczego, ja to do dzisiaj jestem przekonany, że wystrzelił pociskiem pojedynczym, a nie serią, bo słyszałem „pank!”. W tym momencie, jak strzelił, to się poderwałem. Ten korytarz miał taki załom i za tym załomem było drugie pomieszczenie. Zaskoczyłem za ten załom i spadłem, bo nawet nie wiedziałem, że tam jest niżej około metra. Spadłem nisko do tego drugiego pomieszczenia. W każdym razie ten Niemiec, widać był przekonany, że mnie trafił i że to były z mojej strony jeszcze jakieś ostatnie podrygi, żeby gdzieś uciec. A sam posłał parę serii do leżących chłopców i obydwaj oczywiście zostali tam zabici. Spadłem tam i tam sobie już spokojnie leżałem i prawdę mówiąc, nic mnie już nie obchodziło, co się dzieje. Za dużo się działo, za dużo było rzeczy, za bardzo byłem już ranny i osłabiony tym wszystkim. Tak sobie leżałem i właściwie zaczął się okres utraty przytomności i odzyskiwania przytomności. Aż wreszcie, ku swojemu zdziwieniu, otworzyłem oczy i zobaczyłem, że jest ciemno. Nawet miałem jakieś majaki, że może jestem już poza życiem. Ale potem pomalutku świadomość wróciła, że jest po prostu wieczór, że to nie jest żadne niebo, tylko wieczór i jestem tu, w tym domku. Może jeszcze się na chwilę cofnę. Niemcy jeszcze, taka ich siła, tyle wrzucili tam granatów, tyle było tych wszystkich serii, mimo to nie weszli do tego domku. Ustawili na rogu zagajnika miotacze płomieni i puścili tam ogień, żeby w razie czego, jeśli ktoś tam jest, to go wypłoszyć. Było to dla mnie znowu zbawienne, że leżałem niżej, bo w tym pomieszczeniu ten płomień przechodził nad głowami, bo i tam doszedł, gdzieś dalej, taki słup czy snop ognia. To mnie też nie dotknęło specjalnie. Potem jeszcze rzucili dwa granaty z gazem łzawiącym. Na tym się jak gdyby kończy cała sprawa tego domku i nas tam, ponieważ oni też już odstąpili od dalszych działań, ale jeszcze nie wchodzili. Czekali widać, albo aż gaz się ulotni, albo coś. Znowu w tym momencie byłem poza świadomością, kiedy poczułem, że ktoś mnie trzyma za rękę. Otworzyłem oczy i widziałem buty, oczywiście niemieckie, więc oczywiście nie ruszyłem się ani nic i usłyszałem, że sobie gadał obcojęzycznie, czyli jakby po rosyjsku. To był własowiec, czyli nie wiem, po jakiemu on [mówił], po ukraińsku może. To był pierwszy, który wpadł tam. Nie bał się wejść, ściągnął mi moje buty, które miałem, takie fajne oficerki, zabrał mi zegarek, który miałem, lekko mnie kopnął jeszcze – te zwłoki – i poszedł sobie. Dość się spieszył i za chwilę zrozumiałem dlaczego. Dlatego że minęło parę minut, kiedy znowu ktoś przyszedł i tym razem byli Niemcy. Wysoki oficer niemiecki ze swoim prawdopodobnie jakimś pomocnikiem, podoficerem, może adiutantem albo coś takiego i stanęli. Ten oficer długo mi się przyglądał. Oczywiście nie muszę dodawać, robiłem wrażenie człowieka, który raczej się już w zaświaty udał. Najlepszy dowód, oni nie zwracali uwagi, że ja mogę jeszcze żyć, tylko ten Niemiec wypowiedział taką sentencję, która miała temu obok stojącemu żołnierzowi powiedzieć o okropnościach wojny. Powiedział Das ist Krieg. „No tak –mówi – to jest wojna”.

 

 

  • Czy tylko pan jeden się uratował z tego domku?


Teraz właśnie mówię. I tak sobie leżałem. Ciemno było coraz bardziej, coraz bardziej. Momentami chyba zasypiałem. W każdym razie w pewnym momencie ku mojemu zdumieniu, usłyszałem jakiś głos ludzki. Zacząłem wytężać [słuch], ponieważ te wybuchy też trochę osłabiły nasze bębenki. Słyszę, ktoś woła: „Tadek, Tadek”. Tadek? To znaczy, że to woła „Goliat”. Goliat woła, bo największym przyjacielem „Goliata” był Tadek, Tadeusz „Buława”, czyli Święcki. Jeśli on woła, to znaczy, że on żyje. Jeśli on żyje, to może jeszcze ktoś żyje. Więc zebrałem się w sobie, jak się mówi, przeczołgałem się wyżej, potem obok tego korytarzyka, zobaczyłem zmasakrowane zwłoki „Abdanka” i Leszka i przeszedłem do pierwszego pomieszczenia. Proszę sobie wyobrazić, po czymś takim, czterech chłopców jeszcze żyło. Co prawda można zapytać, co to za życie, ale żyli. To znaczy dwóch było umierających, ponieważ byli tak poranieni, a najgorsze, że mieli wewnętrzne [obrażenia]. Na przykład właśnie „Goliat” miał przestrzeloną twarz, ale oprócz tego przestrzelony żołądek. To samo było z „Dziadkiem”. Więc praktycznie wiadomo było, że oni lada moment umrą. Żył również wywoływany przez „Goliata” „Buława”, czyli Święcki, który ocalał. Oni pierwsi, co jeszcze żyli tak ocaleli, że jak pierwsze granaty poszły, to ci w najbliższym otoczeniu natychmiast zostali zabici i oni wtedy się wczołgali pod nich albo ich na siebie narzucili. Skutek był taki, że następne pociski i następne wybuchy waliły już w tych nieżyjących, jak gdyby oddali ostatnią przysługę swoim przyjaciołom, że osłonili ich od pocisków. „Buława” był najmniej ranny, bo miał wyjątkowe szczęście. Oczywiście był trochę przypalony, bo te płomienie dosięgły ich trochę, głównie tych, którymi się przykrywali. Julian był trochę posiekany, ale najgorsze, że granat urwał mu dłoń lewą. Ścisnął jeszcze jakoś sobie, a ta krew kapała. Wiadomo, że to jest też bardzo ciężka rana i w dodatku bez opieki medycznej, wiadomo, że lada moment będzie gangrena. Ale w każdym razie, żyli. Natomiast zaginął i nie wiedzieliśmy, co się stało, nigdzie go nie było, Józef i jeden jeszcze z naszych chłopców, który był, a potem nagle go nie ma. Więc doszliśmy do wniosku, że być może, że jakoś udało mu się wymknąć. Ale o tym za chwilę. Tak jak mogliśmy się porozumieć, ustaliliśmy, że nie mamy innego wyjścia, nie wiemy, co jest na zewnątrz, musimy jeszcze trochę odczekać, dopóki będzie pełna noc. I tak się też stało. Była to dla mnie bardzo stresująca chwila, ponieważ Julian, [jak] położyłem się, przyłożył mnie „Kameleonem”, żeby w razie czego, jak przyjdą tamci, jak ktoś wejdzie, żeby nie widział żywych, tylko że wszyscy są nieżyjący. Głowę miałem na jego udzie i ona tak stygła, stygła, stygła, aż zupełnie zimna się zrobiła. Odsunęli potem i mówią: „No to już idziemy”. Wychodzimy, ale jest straszliwy dramat. Nie może przecież wyjść ani „Dziadek”, ani „Goliat”, w ogóle nie mogą się ruszyć. Ja mówię: „Ja nie pójdę bez nich, nie ma mowy, musimy jakoś spróbować”. A oni mówią: „Ale my ich nie weźmiemy”. Sami ranni to rozstrzygnęli. „Dziadek”, który miał wtedy skończone szesnaście lat, mówi tak: „Co wy tutaj tak radzicie? Idźcie, przecież jak pójdziecie i traficie do naszych, to zaraz przyślecie patrol sanitarny, one nas wezmą. A jak nie można przejść, to i po was, i po nas”. W ten sposób chłopak [powiedział]. Tak też się stało. Postanowiliśmy przejść, zorientować się, co jest na Marymoncie i przejść do linii naszych.

Nasze główne linie powstańcze były wzdłuż ulicy Potockiej. Było to sporo, około tysiąc pięćset metrów trzeba było przejść. To była bardzo ciężka droga, tym bardziej że wychodzimy, a tu jest jak apokalipsa dosłownie. Cały Marymont – ogromny pożar, wszystko płonie dookoła. Jeden wielki szum, jazgot, nie wiadomo co to jest, [mnóstwo] płonących budynków. A do tego wszystkiego patrzymy, a tu kukuruźniki latają, sowieckie samolociki patrolowe, latają tuż nad tym ogniem i rzucają zrzuty. Poprzedniego dnia, kiedy zajęli Pragę, rzucili taki zrzut, że następnej nocy będą desanty żywnościowe i z bronią, czyli zrzuty i żeby powiedzieć, w jakich miejscach będą wyznaczone te ogniska, żeby mogli to wrzucać. Więc nasi podali, że na placu Henkla, zupełnie gdzie indziej niż Marymont, będzie jedno ognisko rozniecone, a drugie gdzieś tam już nie pamiętam. Cały Marymont płonie, olbrzymi teren i oni wszyscy, myśląc, że to tu mają wrzucać, wrzucali dosłownie. Dodatkowy hałas, koszmar, jaki się tam rozgrywał, to jeszcze te pociski, niektóre świetlne, które rzucane wybuchały. Coś niesamowitego… Powiem jeszcze, żeby to wykazało, jaka wtedy była atmosfera, w ogóle co to byli za chłopcy. Oni rzucali niestety wszystko bez spadochronów. To zresztą znana sprawa. Tak że żywność się rozsypywała, broń się rozwalała, ale w każdym razie spadł taki [zrzut] na trawę tuż przy nas, więc nawet tak źle nie było. Julian z „Buławą” podeszli, patrzą, mówią: „Słuchajcie, to są pepesze”. Pepesze są, Boże, co za skarb! Więc nie ma mowy, bierzemy tę skrzynkę i przenosimy do naszych. Będziemy mieli skrzynkę pepesz. Czy to nie było już jakieś nienormalne? Chyba tak. Ale niestety daleko się tego nie zaniosło, nie było siły, nie było możliwości, niby się ukryło gdzieś, zostawiło.

Teraz była to droga trochę przez mękę w nieznane. Szliśmy tak, kierując się na ulicę Potocką, nie wiedząc, czy są Niemcy, a jeśli są, to gdzie, i Bóg wie co nas czeka. Bez słowa, bez niczego, wśród tych płomieni zbliżaliśmy się pomalutku do Potockiej. W pewnym momencie ktoś zaczął wołać po polsku. Zboczyliśmy tam. Leżał mężczyzna, mówi: „Jestem ciężko ranny, ratujcie mnie”. My mówimy: „Człowieku, my się chcemy sami jakoś ratować. Obiecujemy, jak przejdziemy tam, to przyślemy. Czy są tu Niemcy?”. On mówi: „Nie wiem. Przeszli jak burza, spalili wszystko, wymordowali wszystkich, łącznie z kobietami i dziećmi, podpalili wszystko. Czy poszli dalej, czy cofnęli się, to ja nie wiem”.

Wreszcie już zbliżaliśmy się do ulicy Potockiej i jak gdyby pewien optymizm zaczął w nas wstępować, bo wiadomo, że już jesteśmy blisko naszych. Julian, który silny chłop był, chyba najmocniejszy, troszkę wysforował się pierwszy, za nim szedł troszeczkę dalej „Buława”, a ja się wlokłem już na końcu, ale po prawej stronie. Oni szli lewą stroną chodnikiem ulicą Szlachecką, a ja za nimi prawą stroną. Idę i nagle słyszę Halt! Stanąłem, patrzę, że oni idą, więc sobie myślę, że coś mi się tutaj przesłyszało, więc idę dalej. W tym momencie poszła seria. Poszła seria i zaobserwowałem, że Julian pada i że „Buława” pada. Widzę, że „Buława” się podrywa i pędem wskakuje w płonący budynek z lewej strony. Ale Julian nie porywa się, tylko jeszcze się rusza. Widzę, że od strony Potockiej pędzi trzech esesmanów. Czy to byli esesmani, czy oddziały frontowe, tego już nie wiem. Ale wydawało mi się, że esesmani pędzą z pistoletami maszynowymi, dopadli do niego. Jeden został przy nim, dobił go serią, a dwóch popędziło za „Buławą”. Słyszałem też jakieś serie, krzyki, wrzaski, ale po niemiecku.

Doszedłem do wniosku, że najpewniej go dobili, gdzieś tam złapali. W tym momencie kiedy zobaczyłem Niemców – to była chyba podświadoma reakcja, bo trudno mi nazwać, żebym coś kombinował – podświadoma reakcja spowodowała, że się odbiłem z całą siłą. Po prawej stronie był ogródek, domek jakiś, ale bez parkanu, tyko miał żywopłot. Ja przez ten żywopłot przeleciałem, spadłem na drugą stronę gęstego żywopłotu i wsadziłem głowę w ten żywopłot od dołu, żeby zobaczyć, co się tam dalej dzieje. Te sceny, o których przed chwila opowiedziałem, widziałem, natomiast za chwilę usłyszałem kroki i rozmowy tych Niemców, którzy wracali, ale szli moją stroną, prawą. Myślę sobie: „Widać, mnie też zauważyli i teraz idą się ze mną rozprawić”. Nic podobnego, oni mnie nie zauważyli, ponieważ mieli posterunek przy ulicy Potockiej, w takim miejscu, że oni widzieli tych dwóch idących po lewej stronie, ale domy zasłaniały im tego, który szedł po prawej stronie, czyli mnie. I to jest kolejne moje szczęście, że dla nich było dwóch, a nie trzech. Załatwili „Buławę”, ja tak myślałem, i teraz wracali sobie na swój posterunek. Tymczasem „Buława” był Marymonciakiem, znał tam każde wyjście. Tak zaczął tam kręcić, że udało mu się zmylić pogoń, jak to się mówi i im uciekł. Jak strzelili, to go ranili, miał kolejną ranę w nogę. Umarł pół roku temu dopiero. Do końca życia miał jedną nogę gorszą do chodzenia. Ocalał w ten sposób, że też znalazł jakiś dom na Marymoncie, który nie był spalony, był tylko częściowo trafiony przez bombę i dlatego był częściowo rozwalony. Wszedł do tego domku, nikogo tam nie było oczywiście, znalazł jakieś ubranie cywilne, szybko się przebrał w ubranie cywilne. Wszystko co miał swojego, to gdzieś do jakiegoś dołu odgruzowanego wrzucił. Też był kompletnie wykończony po tym wszystkim, co przeżył. Po prostu w tym cywilnym ubraniu położył się tam do łóżka i został. Jedną rzecz tylko zabrał – Parabellum. Miał pistolet Parabellum, który postanowił, że jak coś się będzie działo, to po prostu strzeli sobie w głowę i będzie święty spokój. Ale nie musiał strzelać, chociaż po jakimś tam czasie, dwóch tygodniach chyba, wszedł tam jakiś Niemiec do niego. Więc on rękę włożył za poduszkę, gdzie trzymał pistolet. On mówi do niego: „A co ty robisz?”. A on mówi: „Leżę, jestem ranny od tego gruzu, tutaj się zawaliło coś. Nie wiem, co się stało. Przeszła jakaś wojenna zawierucha, przeszła przez nasz Marymont i po prostu leżę, bo nie mam co z sobą zrobić”. Niemiec tak popatrzył i mówi: „Ty jesteś taki cywil jak i ja, ale masz szczęście, jesteście uznani za kombatantów, a ja nie jestem zbirem. Będziesz stąd zabrany”. On myślał, że zaraz przyjdą go rozwalić, czy coś, a tymczasem następnego dnia przyjechała karetka pogotowia wojskowa i wywiozła go do szpitala. Takie rzeczy też się działy w tym całym okrucieństwie.

Moje siły tu już właściwie się kończyły, też uciekałem, więc jeszcze tylko zacząłem się czołgać jak najdalej od tego miejsca, którym oni chodzą. Ogródkiem przeszedłem dalej, przeczołgałem się właściwie i patrzę, gdzieś tam paręnaście metrów dalej stoi mały parterowy domek, który się nie pali. W dodatku wydawało mi się, że nie drewniany, tylko murowany. Tak też się stało. Doszedłem tam, były schody na wyższy parter i te same schody w dół do suteryny. Ja już się zsunąłem do tej suteryny. Były tam drzwi na wprost i na lewo. [Doszedłem] do tych na wprost, nacisnąłem klamkę – o dziwo, otwarte. To była moja ostatnia możliwość jakiegoś działania przytomnego. Zsunąłem się tam do piwnicy, zobaczyłem, że to jest jakaś graciarnia, ale że z prawej strony stoi łóżko, więc najprawdopodobniej ktoś tu kiedyś mieszkał, albo pewnie jakaś biedota marymoncka mieszkała. Łóżko, łóżko… położyć się na łóżku. Ale nie położyłem się, bo tam straciłem przytomność i ocknąłem się jak było widno. Zobaczyłem, że jestem wpół pod łóżkiem, pół na zewnątrz, więc wstałem, położyłem się na łóżku, przykryłem się kocem i tak już zostałem. Ulica Warszawska 6 – adres w naszej rodzinie pamiętny, ponieważ tam, w tej suterynie od 14 września, kiedy to wszystko się stało do 2 listopada przeleżałem sobie jako, jak niektórzy mówią, „robinson” warszawski. Ale to nie ma nic wspólnego z robinsonadą, bo ja po prostu nie ukryłem się dlatego, że chciałem się ukryć, tylko nie miałem innego wyjścia. To był przedziwny zbieg okoliczności. Zbieg okoliczności przedziwny jeszcze bardziej, bo każdy spyta: „Co ty? Sześć tygodni? Coś ty? Jak tyś tam mógł przeżyć ranny, krwawiący, bez jedzenia?”.

 

  • Właśnie, czy tam w ogóle Niemcy nie zaglądali?


To opowiem tę historię, jak te sześć tygodni przetrwać. Najpierw tak generalnie. Te sześć tygodni, to na pewno nie były dla mnie sześcioma tygodniami, tylko kilkunastoma dniami. Musiałem częściowo przeleżeć w stanie półświadomości. Tak przypuszczam. Początkowo było jeszcze lepiej, bo początkowo było nie najgorzej, początkowo starałem się ratować życie. Każdy o tym myśli. Więc chyba nawet następnej nocy, najpierw się rozejrzałem jak było widno, co jest co. W tym pokoiku właściwie to szukałem jakiegoś pożywienia. Znalazłem jakieś kilka sucharków, było jeszcze, jakieś pół torebki cukru, tam gdzieś jeszcze cukierki były, jakaś tam chyba była mąka i oprócz tego taka spora kupka ziemniaków. I coś, co na pewno uratowało mi życie, to znaczy były dwa pełne kubły wody i w trzecim troszeczkę tej wody. Poodsuwałem różne szufladki w tych kredensikach, popatrzyłem, więcej z jedzenia niczego nie znalazłem. Następnej nocy pomyślałem sobie, że mam rozeznanie. Niemcy są na Potockiej, nie przedrę się do naszych, nie mam szans żadnych. Wracać nie mam dokąd, bo nie wiadomo dokąd. Na Marymoncie [Niemcy] mogą być wszędzie, wobec czego, muszę czekać aż będzie jakiś wypad naszych znowu tutaj, może Niemcy się wycofają jednak z Marymontu. Jak posłyszę naszych, to zaraz do nich pójdę. Trzeba spróbować coś odnaleźć, zorientować się. Następnej nocy wyszedłem stamtąd, ale później już nie wychodziłem, ponieważ było okropnie, strasznie, tak bym to powiedział. Te pożary przygasały wszystkie, tylko ciągle gdzieś było słychać jakieś szelesty, bo to wiatr zadmuchał, było strasznie, mnie się zdawało, że w każdym miejscu, wszędzie są Niemcy. Tak troszeczkę po okolicy się cofnąłem, pochodziłem. Byłem nawet w jednym z takich domków, który się przestał palić, ale część nie była spalona, tam zajrzałem. Nic nie ma, nigdzie nic nie ma. Cicho, pusto, głucho, żadnych możliwości. Postanowiłem, że na razie wrócę i będę czekał na jakieś zbawienie, że może ktoś tu przyjdzie. Tak się stało. Oczywiście im trwało to dłużej, tym było mi trudniej już ewentualnie wyjść. Więc już później nie wychodziłem, ale może zacznijmy od tych spraw wcześniejszych. Dość wcześnie miałem pierwsze spotkanie z Niemcami. Mianowicie, to było za dwa dni, albo coś takiego. To był już wieczór, zmrok, posłyszałem kroki żołnierskich butów po schodach, bo schody były betonowe. Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że jak wszedłem do tego domku, następnego dnia zobaczyłem, że jest kluczyk. Jaki to głupi pomysł, idiotyczny pomysł z mojej strony, żeby zamknąć od wewnątrz na klucz. Ale to był odruch bezpieczeństwa – zamknąć się. Więc ja się zamknąłem w tym domku na klucz. I właśnie oni, dwóch Niemców zbiegło sobie, szukają, może coś znajdą jeszcze. Nacisnęli, zamknięte. Więc, jak zamknięte, to jeszcze bardziej ich to zaciekawiło. Zaczęli walić kolbami w te drzwi. Wiadomo, [tam mieszkała] biedota, [więc to było] biedne takie i wywalili środkową część tych drzwi. Ta środkowa część wypadła. I oni zajrzeli do środka. I jeden z nich mówi: „Ty, jakaś śmierdząca piwnica, ohydna, chodź stąd”. A drugi mówi: „Czekaj, coś tu w łóżku jest”. Bo na wprost drzwi było akurat to łóżko. Ja oczywiście jak posłyszałem, że są ci Niemcy, tylko kocem nakryłem się i tak leżę. Jak tak leżałem, to jedna noga fałdę zrobiła, druga noga taką fałdę, a w środku zrobiła się taka fałda. I on wziął kolbę, uderzył w tą środkową [fałdę], [która] się akurat ugięła. Mówi: „To tylko się tak koc ułożył, chodź stąd”. I poszli. Jak oni tak poszli, to ja natychmiast wyszedłem też z łóżka i klucz przekręciłem i od tego momentu zawsze drzwi były otwarte. Bo jaki to sens był zamykać, to jeszcze gorzej. I skoro mówimy o tych Niemcach, były też w tym wszystkim, w tej tragicznej sytuacji, wręcz humorystyczne sytuacje. Tak jak na przykład z jakimś własowcem. Też było już wieczorem, nawet było chyba ciemno całkiem, już się robiło coraz ciemniej, przecież to był już październik. Nie wiem, może to jeszcze było we wrześniu, trudno mi powiedzieć, w każdym razie on był następnym, który przyszedł. Przyszedł, po prostu otworzył sobie te drzwi, wszedł tam sobie podśpiewuje i szabruje. Co tam jest jeszcze od strony okna, szabruje, tu dookoła, otwiera te szufladki, podchodzi do łóżka i ciuu. Jak odsłonił moją twarz, jak nie wrzaśnie i chodu stamtąd po tych schodach i tam zaczął wrzeszczeć Tote in Bett!, czyli trup w łóżku. Rechot Niemców, że jakiś głupi Wasyl przestraszył się trupa.

 

  • Pan zrobił jakąś specjalną minę w tym łóżku?


Nie, ale chyba to wszystko razem [spowodowało, że] mógł przypuszczać, że to jest nieboszczyk. Tym bardziej że niby skąd tu miał być żywy człowiek, oni od dłuższego czasu tam jakoś chodzili. Zresztą jak bardzo to było zmyłkowe, to świadczy trzecia wizyta, która była już po pewnym czasie, kiedy to znowu posłyszałem głosy niemieckie. Więc znowu zarzuciłem koc na twarz. Przyszło dwóch Niemców i ktoś trzeci. Tym trzecim okazał się cywil Polak. Ja nie mam oczywiście zielonego pojęcia kto jest, co to jest. Po tym incydencie z Ukraińcem, ja już ten koc w ogóle odrzuciłem, tym bardziej że on cuchnął, już był cały w ropie, bo przecież moje rany ropiały. Był śmierdzący, odrzuciłem go i tak leżał. Oni weszli, też tylko zamknąłem oczy i koniec. Weszli i ten jeden Niemiec mówi (na tyle, ile niemiecki rozumiałem, bo w czasie okupacji człowiek się uczył, to zrozumiałem, że on powiedział tak): „Do diabła wszędzie pełno tych trupów, znowu tu jest śmierdziel, rozkłada się”. Zwraca się do tego Polaka: „Zabierzcie go jak najszybciej i razem z tamtymi, co pokazywałem, gdzieś tam zakopcie”. Myślę sobie: „Z jednej strony dobrze, bo znaczy już jestem bardzo autentyczny nieboszczyk, trupek, ale z drugiej strony, jak zaczną mnie żywcem zakopywać, to ja dziękuję za taką przyjemność”. Ale ten Polak po polsku sobie mruczał: „Dobrze, dobrze, przyjdę, przyjdę”. Ale wcale nie przyszedł. I tak to już zostało. Oczywiście, oni nie mieli wątpliwości, bo zapach był tam przerażający, bo to nie tylko jest ropa, nie tylko smród, ale przecież ja musiałem czynności fizjologiczne tam na miejscu [wykonywać], więc absolutnie to stwarzało taką realistyczną wizję, że trup się rozkłada. Czym się żywiłem, jak przetrwałem sześć tygodni? To jest dość istotne. Oczywiście, te drobne sucharki, to wszystko zjadłem dość szybko, z tym by się nie przeżyło, cukier, to, tamto. Zorientowałem się w pewnym momencie, że słabnę, że muszę coś robić, bo tak dalsze leżenie bez jedzenia do niczego dobrego nie doprowadzi. Nie było wyjścia, gorsze rzeczy ludzie na bezludnych wyspach robią, ja po prostu te ziemniaki jadłem na surowo. Czyściłem je, żeby nie z piaskiem, z tym wszystkim, chociaż one były dość dobrze już oczyszczone. Potem pan doktor, który był pierwszym, który mnie zobaczył, jak wysłuchał, to powiedział: „Proszę pana, dzięki temu, że pan jadł ziemniaki surowe, to pan leżał częściowo w gorączce nieprzytomny, bo często ten sok ziemniaczany, jak się bierze, to on powoduje gorączkę”. […]Ale co tu dużo mówić, bez tej wody to by nie było życia i ten zapas wody mnie uratował. Znalazłem jakiś czajniczek, miałem przy sobie przy łóżku i co jakiś czas tę wodę czajniczkiem, dziubkiem wypijałem. Nawet początkowo nie zauważyłem, ale po pewnym czasie, jak został jeden kubeł i trochę w tym jednym kuble, znaczy jakieś trzy czwarte kubła zostało jeszcze, patrzę, a w tym kuble na dole już pływają takie jakby białe pajęczyny. Nie wiem, czy tam były robaki, przecież pająk do wody nie wejdzie. Więc ta woda musiała być po prostu stara. Ale nie było wyjścia trzeba było ją pić, bo woda. I nic mi się nie stało. Jeśli chodzi o te rany. Oczywiście, rany, które były po szrapnelach, czyli te małe odłameczki, które waliły po plecach i po pupie, i po nogach, to one same wychodziły z tej ropy, to nie miało żadnego znaczenia. Ale to wszystko rozwalone, ponieważ był strzaskany staw łokciowy prawy i te wszystkie nerwy przerwane, i ścięgna, więc to była straszna rana. W związku z tym, jak Basia to wszystko zawiązała mocno, to dalej wszystko ciekło, ciekło, potem jakaś ropa i ropa, to z tego zrobił się twardy gips. Ta ręka, która była oczywiście zupełnie nieruchoma (wiadomo, że każde ruszenie sprawiało ból) przestała mnie boleć, bo to wszystko trzymało mocno jak w gipsie. Oczywiście, trudno powiedzieć, żebym nie czuł tego wszystkiego tego, co się dzieje z tą ręką. Oczywiście, że czułem, ale w wyniku poszarpanych nerwów, to było częściowo nieczułe. To zresztą zostało do dziś. Po pewnym czasie coś czułem, że się tam dzieje coś niedobrego, coś mnie tam strasznie swędzi. Więc sięgnąłem palcem pod spód, pod tę skorupę z tego opatrunku i ropy, wyciągam i aż mnie zmroziło nawet w takim stanie. Wyciągnąłem setki, dziesiątki takich robali białych z czarną główką. A ten sam lekarz mi powiedział: „Proszę pana, pan naprawdę miał wielkie szczęście. Do dziś jeszcze się stosuje w medycynie te robaki, one wyjadają brud i wszelkie bakterie, które są”.

 

  • Nie zemdlał pan, jak zobaczył taki robale?


Nie. W tym stanie trudno mówić o omdleniu, ale było mi bardzo nieprzyjemnie. Więc ja je tam gniotłem jakoś, ale potem dałem spokój. Jeszcze o ostatniej sprawie, bo to już może za dużo tej makabry, że nie wiadomo skąd, ale właściwie wtedy wszystko nie wiadomo skąd się brało z takich brudów, stwierdziłem, że mam pełno wszy. Wszy się znalazły i po tylu tygodniach leżenia, to się tak rozmnożyło, że dosłownie na głowie mi wszystko chodziło. Ale tu już nic nie można było zrobić. Zbliżamy się do finału. Było coraz zimniej, okna były wybite, śnieg przyszedł wtedy. W listopadzie już padał śnieg, wiadomo jaka była wtedy wczesna zima w [latach] 1944-1945. Mimo że było tak zimno, ja tego zimna specjalnie nie odczuwałem. Jeszcze taka ciekawostka. Okna były od uliczki Warszawskiej. Czasem przychodzili Niemcy, własowcy, czy ktoś tam, i dla fasonu sobie strzelali. Czasem w to okno strzelali, ale to już mówię jako ciekawostkę, różne się rzeczy tam działy, które ja rejestrowałem. Może powiem tylko, że mój stan psychiczny był przedziwny, tak był to określił. Z jednej strony byłem tak między realizmem a światem baśni, tak bym to określił. Dlatego że były okresy w stu procentach realistyczne, że wiedziałem, co jest, znałem siebie doskonale, w jakiej jestem sytuacji, ale były też takie momenty, że byłem nagle w innym świecie. To było coś cudownego, to zostało mi do dziś. Często o tym myślę, że jest jakiś świat inny. Czy może ta chora wyobraźnia stwarzała taki świat? Ale oczywiście była też na pewno wyobraźnia, która stwarzała świat taki, który mnie ratował. To szalenie ciekawa sprawa, a mianowicie, zdarzało się, że ja w pewnym momencie [miałem] taki rodzaj majaków związanych z moją sytuacją. Wiedziałem, że moi dwaj bracia już nie żyją, że ich zamordowali na Pawiaku. Ale jeszcze nie wiedziałem, że zginął trzeci brat, bo to było w czasie Powstania. I teraz pytanie – czy on się u mnie pojawiał jako ten już nieżyjący, żeby mnie jakby podnieść na duchu, czy też po prostu [sprawiała to] moja wyobraźnia, bo tamtych nie było, był tylko on, ten trzeci, którego nagle widzę, że wchodzi tu w bardzo dobrej formie i mówi do mnie: „Spokój, spokój, ja cię uratuję”. I daje mi czapkę niewidkę. I on miał tę czapkę niewidkę i my przechodzimy przez pozycje niemieckie i oczywiście znajdujemy się na wolności, tak bym to określił, wśród naszych.

  • kontynuacja rozmowy: 2007-07-12


Ostatnio dotarliśmy do momentu, w którym właściwie trudno mi było określić, w jakim ja żyję czasie. Ja tu jestem długo, bo częściowo leżałem tam z lekka zamroczony, niezbyt przytomny. Ale jest jedna rzecz, chyba ciekawa, że mimo dramatycznej sytuacji, sytuacji, która nie rokowała żadnych nadziei, byłem przedziwnie spokojny. Nie robiłem żadnych ruchów niesamowitych, nie próbowałem wyjść, mimo tego że to byłoby bez sensu, bo to by się jednoznacznie skończyło, bo dookoła było pełno Niemców, niemieckich wojsk. Był we mnie spokój, jak gdyby jakaś pewność, że jakoś to się toczy, ale oczywiście nie myślałem o jakimkolwiek ratunku, bo niby skąd miałem myśleć, ale że to się jakoś toczy i czy wcześniej, czy później, to się dla mnie dobrze skończy. Najważniejsze, żeby zachować ten spokój, nie było tego załamania, co jest dość dziwne.



  • To jest bardzo dziwne po takich przeżyciach.


Być może organizm był tak wyczerpany, wycieńczony i w związku z tym jednak trochę tej krwi upłynęło, ona się potem przyhamowała, bo już przestała ciec. Ale niemniej, to było jakoś uzasadnione. Przede wszystkim straciłem rachubę czasu, nie wiedziałem, co to jest, jak my tu jesteśmy i nawet o tym nie myślałem, przestałem myśleć. Wiedziałem, że jest zimno, że jest na zewnątrz wichura, śniegi, że jeszcze do tego, nazwijmy to, plener zewnętrzny był niezbyt przyjemny. A mimo to leżałem tam sobie i były momenty pełnej trzeźwości. Też jest rzecz dość dziwna powiedziałbym i dla mnie osobiście dzisiaj to już niezwykła, ponieważ bardzo kochałem i kocham muzykę, to sobie tam nagle zacząłem przypominać różne utwory muzyki poważnej, bo chodziłem trochę w czasie okupacji do szkoły muzycznej. Zupełnie coś nie z tej ziemi.

  • Czy wtedy pan był i jest pan osobą wierzącą? Czy na przykład pan się modlił, szukał ratunku?


Jestem osobą wierzącą, ale właściwie nie myślałem o Panu Bogu, ani nie myślałem o Opatrzności, ale Opatrzność, jak się okazuje, czuwała nade mną, było coś ponad normalność w tym całym moim przypadku. I to trzeba stwierdzić […], to były takie czasy, że przypadek bardzo często rządził życiem i wszystkim.

 

  • A nie myślał pan o kolegach, czy jeszcze dalej trwało Powstanie?


Nie, o tym nie myślałem, bo byłem przekonany, ja tu leżę, a tam jest Powstanie i zaraz do tego właśnie dochodzę. I proszę sobie wyobrazić, że któregoś dnia nagle słyszę jakieś inne odgłosy nóg, stóp bijących o te schody betonowe. I słyszę jakiś głos kobiecy, ktoś najpierw wszedł do innego pomieszczenia, po czym ktoś tu zagląda, uchyla drzwi. Ja oczywiście w tym momencie przestaję udawać nieboszczyka. Otwieram oczy szeroko, patrzę, w drzwiach stoi kobieta. Młoda kobieta, trzydzieści parę lat. Spojrzała: „Jezus Maria!”. Krzyknęła i uciekła. I to był w całym moim pobycie, monet najgorszy, bo wtedy nagle sobie uświadomiłem, że ratunek był tuż, tuż, był na wyciągnięcie ręki ratunek. Ktoś przyszedł, wiadomo, że nie Niemcy mnie zabić, tylko przyszła kobieta, Polka. I wtedy nadeszło coś w rodzaju załamania. Ona po prostu uciekła i nie ma jej. Ale to nie była ucieczka całkowita, ona zorientowała się, że ja żyję i po pewnym czasie wróciła. Wróciła, powiedziałbym delikatnie, schodząc teraz z niepewnością. Wreszcie otworzyła te drzwi, podeszła i patrzy na mnie tak ze zbliżenia. Uznałem, że trzeba zareagować, trzeba się ratować. Wtedy nastąpił jakiś moment energii czy jakby to nazwać, aczkolwiek weźmy jeszcze pod uwagę, że ja sześć tygodni do nikogo nic nie mówiłem. I teraz nagle, chrapiąc dosłownie, powiedziałem: „Proszę pani, czy pani mogłaby mnie stąd wydostać w jakikolwiek sposób i przedostać się ze mną do naszych oddziałów na Żoliborz?”. A ona patrzy na mnie przerażona i mówi: „Proszę pana, czy pan zwariował? Przecież Warszawa dawno skapitulowała, chłopcy wszyscy są w niewoli”. Był to cios. Skąd mogłem przypuszczać, że coś takiego jeszcze jest. Cały czas była strzelanina. Artyleria rąbała, karabiny maszynowe strzelały, mocne, silniejsze wybuchy, mniejsze wybuchy. A tu po prostu dwa fronty, front wschodni zza Wisły i front ten, z tej strony, po prostu między sobą wymieniały ogień. Cały ten Marymont między nimi był nad Wisłą. W tym czasie Niemcy tam zrobili pierwszą linię frontu. Dookoła były okopy, pełno było tych Niemców, stąd to moje przeświadczenie, że oni ciągle tu siedzą, a nasi są z tamtej strony na Żoliborzu. To był cios... Ona się zorientowała, że ja jestem powstańcem i wtedy podbiegła, uklękła przy mnie, wzięła mnie za zdrową rękę i powiedziała: „Proszę pana, ja mam też syna – to znaczy musiała być starsza, około czterdziestki co najmniej – on jest młodziutki, ale on jest w Śródmieściu, może jest w podobnej sytuacji jak pan, ja dla pana zrobię wszystko. Niech pan będzie spokojny, ja pana uratuję. Proszę spokojnie czekać”. I poszła. Może za pół godzinki wróciła, tym razem z jakimś mężczyzną, który też ze zdziwieniem na mnie patrzył, szybko zaczęli wymieniać poglądy. Byłem bez butów, bo buty mi ukradł własowiec. Byłem w mundurze, cały byłem oblepiony ropą, w okropnym stanie. Było bardzo zimno. Poszli na zewnątrz i nie mieli zbyt dużo możliwości, ale je wykorzystali. Mianowicie, Niemcy i Ukraińcy czy tam ci własowcy, jak już zajęli Marymont, to oczywiście wszędzie chodzili do wszystkich domów i robili kipisze, jak to się mówi po więziennemu, czyli wszystko wyrzucali, patrząc, czy jest może coś ciekawego. W ten sposób były całe sterty różnych rzeczy wyrzuconych z poszczególnych domków, które jeszcze się nie spaliły. Wszystko to było mokre. On ściągnął jakąś kapotę, bo najważniejsze dla niego było, [żeby] przykryć mundur, bo byłem we frenczu. Przykrył mnie, popatrzył na moją głowę, a tam chodziły całe włosy, bo to przecież były wszy. Wziął jakąś czapkę narciarkę nasunął mi na głowę i pytają się: „Czy pan może iść z nami?”. Mówię: „Spróbuję”. Ale nie było to możliwe. W związku z tym pomogli mi obydwoje. Jeszcze znalazł jakieś wielkie ciężkie buty. Ale to nieważne, grunt, że były te buty. Włożyli mi je, pomogli i potem mnie wyprowadzili przed dom. We łbie się kręciło, świat był taki dziwny, ale w każdym razie zobaczyłem, że oni mają tam wózek, dość duży wóz, który się pcha. Wóz jest założony różnymi rzeczami, a przede wszystkim pościelą. Jak się potem zorientowałem, byli to ludzie, którzy dostali przepustkę od Niemców (być może byli to mieszkańcy Marymontu) na przedostanie się i zabranie swoich rzeczy. Taką przepustkę otrzymali z gapą niemiecką, więc byli przepuszczani przez wszystkie posterunki niemieckie. I mieli Ausweis. Wsadzili mnie do tego wózka, on mnie przywalił czym się dało, a najbardziej tą pościelą, że tylko było mi widać głowę. I ruszyliśmy. Ruszyliśmy ulicą Warszawską w stronę Bielan, czyli poza Marymont. Wydawało się, że sprawa jest zamknięta i uratowana, ale to byłoby za pięknie. Ledwo wyjechaliśmy, kilkadziesiąt metrów przejechaliśmy, patrzę a tu wszędzie widzę, że są okopy, stoi duży bunkier i z tego bunkra, z tych okopów wychodzi oficer wysoki, niemiecki, więc ona pokazuje mu tę przepustkę. „Jechać”. Ale w tym wózku zobaczył mnie, mówi O! Bandit! Muszę powiedzieć, podziwiam tę panią, która, nie bacząc na pewne niebezpieczeństwo i dla niej, mówi do niego po polsku: „Co za bandit, jaki bandit? Chory człowiek. Leżał sześć tygodni chory w swoim domu, więc zabieramy do szpitala”. Mówiąc to, jedzie tym wózkiem. Niemiec pewnie piąte przez dziesiąte rozumiał albo w ogóle nic, ale dał spokój. I w ten sposób przejechaliśmy przez te posterunki. Zresztą był to Wehrmacht, były to jednostki frontowe. On się tym już specjalnie nie zajmował, pomyślał sobie, że niech się tym na zapleczu zajmie SS czy jakieś inne gestapo. I tak myśmy jechali. Jechaliśmy przez Bielany i pomalutku z Bielan wyjechaliśmy poza dawną, przedwojenną i okupacyjną Warszawę. Była jakaś szosa. Nawet nie wiedziałem gdzie, co, jak się jedzie, mnie już było naprawdę wszystko jedno. Te wrażenia, które przed chwilą przeszły, to spowodowały u mnie już taki bezwład i fizyczny, i psychiczny. Wreszcie jedziemy, teraz już wiem, gdzie to było, dojechaliśmy do Boernerowa, jak wtedy się nazywało, a dzisiaj to jest Bemowo. Boernerowo to jest taki fragment willowy. To był duży zespół kolonii, w ogródkach wille bardzo przyjemne. Prowadził trakt, prawdopodobnie to był już trakt poza Warszawę. Żeśmy dojechali. Widziałem, że oni już są po pierwsze zmęczeni bardzo, a po drugie, już mają mnie troszeczkę dość i nie wiedzą, co ze mną zrobić. I tutaj, co za traf! Zatrzymali się, żeby chwilę odpocząć, a taka uliczka szła w Boernerowie. Zatrzymaliśmy się tam i zarejestrowałem jedno, że na rogu tej uliczki stoją dwie panie i ze sobą rozmawiają, ale jedna z nich popatrzyła tak i pokazuje tej drugiej nasz wózek i podchodzą. Słyszę, jak mówi do niej coś, a ta kiwa głową: „Tak, powstaniec”. I tu jest nowa, kolejna moja sytuacja. Te panie podchodzą do mnie i mówią: „Proszę pana, my pana zabieramy. Tu dookoła cały teren jest zajęty przez niemiecką dywizję pancerną SS »Hermann Göring«. Bardzo proszę uważać, będzie pan szedł z nami, my pana uratujemy. Bierzemy pana do naszego szpitala”. Mnie już było obojętne, co one mówią, nawet nie powiedziałem „dziękuję” tym, co mnie wieźli. A oni zasypali miejsce, gdzie byłem, i pojechali dalej.

 

  • Nie poznał pan nigdy ich nazwisk?


Szukałem, pytałem wszędzie o panią, może ktoś, kto mieszkał na Warszawskiej 6, dawałem ogłoszenia. Nikt się nie zjawił. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Akurat na takie ogłoszenie, na pewno by się ludzie zgłosili, gdyby byli tacy, bo byliby po prostu ciekawi nawet, jak to ten człowiek, którego oni wyciągnęli z tych gruzów, przeżył. Te panie wzięły mnie pod boki z dwóch stron, przycisnęły do siebie, bo widziały, że jest mi kiepsko z chodzeniem. Dodawały mi ducha w ten sposób, że jedna mi mówi w ucho: „Proszę pana, spokojnie niech pan idzie, jak gdyby nigdy nic, idziemy sobie na spacer, pan z nami rozmawia, nic tu się nie dzieje, proszę niczego nie obserwować”. A druga mówi: „Zaraz będzie pan w łóżeczku, będzie ciepłe jedzonko, wszystko będzie dobrze”. Widać ta im powiedziała, że sześć tygodni leżałem i jestem w złym stanie. W ten sposób dotarliśmy do takiej żółtej willi, która okazała się punktem opatrunkowym. Ponieważ Niemcy wtedy kiedy zajęli, zrobili tutaj na tym terenie linię frontu, to wykwaterowali ludzi z tego domku i tam zrobili taki punkt opatrunkowy dla Polaków, którzy kopią im okopy, pracują na zapleczu frontu. Te panie [też] były z tym związane, prawdopodobnie były mieszkańcami tego Boernerowa. Wprowadziły mnie tam, posadziły w przedpokoju na ławce, powiedziały: „Proszę tu czekać, jest pan już bezpieczny”. Zniknęły, po pewnym czasie pojawiły się i mówią: „Już pan doktor jest, proszę wejść do sali opatrunkowej”. Tu jest taki moment, który zarejestrowałem jako dramatyczny, niesamowity po prostu. Wszedłem, byłem tylko w bryczesach, buty olbrzymy, pod spodem, pod kurtą frencz wojskowy. Było strasznie jasno, dla mnie było okropnie jasno, a to po prostu się świeciła duża lampa przy stole opatrunkowym, za lampą stał szczupły, niewysoki w białym kitlu, jak się później okazało, doktor Świtaj, wspaniały człowiek. Patrzył na mnie, wtedy ten guzik odpiąłem, i to się zsunęło. I on zobaczył w całej okazałości tego, nazwijmy to, grottgerowskiego powstańca. Musiałem na nim zrobić duże wrażenie, bo były też tam jakieś panie w białych [kitlach], więc pewnie pomocnice czy sanitariuszki i powiedział: „Proszę go wziąć na górę i zdjąć z niego wszystko, w letniej wodzie wykąpać, ubranie spalić i potem ja tam przyjdę”. I tak się stało. Wszystko wykonały, potem szpitalne ubranko dały, czyli pidżamę i położyły mnie do łóżka, oczywiście jeszcze wcześniej ogoliły mi włosy, wszystko, co można było, to dezynfekowały, ale to było takie wczesne. A potem oczywiście on się zabrał za sprawy ręki. I od tego momentu zaczynam coraz mniej rzeczy pamiętać, bo prawdopodobnie zaczynałem już wchodzić w okres takiej reakcji na to wszystko, co się stało. Organizm, który się trzymał dotychczas fantastycznie, nagle kompletnie się rozkleił. I to było pewnie przyczyną tego, że ja coraz mniej pamiętałem. Wiem, że on to wszystko rozciął, te ropne rzeczy oglądał na wszystkie sposoby, mruczał coś do siebie. Pamiętam tylko tyle, że jestem w łóżku już, że jest dookoła strasznie jasno, strasznie biało, wszystko na biało, bo wszystko na biało było pomalowane. Myślę, że jakiś czas byłem w stanie półprzytomnym i kiedy się wreszcie już całkiem ocknąłem, to siedziała przy mnie jedna z młodych sanitariuszek. Popatrzyłem na nią, pytam się: „Gdzie ja jestem?”. Podskoczyła, ucieszyła się szalenie i powiedziała mi: „Jak się cieszę, że wreszcie jest pan przytomny”. Nawet per ty mi mówiła, nieważne, bo to były chyba takie dziewczyny. Okazało się, że tam się dekowało kilkanaście dziewcząt z Powstania, które wychodząc z Warszawy, trafiły tu jakoś i zostały przyjęte jako sanitariuszki do pomocy.

  • Który to był miesiąc?


To był listopad.

  • Kiedy odzyskał pan przytomność w tym szpitalu?


Gdzieś w połowie listopada. To trwało parę dni, nie tak długo. Wiem, że mnie karmili, że lekarz kazał, tylko pomalutku, najpierw jakieś kleiczki. W ogóle zakazał, żeby mi dawać jeść, jak się obudzę. Te wszystkie dziewczyny jak się dowiedziały, że przyjechał chłopak znaleziony z Powstania, to zorganizowały [wszystko]. Jak otworzyłem oczy, oprzytomniałem całkiem, popatrzyłem na lewo i na prawo, to zobaczyłem, że z lewej strony stoi stolik szpitalny, a na nim pełno owoców przeróżnych, ciastek, niewiadomo czego. Oczywiście nie było to wskazane, żebym to pożarł. Takie to było cudowne przebudzenie. Lekarz mówił, że zdumiewający przypadek medyczny. Mówi: „Zdarzyło się, to warto by było opisać, bo tu jest parę spraw, które kwalifikują się na takie opisanie. Jak to możliwe, że młody człowiek, czyli dość silny organizm, który potrafił znieść to wszystko, jeśli chodzi o upust krwi, o jedzenia, o zimno, wiatry, ropę, która była mokra, i te robaki”. Ale te robaki pochwalił. Poza tym, jak dobrze, że siostry zrobiły opatrunek – cały czas mnie tam trzymał i pozwolił robakom zajadać tę całą ropę i to wszystko i one się tam zagnieździły. Po jakimś czasie przyszła siostra. Byłem nędzny prawdę mówiąc, psychicznie ciągle też. Przyszła jedna z tych młodych dziewcząt i pyta się: „Jakąś rodzinę chyba masz?”. Mówię: „Rodzinę, no pewnie, że mam, oczywiście” – moja mama i brat jeszcze jeden, o który myślałem wtedy, że jeszcze żyje, nie wiedziałem, że też zginął. „Moja mama i brat byli gdzieś tutaj w Warszawie, więc przypuszczam, że może są gdzieś poza Warszawą”. Jak mi opowiedziały, gdzie są, co i jak, że chłopcy są w niewoli, że ludność poza Warszawą, wszystkich wyrzucono z miasta. Przypomniałem sobie, że moja babcia, czyli matka mojego ojca, mieszka stale w Kielcach. Już wtedy wiedziałem, co i jak powiedzieć, podałem adres, one napisały do Kielc taką karteczkę, jak to wtedy wolno było, taka karteczka częściowo po niemiecku, że pan Wacław Gluth-Nowowiejski jest w szpitalu, podały dokładny adres, że był ranny na okopach, jego stan nie jest bardzo zły. Moja mama, której udało się wydostać z Warszawy, po prostu jak prowadzili ich do Pruszkowa, to dała nogę w nocy, razem z pewną grupką ludzi i udało jej się ukryć w Raszynie pod Warszawą. W Raszynie szukała na wszystkie różne sposoby w PCK, ale tam nikt nic nie wiedział. Aż tu przyszła do niej informacja. Napisała do Kielc list, że ocalała, że szuka ciągle wszystkich, nie wie co jest. Oczywiście o tych dwóch rozstrzelanych wcześniej nie pytała, bo domyślała się, że nawet gdyby jeszcze żyli, to ich wywieziono do obozu koncentracyjnego, to ich tu nie ma. Tylko pytała o brata starszego i o mnie, czy nie ma jakiejś wiadomości. Podała swój adres. W ten sposób zostałem odnaleziony przez moją matkę, która na wiadomość, gdzie ja jestem, co i jak, zrobiła szybkie rozpoznanie w gminie, w Raszynie. Powiedzieli jej: „Proszę pani, nie ma o tym mowy, żeby pani się dostała do Boernerowa, przecież to jest linia frontu. Tam pani nikt nie przepuści”. Ale wybłagała, wybłagała i wreszcie znalazł się ochotnik, znaczy się taki chłopak, syn miejscowego rolnika, bo to były przecież tereny też rolnicze, ojciec dał mu zgodę, zaprzągł konia, wziął zwykły wóz drabiniasty, z tymi drewienkami i powiedział: „No to jedziemy! Próbujemy!”. Mama siadła koło niego, opatulili się, a to zbliżało się Boże Narodzenie. Zima straszna, śniegi okrutne, to przecież była jedna z najsilniejszych zim tamtego czasu, czego najlepszym dowodem było to, że jak Warszawa była zajęta, to żeśmy spacerowali tam i z powrotem przez Wisłę po lodzie. Jakie musiały być mrozy! Naprawdę, to tylko matka tak może. Jak napisałem w swojej książeczce, to pobiła chyba rekord Walasiewiczówny. Gdyby Walasiewiczówna była długodystansowcem, to w tak szybkim tempie nie pokonałaby tej odległości z Raszyna do Boernerowa. Matka dotarła tam. Niemcy zatrzymywali ich wielokrotnie, ale matka ciągle tłumaczyła, że jadą po rannego, ranionego na okopach. Na szczęście znała dobrze niemiecki, że mogła się z nimi porozumieć. Przed samym Bożym Narodzeniem wchodzi ktoś do tego pokoju. I spotkaliśmy się. Oczywiście była niezwykła radość, rozczulenie i przede wszystkim patrzyła przerażona, czy mi czegoś nie brakuje, ręki, nogi. Pyta się, co to jest. Mówię: „W porządku, w porządku, ręka jest”.

 

  • Zabrała pana?


Tak. Powrót też był trudny. Bali się, czy mnie czasem nie wyciągną z tego wozu. Szczęśliwie się jakoś udało, już nie chcę tak szczegółów opowiadać. Przyjechaliśmy do Raszyna. Znalazłem się z moją matką. W Raszynie był ewakuowany warszawski szpital z Chocimskiej. [To był] szpital chyba związany z krwią, to znaczy hematologiczny. Profesor Werner był tam dyrektorem. Zbyt byłem ranny i chory, więc na szczęście udało się załatwić, że tam ulokowano mnie i w ten sposób znalazłem się pod opieką lekarską. Doktor Świtaj powiedział: „Musi pan być u specjalistów, ja tylko mogę ratować, co mogę, ale to wszystko to jest za mało na możliwość uratowania ręki, nie wiem, czy ją się w ogóle uratuje”. Właśnie tam w szpitalu w Raszynie, lekarze to wszystko dokładnie [zbadali], było ich kilku znakomitych, popatrzyli na wszystkie strony i mówią: „Proszę pana, groźne jest, mówmy szczerze, jest pan żołnierzem, to pan wie. To może być lada moment gangrena, tu jest tyle zanieczyszczeń, tam jest pełno brudu, w środku tam, ciągle cieknie ropa, właściwie powinniśmy to amputować powyżej stawu łokciowego”. Ryczałem, prosiłem ich na wszystkie sposoby. Mówią: „Jeszcze spróbujemy, jeszcze spróbujemy”. Próbowali, próbowali, dzięki moim błaganiom nie zrobili tego na szczęście. Mimo tego że nadal stan ropny istniał, powiedzieli, że wygląda na to, że już nie będzie gangreny. Cały czas ten łokieć, ten cały staw czyścili, czyścili, cały czas był ona w odpowiednich środkach przeciwzapalnych. Tak że udało się w rezultacie utrzymać ten stan ręki. Tak doczekaliśmy przemarszu, czyli front przeszedł. To było właściwie nawet specjalnie niezauważalne, bo wojska sowieckie błyskawicznie przeszły, polscy żołnierze tam też byli. I nagle znaleźliśmy się już niby w wolnym świecie. Ze szpitala nie chcieli mnie na razie wypuścić, ale po pewnym czasie powiedzieli: „Może pan już od nas iść, my już kończymy, bo będziemy się pomału rozglądali, czy będzie można wracać do Warszawy”. I tak zostałem z moją matką i jeszcze z moim dziadkiem, który też tam był w Raszynie. Potem zostały nawiązane nici, kontakty z Krakowem, gdzie główną osobą, która się tam mną zaopiekowała była matka „Dziadka”, chłopca, który ze mną był na Marymoncie, który umierał wtedy i który powiedział: „Idźcie, jak znajdziecie patrol, to do nas przyślecie, a jak nie, to wszyscy zginiemy”. Ona oczywiście już wiedziała, że syn nie żyje i zorganizowała mi spotkanie z profesorem Grucą.

  • Kiedy pan dotarł do Warszawy?


Tak. Jeszcze tylko troszeczkę o Grucy. Profesor Gruca, jak wiadomo, mieszkał przed wojną i w czasie okupacji we Lwowie, potem się przeniósł do Krakowa i tam miał prywatną klinikę. Tej pani udało się załatwić, że kazał mi przyjść. Przyszliśmy, popatrzył i mówi do mnie: „Cóż ty, markierant, dałeś się tak trafić”. Był to człowiek o szorstkim stylu bycia, dowcipkował często w sposób może mało wybredny, ale geniusz lekarski, to chyba wszyscy wiedzą. Popatrzył na mnie i potem mówi: „Proszę jutro na czczo przychodzić, operujemy!”. Mówię: „Już?”. „Tak”. Następnego dnia tam się zgłosiłem, oczywiście mnie uśpili. Zresztą o mało mnie nie uśpili na zawsze, bo dali bardzo dużą dawkę, a ja szalenie jestem wrażliwy na etery i na to wszystko. Wtedy przecież tylko maseczkę dawano, nie było żadnych innych środków usypiających, tak że trudno mnie było obudzić, ale to nie ma znaczenia. Jak się obudziłem, to stał przy mnie Gruca i tak mi się przyglądał, uśmiechał. Ta ręka była sztywna, bo to nie było stawów, bo to tak sztywnie się zrosło, okostna zalała to wszystko. Co zrobił profesor Gruca? Otworzył to wszystko, popatrzył, co to jest, już teraz mógł wyczyścić, bo się dostał do wewnątrz, resztki odłamków tam jeszcze były, to wszystko zlikwidował, popatrzył jak to jest, kości wyczyścił i z tej pozycji rękę złamał do tej pozycji. Założył gips i koniec, powiedział mi tak: „Proszę pana, teraz jak półtora roku minie od czasu, jak panu przestanie to wszystko lecieć, jak się zagoi, proszę do mnie przyjść i spróbujemy coś z tym stawem zrobić, bo tak to jest sztywny”. Okazało się, że to częściowo spowodowało zniszczenie stawu głównego. Natomiast całkowicie [zniszczyło] stawik boczny. Były przerwane nerwy łokciowe, co spowodowało, że cała ręka była nieczuła i nastąpiła atrofia, czyli zanik mięśni. Oczywiście ścięgna przerwane, czyli fatalnie to wyglądało. Ale on powiedział: „Zobaczymy”. […] Rzeczywiście w 1947 roku, już od dawna byłem w Warszawie, znalazłem się znowu w klinice. Wtedy profesor Gruca przeniósł się do Warszawy i dostał klinikę w szpitalu na Oczki. To był człowiek, który miał już tutaj wielką sławę, szczególnie po wojnie, ile on rzeczy robił z ludźmi, różnych ratował. Miał parę potknięć, ale tak czy owak jeździł z tymi różnymi ludźmi na różne sympozja i pokazywał, co też można ostatecznie w tych kościach i stawach zrobić. Jest wynalazcą gwoździa Grucy do stawów biodrowych. Gruca, jak się u niego pojawiłem z wszystkimi fotografiami, rentgenami, tak jak kazał wcześniej, wtedy jeszcze w Krakowie, w ogóle patrzył na mnie obojętnie, nic go to nie obchodziło, kto to przyszedł. „Rentgen jest?”. Mówię: „Jest, proszę”. Na tym swoim podświetlanym urządzeniu postawił, wyłożył sobie te rentgeny, patrzy i nagle odwraca się: „Markierant?”. Nie poznał człowieka, ale przypadek poznał i swoją robotę od razu poznał. Krótko mówiąc, zdecydował się operować. […]

 

  • Kiedy pan przyszedł do Warszawy?


Jak tylko zoperował mnie profesor Gruca w Krakowie, tak ja natychmiast wsiadłem w pociąg. Wspaniale się jeździło wtedy, to wszyscy wiedzą, w wagonach węglarkach, w każdym razie, w odkrytych wagonach towarowych się jechało, człowiek przy człowieku, trzeba przyznać, że było to coś niesamowitego. Chciałem być jak najszybciej w Warszawie. Tak dojechałem do Raszyna i dopiero stamtąd z rodzinką, chociaż oni już wcześniej przede mną byli w Warszawie.

  • Jaki to był miesiąc?


To była połowa 1945 roku.

  • Wtedy był pan pierwszy raz, jak Warszawa została wyzwolona?


Wtedy byłem pierwszy raz, nie mogłem wcześniej, bo byłem za słaby, żeby pójść początkowo bez wyjazdu do Krakowa. Tam się już troszeczkę odżywiłem.

  • Ale to było lato 1945 roku, jak pan przyjechał?


Mniej więcej, może nawet późna wiosna, to może był maj. Znalazłem się już tu, już był wtedy koniec wojny.

  • Mam jeszcze pytanie, czy te miejsca, gdzie leżał pan sześć tygodni, w tych piwnicach, czy później w tym szpitalu, czy te miejsca jeszcze istnieją, są jeszcze te domy?


Nie. Jeśli chodzi o najważniejszą dla mnie sprawę – Marymont, to dom przy ulicy Raszewskiej, w którym cała nasza drużyna się ukrywała, został rozebrany, ulica Warszawska 6, tak jak i cały Marymont, jednorodzinne domki zostały zburzone i na to miejsce powstało w tej chwili wielkie osiedle Marymonckie przy ulicy Podleśnej […], blisko lasku Bielańskiego. Tak że wszystkie te tereny, na których ja byłem, to zostały [zabudowane], ale zanim to się stało, zdążyłem je sfotografować. Na szczęście mam i ten budynek przy Raszewskiej zdjęty, i mam domek Warszawska 6, w którym się ukrywałem, nawet ja tam jestem i pokazuję okno suteryny, w której byłem. Te zdjęcia mam zachowane i to miejsce mam udokumentowane.

  • A szpitalik?


Szpitalik, oczywiście bardzo szybko się wyprowadził, bo były tymczasowe lokale, przekazane przez gminę szpitalowi ewakuowanemu z Warszawy, nie były nawet przystosowane do szpitalnych potrzeb. Ten dom istnieje.

  • Jaka to jest ulica?


Aleja Krakowska.

  • Punkt opatrunkowy, do którego zabrały pana te dwie kobiety?


W Boernerowie ta dzielnica willowa została i są te domki, jest ten dom. Miałem kontakt z doktorem Świtajem itd. On już nie żyje.

  • A jaki tam był adres?


W tej chwili nie pamiętam, gdzieś tam mam zanotowane. W tej chwili nie pamiętam.

  • Odszukał pan te dwie kobiety, udało się panu je znaleźć?


Nie, nie udało mi się. Tam jakoś tak się stało, że i sam doktor Świtaj potem zniknął, gdzieś się wyprowadził. Prawdopodobnie jednak one w większości nie były tam mieszkankami, tylko się tam ewakuowały. Nie było warunków na to. Przecież potem wkrótce poszedłem na pięć lat do więzienia. Więc już trudno było mi potem po powrocie wyjść z więzienia.

W którym roku pana aresztowali?

  • Przyszli do domu?


Zdjęli mnie z ulicy, ale byłem już obserwowany i jak szedłem na Uniwersytet, to mnie ciachnęli.

  • Był jakiś proces, dostał pan jakiś wyrok?


Tak, odpowiadaliśmy nawet na Koszykowej w Wojskowym Sądzie Rejonowym, to był proces pokazowy, jak wtedy było pełno tych pokazowych. Nie wiem, dlaczego u nas był pokazowy. W każdym razie to był oddział lotniczy, ja przypadkowo miałem z nimi kontakt. To wszystko było przypadkowe. Oni łączyli [sprawy] zupełnie nie mające sensu [w powiązaniu ze sobą]. Po prostu znałem dobrze tych ludzi z Kampinosu, gdzieśmy walczyli wspólnie. Po wojnie był z nimi kontakt utrzymywany, ponieważ oni rzeczywiście mieli tam jeszcze sporo broni kampinoskiej, bo to było łatwe. Wiadomo, jaka była sytuacja. Każdy mówił o tym, że nie ma wątpliwości, że będzie trzecia wojna, że w każdym razie w ruskich zachód uderzy. Wielka akcja była wśród tych akowców, co przeżyli, gdzieś melinować tę broń, która jeszcze jest zachowana. Ja w tym wszystkim trochę uczestniczyłem, tylko tyle żeśmy się znali, bez żadnej organizacji. Ale oczywiście wrobili nas wszystkich w jakąś organizację. Główny oskarżony miał nawet karę śmierci, ale potem wybronił się jakoś na piętnaście lat więzienia. Mnie naprawdę nie było szans na to, żeby mogli we mnie wmusić organizację nielegalną, która dążyła do obalenia siłą ustroju Polski Ludowej. Ale już nie mogłem się obronić przed posiadaniem broni, bo to jednak było, w związku z tym, dostałem osiem lat za nielegalne posiadanie broni, zresztą nie własnej.

 

  • Gdzie pan siedział?


Najpierw miesiąc w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego na Koszykowej, tam mnie wywieźli, bo jakoś ciężko mi było i dostałem żółtaczki, przewieźli mnie do szpitala więziennego na Mokotowie i już na Mokotowie byłem cały czas, aż do procesu. Proces odbył się w 1949 roku, potem jeszcze byłem na ogólniaku na Mokotowie, zresztą niezapomniane przeżycia i niezapomniani ludzie. Po prostu cała Polska tam siedziała, ta najciekawsza, czyli inteligencja, akowcy, przedwojenni wybitni sanacorzy od sanacji, biznesmeni przedwojenni, ludzie jacyś bardziej znani, księża. Tacy byli więźniowie plus kryminalni i plus Niemcy. Zdarzało się, że siedziałem w celi, gdzie było dwunastu Niemców, wszyscy kara śmierci, jeszcze trochę Polaków, wszyscy z karą śmierci.

  • Niemcy to był Wehrmacht, gestapo czy SS?


Prawie zawsze SS. Wermachtowców to zwalniali.

  • Jak ci Niemcy się odnosili?


Siedzieli cicho, prawie nic nie mówili. Myśmy ich nie maltretowali. Tylko na przykład jak były jakieś wielkie przetasowywania, bo to robili często, przenosili, jak się zeszło do nowej celi, na przykład na trzydziestej czwartej [celi] celowi, co mieli swoją władzę, tak zarządzili, że tutaj wszyscy jak najlepsze miejsca wzdłuż (spało się na podłodze na pseudo-siennikach, bo to były po prostu wiórki, prawie na betonie), natomiast wszyscy Niemcy mieli posłania pod kiblem. Pod kiblem spali, tam ludzie przechodzili. To było osiemdziesiąt osób. Byłem nawet w celi, gdzie było sto dwadzieścia osób.

  • Torturowali pana?


Przechodziłem śledztwo, [które] było potworne pod względem psychicznym, dlatego że to była metoda w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, w tej kaźni, tam było najgorzej. Mieli metodę, mniej tłukli, ale to wyglądało tak, że prawie w ogóle nie zmrużyłem oka przez całe niemalże tygodnie. Oni się zmieniali, a ja ciągle byłem. Oczywiście, trochę puszczali mnie na dół, do tych kazamat na dole, już człowiek na tych deskach się położył, bo to tylko były deski i nic na nich, człowiek się na nich kładł. Szedłem i spałem już, ledwo się położyłem, sen wpadł, a tu walą: „Na gie, na gie, no to Gluth-Nowowiejski, wychodź na górę!”. I znowu. Krótko mówiąc, po pewnym czasie ja naprawdę nie wiedziałem, co ja mówię. Przysięgam i wcale się nie dziwię tym wszystkim, którzy zgadzali się potem na wszystko. Tamci mieli jeszcze trudniejsze, bo mieli takie tak zwane zimowe, jeśli w zimie, to go rozbierali do naga, przy oknie stawiali i on stał tam całą noc, padał, bo już nie mógł inaczej, to go oblewali wodą, i tak dalej. Ale to są inne rzeczy. Ja takich rzeczy nie miałem, natomiast miałem tę psychiczną [torturę]. Niepotrzebnie zresztą, bo od razu, dość szybko, nasza cała sprawa była wydana, bo jednego z naszych kolegów przycapili na gorącym uczynku z bronią, wszystko o nim wiedzieli, ale on się niesamowicie długo nie przyznawał do niczego, więc jego potwornie tłukli, bo się zdenerwowali, tak że półprzytomnego wrzucali potem do celi i się załamał. Jak się załamał, to powiedział wszystko, wszyściusieńko, wszystkich kolejno, jak i co, gdzie, u kogo, jaka broń. Było to trochę bez sensu, ale w takich czarnych czasach to człowiek mówił, że nic nie wie. Dopiero jak któregoś dnia przyszli, wezwali mnie, położyli, to co było u mnie i mówią: „No i co?”.

  • Nie miał pan do niego pretensji, że powiedział?


Nie miałem. Jak mogłem mieć do niego pretensje, skoro się zgodziłem na to, że tę broń wezmę, że przetrzymam. Trafili akurat na czas operacji z tą bronią. Trzeba było ją przeczyścić i miała iść zupełnie gdzieś dalej do Kampinosu, mieli ją po prostu zamelinować.

  • On właśnie dostał tę karę śmierci?


Nie, on dostał piętnaście lat.

  • Żyje jeszcze?


Nie. Nie, z tej całej grupy żyje tylko dowódca Tadeusz Nowicki, który jest w Wiedniu, on był głównym oskarżonym w naszej sprawie. On dostał karę śmierci za szpiegostwo. Na przykład mnie też wrabiali, bo znaleźli u mnie pięćdziesiąt dolarów na rewizji, w związku z tym – jakie kontakty zagraniczne. Tematów, jakimi dusili, [było dużo], dlatego człowiek był obłędnie nieprzytomny po tych badaniach, bo tyle tych tematów i tyle tych ludzi, o wszystkich trzeba było mówić.

Napisałem kiedyś w Rzeczpospolitej o tym idiotyzmie w postaci „Keep smiling”. Myśmy na uniwerku zrobiliśmy sobie zaraz po wojnie taką organizację „Keep smiling”, żeby odreagować koszmar pięcioletniej wojny i tego wszystkiego, co się przeżyło – my teraz musimy dojść do siebie, to się cieszmy, radujmy, śmiejmy się. Była cała grupa, nie tylko z uniwerku, koledzy z Politechniki Warszawskiej, z SGGW czy z SGH, była to grupka trzydziestu, czterdziestu osób. Zbieraliśmy się czasem, jeździliśmy do Zakopanego na narty, robiliśmy wygłupy po Warszawie. To oni męczyli, co to była za organizacja tajna „Keep smiling”, jaki miała program, zadania, i tak dalej. To tyle.

 

  • Na zakończenie mam ostatnie pytanie, czy poszedłby pan drugi raz do Powstania Warszawskiego, gdyby pan miał znowu osiemnaście lat?


Gdybym miał wizję współczesną, to na pewno byłoby wahanie i byłaby potrzeba pewnych dociekań. Przede wszystkim, czy jest broń, czy jesteśmy w stanie wykonać nasze zadanie, które nam szykowano, tak jak nam szykowano zdobycie koszar niemieckich przy ulicy Gdańskiej 2. Byłyby te dociekania na pewno. Ponieważ tej wiedzy się nie miało, a miało się tylko wielki entuzjazm i potrzebę, wielką potrzebę ducha i umysłu iść na nich, to bym stanął ponownie do szeregu, nie ma wątpliwości.

Warszawa, 20 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Wacław Gluth-Nowowiejski Pseudonim: „Wacek” Stopień: dowódca drużyny, kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie„Żmija” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter