Wacław Auleytner „Gorayski”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wacław Auleytner, pseudonim „Gorański”. Urodziłem się w Studziankach 12 września 1919 roku. Należałem do kompanii harcerskiej batalionu „Gustaw”.

  • Czy miał pan jakiś stopień?

Wtedy nie. Teraz jestem podporucznikiem.

  • Czy może nam pan powiedzieć, gdzie pan mieszkał przed wojną?

Przed wojną mieszkałem stale w Studziankach, w majątku moich rodziców, który leżał w okolicach Rawy Mazowieckiej.

  • A czym się zajmowali pana rodzice?

Byli właścicielami dosyć sporego majątku ziemskiego. Ojciec się zajmował gospodarką rolną; z wykształcenia był inżynierem górnikiem. Zanim Studzianki zostały kupione, był dyrektorem hut i kopalni w okolicach Starachowic.

  • Czy do końca wojny mieszkał pan w Studziankach?

Nie. Mieszkałem w Studziankach do 1940 roku, ponieważ w 1940 roku Studzianki zostały przez Niemców zabrane na Liegenschaft; właściciel i jego rodzina nie mieli prawa tam mieszkać. Przez jakiś czas mieszkała tam jeszcze moja mama z babcią, ale już ojciec i my musieliśmy wyjechać. Wyjechaliśmy w okolice Tomaszowa, do Inowłodzia; tam mieliśmy kopalnię kwarcytu i tam ojciec się przeprowadził. Myśmy tam też pojechali, bo nie było zbyt bezpiecznie zostawać w okolicach Studzianek; w każdej chwili mogli nas aresztować jako młodych ludzi.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny w 1939?

Wybuch wojny właściwie nie był w pełni zaskoczeniem, dlatego że… To było bardzo zabawne, ale na parę dni przed wybuchem wojny, kiedy już masę ludzi było powoływane do wojska, nas zaprosił wójt gminy Czerniewice – bo myśmy należeli do gminy Czerniewice – nas, to znaczy nas trzech młodych Auleytnerów ze Studzianek – i poprosił nas, żebyśmy zajęli się w gminie organizacją biernej obrony przeciwlotniczej. W związku z tym mieliśmy odwiedzić wszystkie wsie i wyjaśnić zarządzenia gminy. Więc myśmy wsiedli na konia albo na rower i wszystkie wsie objeżdżaliśmy; te ostatnie dni przed wybuchem wojny były bardzo pracowite dla nas. To było bardzo ciekawe, dlatego że myśmy się nigdy nie spodziewali, że nam takie poważne zadanie wyznaczą miejscowe władze, i bardzo staraliśmy się to starannie wykonać. Przypuszczam, że dlatego nam to polecono, że myśmy mieli ukończone kursy obrony przeciwlotniczej w ramach przysposobienia wojskowego, więc wójt doszedł do wniosku, że będziemy najlepsi, jeśli chodzi o upowszechnienie tego [zarządzenia]. To było o tyle ciekawe, że myśmy przyjeżdżali do wsi, zgłaszaliśmy się do sołtysa, prosząc o to, żeby zwołał gospodarzy – nigdy nie natrafiliśmy na żaden opór – i chociaż byliśmy bardzo młodzi, słuchano nas z niesłychaną uwagą i zadawano bardzo interesujące pytania świadczące o patriotyzmie naszych sąsiadów, chłopów. Było bardzo przyjemne, żeśmy się bardzo dobrze rozumieli – my, młodzi, z tymi starymi nieraz właścicielami poszczególnych gospodarstw, którzy zadawali nam bardzo nieraz ciekawe i trudne pytania, na które staraliśmy się jak najlepiej odpowiedzieć, i słuchali z uwagą. Były też sytuacje delikatne. Na przykład w kilku wsiach były kolonie niemieckie; Niemcy tam mieszkali. Widzę, że trochę Niemców przyszło; sołtys przychodzi do mnie i mówi: „Czy mamy ich wyrzucić?”. Ja mówię: „Broń Boże, oni są obywatelami polskimi, mają prawo przyjść. Jest wyraźnie powiedziane, że mamy nie zadrażniać stosunków z Niemcami, i nie będziemy zadrażniać. Niech słuchają; nie mamy nic do ukrycia”. Przypuszczam, że to mi uratowało życie, bo gdybym kazał ich wyrzucić, to przede wszystkim rozstrzelaliby mnie, jak tylko weszli. Moment wybuchu wojny był taki: 31 sierpnia wracałem z wsi gminnej Czerniewice na piechotę do Studzianek – to było około dwóch kilometrów – i taka była czerwona poświata… Słońce przez chmurki przeświecało i było jakieś dziwne czerwone światło. W pewnym momencie zobaczyłem, że lecą nasze samoloty myśliwskie; całe eskadry tych samolotów przelatują. Myślę sobie: lecą pewno na polowe lotniska; już wojna musi być bardzo blisko. Oczywiście kolacja. Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale słuchamy jeszcze radia, gdzie informacje są bardzo groźne. Już się zaciemniało, więc zgasiłem lampę, zdjąłem zasłony na oknach i zasnąłem momentalnie. Było szaro – obudziło mnie stukanie w drzwi i ojciec wbiegł: „Słuchaj, wojna się zaczęła, słychać bombardowanie Koluszek, Tomaszowa i tak dalej; musimy iść słuchać radia”. I tak się zaczęło.

  • Z czego się pan utrzymywał w czasie wojny, jeszcze przed Powstaniem? Czym się pan zajmował?

Jakiś czas pracowałem w kopalniach, które prowadził ojciec, ale myśmy doszli do wniosku, że trzeba studiować, a ponieważ już tajne studia były uruchomione, wobec tego przyjechałem do Warszawy. Brat mój starszy, który już skończył Politechnikę, też pojechał do Warszawy; pracował w fabryce Szpotańskiego w Międzylesiu. Ja starałem się uczyć i handlowałem złotem i brylantami’ później byłem współwłaścicielem sklepu jubilerskiego, bo trzeba było z czegoś żyć. A mój młodszy brat, który niestety nie żyje – w zeszłym roku umarł – był profesorem fizyki, nestorem polskich fizyków – był wtedy w obozie w Sachsenchausen, w Oranienburgu, złapany w łapance na ulicach Warszawy. Właściwie w Bodedze – była taka kawiarnia, gdzie się nieraz młodzież spotykała – tam była łapanka i on został wywieziony właściwie bez żadnego powodu. 16 miesięcy przesiedział w tym obozie. Ojcu udało się go jakoś wyciągnąć.

  • Kiedy pan przyjechał do Warszawy?

Na stałe przyjechałem do Warszawy w czasie wojny w 1941 roku. Od tego czasu zacząłem i studiować, i handlować biżuterią, i konspirować.

  • Kiedy pan się zetknął pierwszy raz z konspiracją?

Przede wszystkim zetknąłem się z konspiracją katolicką. Byłem dosyć związany z Katolicką Młodzieżą Narodową. To była organizacja akademicka, katolicka, tak zwany KMN; w ten sposób zetknąłem się z różnymi formami konspiracji. Jakiś czas nawet byłem prezesem KMN; w związku z tym należałem do tak zwanej konferencji prezesów przy duszpasterzu akademickim. A kim był duszpasterz akademicki? To był ksiądz prałat Jachimowski, który był jednocześnie naczelnym kapelanem Armii Krajowej. Więc ja, siłą rzeczy, od początku miałem dosyć wysokie kontakty konspiracyjne i sporo wiedziałem – może nawet za dużo jak na mój wiek wówczas.

  • Czy kiedy wybuchło Powstanie, to pan od razu zaczął walczyć, od 1 sierpnia?

Tak. Z tym wybuchem Powstania to było tak… Myśmy się spodziewali Powstania, ale my – kierownictwo organizacji akademickich katolickich w Warszawie – mieliśmy przydziały już wojskowe, natomiast nie wolno nam było łączyć działalności wojskowej z działalnością cywilną, katolicką, żeby nie obciążać konspiracji katolickiej. Ale już byliśmy przydzieleni do poszczególnych nawet kompanii w tworzących się batalionach – między innymi ja byłem przydzielony do kompanii harcerskiej batalionu „Gustaw” – i na parę dni przed Powstaniem byliśmy zmobilizowani. Mieliśmy oczekiwać na wezwanie do stawienia się o godzinie „W”. Nikt jeszcze wtedy o godzinie „W” nie wiedział, ale przecież słyszeliśmy bez przerwy huk zbliżającego się frontu. Słyszeliśmy, jak Niemcy wysadzają tory na linii otwockiej; coraz to pokazywały się samoloty radzieckie nad Warszawą, które ostrzeliwała artyleria niemiecka. I widzieliśmy ucieczkę Niemców. Z satysfakcją widzieliśmy, jak Niemcy płyną Alejami Jerozolimskimi w bardzo złym stanie. To nie była już armia atakująca, tylko armia uciekająca – żołnierze z obandażowanymi głowami, boso. Dla nas to robiło szaloną satysfakcję, bo wiedzieliśmy, że wojna się kończy. Pamiętam, że rozmawialiśmy z kolegami, rozmawiałem z żoną – krótko byliśmy małżeństwem, bośmy się pobrali w 1943 roku – rozmawialiśmy, że zbliża się Powstanie, ale wydaje mi się – tak powiedziałem do żony – że małe są szanse, żeby się Powstanie udało. Ono musi wybuchnąć – tak mi się wydaje – chyba nie ma innego wyjścia, ale sytuacja zewnętrzna jest bardzo niekorzystna, bo nie spodziewam się poparcia ze strony wschodu, ze strony Związku Radzieckiego, a także nie bardzo wierzę w pomoc aliantów zachodnich, ponieważ to jest zbyt daleko; to jest technicznie bardzo trudne. Już nie mówiąc o tym, że było trudne politycznie, ale o tym jeszcze wówczas niedostatecznie dużo wiedziałem. Szedłem do Powstania, dlatego że taki był obowiązek. Zresztą nie wyobrażałem sobie, że mógłbym nie pójść; to było dla tej generacji polskiej młodzieży niemożliwe. Ale nie przeżywałem takiego entuzjazmu, jak szereg moich kolegów, którzy szli ze mną do Powstania, dlatego że może zbyt wiele wiedziałem. Wiadomość o godzinie „W” przyniósł mi łącznik między jedenastą a dwunastą 1 sierpnia. Razem z kolegą ubraliśmy się; potem dostaliśmy obiad i pojechaliśmy na Senatorską, gdzie była zbiórka naszego oddziału. I tak to się zaczęło. Był bardzo wzruszający moment, kiedy zawyła syrena z dala i wszedł dowódca plutonu, do którego należałem, i powiedział: „Z rozkazu dowódcy batalionu założyć biało-czerwone opaski”. Rozdano nam opaski i od tego czasu, jak żeśmy założyli, byliśmy Wojskiem Polskim.Zaczęła się już strzelanina na ulicy. Za chwilę zobaczyliśmy wziętych do niewoli Niemców, którzy byli bladzi, przyprowadzani do pokoju, gdzie ich zamykano. To była Senatorska 36 chyba, nie pamiętam dokładnie; w każdym razie to były duże pokoje. W pewnym momencie chodziło o zabezpieczenie okien i wejść z różnych stron budynku, gdzie byliśmy, więc kto na ochotnika? Ja się zgłosiłem, bo czekanie jest najbardziej przykrą rzeczą w takich razach. Zszedłem z kilkoma kolegami na dół i zaczęliśmy blokować i fortyfikować okna od strony Banku Polskiego, bo stamtąd spodziewaliśmy się ataku Niemców, którzy byli wtedy w Banku Polskim na Długiej. Nasz patrol wyszedł w kierunku Banku Polskiego, w gruzy, które w tym kierunku prowadziły. Wybuchła strzelanina; po jakimś czasie wrócili, niestety, nie wszyscy. Zginął nasz bardzo sympatyczny kolega, który się nazywał Piotrek Żochowski; to był pierwszy zabity w naszym oddziale. To było takie zaskoczenie – jak to? Dopiero wybuchło Powstanie i już nie żyje ktoś z nas. Fortyfikowaliśmy okna, zakrywaliśmy, pchaliśmy taki duży śmietnik w kierunku bramy od strony Senatorskiej. W pewnym momencie usłyszałem strzał w podwórzu bardzo głośny; nie wiem, co się ze mną stało. Obudziłem się – leżałem na ziemi. Chciałem się podnieść; nie mogłem. Miałem ciężką całą prawą stronę ciała; czułem, że leje się ze mnie krew. Parę minut później moi przyjaciele, obydwaj żyjący do chwili obecnej, Andrzej Grzegorczyk i Jerzy Krasnowolski, przybiegli, wzięli mnie na ręce i zanieśli do punktu opatrunkowego, gdzie młode dziewczęta zaczęły mnie opatrywać, ale nie bardzo potrafiły to zrobić. To była ciężka rana; miałem strzaskaną łopatkę i wyrwany kawałek żebra. Krew się strasznie lała ze mnie i ona powiedziała: „Nie dajemy rady zatamować tej krwi”. Jeden z kolegów zaczął szukać lekarza i znalazł, ale lekarz powiedział, że się boi iść; on nic nie wiedział o Powstaniu. Dopiero pod rewolwerem przyszedł i założył mi uciskowy opatrunek. W ten sposób zostałem od pierwszego dnia, dwie godziny po rozpoczęciu akcji, właściwie unieszkodliwiony kompletnie. Później już spędzałem Powstanie w łóżku szpitalnym, a to nie było zbyt miłe, jak się później okazało. Dlatego że przeniesiono mnie do Szpitala Maltańskiego na Senatorskiej, tu gdzie w tej chwili jest ambasada belgijska; to była przed wojną Resursa Kupiecka i to zostało zamienione 6 września 1939 roku na szpital wojskowy zorganizowany przez kawalerów maltańskich. Tam mnie zaniesiono, tam mnie zaszyto, klamerki założono na tym postrzale, i do łóżka, oczywiście. Huk, strzelanina; jakiś czołg się niemiecki zjawił i ostrzelał fronton tego budynku, więc tam się wszędzie sypało. Ale Niemcy tam się nie mogli utrzymać i ten czołg i trochę Niemców, którzy byli niedaleko, wycofali się. Przedtem miałem bardzo nieprzyjemne przejście. Dwa dni leżałem w głównym gmachu Szpitala Maltańskiego; tam się mną opiekowano. W bardzo byłem złym stanie, nie bardzo potrafili tę krew tamować; strasznie dużo krwi straciłem. Trzeciego dnia przenieśli nas do oddziału Szpitala Maltańskiego, który w sąsiednim domu zorganizowano. Zupełnie nowy, salki czyściutkie, posłania zupełnie nowe – tam mnie położono. Pierwszy dzień był spokojnie, drugi już były ostrzeliwania ze strony samolotów, a trzeciego dnia zniesiono nas do piwnic, bo już nie można było wytrzymać na drugim piętrze w tym szpitaliku. Siódmego sierpnia zaczęliśmy się orientować, że Niemcy się zbliżają, że jednak nasze oddziały nie wytrzymują natarcia. W pewnym momencie wbiegła do piwnicy moja bardzo dobra znajoma koleżanka z konspiracji i z terenu katolickiego, Teresa Krassowska, która była jednocześnie oddziałową siostrą Szpitala Maltańskiego, i powiada do mnie: „Słuchaj Wacek, tu niedługo będą Niemcy. Oni rozstrzeliwują wszystkich rannych, tak że musimy się przygotować na najgorsze, ale ja będę próbować ratować was”. Było tam jeszcze trzy czy cztery sanitariuszki, bo kilkunastu rannych tam leżało. W pewnym momencie słyszę stukot podkutych butów na schodach, wpadają Niemcy. „Aaa, polnische Banditen!” – i jeden wyciąga granat. Ja myślę: zaraz rzuci. A tymczasem Teresa Krassowska wskoczyła na stołek – to była postawna ładna dziewczyna, w czepku pielęgniarskim, ale z krzyżem maltańskim nad czołem – i zaczęła spokojnym głosem po niemiecku mówić, że to są chorzy Szpitala Maltańskiego, Szpital Maltański ma charakter międzynarodowy, tam leżą też ich ranni koledzy, wobec tego ona prosi, żeby pozwolono nas przenieść do głównego gmachu, bo tu się wszystko pali… Jakby nie zauważała tego granatu. I ten Niemiec musiałby rzucić granat, ale prosto w nią. I nie rzucił, cofnął się. W pewnym momencie wszedł niemiecki oficer i powiedział, że wolno nas wyprowadzić do głównego gmachu. To było łatwo powiedzieć. Ja miałem prawie czterdzieści stopni gorączki, ale chodziłem. Trzeba powiedzieć, że miałem zdrowe nogi; szereg kolegów było rannych w nogi, a tu były tylko trzy siostry. Wobec tego wstałem – byłem tylko w koszuli, boso – i chwyciłem się siostry Teresy za jedną rękę, ona dźwigała ciężkiego mojego kolegę, rannego w nogi… Te dziewczyny naprawdę wyniosły wszystkich. Ja nie mogłem już od nich wymagać, żeby mnie niosły; tylko troszeczkę się trzymałem Teresy, żeby się nie przewrócić. W ten sposób wyszliśmy na skwer przed Szpitalem Maltańskim (dotąd ten skwer jest) i skierowaliśmy się w kierunku wejścia do głównego gmachu szpitala. Na podwórzu szło przed nami też kilku rannych. Pamiętam taki widok – szedł jakiś ranny z wyciągiem na rękę, taką podniesioną, i w pewnym momencie tak jakby chciał podlecieć do góry – i upadł, bo jakaś kula go trafiła. Wreszcie po tym szkle, boso, doszedłem do najbliższej sali szpitalnej na parterze. Ktoś podstawił mi krzesło, usiadłem; właściwie nie bardzo byłem przytomny. W pewnym momencie straciłem przytomność i obudziłem się w takiej sytuacji, że leżę na materacu pod oknem, blisko nade mną stoi esesman i strzela w okno, a mnie coś parzy po rękach. Okazało się, że niektóre łuski z karabinu maszynowego, właściwie z peemu, padają mi na rękę i parzą. Ale właściwie byłem wtedy w takim stanie, że to mnie nawet zupełnie nie przejmowało, bo ciągle traciłem przytomność. Po pewnym czasie Niemcy uciekli, zostali wyparci przez nas, i w pewnym momencie wpadli akowcy. Wówczas Teresa Krassowska przeniosła mnie na piętro, bo powiada: „W takiej sytuacji trudno, żebyś tutaj leżał”. Przeniosła mnie na piętro. Za parę minut, może za pół godziny, może za godzinę – nie bardzo się orientowałem – jest straszny szum, huk, dlatego że na salę na dole wpadli znowu Niemcy i wtedy towarzystwo się strzelało nad łóżkami rannych.Na tym, że nas nie zlikwidowano, mimo że jednak w tym czasie wszystkie szpitale były likwidowane, zaważyło wstawiennictwo rannych Niemców. Było tam około dwudziestu rannych Niemców z początku wybuchu Powstania; był to szpital wojskowy prowadzony przez kawalerów maltańskich, wobec tego traktowano ich dobrze, zgodnie z konwencją genewską o jeńcach wojennych. Oni zażądali od dowódcy SS tego odcinka, żeby nie likwidował tego szpitala, żeby nas nie rozstrzeliwano. On dał im słowo honoru i dotrzymał. Po dwóch dniach przechodzenia szpitala z rąk do rąk wpadł jakiś oddział ukraiński w mundurach niemieckich. Kazali ludności cywilnej, która była w tym szpitalu, i całemu personelowi nas wszystkich wynosić przed budynek. Jeżeli ktoś był niesiony na noszach, ustawiano na noszach; niektórzy byli niesieni po prostu na drzwiach. Ja miałem ten luksus, że Teresa dała dwie osoby ze swojego oddziału sanitarnego, żeby mnie transportowali. Postawili przed szpitalem na noszach, a tutaj jest taka sytuacja, że nasi atakują i strzelają w naszym kierunku, Niemcy atakują i strzelają w kierunku naszych, i coraz to ktoś z nas jest ranny. Po pewnym czasie uspokoiło się i pułkownik Sztrall, komendant Szpitala Maltańskiego, lekarz, powiedział, że on chce nas przenieść do Szpitala Ujazdowskiego, bo to jest w zasadzie tylko oddział Szpitala Ujazdowskiego wojskowego, i żeby Niemcy na to pozwolili. I oni się zgodzili – przepuścili całą kawalkadę przez Park Saski i na rogu Kredytowej i Marszałkowskiej oddali w ręce powstańców. W ten sposób znalazłem się w Śródmieściu. To przenoszenie nie było takie bezproblemowe, dlatego że coraz to zjawiali się jacyś esesmani czy Ukraińcy, trudno powiedzieć, i wyciągali z noszy kogoś, kogo poznali, że był w AK – i rozstrzeliwali. Pamiętam, że miałem straszną gorączkę, ciągle traciłem przytomność; w pewnym momencie otwieram oczy i widzę olbrzymią dziurę w domu na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, z której wystaje polska chorągiew. Wtedy znowu straciłem przytomność. Obudziłem się dopiero, jak zostały moje nosze wniesione za barykadę na ulicy Kredytowej i w ten sposób znalazłem się w Śródmieściu. Później już co się jeden szpital zawalił na głowę, to byłem w drugim. W jednym ze szpitali byłem dłużej – na Chmielnej, gdzie mi zrobiono operację. Wypuszczono ropę z opłucnej, gdzie się zbierała w międzyczasie, bo to się wszystko zapaprało, zapaskudziło, i trochę mi się zaczęło lepiej robić. Na Chmielnej 36 był dawny szpital położniczy doktora Webera; później to był szpital AK i dokąd on się nie zawalił na głowę, to było zupełnie nieźle. Tam cały szereg ludzi mnie odwiedzało, bo kursowała poczta harcerska. Wiedziałem, że do mojej żony nie dojdzie na Ochotę, ale chciałem, żeby wiadomość doszła do ciotki, do kogoś z moich znajomych, żeby mi tutaj trochę pomogli, bo przecież byłem w jednej jedynej koszuli, okropnie zakrwawionej; nic poza tym nie miałem na sobie. Odwiedzało nas szereg osób. Między innymi była taka organizacja katolicka dziewcząt, „Ósemka”, kierowana przez Marię Okońską. Później, jak ksiądz Wyszyński został kardynałem i prymasem, one się zajmowały ślubowaniami jasnogórskimi, ale wówczas to był taki luźny związek i one mnie odwiedzały, przynosiły kompoty, bardzo sympatycznie się zajmowały. Jeden z moich znajomych przyniósł mi ubranie i pantofle, co było niesłychanie dla mnie ważne, bo liczyłem się z tym, że trzeba będzie kiedyś wstać i gdzieś przejść, bo przecież tutaj ciągle się wszystko sypie na głowę. To był już okres, kiedy bardzo bombardowano Śródmieście.

  • Pan tam został już do końca Powstania?

Byłem do końca Powstania, ale nie tam. Przeszedłem przez barykadę w Alejach Jerozolimskich, dlatego że większość zdziesiątkowanego naszego oddziału ze Starówki, kompanii harcerskiej i innych oddziałów batalionu „Gustaw”, mieściła się po południowej stronie Alej Jerozolimskich, więc ja chciałem tam się dostać. Jednej nocy przeszedłem tam, a to było o tyle niebezpieczne, że nie mogłem się schylić i skryć, a ciągle ta barykada była ostrzeliwana. Ale seria poszła za mną, seria poszła przede mną, a mnie nie trafili. Później byłem już do końca Powstania w różnych pomieszczeniach bardziej lub mniej zbliżonych do szpitala. Jakiś czas byłem w piwnicy przy szpitalu pułkownika Bętkowskiego na Wspólnej 27. Później nastąpiła kapitulacja. Ostatni raz poszedłem na Wspólną 51, gdzie było nasze rodzinne mieszkanie, własność mojej ciotki, skąd chodziliśmy do szkół. Tam zabrałem, co się da, żeby można się było w coś ubrać, idąc do niewoli. Na wyjście z ludnością cywilną nie miałem sił, bo jeszcze się ze mnie ropa lała kompletnie. Zabrałem jakieś stare palto, ale jeszcze ciepłe bardzo, i ubranie jakieś. Kazano założyć biało-czerwone opaski i zaprowadzono nas na róg Poznańskiej i Alej Jerozolimskich, gdzie stały karetki wojskowe niemieckie; SS to obsługiwało. Wtedy, pamiętam, poszedłem do karetki; dwóch Niemców zasalutowało mnie i mnie ułożyło w karetce, co było zupełnie dla mnie zaskakujące. Jechaliśmy do Niemiec pociągiem sanitarnym. Pan von dem Bach taki gest zrobił, że rannych w dobrych warunkach [przewożono] i dostaliśmy na drogę wyżywienie rannego żołnierza niemieckiego.Pamiętam – jak opuszczałem Warszawę, to Warszawa się paliła, bo przecież Niemcy podpalali jeszcze te domy, które zostały. Wtedy gdzieś w okolicach Pruszkowa z trudem ołówkiem napisałem kartkę do mojej rodziny, a szczególnie do żony. Sądziłem, że ona jest w majątku mojego stryja w okolicach Skierniewic i tam zaadresowałem kartkę. Szli jacyś ludzie wzdłuż toru kolejowego; zawinąłem kawałek suchego chleba, który tam gdzieś leżał, w tę kartkę i rzuciłem w kierunku ludzi. Zawołałem: „Dostarczcie adresatowi!” i odpowiedź usłyszałem: „To się wie!”. Ta karta dotarła do paru dniach do Kępiny, majątku mojego stryja, i dostała się do rąk mojej żony, która tam też wylądowała. Żona koniecznie chciała iść ze mną do Powstania, ale była w piątym miesiącu ciąży i ja nie mogłem się na to zgodzić. I dobrze, że się nie zgodziłem.Jechaliśmy przez Kutno, Poznań, i zbliżaliśmy się do Berlina. Berlin się palił, były naloty alianckie. Pociąg gdzieś puścili na boczny tor i stał dłuższy czas na jakimś małym dworcu kolejowym w okolicach Berlina, a myśmy słyszeli bombardowanie Berlina i widzieliśmy olbrzymie pożary w Berlinie. Rano pociąg ruszył; znowu jakiś czas jechaliśmy, znowu Niemcy powiedzieli, że niedaleko jest jakieś bombardowanie i pociąg został skierowany na boczny tor do lasu. Tam nas przy polance wypuścili z wagonów; trochę żeśmy rozprostowali nogi i pod wieczór dojechaliśmy do Altengrabowa. To był obóz jeniecki międzynarodowy, obóz jeńców wojennych. Zrobili nam rewizję. Zabrali wszystko, co było wartościowe, a praktycznie biorąc wartościowych rzeczy myśmy nie mieli, i skierowali część ludzi do szpitali obozowych, a część po prostu do obozu, bezpośrednio. Mnie kazano z innymi iść jeszcze trzy kilometry do jakiejś wsi, gdzie była filia szpitala obozowego. Tam jeszcze raz zrobili mi rewizję. Byłem straszliwie zmęczony, ledwie trzymałem się na nogach. Nastała noc. Wpuścili nas do baraków; nie można było nic namacać. Ja się zwaliłem koło stołu i zasnąłem; już nie byłem w stanie dalej się poruszać. Następnego dnia zaczęło się normalne życie obozowe. Przede wszystkim ciągłe spisy, zarówno dla Niemców, jak i dla Czerwonego Krzyża – co było bardzo ważne, dlatego że to spowodowało jednak natychmiastową opiekę Czerwonego Krzyża i dostarczanie paczek dla jeńców, i leczenie. Z tym leczeniem było trudno, dlatego że wprawdzie mieliśmy lekarzy polskich i wtedy jeszcze siostry były też polskie, koleżanki, ale środków leczniczych dużo nie było. Trochę zaczęli nam pomagać inni jeńcy, jeśli chodzi o środki lecznicze, a nawet jeśli chodzi o wyżywienie; przede wszystkim bardzo oszczędnie i dobrze gospodarujący jeńcy z 1939 roku byli tam w tym obozie dobrze zainstalowani. W pewnym momencie mój stan zaczął się pogarszać. Ropa, która była w organizmie, jakoś nie chciała uciekać i dostałem bardzo dużej gorączki, zapalenia nerek. To już było bardzo niedobrze i lekarze nasi powiedzieli, że trzeba coś ze mną zrobić, dlatego że inaczej umrę, bo się zrobi kompletne zakażenie krwi całego organizmu. I wtedy zwrócili się do lekarzy angielskich, czy oni nie mają jakiś środków. Przyszedł taki gruby lekarz angielski, obejrzał; miał jakąś walizeczkę, wyciągnął z walizeczki jakiś zastrzyk, zrobił mi ten zastrzyk i powiedział: „Już będzie teraz lepiej”. Nie bardzo w to wierzyłem, a tymczasem następnego dnia przestałem mieć gorączkę. Oni już mieli penicylinę, tylko nie chwalili się tym przed Niemcami, ale nam pożyczyli. Ten zastrzyk mnie uratował.

  • I tam pan spędził już czas do końca wojny, tak?

Tam już byłem do końca wojny. To było o tyle ciekawe, że człowiek miał kontakt z całym szeregiem przedstawicieli różnych narodów – z Francuzami, z Amerykanami, z Anglikami, z Serbami, ze Słowakami, Belgami, Holendrami. Bardzo nam pomogli też Holendrzy. Holendrzy dla nas zebrali dużą ilość żywności, zanim myśmy dostali paczki Czerwonego Krzyża; to było bardzo dla nas ważne. Tak trochę te nacje poznawałem… Francuzi na mnie zrobili wrażenie wielkich egoistów. Oni dostawali masę paczek, byli właściwie bardzo dobrze zaopatrzeni, ale nie lubili pomagać. Bardzo nam pomagali Holendrzy i Belgowie. Anglicy czuli się w obowiązku pomagać – oni mieli duże możliwości, bo ich się po prostu Niemcy bali, ale pomagali w zakresie sanitarnym, medycznym. Było tam w tym obozie bardzo dużo Rosjan. Oni byli w warunkach strasznych, bo nie mieli podpisanej konwencji genewskiej; wobec tego nie dostawali żadnych paczek Czerwonego Krzyża i nie mieli opieki Czerwonego Krzyża. Niemcy się zupełnie z nimi nie liczyli i oni po prostu w tej części obozu, gdzie byli, z głodu umierali. To było straszne. W namiotach mieszkali. Myśmy mieszkali w stajniach po koniach – to były jednak budynki, a oni mieszkali w namiotach, więc marzli. Nie mieli się czym okryć. Nie mieli co jeść, bo dostawali tylko rację niemiecką, to znaczy niewielki kawałek chleba, może dwadzieścia deka chleba czarnego, trochę marmolady, miskę zupy, rano i wieczorem jakieś gorące ziółka zaparzone – paskudne były. Na tym nie można było żyć. Myśmy mieli jednak sytuację dużo lepszą, ponieważ dostawaliśmy paczki Czerwonego Krzyża, plus osobno różne takie przydziały jak ryż, cukier, konserwy mięsne, jajka sproszkowane i mleko w proszku. Z tego myśmy sobie gotowali na specjalnie skonstruowanych z puszek, tylko w obozach, takich maszynkach, gdzie się paliło, gdzie można było rozdmuchiwać ogień i dawać ciepło, które dosyć szybko zagrzewało te zupy, któreśmy robili. Tak że myśmy nie byli głodni. Natomiast nam były potrzebne witaminy – marchew, brukiew surowa, takie rzeczy, dlatego że mieliśmy tylko gotowane, sterylizowane wyżywienie. Te witaminy dostarczali nam żołnierze, właściwie często oficerowie radzieccy, którzy angażowali się do pracy na zewnątrz; Niemcy część tych jeńców radzieckich brali do prac, głownie polowych. Oni mogli wyjść i przynosili różne takie zieleninki, a także drzewa do opalania tych maszynek skonstruowanych do gotowania. One były świetne, te maszynki! To był genialny wynalazek. Dzięki temu myśmy mogli sobie gotować zupełnie niezłe jedzenie. Natomiast odwdzięczaliśmy się Rosjanom w ten sposób, żeśmy im dawali nasze wyżywienie, które dostawaliśmy od Niemców. Przede wszystkim duże miski zupy; ona była gorąca i stosunkowo najbardziej pożywna, bo chleba prawie nie było. W ten sposób myśmy ich ratowali też i oni bardzo chętnie nam przynosili [warzywa]. Tak że tu taka współpraca była. Natomiast traktowanie Rosjan przez Niemców było straszne. Pamiętam taką sytuację – myśmy dostawali w paczkach Czerwonego Krzyża duże ilości dobrych papierosów, takich jak „Camele” czy „Chesterfieldy”, a papierosy traktowało się w obozie jako monetę. Pajda chleba kosztowała pięć papierosów; były takie ceny. Taki Niemiec wachman – on się bardzo przymilał do mnie na przykład o to, żebym mu dał papierosy. Trzeba się było liczyć, że ten wachman mógł zrobić kuku, więc dawało im się od czasu do czasu tych pięć papierosów. Pamiętam – dałem mu pięć papierosów, on się uśmiechnął. W pewnym momencie widzę, że z tego obozu radzieckiego przez druty przechodzi jakiś człowiek, a im nie wolno było przechodzić do naszego obozu. Ten zerwał karabin, strzelił i trafił tamtego; nie wiem, czy go zabił, czy nie. O – myślę sobie – to ty więcej ode mnie papierosów nie dostaniesz. Takie było traktowanie, zupełnie inne, niż w stosunku do Europejczyków, w każdym razie wojsk alianckich. W obozie działo się dużo ciekawych jeszcze rzeczy. Przede wszystkim były najróżniejsze odczyty. Byli przecież profesorowie wyższych uczelni i jacyś specjaliści, i literaci, i były takie spotkania odczytowe, dyskusyjne. Przypominam sobie takie spotkania z Gałczyńskim. Gałczyński był jeńcem wojennym od 1939 roku i był zaangażowany jako dolmetscher, tłumacz w szpitalu jenieckim. On oddał olbrzymie usługi jeńcom szczególnie polskim, ale nie tylko, bo on potrafił przekonać Niemców, żeby trzymali całymi tygodniami w szpitalu – ktoś symulował chorobę, a Gałczyński dostarczał do tego danych, po to, żeby ci jeńcy nie byli wywożeni na tak zwane komenderówki. To znaczy – Niemcy mieli prawo jeńców wojennych, nie oficerów, wywozić do roboty w różnych przedsiębiorstwach swoich. Nieraz do bardzo ciężkich robót – do kopalni, do hut, do ciężkich budów. Tam było gorsze wyżywienie, rzadziej dostawali paczki, było gorsze traktowanie, bo nie we wszystkich małych obozikach byli przedstawiciele Czerwonego Krzyża, więc wyjazd na komenderówkę, to była niebezpieczna rzecz. Tutaj potrafił jakoś Gałczyński przekonywać tych Niemców i ochronił masę ludzi, szczególnie Polaków, ale nie tylko – również Słowaków, chyba nawet Amerykanów, chociaż Amerykanie mieli swojego dobrego męża zaufania, którego Niemcy się bali. Specjalnie wspominam Gałczyńskiego, dlatego że później różne się rzeczy o nim mówiło, ale uważam, że ten człowiek miał bardzo duże zasługi.Bardzo dobrze zapamiętałem koniec pobytu w obozie, uwolnienie. Słychać było front, z zachodu się zbliżał; ze wschodu też było słychać armaty radzieckie. W pewnym momencie komenda obozu zaprosiła do siebie mężów zaufania poszczególnych narodowości. Powiedziała, że oni zostawiają broń; zabrali część papierów, część papierów spalili i powiedzieli: „Nas już tu nie ma, musicie sobie sami zorganizować obóz, ale uprzedzamy, że tu krążą oddziały SS i mogą wam zrobić krzywdę. Tak że musicie się dobrze uzbroić i w razie czego bronić”.Oni wyszli, a tutaj zaczęliśmy organizować wewnątrz obóz. Wybraliśmy kogoś na komendanta, chyba to był jakiś Belg, i czekaliśmy, co będzie dalej. Tam było sporo Polaków z 1939 roku, a szczególnie popowstaniowych, i myśmy doszli do wniosku, że trzeba zorganizować polskie święto narodowe. To będzie trzeci maj, więc trzeba jakiś akcent stworzyć w tym zakresie. Uprosiłem jakiegoś księdza belgijskiego, żeby z tego tytułu odprawił mszę polową; polskiego księdza tam nie było. On się zgodził i mówi: „No to wracacie do domu”. Ja powiadam tak: „Wy, to wracacie. My nie wiemy, do jakiego domu my wrócimy”. I mu opowiedziałem, jak ja widzę sytuacje Polski – że dla Polski, to się wcale ta wojna, czy niewola, nie skończyła. Będziemy uzależnieni od Związku Radzieckiego; nie wiadomo, jak to będzie. On się bardzo tym przejął i pamiętam coś w rodzaju jego homilii, gdzie tę sprawę poruszył – że tu są tacy, którzy się cieszą, ale którzy są niepewni jutra, i tu powiedział o Polakach. Nam właśnie o to chodziło. Kończy się ta msza polowa, bardzo dużo jeńców różnych narodowości na to przyszło, patrzymy z daleka – jakieś wielkie samochody jadą szare. Myślimy sobie – jakieś nowe oddziały niemieckie, czy co? Zbliżają się, a tu białe gwiazdy są – Amerykanie. Radość olbrzymia, że są Amerykanie, a oni przyjechali i powiedzieli: „Słuchajcie, myśmy przyjechali, ale to już jest strefa radziecka, tak że kto chce z nami jechać, to proszę bardzo – są puste ciężarówki, wsiadajcie, bo my już tutaj nie wrócimy. Jutro na pewno, a nawet jeszcze dzisiaj wejdą wojska radzieckie”. Dali do zrozumienia, że pewnie część nas nie chce się spotkać z wojskami radzieckimi. I sporo osób, szczególnie tych ludzi, którzy bali się z różnych względów wracać, zabrała się z nimi do ich strefy, za Łabę, a tutaj myśmy zostali sami i czekamy, co będzie dalej. Następnego dnia widzę – wzdłuż obozu jedzie jakaś furka, na furce siedzi żołnierz. Przyglądam się – żołnierz na czapce ma czerwoną gwiazdę, ma karabin przewieszony przez ramię na parcianym pasie i pogania jednego konika. To był początek wjazdu wielkiej armii radzieckiej. Później zaroiło się nagle od nich, ale ten początek – to było kapitalne… Oni bardzo szybko uporządkowali obóz, zorganizowali wyżywienie i powiedzieli, że możemy sobie wracać do domu, jak chcemy. My prosiliśmy o jakiś transport. Mówią: „O nie, transportu nie mamy. Skąd, musicie sobie iść piechotą. A co? Nie macie tutaj transportu niemieckiego, to zabierajcie sobie Niemcom; my mnie mamy transportu”. Wobec tego myśmy się zorganizowali, rozdzieliliśmy resztki z paczek Czerwonego Krzyża na drogę – tego już bardzo mało było, bo w ostatnie tygodnie nie dochodziły wszystkie paczki – i ruszyliśmy w kierunku wschodnim. Tutaj właściwie nie mieliśmy żadnych trudności ze strony wojska radzieckiego, owszem, nawet miło rozmawiali – „A, Polacy, sojusznicy…” Jesteśmy w takiej wsi czy miasteczku Ludwigsfelde przy Berliner Ring od strony południowej. Ja nie mam już co jeść zupełnie, więc doszliśmy do wniosku, że trzeba do komendanta placu radzieckiego pójść i powiedzieć, żeby nam coś dali; przecież o głodnym pysku trudno dalej iść. Ja byłem w tej delegacji. On nas przyjął bardzo miło: „Oczywiście możemy wam pomóc, ale my też chcemy od was pomocy”. – „Co wy chcecie?” – „A bośmy nabrali tej swołoczy tyle, że nie ma kto tego pilnować, żołnierze są zmęczeni – czy wy byście przez całą noc nie popilnowali jeńców niemieckich?”. – My mówimy: „Dobrze, tylko wy musicie nam dać broń, bo przecież my broni nie mamy, a trzeba ich pilnować”. – „A oczywiście, damy broń i amunicję, i wszystko”. – Ja mówię: „Dobrze, ale tak samo my musimy dostać coś do jedzenia”. – „A tak, proszę bardzo”. Dostaliśmy duże przydziały żywności i prowadzą nas. Rzeczywiście – to jest wielki plac gdzieś i na tym placu sami oficerowie niemieccy, od generała w dół, z tymi wspaniałymi czapkami. Oczywiście to satysfakcję robi – no, nareszcie są w naszych rękach. Ale jacyś oficerowie wyższej rangi niemieccy podchodzą – „A, Polacy…” – tak się przymilają i tak dalej… Ja myślę sobie – czego oni chcą? A oni chcieli papierosa. Ja miałem papierosy, ale niby dlaczego Niemcom mam dawać? Jeden z moich kolegów palił akurat papierosa i takiego peta palącego się rzucił między tych Niemców. I ci pułkownicy, kapitanowie, wszyscy rzucili się na tego peta, zaczęli się odpychać, prawie bić o niego. To było tak zawstydzające – wyobrażam sobie, że nigdy by tego nie zrobił żaden oficer polski. Utkwiło mi to w pamięci, bo to było bardzo jakieś przykre i żenujące. Poszliśmy dalej, doszliśmy do drogi idącej w kierunku granicy, w kierunku dzisiejszych Słubic…

  • A ile osób z panem szło wtedy?

Myśmy rozbili się na grupy, ale to było kilkaset osób. Pamiętam, że już tak gdzieś za Berlinem na wschód… Berlin się pali, oni tam urządzają kompletne orgie – ci radzieccy żołnierze w Berlinie, co oni tam wyrabiali… To straszne rzeczy. Jesteśmy już zmęczeni, bo to się idzie dzień za dniem; widzę, że stoi jakaś ciężarówka radziecka, przy niej coś dłubią, reperują, jacyś żołnierze radzieccy. My pytamy: „Czy wy jedziecie w kierunku Polski?” – „A tak, jedziemy do Polski”. – „A możecie podwieźć?” – „A siadajcie, jest miejsce.” Więc myśmy – już tylko trzech było nas – wsiedliśmy. Pamiętam – mijamy most w Słubicach, to się nazywało Frankfurt nad Odrą – nie Frankfurt nad Menem, tylko Frankfurt nad Odrą – i przejeżdżamy przez most. Po drugiej stronie mostu stoi dwóch żołnierzy polskich w rogatywkach z orzełkami, ale orzełki mieli nie przedwojenne, ale już powojenne, z I Armii; karabiny na parcianych pasach, dwie chorągwie polskie przybrudzone mocno. Minęliśmy i ja tak myślę – wjeżdżam do Polski, ale jaka to będzie Polska, jeśli to będzie naprawdę Polska?Nie nawojowałem się za dużo, natomiast nacierpiałem bardzo dużo.

  • Co może pan powiedzieć o Powstaniu już po latach?

Było to troszkę różnie, bo zaraz po wojnie wydawało mi się, że jednak Powstanie nie było może konieczne i że zapłaciliśmy może za dużą cenę, jeśli chodzi o straty przede wszystkim w ludziach, już nie mówiąc o stratach materialnych, zniszczeniu Warszawy. Ale później, jak już zaczęliśmy się spotykać, zorganizowaliśmy sobie nasze środowiska, wymieniliśmy poglądy – coraz bardziej zostałem przekonany, że Powstanie było jednak konieczne, że nie mogło się obyć bez Powstania. Nie dlatego, jak niektórzy mówią, że młodzież, która była w oddziałach AK, nie wytrzymałaby i sama by doprowadziła do wybuchu Powstania, bo ja uważam, że w AK był jednak posłuch i rozkaz był rozkazem, i żadnego samorzutnego Powstania, w Warszawie w każdym razie, by nie było. Ale to nie znaczy, że ta młodzież nie chciała tego Powstania. Młodzież uważała, że musi zapłacić Niemcom za te pięć lat upokorzenia, jakie Polska przeszła, za pięć lat zniszczeń, pięć lat mordów... Młodzież uważała, że powinno wybuchnąć Powstanie. Natomiast mnie tutaj przekonał w dużej mierze później Okulicki. On przyjechał z Londynu z przekonaniem, że nikt Polakom nie pomoże, że Polakom grozi siedemnasta republika i że tylko w rękach Polaków leży własne ocalenie. Dlatego, jak on powiedział, trzeba rozpalić taki stos, trzeba rozpalić taki ogień, żeby zobaczył go cały świat, i Powstanie powinno być takim ogniem. I rzeczywiście – Powstanie było takim ogniem, i świat zobaczył ten ogień. Co najważniejsze, wydaje mi się – takie moje przekonanie chyba potwierdzone w książce Daviesa – że tego ognia przestraszył się Stalin. On doszedł do wniosku po Powstaniu, bo nie przed Powstaniem, że mieć w ramach Związku Radzieckiego taki kraj, jak Polska, to jest niebezpiecznie. Jest duże ryzyko; lepiej, żeby to był kraj pozornie wolny pod protektoratem Związku Radzieckiego, ale nie wewnątrz Związku Radzieckiego. I to nas uratowało, prawdopodobnie, przed siedemnastą Republiką. W związku z tym wydaje mi się, że mimo wszystko, cena, jaką zapłaciliśmy, może nie jest tak bardzo za wysoka. Ona jest olbrzymia, dlatego że straciliśmy większość młodej polskiej inteligencji, wykształconej i wychowanej w dwudziestoleciu niepodległości. To była wspaniała inteligencja, wspaniała młodzież; ona w większości zginęła, zapłaciła swym życiem za to, żeby Polska nie była siedemnastą Republiką. To się mści do chwili obecnej iem naprawdę wybitnych ludzi, wybitnych przywódców. Taka jest moja ocena, ale wydaje mi się, że chyba Powstanie było koniecznością. Jeszcze bardziej mnie do tego stwierdzenia przekonał właśnie Norman Davies w swojej książce.

  • Czy był pan w jakiś sposób represjonowany ze względu na swoją przeszłość?

Byłem, ponieważ byłem związany z „Tygodnikiem Warszawskim”. Byłem w tak zwanej „kolumnie młodych” „Tygodnika Warszawskiego”. Wtedy redaktorem naczelnym był Braun Jerzy i była tak zwana „kolumna młodych”, młodzieży, która zaczęła pisać. Jak zamknęli „Tygodnik Warszawski”, wtedy zostałem aresztowany, nie na długo, na sześć miesięcy; później zostałem zwolniony. Nie mogli mnie zarzucić specjalnie nic, jeśli chodzi o bieżącą działalność, natomiast bardzo mnie męczyli, prowadzili śledztwo, co do mojej działalności, działalności moich kolegów, w Armii Krajowej – to ich interesowało. Rozmowy w tej sprawie były bardzo nieprzyjemne.

  • Czym się pan zajmował po wojnie?

Po wojnie musiałem przede wszystkim wziąć jakąś pracę, bo nie było z czego żyć. Ja miałem żonę, dziecko, dwie babcie, to znaczy moją mamę i mamę żony, na utrzymaniu. Po pewnym czasie przyjechała też siostra żony; też trzeba było coś z nią zrobić, znaleźć jej posadę. I wrócił z obozu radzieckiego mój młodszy brat; on po pobycie w obozie koncentracyjnym niemieckim, jak weszli Rosjanie, dostał się też do obozu też koncentracyjnego, ale radzieckiego, i był tam gdzieś nad Wołgą. Wrócił dopiero rok po wojnie. Miałem kogo utrzymywać. Zacząłem pracować w Ministerstwie Aprowizacji i Handlu, gdzie były dosyć spore przydziały tak zwane UNRR-owskie na każdego członka rodziny; coś w formie żywności się dostawało i dzięki temu można było żyć, bo pensje, któreśmy dostawali, były śmiesznie małe.
Warszawa , 28 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch
Wacław Auleytner Pseudonim: „Gorayski” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion „Gustaw” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter