Tadeusz Sumiński „Leszczyc”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Tadeusz Stanisław Sumiński, pseudonim „Leszczyc”. Urodziłem się 1 kwietnia 1924 roku w Badurkach, w powiecie płockim.

  • Jaki był pana pseudonim?


Mój pseudonim to „Leszczyc” – to herb mojej rodziny, z którym wiąże się pewna anegdotka. Według niepotwierdzonych legend rodzinnych „Leszczyc” pochodzi z bardzo dawnych czasów, jest to jeden z najstarszych polskich herbów, w swoim rysunku ma bróg, to znaczy daszek, pod którym przechowywano siano. W herbie jest powtórzony ten daszek w klejnocie, czyli w górnej części herbu, ale daszek jest przewrócony. Legenda rodzinna, niesprawdzona jak większość legend głosi, że mój praszczur wojując z Krzyżakami schował się w schowku na siano pod daszkiem i usnął tak głęboko, że się obudził miedzy Krzyżakami, ale nie stracił rezonu, bróg przewrócił na Krzyżaków i uciekł. Stąd mój herb z przewróconym brogiem. Wiele lat później ja, jego potomek, wracałem z partyzantki, która operowała nad Bugiem – byliśmy ściągnięci w trybie alarmowym na Powstanie Warszawskie. Jechaliśmy na zarekwirowanych chłopskich wozach, byłem na pierwszym wozie i miałem stanowić coś w rodzaju ubezpieczenia. Jednak wskutek straszliwych zmęczenia usnąłem, ocknąłem się i usłyszałem, że nasz furman, który powoził wozem usiłuje porozumieć się z Niemcami, a oni się go o coś pytają i nie mogli się dogadać. Nie czekając dłużej wyskoczyłem z wozu, schroniłem się w koniczynie, która rosła nieopodal szosy i zauważyłem, że moi koledzy znikli. Wyskoczyli wcześniej i mogłem ich znaleźć w koniczynie. Zostawiłem na wozie karabin wobec czego wróciłem na wóz po niego i dołączyłem do moich kolegów. Tak więc, po około siedmiuset latach powtórzył się ten sam epizod - skutkiem zaśnięcia znalazłem się miedzy wrogami. To oczywiście anegdota, której nie sposób sprawdzić i która nie była ważna w moim dalszym życiorysie.

  • Ale zaważyła na tym, jaki pan wybrał pseudonim?


Tak. Do konspiracji wstąpiłem bardzo późno, z różnych powodów. Przede wszystkim dlatego, że byłem wysiedlony z terenu, gdzie mieszkałem i mieszkali moi rodzice na teren kieleckiego i tam nie miałem dobrych kontaktów konspiracyjnych. Spotykałem się z NSZ i to mi nie bardzo odpowiadało. Spotykałem się z AL-owcami, z GL-em, to odpowiadało mi jeszcze mniej. Wobec tego nie wstąpiłem do czasu przyjazdu do Warszawy do żadnej organizacji.

W efekcie tego do organizacji podziemnej wstąpiłem bardzo późno, bo dopiero w październiku 1943 roku. No ale wstąpiłem już do takiej organizacji, jaka mi odpowiadała, to znaczy do plutonu „Felek” kompanii „Rudy” Batalionu „Zośka”. Trudno było lepiej trafić, zresztą dostałem się do tego plutonu, mimo oporów niektórych członków tego plutonu, bo niektórzy uważali, że kogoś bez wyszkolenia i doświadczenia konspiracyjnego, nie można przyjąć. Zagwarantował mi swoją protekcję mój przyjaciel z lat dziecinnych i wziął mnie do swojej drużyny. W niej zostałem już do końca Powstania.

  • Jak nazywał się ten przyjaciel?


To było dwóch przyjaciół, stryjecznych braci: Wiesław Tyczyński „Olgierd” i Tadeusz Tyczyński „Pudel”, „Topora”. Tak się złożyło, że bardzo szybko wrosłem w towarzystwo nowych kolegów z konspiracji i bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem. Przede wszystkim z „Kubą”. „Kuba” Konrad Okolski był dowódcą plutonu i „spalił”, zdekonspirował kolejne swoje mieszkanie, on się stale przeprowadzał, był bardzo roztargniony i łatwo go było zdekonspirować. Straciwszy kolejne mieszkanie przeprowadził się do mnie. Mieszkałem wtedy w Alejach Niepodległości 165 mieszkania 2. Mało tego, że „Kuba” przybył do towarzystwa takich groźnych współlokatorów, to z kolei narzeczona „Kuby”, sanitariuszka Irena Kołodziejska, której ojca aresztowali i zabili na ulicy Warszawy, też straciła zameldowanie i przeniosła się do nas. I tak, w trójkę mieszkaliśmy w tym mieszkaniu przy Alejach Niepodległości, co owocowało licznymi kontaktami ze wszystkimi ważniejszymi ludźmi z plutonu, bo do „Kuby” garnęli się ludzie w sprawach służbowych non stop. Irena też miała rozległe kontakty konspiracyjne, tak że ruch u nas był wielki. Do tego stopnia, że „Kuba”, który był na fałszywych papierach (w kolejarskiej czapce chodził), jeden z lokatorów z tej klatki schodowej, na której mieszkaliśmy, kiedyś przyszedł, nie zastał „Kuby”, zastał mnie. Ten pan był troszkę na bani i powiedział: „Ja wszystko rozumiem, ja też jestem w konspiracji, ale to co wy wyprawiacie… jakieś podchorążówki u was, jakieś radiostacje, to naraża cały dom. Jakbyście się mogli trochę uspokoić”. Powiedziałem mu, że nie rozumiem, o co chodzi. Powiedziałem o tej rozmowie „Kubie”, jak tylko wrócił. „Kuba” poszedł do niego w tej kolejarskiej czapce i powiedział, że jest lojalnym pracownikiem kolei i wyprasza sobie jakieś takie aluzje. Ten pan ucichł, natomiast mieszkanie było dość niebezpieczne. Kiedyś był wielki „nalot” na cały blok, w którym udział brała żandarmeria niemiecka i lotnicy (bo lotnicy niemieccy byli często używani do funkcji pomocniczych przy akcjach policyjnych). Przyszli do naszego domu, mieszkaliśmy na parterze, co się okazało wielkim szczęściem, bo od piątego pietra zaczęli rewizję i legitymowanie lokatorów. Myśmy się wcześniej zorientowali, że coś jest nie w porządku, bo zapaliło się światło, a wtedy były ograniczenia korzystania z energii elektrycznej i domy miały w pewnych godzinach światło, a w innych światła nie było. No i nagle zapaliło się światło, kroki na klatce schodowej i okazało się, że jest rewizja w całym domu. Słuchałem radia, antena była rozpięta, słuchałem oczywiście Londynu, na stole leżał pistolet „Kuby”, granaty, a Irena miała torbę sanitarną. Na gwałt zaczęliśmy chować wszystko, co się dało. Torba Ireny nie chciała się zmieścić, mieliśmy skrytkę w podłodze, ale skrytka była za mała, żeby pomieścić tyle rekwizytów. Wobec tego torbę Ireny schowaliśmy pod łóżkiem, bo nie było lepszego sposobu, antenę oczywiście zwinęliśmy, radio zwinęliśmy, pistolet i granaty weszły do schowka. Wtedy wkroczyli Niemcy do nas, z piątego pietra dotarli do parteru. Był jeszcze problem, na jakie nazwisko jest zameldowany „Kuba”, bo Niemcy chodzili z książką meldunkową. „Kuba” zapomniał, na jakie nazwisko, bo oba nazwiska były fałszywe i oba komplety papierów były fałszywe, ale jakie? Był moment wielkich emocji, „Kuba” przystąpił do legitymowania się, wezwany przez tych Niemców, no i szczęśliwie trafił, na to nazwisko (zresztą nieprawdziwe), na które był zameldowany. Mieszkanie z „Kubą” samo przez się było bardzo niebezpieczne. Ja sobie z tego może zdawałem sprawę, ale bardzo się zaprzyjaźniłem z nim i z Ireną, byłem bardzo młody i lekkomyślny. Przychodzili do „Kuby” różni goście, miedzy innymi Maciek, dowódca kompanii, który przed naszym domem został aresztowany i słuch po nim zaginął, najpewniej został stracony.

  • Czym państwo zajmowali się w konspiracji przed Powstaniem?


Myśmy byli bardzo zajęci, mieliśmy bardzo mało czasu. W jaki sposób myśmy ten czas wykorzystywali do maksimum, jest dla mnie do dzisiaj zagadką. Przede wszystkim pracowałem jako robotnik w niemieckiej firmie jako tragarz po prostu. To była normalna praca, która zabierała sporo czasu. Poza tym konspiracja wymagała nieustannego szkolenia, ono było bardzo intensywne i zabierało masę czasu. Poza tym trzeba było z czegoś żyć, w tej firmie zarabiałem grosze i usiłowałem handlować, czym się dało, żeby zarobić jakieś niezbędne pieniądze do przeżycia. Poza tym, co wydaje się nieprawdopodobne, prowadziliśmy bardzo bujne życie towarzyskie. Każde imieniny, każde pełnolecia, bo to był okres, kiedy poszczególni koledzy kończyli dwadzieścia jeden lat (to wtedy było pełnolecie) urodziny i inne okazje czysto towarzyskie były pretekstem do imprez. Na tych imprezach piło się alkohol, ale nie nadużywaliśmy go, „Kuba” bardzo pilnował, żeby mu się towarzystwo nie rozpiło. Imprezy trwały od wieczora do białego rana, a to dlatego, że godzina policyjna nie pozwalała wyjść. A więc do białego rana tańczyliśmy przy jakimś patefonie. To były skromne biesiady, bo byliśmy biedni, ale był to bardzo radosny okres w moim życiu, bardzo szybko doroślałem. Poza tym, jeśli to może być zrozumiałe dla współczesnych warszawiaków – ja nigdy wcześniej nie mieszkałem w Warszawie, duże miasto mnie oszałamiało, ja się w tym dużym mieście nie umiałem zachowywać. Jak się wchodzi po schodach, to wiedziałem, ale w tych pierwszych dniach po przyjeździe nie bardzo wiedziałem, jak jeżdżą tramwaje, czy pałąk jest pochylony, czy stoi pionowo. Dopiero potem się zorientowałem, w którą stronę jedzie tramwaj. Miasta nie znałem absolutnie, bo nigdy w Warszawie nie mieszkałem.

  • Jak to się stało, że trafił pan do Warszawy?


Trafiłem tu dzięki tym przyjaciołom, o których mówiłem. To była przyjaźń, która łączyła nasze rodziny dosłownie od trzech pokoleń. Myśmy się spotykali, bo oni przyjeżdżali w czasie wakacji, albo jakiś świąt do moich rodziców i jak jeździłem do Warszawy z matką to się zatrzymywałem u tej rodziny. Tak więc miałem tych przyjaciół już od trzeciego pokolenia. Bardzo mi się oni przydali i bardzo mi imponowali.

To byli chłopcy trochę starsi ode mnie, mieli już matury, byli po tajnej szkole podchorążych. Ja nie mogłem być podchorążym, bo nie miałem matury, byłem bardzo opóźniony wskutek moich wcześniejszych historii okupacyjnych. Zacząłem konspirację w randze prostego strzelca, prostego szeregowca. Byłem jednak bardzo intensywnie dokształcany. Instruktorzy, którzy nas uczyli to byli albo nasi rówieśnicy, albo trochę starsi. Były wykłady z teorii walki piechoty, z minerki (bardzo ważne w tym okresie), z terenoznawstwa, z nauki o broni i tak dalej. Było to bardzo intensywne szkolenie, które trwało do samego Powstania.



  • Proszę opowiedzieć o swoich losach przed Powstaniem. Gdzie zastał pana wybuch wojny?


Zastał mnie na wsi, w majątku ziemskim moich rodziców, to znaczy mojej matki, bo ojciec już nie żył. Dosłownie o godzinie chyba czwartej rano usłyszeliśmy armaty bitwy pod Mławą. W tym momencie stałem się dorosły. To brzmi jak w marnie napisanej powieści, ale poczułem się dorosły w momencie pierwszych huków armat w 1939 roku. Miałem wtedy piętnaście lat i byłem uczniem gimnazjum w Płocku – słynnej „Małachowiance”, słynnej, bo to jest najstarsza średnia szkoła w Polsce, ma ponad siedemset lat. Od tej pory zacząłem być traktowany jako człowiek dorosły. Ponieważ mój ojciec już nie żył i stałem się nieoczekiwanie głową rodziny. To trwało przez pierwsze dwa lata. Były różne przygody, majątek został skonfiskowany przez Niemców i zostałem zmuszony do pracy jako robotnik rolny, ale służba, robotnicy, którzy wcześniej pracowali u moich rodziców ochraniali mnie, jako bardzo młodego i bardzo szczupłego chłopca, chronili mnie i jak Niemcy gonili do cięższych robót to mnie osłaniali. To trwało do 1941 roku, kiedy w nocy zostaliśmy brutalnie wysiedleni przez obóz przejściowy dla wysiedlanych w Działdowie, bo do tego momentu mieszkaliśmy na terenie majątku. Ten majątek był na terenie Rzeszy – to bardzo ważne, bo wiadomo, że Polska w części niemieckiej była podzielona na Reich i Generalne Gubernatorstwo. Nasz majątek był na terenie Reichu i z niego zostaliśmy wysiedleni do Generalnej Guberni. Potem znaleźliśmy się na wsi kieleckiej, w majątku państwa Kozłowskich, tych samych, z których pochodzi późniejszy minister spraw wewnętrznych, był on wtedy dzieckiem młodszym ode mnie. Państwo Kozłowscy potraktowali nas bardzo dobrze, na zasadzie pełnej równości towarzyskiej, tym niemniej, ten mój okres dzieciństwa, do piętnastego roku życia, gdy w środowisku, w którym żyłem miałem pozycję niejako uprzywilejowaną, jako syn dziedzica ziemianina bardzo szybko się zmienił na całkiem inne relacje.

Już w Warszawie zacząłem od października 1943 roku konspirować, zacząłem się bardzo pilnie uczyć Warszawy, poza tym próbowałem się uczyć na kursach doszkalających, łapczywie chwytałem możliwości wszelkiego kształcenia. To był okres, kiedy młodzież mojego pokolenia świetnie się uczyła, profesorowie szkół średnich twierdzili, że nigdy nie mieli tak pilnych uczniów jak w czasie okupacji. Młodzież uczyła się żarliwie i nie bacząc na wszystkie związane z tym trudności i niebezpieczeństwa, bo szkolnictwo było jak wiadomo nielegalne. Traktowali uczenie się jako część oporu. Pracując i usiłując się uczyć na legalnych kursach i bardzo intensywnie szkoląc się na konspiracyjnych kursach zostałem skierowany do partyzantki. W mojej kompanii, która bardzo intensywnie uczyła się wszelkiej wiedzy związanej z wojskiem uznano, że poszczególne plutony muszą przejść szkolenie partyzanckie. Myśmy wyjechali w lasy do puszczy kurpiowskiej do regularnej partyzantki, to było w 1944 roku, na miesiąc przed Powstaniem. Tam pierwszy raz byłem w ogniu, bo trafiliśmy na patrol niemiecki z którym się postrzelaliśmy i mieliśmy dwóch rannych. To było moje pierwsze zetknięcie z walką ostro prowadzoną. Na kilka godzin przed Powstaniem Warszawskim zostaliśmy w trybie alarmowym ściągnięci z lasów wyszkowskich do Warszawy.

Nasz powrót następował już w warunkach wycofywania się armii niemieckiej. Słychać było kanonadę artylerii sowieckiej, bo oni zbliżali się do Warszawy. Niemcy wysadzali tory, żeby utrudnić im przesuwanie się w kierunku Warszawy. My załadowaliśmy mundury i broń na wozy konne, które wcześniej zabraliśmy z jakiegoś niemieckiego majątku i wysłaliśmy do Warszawy. Po prostu zatłoczonymi przez wycofujących się Niemców transportowcami wojskowymi pojechały nasze wozy z bronią, amunicją i mundurami (bo myśmy byli w polskich mundurach, można je było kupić na bazarze). To były różne mundury, ja miałem na przykład bluzę oficerską po oficerze, który siedział o oflagu. Taka bluza by mi nie przysługiwała, także gwiazdki musiałem odpruć, ale mundur był imponujący. Spodnie zielone kupiłem Za Żelazną Bramą, buty kupowaliśmy przeważnie kradzione z magazynów niemieckich, miałem włoskie, piękne buty.

  • Czyli sprzęt pojechał wozami, a panowie jak się przemieszczali, grupą?


Przemieszczaliśmy się na piechotę, pomijając ten incydent z wozami, gdy ja haniebnie zaspałem, to szliśmy potem na piechot, przez tereny, które były już przepełnione uciekinierami ze wschodu, uciekinierami z armii niemieckiej. Było mnóstwo Węgrów, białych Kozaków, tych, którzy po stronie niemieckiej występowali. My między tymi oddziałami przemykaliśmy w cywilnych ubraniach, ale z bronią (cięższa broń została załadowana na wozy i przyjechała do Kobyłki, a potem z Kobyłki kolejką wąskotorową do Warszawy). Zdarzył się nieprzewidziany incydent. Kwaterując we wsi, jedliśmy jakąś jajecznicę (to był 26 lipca, pamiętam tą datę tak dokładnie, bo to były imieniny naszej sanitariuszki Anny, w której byłem bardzo zakochany). Wszyscy, którzy przychodzili do tego gospodarstwa, byli przez nas zatrzymani, mówili nam, że we wsi są Kozacy. Nasz śmiały dowódca postanowił, że spróbujemy ich rozbroić. Poszedł do tej wsi po cywilnemu, ale z pistoletem za pasem, nawiązał rozmowę z tymi Kozakami i powiedział im, że można kupić wódkę, bimber i jak któryś pójdzie z nim, to on im pokaże, gdzie go można dostać. Grupka Kozaków zgromadziła się wokół niego i słuchali opowieści o tej wódce, ale niestety jeden z Kozaków zobaczył, że „Kuba” ma za pasem pistolet, zaszedł go od tyłu i skoczył mu na głowę. Jednak „Kuba” to był chłopak nieułomek - strącił go i zaczęli strzelać jedni i drudzy. Dla bezpieczeństwa „Kuba” wziął dwóch chłopaków ze stenami. Ci wyskoczyli i zaczęli pruć ze stenów, a „Kuba” szybko się wycofał z tego podwórza i dotarł do nas. Natychmiast alarm, okazało się, że ci Kozacy, którzy zauważyli „Kubę” i słusznie się spodziewali, że jest nie sam wsiedli na konie i zaczęli nas szukać. Uratował nas prawdopodobnie jakiś pastuszek, który pasł krowy w jakimś pobliskim zagajniku. Przeszliśmy do takiego rzadkiego zagajnika i na dobrą sprawę było nas widać, a jakiś pastuszek spytany przez Kozaków: „Gdzie poszli ci bandyci?”, pokazał im odwrotną stronę. Wobec czego, te watahy Kozaków, galopując na koniach tuż obok naszego zagajnika, nie zauważywszy nas, zaczęli szukać wokół, nikogo nie znaleźli. Potem dowiedzieliśmy się, że zbili tego gospodarza, u którego cały incydent miał miejsce. Nasz łączniczka, która miała imieniny, która była z „Kubą” po cywilnemu ubrana, jak się wywiązała strzelanina, skoczyła w pole. To był okres żniw i schroniła się w takiej stydze snopków zboża. Niesamowite przeżyła emocje, kiedy Kozacy przyjechali brać te snopki zboża dla koni. Sąsiednią stygę rozebrali, a jej nie znaleźli. Dowiedzieliśmy się, że nie złapali tej dziewczyny, o czym donieśli nam mieszkańcy wsi.

  • Dołączyła do was później?


Tak, dołączyła w bardzo niezwykły sposób. Wyszła na szosę, którą jeździły samochody niemieckie, i zatrzymała pierwszy samochód jadący do Warszawy. To była bardzo ładna dziewczyna i podwieźli ją.

  • Gdy szliście tymi wsiami, było zamieszanie, bo Niemcy się wycofywali. Czy cywile mieli takie przekonanie, że wojna się kończy?


Że kończy się okupacja niemiecka, to na pewno, bo przecież Niemcy zwiewali. Wiadomo jednak było, że idzie Armia Czerwona, co to znaczyło wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, ale to nie był koniec wojny dla nas na pewno.

  • Kiedy doszliście do Warszawy?


Doszliśmy w końcu lipca do miejscowości Kobyłka, gdzie była zostawiona broń i mundury. Wsiedliśmy do kolejki wąskotorowej i tą ciuchcią przyjechaliśmy do Warszawy. Już słychać było artylerię sowiecką, już było bombardowanie przez lotnictwo sowieckie i wiadomo było, że coś się stanie.

  • Do jakiej dzielnicy zostaliście skierowani, gdzie było miejsce zbiórki?


Dwa dni przed Powstaniem byliśmy na punktach alarmowych, w małych grupkach – w mojej było chyba kilka osób. Wywoływaliśmy fotografie z bazy leśnej, wszystkie one niestety przepadły, jak ja bym chciał mieć fotografie z tego okresu… Wszystkie zostały spalone w czasie Powstania Warszawskiego. Byliśmy rozmieszczeni w mieszkaniach prywatnych i to był już stan ostrego pogotowia. Nie wolno było wyjeżdżać z Warszawy, nie wolno było oddalać się od punktów koncentracji i tak było do 1 sierpnia.

Wtedy dostaliśmy rozkaz przejścia na Wolę do fabryki Kamlera, to było miejsce koncentracji. W tej fabryce była koncentracja całej grupy „Radosława”, głównie Batalionu „Zośka”, „Parasol” był obok, w Monopolu Tytoniowym. Cały Kedyw był zakwaterowany na Woli, ponieważ decyzją dowództwa Powstania tam znajdowało się naczelne dowództwo Armii Krajowej i przy nim zgromadzono wyborowe oddziały: „Zośka”, „Parasol”, „Pięść” i inne. Z wyjątkiem „Baszty”, która też był zaliczana do najlepszych oddziałów, ale początkowo była skierowana na Mokotów, a jak zmieniono plan, że dowództwo AK będzie jednak na Woli, to pułkownik „Daniel”, dowódca Mokotowa nie puścił już „Baszty” i została do końca na Mokotowie. Poza tym cały Kedyw był na Woli w fabryce. Mój pluton, który przybył na to miejsce zgromadzenia, był prawie bezbronny, ponieważ nasza broń, która jechała wozami, utknęła po drodze. Po prostu Powstanie ją zaskoczyło i myśmy wylądowali bez broni. Sąsiednie oddziały podzieliły się z nami resztkami, nadwyżkami broni, ale to było śmieszne. Pamiętam, dostałem granat i nic więcej. To nie trwało długo, to dotyczyło tylko mojego plutonu. Wiedzieliśmy mniej więcej, którędy ten wóz z naszą bronią będzie jechał, więc pierwszej nocy z 1 na 2 sierpnia nasz patrol poszedł tam i ten wóz odzyskał. Dozbroiliśmy się i byliśmy jednym z najlepiej uzbrojonych w czasie Powstania oddziałów.

 

  • Jakie były pierwsze dni na Woli?


Były bardzo radosne, byliśmy bardzo entuzjastycznie witani przez ludność cywilną w robotniczej Woli, która była też dzielnicą biedną i niesłychanie patriotyczną. Straciłem jednego z moich najbliższych przyjaciół już 3 sierpnia, Tadeusz Tyczyńskiego, który był dowódcą drużyny i zginął w natarciu na Gęsiówkę. Było kilka natarć na Gęsiówkę, jeśli państwo spotkacie się z informacją, że Gęsiówka była zdobyta 5 sierpnia to jest prawda, ale wcześniej było na nią kilka natarć. Już w pierwszych dniach Powstania zostaliśmy umundurowani w niemieckie mundury, słynne panterki, hełmy były zdobyczne na Niemcach, z wyjątkiem mnie, bo miałem dużą głowę, na którą niemieckie hełmy nie pasowały i dlatego miałem polski. Całe umundurowanie miałem niemieckie, łącznie z pasem, bagnetem, karabin miałem polski i z niego dobrze strzelałem.

2 sierpnia, przy ulicy Okopowej zdobyliśmy dwa czołgi, które jechały do remontu, bo miały lekkie uszkodzenia. Wjechały na pozycje plutonu „Alek”, a potem plutonu „Felek”, jechały wzdłuż muru cmentarza żydowskiego. Z drugiej strony była Gęsiówka, częściowo już tylko przez nas zajęta, a czołgi miały wolny przejazd, zostały obrzucone granatami, miedzy innymi gammonami, czyli granatami przeciwczołgowymi produkcji angielskiej, bardzo silnymi, jeden ważył kilogram, składał się z plastiku, czyli materiału wybuchowego podobnego do plasteliny i o właściwościach plasteliny, czyli można było doczepiać nowe grudki tej plasteliny, która okazała się silnym środkiem wybuchowym. Te czołgi zostały obrzucone najpierw przez „Alka”, a potem przez „Felka”, który schronił się za murami cmentarza. Kierowca pierwszego czołgu stracił panowanie nad kierownicą i wyładował na latarni, jest zresztą taka fotografia tego czołgu. Niemiecka załoga wyskoczyła, przesiadła się do następnego czołgu, który zawrócił i utknął paręset metrów dalej ciągle ostrzeliwany i obrzucany granatami. Utknął w małym domku, wbił się tam lufą i nie mógł się ruszyć. Niemców powstańcy wyłuskali, Niemcy dokształcili naszą początkowo niewprawną załogę czołgu, to były czołgi typu Pantera. Udało się je uruchomić. Uruchomił je majster samochodowy mieszkający gdzieś na Woli, świetny fachowiec, za co dostał Krzyż Zasługi, zdaje się, że od generała „Bora”.

  • Tak, to był chyba pierwszy Krzyż Zasługi przyznany w czasie Powstania.


Chyba tak.

  • Czy te czołgi zostały wykorzystane w czasie ostatecznego ataku na Gęsiówkę?


Jeden, bo te czołgi się stale psuły. Nasz majster Łuniewski, mimo całej swojej fachowości nie bardzo umiał sobie z tym poradzić, nie miał części zamiennych. Wobec tego w czasie ataku na Gęsiówkę tylko jeden czołg brał udział, a drugi nie wiem, gdzie był. Ale czołgi bardzo nam się przydały, były z nimi różne przygody, bo one wypuszczały się bardzo daleko poza polskie linie, między innymi na szpital Świętej Zofii, gdzie do polskich stanowisk było bardzo daleko i gdzie te czołgi były bardzo przez Niemców ostrzeliwane. Niemcy mieli rację, ta pompa paliwowa była kaput i rzeczywiście była zepsuta. Czołg w najmniej przewidzianych momentach tracił moc silnika. Chłopcy, którzy jeździli w tych czołgach, mieli wiele emocji, bo żeby czołg uruchomić, trzeba było podnieść pancerz, podnieść klapę, dolać benzyny i jak to zrobić pod ostrzałem, na gruzach getta? Kierowca zaryzykował, powiedział: „Przeżegnaj się” i czołg ruszył, w ten sposób uratował nasze (nie „Zośkowe”) natarcie na szpital Świętej Zofii, bez tego czołgu chyba nie uszli by z życiem.

  • Czy w ostatnim natarciu na Gęsiówkę pana oddział brał udział?


Pamiętam te wydarzenia bardzo dokładnie, nawet szczegóły, które już mało kto pamięta. Gęsiówka była atakowano od strony ulicy Okopowej przez trzy plutony, na lewym skrzydle był mój pluton „Felek”, z prawej był pluton z kompanii „Giewonta”, na prawym skrzydle był pluton „Alek”. Atakowaliśmy drugą cześć Gęsiówki, która była za wysokim murem, po drabinach wchodziliśmy na mur i zeskakiwaliśmy z niego. Ja chyba jako drugi z niego zeskoczyłem. To nie bohaterstwo z mojej strony, po prostu tak się złożyło. Szliśmy wzdłuż bunkrów niemieckich, które były jeszcze obsadzone Niemcami, a właściwie „ukraińcami”, czołg zaczął strzelać po tych wieżach, raz przez pomyłkę strzelił do wieży, w której byli nasi. Jeden z kolegów został ranny. Czołg przejechał po niemieckiej barykadzie, z działa strzelał po wieżyczkach strażniczych i dojechał do samego końca Gęsiówki, a za nim szły nasze plutony. Dokładnie tego nie widziałem, bo byłem zdyscyplinowanym szeregowcem i jak mnie posadzono w jednej z wież, z której wyciągnęliśmy „ukraińca” i kazano obserwować przedpole, to ja się nie ruszałem, tak że nie mogłem spacerować i obserwować, co się dzieje. Opowiadano mi, że czołg dojechał do dowództwa niemieckiego, gdzie była dymiąca waza z zupą i ugotowany ryż. Skąd oni mieli ryż, to nie mam pojęcia, ale garnek ryżu wpadł w nasze posiadanie.

Pamiętam uwolnionych Żydów, było tak około czterystu Żydówek, ale głównie mężczyźni. Żydzi z Polski, Węgier, różnych krajów Europy, którzy powitali nas entuzjastycznie.

 

 

 

  • Co się z nimi stało?


Część dołączyła do nas, głównie do sekcji gospodarczych: do kuchni, noszenia zupy, takich mniej bojowych zadań. Część walczyła z bronią w ręku. Byli też mechanicy, którzy naprawiali czołgi, był fryzjer, który golił naszych oficerów, ale większość została po prostu rozpuszczona, zmieszali się z ludnością cywilną i cześć z nich wyginęła, ale niektórzy ocaleli.

  • Czy w pana oddziale znalazła się taka osoba, która potem z wami była przez całe Powstanie?


W moim oddziale nie, ale już w plutonie pancernym Batalionu „Zośka” był Żyd, który z bronią w ręku walczył razem z Polakami, poległ na Czerniakowie. Ja Żydów widziałem w czynnościach gospodarczych.



  • Trudno się chyba było porozumieć więźniom z Gęsiówki, skoro byli z krajów takich jak Węgry czy Grecja?


Tak.

  • W pana oddziale był również kolega, do którego zwracali się państwo: „Rożek”.


Tak, „Rożek” był osobliwą postacią, ponieważ stał się najpierw naszym jeńcem. 2 sierpnia zaatakowaliśmy szkołę przy ulicy Spokojnej 13, obsadzoną przez Niemców, którzy mieli jednego zabitego i poddali się.

Wzięliśmy osiemnastu Niemców, wśród których jeden okazał się Kaszubem mówiącym świetnie po polsku, który okazał chęć przyłączenia się do nas. Został przyjęty, ale niestety kilka dni później zdezerterował na terenie cmentarzy, prawdopodobnie przeszedł na stronę niemiecką i pokazał, gdzie są nasze pozycje. Zdradził nas. Drugi jeniec okazał się Alzatczykiem, nazywał się Roger Barlet i przystąpił do nas spontaniczne. Porozumienie z nim było możliwe tylko po francusku albo niemiecku. Miałem szczęście przypadkiem znaleźć się z nim w sytuacjach, w których on miał wiele kłopotów, bo na jakichś patrolach powstańcy go zatrzymywali, tłumaczył się po niemiecku i podejrzewali go, że to był Niemiec. „Rożek” był do końca z nami i żadną zdradą się nie zhańbił. Został ranny na Starym Mieście i po upadku Starego Miasta już go nie było. „Rożek” pięknie śpiewał, śpiewał takie sentymentalne piosenki francuskie. Zwłaszcza nasza sanitariuszka, zakochana bez umiaru w Andrzeju Morro, prosiła go, żeby śpiewał te sentymentalne francuskie piosenki. Nie wiem, na ile te piosenki były popularne we Francji, ale on bardzo ładnie śpiewał. Był ranny w ostatnich dniach na Starówce i w tych bombardowanych szpitalach zginął.

Na Woli toczyliśmy ciężkie walki, pamiętnym dniem był 8 sierpnia, kiedy Niemcy już bardzo silnie naciskali na oddziały powstańcze. Przewaga broni niemieckiej był druzgocąca – broni maszynowej, granatników, czołgów, samolotów, myśmy byli praktycznie bezbronni.

Pamiętam, 8 sierpnia duże niemieckie natarcie w rejonie cmentarzy uderzyło na cmentarz ewangelicki i żydowski. Mój pluton był na cmentarzu żydowskim, dowodził nim fantastycznie „Kuba”. Cofał wtedy swoją tyralierę, kiedy uznawał, że to konieczne, a w momencie krytycznym rzucił nas do ataku. Bezbłędnie wyczuł sytuacje. Pluton „Felek” zaatakował na prawym skrzydle naszej linii tak skutecznie, że zaskoczył Niemców, którzy w popłochu uciekali. Zdobyliśmy karabin maszynowy i granatnik bez strat, to było natarcie dokonane dzięki mistrzowskiemu dowodzeniu.

Chyba tego samego dnia powierzono nam obronę szkoły przy Spokojnej 13, tej samej szkoły, którą 2 sierpnia zdobyliśmy. Tam był już bardzo silny atak niemiecki, artylerii, pancerki krążącej wokół, ostrzał z armat. Sytuacja tam była dosyć trudna, Niemcy nas zaatakowali goliatami, oni byli na cmentarzu powązkowskim, a mu po przeciwnej stronie ulicy w czynszowych domach, które były nasza linią obrony. Słychać było głosy Niemców, warkot ich samochodów i czołgów, sytuacja była coraz trudniejsza, ale mój pluton trwał, mimo strat i rannych. Tam ranny został miedzy innymi „Anoda”. Trwało to do 11 sierpnia, wtedy przyszły pierwsze awanse. Dziś to brzmi mało poważnie, ale dla mnie to był wielka rzecz, bo pierwszy raz zostałem awansowany, dostałem kaprala, to było przed linią naszych żołnierzy wymienione, słyszała to dziewczyna, w której się kochałem i to była bardzo ważna okoliczność, która nas na duchu podniosła. Nasza euforia nie trwała długo, ponieważ był bardzo silny ostrzał artylerii z niemieckiej pancerki i wyraźne przesuwanie się niemieckiej linii do naszej linii obronnej. Wpuszczali nam goliaty o potwornej sile wybuchu. Były one małym czołgiem kierowanym drutami przez jednego Niemca i robił potworne zniszczenia, od jego wybuchu zapadały się kamienice. Mimo to pluton trwał, nie wycofywał się z pozycji do czasu, gdy dostaliśmy taki rozkaz. Rozkaz wycofania przyniosła nie nasza łączniczka, tylko łączniczka ze Starówki, która nie wiem w jaki sposób znalazł się na Woli i otrzymała polecenia zaniesienia rozkazu opuszczenia pozycji. Nie znała naszego położenia, dość długo błądziła, w efekcie rozkaz przyszedł mocno spóźniony. Odebrał go „Kuba” i natychmiast ściągnął wszystkie posterunki. Okazało się, że godziny decydowały w tym wypadku i kiedy „Kuba” zarządził wycofanie, Niemcy już byli na cmentarzu żydowskim, czyli na terenie przylegającym do naszych pozycji. „Kuba” kazał nam zatrzymać się i sam wyskoczył rozpoznać drogę. Wychylił się zza małego domku i zginął na moich oczach. Irena, która zobaczyła, że on upadł, wyrwała się, bo chcieliśmy ją zatrzymać i pobiegła pod ostrzałem do rannego „Kuby”. Okazało się, że jej pomoc była spóźniona – „Kuba” już nie żył. Jak zginął „Kuba” i zorientowaliśmy się, że jesteśmy okrążeni ze wszystkich stron, to dowództwo przejął samorzutnie „Xiążę”, był zastępcą dowódcy drużyny, podchorążym. Potrafił nas zmobilizować. W miejscu, gdzie zginął „Kuba”, jest w tej chwili komis samochodowy i niski murek, na którym co roku kładziemy kwiaty i zapalamy świeczki.

  • Czy Irenie mimo ostrzału udało się wrócić do was?


Tak. Pamiętam, że kiedyś, jak co roku zapaliłem świeczkę, w miejscu gdzie zginął „Kuba” i położyłem kwiaty, zawsze jest to mieczyk czerwony i biały. Ktoś wyszedł z przyległego budynku i zapytał: „Czemu pan to robi?”. Ja powiedziałem, że ktoś z moich bliskich to zginął. „To pewnie przy budowie tego budynku”. Wtedy zrozumiałem jak stary jestem!Zaczęliśmy się indywidualnie wycofywać przez ogródki działkowe, gdzie rosły kartofle, wtedy ostrzał był już straszliwy, Niemcy byli już na terenie cmentarza żydowskiego i na Okopowej, także mieli nas z dwóch stron i był okropny ogień granatników i karabinów maszynowych niemieckich. Czołgałem się przez te kartofle, był upał w dodatku. To potworne zmęczenie, miałem w pewnym momencie tego dosyć, wstałem i zacząłem biec. Jak z tego wyszedłem nie wiem jak to się stało, dostałem dwa razy w hełm odłamkami granatnika, ten hełm miałem jeszcze długo. W czasie wycofywania zginęła sanitariuszka – Hanka Biała, która była mi bardzo bliska. Zginęła paradoksalnie, zobaczyłem że ktoś z kolegów jest ranny i krzyknąłem: „Ranny!”, na ten okrzyk nasze sanitariuszki, niezależnie od stopnia zagrożenia natychmiast przybiegały. Hanka wstała, myślała, że to ja jestem ranny, przybiegła do mnie i spytał gdzie jestem ranny. Pokazałem, że to nie o mnie chodzi, zacząłem się czołgać, ona się czołgała za mną i więcej jej już nie widziałem. Doczołgaliśmy się do garażów ZOM-u, w których stały samochody śmieciarki. Szkoła świętej Kingi, która była jeszcze w naszych rękach gwałtownie się ewakuowała. Próbowaliśmy ich jeszcze zatrzymać, ale to nie dawało żadnego skutku. Zaczął strzelać niemiecki czołg i schroniliśmy się w śmieciarce. Schronił się „Xiążę” ranny w rękę, „Słoń” oficjalny zastępca, wszystkie sanitariuszki, które do końca robiły opatrunki, dowódca drużyny, czyli samo dowództwo, które ocalało i dwóch prostych żołnierzy. Pomagałem innym kolegom. Zostaliśmy na terenie tych zakładów, w śmieciarce. W tym momencie niemieckie czołgi wjechały na Okopową. Zostaliśmy odcięci. W tym samochodzie spędziliśmy cały dzień, dołączyła do nas Irena, która miała pod pachą hełm zabitego „Kuby” – nie chciała się z nim rozstać. To było bardzo niewygodne, bo śmieciarka była pełna jakiegoś węgla, kamienia co przy każdym poruszeniu robiło straszny hałas. Niemcy po prostu weszli na ten teren. Siedziałem przy samej klapie tej śmieciarki, pożyczyłem od kolegi krótki pistolet i umówiliśmy się, że jak Niemcy wejdą to ja strzelę i rzucimy granat, a potem wszyscy się rozbiegną. Dookoła tej śmieciarki zaczął chodzić jakiś Niemiec w mundurze, dzwoniła mu manierka. Skrawek jego munduru wszedł przez szparę do środka, ja mogłem go w palce wziąć! Ale Niemiec na szczęście nie podniósł klapy, zajrzał przez okienko do śmieciarki, ale to był jasny dzień, słońce, a w śmieciarce było ciemno i on po prostu nie rozpoznał naszej obecności. Dodatkową atrakcja były osły, które nie wiem skąd tam się wzięły. Te przerażone zwierzęta chodziły i strasznie ryczały, co dodawało grozy całej sytuacji. Przesiedzieliśmy tam cały dzień bez kropli wody, a Niemcy podpalili szkołę świętej Kingi i wiatr był w naszą stronę. Temperatura stała się nie do zniesienia. Dotrwaliśmy tak do nocy i postanowiliśmy wyjść. Wyszliśmy, ale przytomnie w mundurach, hełmach, wyszliśmy rzędem pozorując oddział niemiecki. Szkoła się paliła, było widno jak w dzień. Przeszliśmy przez mur cmentarza żydowskiego i tam padliśmy z wyczerpania, z pragnienia. Ktoś znalazł źródełko na cmentarzu żydowskim, ale okazało się, że woda tak śmierdziała trupami, że nawet myśmy nie mogli tego pić. Poszliśmy w głąb cmentarza w te same miejsca, które żeśmy zdobywali 8 sierpnia i zapadliśmy w chaszczach cmentarza żydowskiego.

  • W jaki sposób przedostali się państwo na Stare Miasto?


To bardzo długa historia. Została opisana dokładnie w moim pamiętniku opublikowanym w zbiorze pamiętników żołnierzy Batalionu „Zośka” pod tytułem „Przez Kampinos na Starówkę”. Noc po wydostaniu się ze śmieciarki spędziliśmy na „polanie” cmentarza żydowskiego na Woli przy Okopowej. Cmentarze żydowskie są, jak wiadomo, cmentarzami bezdrzewnymi i wtedy też nie było drzew, były tylko chwasty i krzaki. Znaleźliśmy polanę miedzy nimi i bardzo znużeni i spragnieni szybko usnęliśmy. Tam pełniliśmy kolejno warty, bo w każdej chwili mogli na nas wejść Niemcy i ustaliliśmy kolejność wart i sposób działania na wypadek pojawienia Niemców. Sposób działania miał polegać na rzuceniu granatem i obudzeniu reszty. W efekcie przegadaliśmy z moim przyjacielem „Xięciem” – Andrzejem Samsonowiczem prawie całą noc. Wreszcie on poszedł spać, ja zbudziłem kogoś następnego. Obudziliśmy się bardzo spragnieni, „Xiążę” był ranny w rękę i zgodnie z postanowieniem deszczówkę, jaką znaleźliśmy w kuble na cmentarzu, postanowiliśmy, że on dostanie podwójną porcję ze względu na upływ krwi. Wtedy zobaczyłem coś, co pozostanie w mojej pamięci. Mieliśmy po łyku czy dwóch wody, jak się dorwałem do tego kubła z niezbyt czystą wodą, wypiłem te swoje łyki i patrzyłem na „Xięcia”, który zabrał się do picia, i zauważyłem, że jemu nie chodzi grdyka – udawał, że pije. Chciał oszczędzić ludzi, towarzyszy wędrówki, którzy nie byli ranni, nie potrzebowali tak bardzo wody jak on, ale uznał, że lepiej będzie, jeśli zrezygnuje z wody na naszą korzyść. Na cmentarzu spędziliśmy cały dzień i w końcu ruszyliśmy dalej, wychodząc z cmentarza przez dziurę w murze. Wyszliśmy na ulicę Młynarską, która była zupełnie cicha, wyludniona, natomiast było mnóstwo szkła z powybijanych szyb i ono bardzo hałasowało przy przechodzeniu przez ulice. Jeden z nas znalazł klatkę z królikami. Postanowiliśmy sobie z nich zrobić obiad i z wykończonymi, przytroczonymi królikami szliśmy dalej przez Wolę, wymarłą, wyludnioną, śmierdzącą rozkładającymi się zwłokami. Doszliśmy do ogródka warzywnego i małego domku, w którym postanowiliśmy spędzić noc, ale okazało się że jest zamieszkały. Dwoje właścicieli uprzedziło nas, że codziennie przychodzą po pomidory Niemcy i my wobec tego nie możemy ani chwili dłużej zostać, bo to grozi zdemaskowaniem. Szybko zwinęliśmy cały bagaż, ogrodnicy dali nam pomidory. To była noc, szliśmy jakąś nieznaną uliczką Woli i nagle zaczął się nalot bombowców brytyjskich. To były zrzuty dla Warszawy, widzieliśmy te wielkie samoloty brytyjskie krążące nad miastem i dokonujące zrzutów w piekielnym ogniu niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Widowisko było tak fascynujące, że myśmy stanęli, patrzyli na efekty świetlne, które mogliśmy obserwować na niebie. Weszliśmy prawie dosłownie na stanowisko niemieckiej artylerii, zorientowaliśmy się, że to nie jest najlepsza droga, i skoczyliśmy na bok. Widzieliśmy, jak jeden samolot trafiony spadał i palił się, za chwilę na niebie pojawiły się spadochrony – to była załoga brytyjska. Potem ruszyły jakieś samochody, przypuszczalnie po to żeby złapać tych lotników.

W ten sposób wyszliśmy poza strefę bezpośredniego ognia. Wcześniej znaleźliśmy ulotki niemieckie pisane w językiem polskim, zresztą fatalnie, które wzywały do poddania się i były przepustki dla wojska polskiego. Dzięki tej przepustce zdaniem autorów ulotki można było bezpiecznie przekroczyć linię niemiecką i oddać się do niewoli, gdzie Niemcy zapewniają nam bezpieczeństwo i pracę według życzenia. Pamiętam, że powiedziałem, że ja chcę w wodociągach, bo byliśmy tak spragnieni. Oczywiście nie wykorzystaliśmy tych ulotek w celach zamierzonych przez Niemców, poszliśmy dalej. Jeszcze na cmentarzu żydowskim „Xiążę”, który był studentem medycyny i pracował w szpitalu Wolskim, poprosił jedną z naszych sanitariuszek, która była ubrana po cywilnemu, żeby poszła do tego szpitala i porozmawiała najlepiej z siostra Różą, która znał jeszcze sprzed Powstania i która była wtajemniczona w jego konspiracyjną działalność. Anka poszła tam sama, znała niemiecki i przepadła.

  • Państwo nie wiedzieli, co się stało ze szpitalem na Woli?


Oczywiście, nie wiedzieliśmy, co się dzieje poza najbliższymi domami, nie wiedzieliśmy, że ludność jest wymordowana, a w najlepszym przypadku wypędzona. Personel szpitala wolskiego też był wymordowany, ale o tym dowiedzieliśmy się znacznie później. „Xięciu” było bardzo przykro, że za jego namową ta dziewczyna poszła do szpitala Wolskiego na Płockiej, gdzie prawdopodobnie, jak myśleliśmy została złapana i zastrzelona. Okazało się, że ona przeżyła Powstanie, ale o tym dowiedzieliśmy się później. Na razie szliśmy dalej, ale przedtem poproszono mnie, żebym porozmawiał z Irena Kołodziejską, żeby zostawiła gdzieś schowany hełm „Kuby”, ten, w którym zginął. Uważaliśmy, że taszczenie ze sobą hełmu jest szalenie kłopotliwe i są większe szanse zachowania tej pamiątki, jak schowamy ją w jakimś grobie. I tak się stało. „Słoń” zarządził krótką odprawę i zameldował nieżyjącemu „Kubie”, że jesteśmy grupą, która wyszła z Woli. Pierwszy raz słyszałem, jak drży głos „Słoniowi”. Byliśmy wszyscy do „Kuby” przywiązani. Szliśmy w głąb Woli, ominąwszy stanowisko artylerii przeciwlotniczej. Wyszliśmy z Warszawy na peryferia, była noc, usiłowaliśmy zapukać do domu, który nie był opuszczony, ale ci ludzie byli tak przerażeni tym, że ktoś się dobija, że krzyczeli tylko: „Nie zabijajcie!”. Wobec tego zostawiliśmy ich i poszliśmy dalej. Noc się już kończyła, jedną z kolejnych nocy spędziliśmy w maliniaku, gdzie było pełno dojrzałych malin. Do tych dojrzałych malin mogli się dobrać Niemcy, ale szczęśliwie się nie pojawili.

  • Czyli państwo z Woli nie poszli prosto na Stare Miasto, tylko na peryferia?


Tak, następny postój był poza Warszawą, w jakimś gospodarstwie rolniczym. W ogródku tego gospodarstwa nie było już lepszego miejsca na schowanie się, więc zapadliśmy w takie kwiatki, bardzo łatwo nas można było zobaczyć. Okazało się wkrótce, że na terenie tego gospodarstwa jest mnóstwo uciekinierów z Warszawy, którzy łazili po tym gospodarstwie, i zostaliśmy zdemaskowani. Panowie zobaczyli broń i szybko się oddalili, marzyliśmy, by tylko dotrwać do nocy. Grażyna Zasacka, nasza łączniczka, była w cywilnej spódnicy i bluzce i poszła do najbliższego gospodarstwa ugotować te króliki. Trochę się dziwili, że taka duża rodzina, ona powiedziałam, że to dla rodziny, a nikt nie przyszedł jej pomóc, ale króliki ugotowała i zjedliśmy je.

  • Czy państwo wiedzieli, jakie są nastroje wśród uchodźców z Warszawy? Czy wiedzieli państwo, co się dzieje w Warszawie, czy mieliście kontakt z dowództwem?


Wiedzieliśmy tyle, ile można się było dowiedzieć od mieszkańców peryferii Woli, którzy mieli dziwne rozmowy. Jeden opowiadał, że przenosząc stąd na Jelonki żywność można zarobić – takie handlowe akcenty. Widzieliśmy wymordowaną Wolę, ale nie wiedzieliśmy, jak daleko te mordy się posunęły i czy dotyczą peryferii Warszawy. Gdy wychodziliśmy z Warszawy, to nie mieliśmy mapy, drogowskazów i szliśmy w kierunku wsi Gacie, przynajmniej tak nam się wydawało. Okazało się, że to było nieporozumienie, przeszliśmy przez teren radiostacji niemieckiej, szliśmy środkiem ulicy, nawet nie zachowując ciszy i nikt nas nie zatrzymał. Wyszliśmy definitywnie poza miasto i weszliśmy do pierwszej wsi i schowaliśmy się w pierwszej stodole, jaką znaleźliśmy. To była wieś Klaudyn. Gospodarze tego obiektu nie zdawali sobie sprawy, kim jesteśmy. Tak cudowne spanie w tak względnie bezpiecznym miejscu już od dawna się nie trafiło. Rano cała wieś do nas przyszła, pytając, kim jesteśmy. Myśmy ich wypytywali, gdzie jest jakiś oddział partyzantów, oni nam powiedzieli, że w Laskach, tam gdzie zakład dla ociemniałych.

  • Co ci ludzie wiedzieli o Powstaniu? Wiedzieli, że w Warszawie jest Powstanie?


Oczywiście, wiedzieli. Słyszeli wybuchy bomb i pocisków artyleryjskich. Ci ludzie wiedzieli, że w Warszawie dzieje się coś strasznego, ale to nie było na ich terenie. Jak dowiedzieliśmy się, że w Laskach była, a może jest, polska kawaleria, to poszliśmy tam bezpośrednio. Okazało się, że ta polska kawaleria to był oddział partyzancki, z którym zetknęliśmy się bezpośrednio przed Powstaniem, na bazie naszego plutonu nad Bugiem. To byli nasi wileńscy znajomi, ale nie było ich już w Laskach, bo się wycofali w głąb puszczy. Powiedziano nam, że najlepiej skontaktować się z panią „Sową”, która ma liczne kontakty, i która nam poradzi, co robić dalej. Odszukaliśmy ją, powiedziała mniej więcej, co się dzieje w Warszawie. Nas wypytała z jakiego oddziału, pytała o wygląd kapitana „Jerzego”, chcąc sprawdzić prawdziwość naszych relacji. Pani „Sowa” przysłała nam kolację przez młode, chichotliwe dziewczyny, były one w naszej dalszej drodze przewodniczkami do wsi wewnątrz Puszczy Kampinoskiej. Doszliśmy do pierwszej leśniczówki, do wsi, gdzie stacjonowali ułani, w tym jeden, jak nas poinformowano, kompletnie pijany, ale nam, a właściwie tym młodym przewodniczkom trzymały się w głowie głupie dowcipy. Ten pijany ułan spał w stodole, zaczęła go szarpać i wyrywać pistolet, on się obudził i o mały włos nie doszło do tragedii. Po krótkiej chwili sprawa się wyjaśniła i spaliśmy razem w stodole. Następnego dnia powiedziano nam, że jakiś wóz będzie jechał do wsi Wiersze w Puszczy Kampinoskiej, która jest już zajęta przez partyzantów. Czekaliśmy na tę okazję, ale poczęstowano nas obiadem z grzybów, okazało się, że to nie były grzyby jadalne i dostaliśmy straszliwych torsji, zatrucia pokarmowego i nie bardzo nadawaliśmy się do podróży wozem, który zresztą przyjechał. Spotkaliśmy jednego z ułanów, którego zaprosiliśmy na ten obiad, siedział na siodle w pożałowania godnym stanie, prawdopodobnie przeklinając proszone obiady. Na tym wozie dotarliśmy do wsi Wiersze. Byliśmy w marnej kondycji. Zobaczyłem piękny widok: grupki kawalerii polskiej umundurowane w mundury przedwojenne, galopujące po drogach – to był oddział podejmujący zrzuty. Takie wizualne wrażenie było bardzo mocne, nie mogłem się nim długo rozkoszować, bo dotarliśmy do wsi Wiersze i tam zameldowaliśmy się u majora „Okonia”. Był on dowódcą oddziałów w Puszczy Kampinoskiej przysłanym z Woli. Dowódcą kawalerii był słynny porucznik „Dolina”. Spotkaliśmy mnóstwo znajomych, nawet piękną klacz „Wisłę”. Wiersze to był jeden wielki obóz, działała radiostacja, działały kuchnie polowe, służby wewnętrzne patrole. My fizycznie byliśmy w marnej kondycji, ale żeby komuś powiedzieć, że się zatruło grzybami w czasie Powstania Warszawskiego, to by się popukał w czoło.

  • Kiedy to było, to była już pewnie połowa sierpnia?

 

Tak. W Wierszach było coś w rodzaju szpitala polowego i prawdziwy lekarz, który zarządził nam sól gorzką, przypuszczalnie chciał wypędzić te toksyny. Ja się zbuntowałem i nie chciałem wypić ani kropli, mimo próśb sanitariuszek. To się na mnie zemściło, ponieważ ta dyzenteria bardzo długo się za mną w czasie Powstanie wlokła.
Tu mała dygresja. Tuż przed wybuchem Powstania wraz z całym plutonem wróciłem z partyzantki nad Bugiem. Miałem dwadzieścia lat, nie miałem nawet małej matury, front sowiecki szedł wyraźnie w stronę Warszawy, widać było uciekających żołnierzy niemieckich, wiadomo było, że zaraz wybuchnie Powstanie. Dla mnie problem polegał na tym, czy do niego iść, czy nie. Za tym, żeby pójść przemawiała tradycja rodzinna, mój ojciec był ochotnikiem w 1920 roku, wrócił z Krzyżem Walecznych, dziadek był w powstaniu styczniowym, dwaj wujowie byli na wojnie polsko-bolszewickiej, wszyscy mężczyźni z rodziny na każdą wojnę chodzili. Wiedziałem, że Powstanie będzie, był problem wyłamania się z tej tradycji. Ja już wtedy wiedziałem, że to nie ma najmniejszego sensu. Wychodziłem z prostego założenia: Polska ma dwóch wrogów, Niemców i Sowietów i skoro oni się biją, to nie należy się wtrącać, niech oni się biją jak najdłużej, bo to może działać tylko na naszą korzyść. Należy zachować siły na moment decydujący.

  • Co zadecydowało o tym, że wziął pan udział w Powstaniu?


Przede wszystkim tradycje rodzinne, ale to nie było decydujące. Moje zżycie z oddziałem. Ani przedtem, ani potem nie miałem takich bliskich przyjaciół, spotkałem ich dopiero w Batalionie „Zośka”. Poza moimi dotychczasowymi dwoma przyjaciółmi poznałem kolegów z plutonu „Felek”. To było wspaniałe towarzystwo, nie chciałem tego dobrego towarzystwa opuszczać. Wbrew rozsądkowi, który mówił mi, że nie należy się do tego mieszać, nie chciałem ich opuścić i poszedłem do Powstania. Mówię o tym w tym momencie, bo przez dziwne zrządzenie losu z tą małą grupką ośmiu ludzi wyszedłem z Powstania. Nie musiałem wrócić, miałem prawdziwe, legalne dokumenty, miałem pieniądze, miałem broń, munduru niemieckiego mogłem się pozbyć, mogłem się przemienić w cywila i wyjść z Warszawy. Miałem rodzinę w Kieleckim, wiedziałem, jak tam dojechać i była pokusa, żeby zostawić ten zbankrutowany pomysł i wyjść z Powstania bez żądnych obrażeń. Dyskutowaliśmy o takich pomysłach, głosowałem za tym, żebyśmy nie ruszali się z Kampinosu, skombinować sobie cywilne ubrania i ruszyć albo w Polskę, albo zostać przy oddziałach, które były w Puszczy. Spotkałem się z ostrym sprzeciwem, zwłaszcza „Słonia”, który mnie straszył, że dezercja jest w wojsku karana. Ja wygłosiłem jakiś mało przychylny dla sądownictwa wojskowego pogląd, tym niemniej czułem się związany z całą tą ósemką „zośkowców” i całą „Zośką”. To zdecydowało, że nikt z tej ósemki nie został w Kampinosie ani nie przeszedł do ludności cywilnej, tylko przy pierwszej okazji postanowiliśmy wrócić do Warszawy. Udało się nam to, bo szła odsiecz oddziałów Kampinosu na odsiecz Warszawie. Co prawda ta pomoc była trochę wymuszona, bo nie wszyscy mieli ochotę tam iść, ale major „Okoń” zarządził wyjście części tych oddziałów do Warszawy i myśmy z nimi szli w kierunku Warszawy. Doszliśmy do granicy miasta od strony Żoliborza, była ona obsadzona przez Węgrów, którzy byli formalnie po stronie Niemców, ale bardzo sprzyjali Polakom. Jak zobaczyli stosunkowo duży oddział, nas było około tysiąca osób, to udali, że nie widzą, i nas przepuścili i bezkrwawo, z jednym chybionym strzałem, przeszliśmy przez obrożę, którą Niemcy trzymali wokół Warszawy, i znaleźliśmy się na Żoliborzu. Tam formalnie byliśmy pocztem majora „Okonia”, a praktycznie nie mieliśmy nic do roboty. Skutki moich dolegliwości żołądkowych rychło się odezwały, dostałem wysokiej gorączki i objawów mało estetycznych i musiałem iść do szpitala. Zmierzono mi temperaturę i kazano przyjść za godzinę, żebym się w tym szpitalu położył, to było chyba na ulicy Suzina. Nie wróciłem do niego, tylko na kwaterę. „Xiążę” był studentem medycyny, zaaplikował mi dwie aspiryny, przykrył kocem. Powstał problem, co dalej. Major „Okoń” za swoim oddziałem nacierał trzy razy (choć literatura mówi tylko o dwóch natarciach na Dworzec Gdański). Na klęskę natarć złożyły się chyba błędy w dowodzeniu popełnione przez „Okonia”, tam była masakra tych oddziałów, ponoć niektóre pododdziały doszły do bunkrów, ale nie miały wsparcia, jednocześnie był szturm za strony Starego Miasta na Dworzec, równie nieudany.

  • Czy pan osobiście brał udział w tych natarciach?


I tak, i nie. Byliśmy w poczcie majora „Okonia” i mieliśmy za zadanie przejść, ale po natarciu pierwszych oddziałów. Byłem w pierwszej linii, odłamki leciały jak diabli, ale nic mi się nie stało. Straszliwa dyzenteria gnębiła mnie ciągle. Po tych natarciach ze Starego Miasta na Żoliborz przyszedł generał, który bardzo obsobaczył „Okonia” za złe przeprowadzenie natarcia, zarządził powrót do Kampinosu oddziałów „Okonia”. Ten nas zwolnił i powiedział, że może nas zabrać ze sobą do Kampinosu, może nas zaprotegować do któregoś z lokalnych oddziałów na Żoliborzu albo puścić do „Zośki”. Dwóch naszych kolegów przeszło kanałem z Żoliborza na Stare Miasto, wiedzieliśmy, że „Zośka” już tam jest, jest bardzo sławna i jak oni wrócili na kwaterę, to nie było dyskusji – wracamy na Stare Miasto. Powrót nastąpił kanałem, co było dość makabryczne. Kanał był wąski, głęboki, szalenie śmierdzący, w pewnym miejscu przechodził w tak zwany burzowiec, zbiór ścieków miejskich, który był bardzo silny, lina była przeciągnięta wzdłuż niego i trzymając się tej liny, można było, opierając się wodzie, przeciągnąć się na drugą stronę.

  • Szli państwo w ósemkę czy większą grupą?


Z większą grupą, która przyszła za Starego Miasta na Żoliborz, obładowana bronią i amunicją wracała na Stare Miasto. Szliśmy w środku tej grupy, ona bardzo szybko się rozerwała. Były takie świetliki, przez które Niemcy mogli zajrzeć do kanału, ale i wrzucić granat, co w kanale jest bardzo groźne. Przechodząc przez burzowiec, w pewnym momencie lina wymknęła mi się z rąk i znalazłem się sam na sam z burzowcem. Dlaczego tam nie utonąłem, to nie wiem. Dziwnym zrządzeniem losu w ostatniej chwili złapałem za drugi brzeg burzowca i znalazłem moją grupę. Wyszliśmy z kanału na placu Krasińskich, po paru godzinach, zmoczeni ściekami, była noc, rozświetlana rakietami niemieckimi, pociskami „gołębiarzy”, czyli dywersantów niemieckich, którzy lokowali się wysoko i strzelali do wszystkich.

Chciałbym dotrzeć do źródeł niemieckich opisujących działalność tych gołębiarzy, bo cokolwiek o nich myślimy, to byli niesłychanie odważni ludzie, żeby wejść na teren opanowany przez powstańców, na najwyższe piętro i być zagrożonym przez lotnictwo niemieckie, artylerię niemiecką i samych powstańców.

  • Kiedy państwo dotarli na Starówkę, był już koniec sierpnia i zbliżał się upadek tej dzielnicy?


I tak, i nie. Sytuacja była ciężka, ale my wylądowaliśmy w pałacu Krasińskich, przypętał się do nas jakiś kapitan, nawet w czasie najcięższych walk na Starówce spotykało się takich oficerów, którzy nie mieli żadnych żołnierzy. Jak znalazła się taka grupka, choćby ośmiu ludzi, w tym większość kobiet, to taki kapitan natychmiast usiłował sobie nas podporządkować. Wysyłał nas na patrole i wyraźnie nie chciał się z nami rozstać, bo byliśmy jedynym jego wojskiem. Daliśmy znać do naszego dowództwa i bardzo szybko zjawił się dowódca kompanii „Andrzej Morro”, który kategorycznie zażądał od tego kapitana, żeby nas zwolnił. Obiecał, że zwolni nas rano, ale my nie czekając rana, prysnęliśmy z tego domu i dotarliśmy w środku nocy na kwaterę.

  • Pamięta pan to pierwsze spotkanie z kolegami z batalionu?


Oczywiście, to był niesamowity wybuch radości. Koledzy nas uznali za poległych, a w najlepszym wypadku za zaginionych, a tu osiem osób zjawia się całych i zdrowych, jeszcze w dodatku z amunicją. Spałem na podłodze. Wbrew pozorom spanie na podłodze jest bardzo wygodne, odpina się sprzączkę pod brodą, wsadza się głowę do hełmu, głowa się kołysze i tak się zasypia. Miałem paczkę papierosów ze zrzutów, powiedziałem sobie, że te papierosy wypalę z kolegami, jak dojdziemy do oddziału. Tak zrobiliśmy, z tym że jednego chesterfielda zabrakło mi dla bardzo bliskiego kolegi i do dzisiaj mi jest z tego powodu niesłychanie głupio. Następnego dnia obudziliśmy się w radosnych nastrojach. Zza Wisły słychać było artylerie niemiecką, co zapowiadało najlepsze wydarzenia, poszliśmy do szpitala Jana Bożego, który jeszcze był w polskich rękach, i w południe zginął „Kierom”, jeden z naszej ósemki.

Ostatnie dni walk na Starówce to były walki bardzo intensywne, Starówka właściwie leżała już w gruzach, a my broniliśmy szpitala Jana Bożego. To był szpital dla psychicznie chorych, oni byli tam cały czas i zachowywali się bardzo różnie, czasem całkiem spokojnie. Widziałem takiego chorego, któremu pocisk artyleryjski oderwał nogę. Ja nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że ta noga leżała obok niego, a on nie miał krwotoku. Ludzie biegli w medycynie powiedzieli, że w ekstremalnych warunkach może być taki skurcz mięśni, że nawet krwotok z urwanej nogi ustaje. Chory leżał spokojnie, nawet się uśmiechał.  

  • Część personelu została z chorymi, czy oni byli tam sami bez opieki?


Mówię o ostatnich dniach, nie widziałem personelu szpitala, ale chyba był. Ci chorzy wykazywali często niesamowitą odwagę, opisywano mi scenę, że będąc na dachu szpitala jakiś młody chłopak, powstaniec, siedział i krzyczał, co się dzieje naokoło. Do pewnego momentu był odważny, wytrzymywał to bombardowanie do chwili, w której zbliżyła się do niego biała postać. On krzyknął: „Stój, kto idzie?”, a ta postać odpowiedziała: „Jam jest Chrystus”. To był oczywiście chory umysłowo. Takich incydentów było sporo. Do jednej z naszych sanitariuszek podszedł chory, który powiedział, że jest lekarzem, który wydarł bardzo ważną z punktu widzenia ochrony zdrowia tajemnicę – wynalazł lek na gruźlicę. Jego – tego chorego – środowisko lekarskie postanowiło ponoć zniszczyć. Nachylił się do tej naszej sanitariuszki, studentki medycyny i powiedział, że poda jej nazwę tego leku: „Aspiryna”.

  • Kiedy byli państwo zmuszeni wycofać się z Jana Bożego?


To była końcówka obrony tego szpitala, więc ja tam byłem nie dłużej niż dwa dni, po czym broniliśmy winiarni przy ulicy Sapieżyńskiej, która była pełna beczek z winem, które nam właściciel dawał. Winiarnia się już paliła i czym bardziej się paliła, tym lepsze wino dostawaliśmy. Ostatni moment obrony winiarni, było nas trzech i mieliśmy trzymać w nocy wartę kolejno, dwóch miało spać na stołach i zmieniać się co ileś godzin. Odbyłem swoją wartę, położyłem się na stole, odpiąłem swoim zwyczajem hełm i trzymałem w nim głowę, zobaczyłem jeszcze, że grube bale stropu się palą, są już zwęglone. Żar wisiał nad moją głową. Usnąłem zadziwiająco szybko, bo byliśmy bardzo zmęczeni. Obudzenie było paskudne, bo belka przepaliła się do końca i runęła na mnie. Nie byłem ranny, tylko trochę poparzony, obudzony nagle nie bardzo wiedziałem, co się stało, chciałem natychmiast uciekać i spadłem ze stołu, na którym leżałem, prosto na rozżarzone węgle. Dobiegłem do drzwi i zorientowałem się, że karabin został na stole, wróciłem po niego, wypadłem na korytarz, gdzie nic się nie paliło, ale była tam ludność cywilna. Pamiętam kobietę z małym dzieckiem na ręku, pokazała mi popaloną twarz dziecka i powiedziała: „Coście łobuzy zrobili?”.

  • Czy nastroje państwa również zmieniało się pod wpływem tego, że sytuacja była coraz bardziej beznadziejna i morale było coraz gorsze?


Tak, oczywiście, te zmiany sytuacji wpływały na naszą świadomość, coraz bardziej duch upadał. Znacznie łatwiej można było to zaobserwować u ludności cywilnej. Zdarzały się obelgi pod naszym adresem.

  • Ze Starówki wydostał się pan w grupie kilkudziesięciu osób, jedynej, której udało się przejść górą.


Tak, ale zanim się wydostałem, brałem udział w obronie warsztatów Fiata, które były mocno bombardowane. Nasz dowódca, jak zauważył, że bombardują nas z artylerii czołgi niemieckie, wycofał ludzi do piwnicy. Tam schronili się ludzie z domu starców. Dowódca zostawił (miedzy innymi mnie) tylko posterunki obserwacyjne na terenie hal Fiata. Czołgi strzelały i jeden z pocisków wybuchł bardzo blisko mojej głowy. Na moment straciłem przytomność, podbiegła do mnie sanitariuszka, pytając, czy jestem ranny. Byłem ogłuszony wybuchem tego pocisku. Ściągnęli mnie z posterunku i położyli na sienniku, dookoła byli starcy, którzy wpadli w panikę, zaczęli wrzeszczeć. Sytuacje opanował jakiś zakonnik, który został z tymi staruszkami, zarządził modlitwę, chodził i jak mógł, krzepił tych ludzi.

  • Czy mieli państwo kontakt z kapelanami, czy było jakieś życie religijne?


Przede wszystkim mieliśmy swojego kapelana, zakonnika, ojca jezuitę „Pawła” Warszawskiego, bardzo przystojnego człowieka. Dostał się z nami do niewoli na Czerniakowie. Nie pamiętałem go ani z Woli, ani ze Starówki, co nie znaczy, że go wtedy nie było.

Zapowiedziano, że będzie przebicie do Śródmieścia, zapytano mnie, czy chcę iść z tym oddziałem, czy wolę iść kanałem. Zdecydowanie powiedziałem, że chcę być z oddziałem, i tak się stało. Zgromadzono nas w ruinach Banku Polskiego, przy ulicy Bielańskiej. Gdy przechodziliśmy przez plac Krasińskich, gdzie trwała ewakuacja ludzi kanałami, AL się na Żoliborz ewakuował, a my przeszliśmy do budynku Banku Polskiego, który nam się wydawał oazą, bo był tak mało uszkodzony. Trzymano nas kilka godzin w piwnicach banku, zapowiedziano, że nastąpi natarcie przez ulicę Bielańską, Senatorską, na plac Bankowy, gdzie spotkamy się prawdopodobnie z oddziałami ze Śródmieścia, które jednocześnie zaatakują Niemców na linii od strony Śródmieścia i tam będzie połączenie oddziałów staromiejskich za śródmiejskimi. Do pierwszego natarcia wytypowano kompanię „Rudy” Batalionu „Zośka”, major „Jan”, który kilka godzin potem poległ, zgromadził nas na podwórzu i miał do nas przemowę, powiedział, że uznano nas za najlepszą kompanię Wojska Polskiego, jest dumny, że nami dowodził. To były bardzo miłe słowa, ale myśmy byli w stanie wielkiego wyniszczenia: niewyspani, głodni, potwornie zmęczeni. W zamierzeniu natarcia na Senatorską wynikało, że przed nami pójdzie desant kanałowy. Grupa ta przejdzie kanałami na róg Senatorskiej i placu Bankowego. W założeniu oddział ten miał zrobić dywersję na tyłach naszego natarcia, ona się nie udała i to natarcie skutkiem opóźnienia oddziału, który był na prawym skrzydle majora „Sosny”, w ogóle nie ruszył i nie wsparł naszego natarcia. Kompania „Rudy” na rozkaz „Szturm” wypadła z gmachu Banku Polskiego, przebiegła ulicę Bielańską i wpadła w ruiny. Czegoś podobnego, takiego ognia sobie nie przypominam, było widno od wybuchów, pociski granatników rozrywały się co chwila, bez przerwy strzelały rakiety, przeskakiwało się przez rannych i zabitych. Pomieszaliśmy się z Niemcami, powstał niesamowity bałagan, zginął major „Jan”. Bardzo zdziesiątkowani, przerażeni, prawie wszyscy ranni dotarliśmy do domów na Senatorskiej, na wprost kościoła Świętego Antoniego. Najwcześniej dotarł tam „Słoń”, wszedł z grupą swoich żołnierzy, przepłoszył grupkę Niemców albo „ukraińców”, która tam była „ukraińcami” nazywaliśmy często Rosjan, którzy z Ukrainą nie mieli wiele wspólnego). Andrzej „Morro” też tam przeszedł, ale postanowił wrócić do swoich ludzi, którzy zapadli w ruinach wypalonych domów przy ulicy Senatorskiej. W czasie tego przeskoku Andrzej został poważnie ranny, miał przestrzeloną twarz, kula przeszła mu pod nosem. Tracił co chwila przytomność, co chwila się podnosił i dalej dowodził żołnierzami, którzy opanowali ulice przy ulicy Senatorskiej. Ogólny zamiar był taki, żeby przeskoczyć Senatorską do kościoła Świętego Antoniego, co nie było proste, bo Niemcy z obu stron zdołali ustawić ciężkie karabiny maszynowe, które wzdłuż Senatorskiej strzelały i od strony placu Bankowego i od strony placu Teatralnego. Żołnierz był już bardzo ostrzelany i doświadczony i opierając się na tych doświadczeniach, Andrzej „Morro” uznał, że tylko jak będziemy skakać wszyscy razem i ogłuszymy Niemców granatami, są jakieś szanse przeskoku przez ulicę Senatorską. Tak się stało, trzech ochotników, między innymi „Witold Czarny”, Stanisław Lechmirowicz i ktoś jeszcze, na komendę rzucili granaty w stronę placu Bankowego i placu Teatralnego. W huku granatów wszyscy razem przebiegliśmy jezdnię i wpadliśmy w krużganki kościoła Świętego Antoniego. Niemcy się ocknęli, ale trochę za późno, zaczęli strzelać, jak my już wszyscy byliśmy w kościele.

  • Z kościoła wyszli państwo dopiero po zapadnięciu zmierzchu, cały dzień spędzili państwo w ruinach?


Tak, to jest jeden z najdramatyczniejszych momentów w moich wspomnieniach z Powstania Warszawskiego. Siedząc w kościele, na chwilę oddzielani jego murami od ognie Niemców, zaczęliśmy szukać możliwości lepszego schronienia. Niemcy zaczęli się dobierać do kościoła Świętego Antoniego. Strzelały czołgi, samoloty bombardowały ruiny Banku Polskiego, z którego wyszło natarcie. Nasz patrol poszedł szukać lepszego miejsca i to miejsce znalazł w piwnicach spalonego domu przy ulicy Alberta króla Belgów. Weszliśmy do tych piwnic, to były pomieszczenia oddzielone od siebie ściankami, komórki, z drugiej strony były okienka wychodzące na podwórze. Dom był już wypalony, siedzieliśmy na popiele, było potwornie gorąco, bo dom wydzielał ciepło, nie było wody, mnóstwo rannych, dookoła Niemcy. Ranni krzyczeli i trzeba im było zatykać usta. Prawdopodobnie Niemcy bali się wejść do tych piwnic i postanowili nas wykończyć w prostszy sposób, to znaczy chodząc wzdłuż okienek tej piwnicy. Wrzucali przez nie granaty. Że one nikogo nie zabiły, to nie rozumiem, jak się to mogło stać, tym niemniej nikt nie został ranny. Jak się wrzuci granat do piwnicy pełnej popiołu, to powstaje niesamowity kurz, gęstość powietrza, którą trzeba oddychać. W ten sposób dotrwaliśmy do zmierzchu, to były najgorsze godziny mojego życia, ten zaduch, kurz, powietrza, wody…Gdy zapadł zmierzch, to na rozkaz naszych dowódców wyszliśmy przez okno do Ogrodu Saskiego, w tym miejscu jest chyba jakaś szkoła, a wtedy był wypalony dom z korytarzem piwnicznym i oknem wychodzącym na Ogród Saski. Niemcy z tego okna usiłowali do nas strzelać z karabinu maszynowego, ale z jakichś powodów szkody nam nie zrobili. Jak zrobiło się ciemno, to pojedynczo wychodziliśmy przez to okno i znaleźliśmy się w Ogrodzie Saskim. Kontrast miedzy piwnicą pełną zaduchu i pyłu z ogrodem, który był pełen zieleni zrobił ogromne wrażenie, to wrażenie nie do końca było przyjemne, bo wiedzieliśmy, że w ogrodzie są Niemcy. Te samochody i dorożki jeździły po uliczkach Ogrodu Saskiego i oświetlały nas reflektorami. Wtedy padaliśmy na ziemię i o ile pamiętam, wszyscy zdjęliśmy opaski, a byliśmy w mundurach niemieckich, hełmach i panterkach. Rojem, czyli nieuporządkowaną grupą ludzi, szliśmy przez Ogród Saski w kierunku ulicy Królewskiej. Po drodze trafiliśmy na Niemców, wchodząc na ich stanowiska artyleryjskie. Bardzo przytomnie zachował się jeden z kolegów, który zaczął z Niemcami rozmawiać, oni powiedzieli: „Gdzie wy idziecie? Tam są bandyci!”. On odpowiedział, że wiemy dobrze, gdzie mamy iść. Doszliśmy przez okopy i rowy strzeleckie do ulicy Królewskiej. Na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej były ruiny giełdy, budynek ten był już wypalony, a ruiny na wysokości pierwszego pietra były bezpańskie. Wdrapaliśmy się na nie, ale niestety Niemcy się zorientowali, że coś tu jest nie tak i zaczęli do nas strzelać z karabinów maszynowych. Co gorsza, po drugiej stronie ulicy Zielnej, gdzie były już stanowiska powstańcze i powstańcy mieli karabin maszynowy, ten karabin też zaczął do nas strzelać, sądząc, że jest to jakaś grupa Niemców. Myśmy krzyczeli: „Starówka, nie strzelać! Niech żyje Polska!” i wtedy przestali strzelać, z tym że trafili jednego z naszych. Skacząc z wysokości mniej więcej pierwszego piętra na bruk, wpadliśmy do polskiej barykady, gdzie siedzieli powstańcy. Rzuciliśmy się jak jeden mąż na beczkę z wodą, która była tam trzymana dla celów przeciwpożarowych, ale my byliśmy tak spragnieni, że jakość tej wody nie robiła nam już różnicy. Byliśmy potwornie spragnieni i zmęczeni, brudni, z czarnymi twarzami, szybko dostaliśmy wodę i skierowano nas na kwaterę, do gmachu Adrii, do eleganckiego przedwojennego lokalu.

Nie wyglądał tak jak przed wojną albo teraz, ale był to budynek niezniszczony i miał jeszcze światło elektryczne, co nam się prawie w głowie nie mieściło…

  • Jakie wspomnienie mógłby pan uznać za swoje najlepsze wspomnienie z Powstania? Czy to moment ulgi w Śródmieściu?


Nie, wcześniej, jak wróciłem z Kampinosu i spotkałem kolegów.

  • Walczył pana z Batalionem „Zośka” na Czerniakowie i tam zastał pana moment kapitulacji?


Tak.

  • Czy pamięta pan chwilę podpisania aktu kapitulacji?

 

Niczego nie podpisywano, to była walka na ostatnich pozycjach, na przyczółku czerniakowskim. Walczyli tam akowcy różnych oddziałów, było mnóstwo ludności cywilnej, mnóstwo tak zwanych berlingowców, wspólnie broniliśmy kolejno domów, które padały, Niemcy je zdobywali. Ostatni dom, który się jeszcze bronił, to była Wilanowska 1, róg Wilanowskiej i Solca.

 

  • O czym wtedy państwo rozmawiali w oddziale? Koniec Powstania był nieuchronny. Czy rozmawiali państwo o tym, co będzie dalej?


Czegośmy się mogli spodziewać? Że nas wszystkich rozwalą, wezmą do niewoli i rozstrzelają. Pamiętam, że jednej z ostatnich nocy podszedłem do mojego dowódcy „Słonia” i powiedziałem: „Jurek, to już jest koniec, widzisz, że to jest beznadziejne, czy pozwolisz, że ja się przeprawię na drugi brzeg Wisły?”. Przeprawa łodziami berlingowców była trudna, ale możliwa teoretycznie. Jurek powiedział: „Tak, to już jest koniec. Jak chcesz, to się przeprawiaj, ale ja uważam, że powinniśmy być do końca razem”.

  • Od początku było dla pana ważne, żeby być z kolegami.


No, nie wiem…Może bym się zachował inaczej, gdybym umiał pływać. Nie umiałem i przeprawa przez Wisłę ostrzeliwaną przez Niemców była dla mnie niebezpieczna. Gdybym umiał, to po upadku przyczółku przepłynąłbym na Saską Kępę. Usiłowałem to zrobić na drzwiach statku Bajka, był on zacumowany nad Wisłą, na lewym brzegu, wyrwałem drzwi, chciałem na nich przepłynąć, ale okazało się, że wyporność tych drzwi była bardzo mała i się tylko skąpałem po szyję w wodzie.

  • Razem z kolegami trafił więc pan do obozu jenieckiego po kapitulacji?


Tak. Kapitan „Jerzy”, który zarządził w ostatnim momencie przebijanie się do Śródmieścia znad brzegu Wisły, chcąc w ten sposób ratować resztkę oddziału, zorganizował próbę przebicia. To przebicie załamało się od razu. Myśmy byli już bardzo zmęczeni, niesprawni fizycznie i nawet szybkie bieganie było problemem. Skutkiem prób tego przebicia zginął mój bezpośredni przywódca „Słoń”, Jerzy Gawin. Natknęliśmy się na okopy niemieckie, na bardzo silny ogień Niemców, który nas rozproszył. Kapitan „Jerzy” zniknął, nie mogliśmy go znaleźć, nie mogliśmy znaleźć innych kolegów. To była noc, nasz kapelan „Ojciec Paweł” postanowił nas poddać. „Ojciec Paweł” wychowany był w Hamburgu, mówił po niemiecku jak Niemiec, udzielił nam zbiorowej absolucji, rozgrzeszenia i z białą chusteczką wyszedł do Niemców. Wrócił z wiadomością, że Niemcy na nas czekają, że przyjmą kapitulację. Wyszliśmy do nich. Po pierwsze, odebrali broń, oddzielili powstańców od berlingowców, zrobili to dosyć demonstracyjnie, wrzeszcząc, że to są Soldaten, a to są Banditen. Zostaliśmy przyjęci przez Niemców bardzo niegościnnie, zwłaszcza ci, którzy byli w panterkach. Niemcy krzyczeli, że to są mundury po zabitych Niemcach. To był nieprawdą, bo były to mundury nowiutkie, zdobyte w magazynach niemieckich. Wśród wielu szykan, złośliwości, ustawiania nas pod murem naprzeciw karabinu maszynowego – byłem pewien, że nas rozstrzelają – dotarliśmy na podwórze gimnazjum Batorego, gdzie nas uszeregowali w liniach i dobrali się do nas esesmani, bijąc, kopiąc, krzycząc, ubliżając. Nagle wyszedł jakiś wyższy oficer, podszedł do tej grupki i obrugał tych Niemców: „Bijesz jeńca wojennego” – powiedział. Kazał nam opuścić ręce i zrobił nam wstępne przesłuchania. Pierwsze pytanie: „AK czy AL?”. – „AK”. – „Czy jest pułkownik »Radosław«?” – „Nie ma”. – „Czy widzieliście bitych folksdojczów w niewoli polskiej?” – „Nie widzieliśmy”. W zasadzie na tym przesłuchanie się skończyło. Był niezwykły moment, jak przyprowadzono nas na Szucha jako jeńców, widziałem zestrzelony przez Niemców samolot aliancki na ulicy Bagatela. Miałem wtedy bardzo bujne, kręcone włosy, wyglądałem jak baranek, obfotografowali mnie Niemcy dokładnie. Wyszedł do nas niemiecki generał z tłumaczem w randze majora, który mówił świetnie po polsku. Generał spytał: „Kto jest oficerem?”, nikt się nie odezwał. „Kto jest podoficerem?”, nikt się nie odezwał. W końcu, z ostatniego szeregu odezwał się mały chłopak i powiedział: „Ja”. – „A kto ty jesteś?” – „Kapral, mam Krzyż Walecznych”. – „Za co dostałeś?” –„Spaliłem czołg niemiecki”. Generał powiedział przez tłumacza: „Gdyby powstanie potrwało dłużej, to byś został generałem, tak jak ja”. Potem nas popędzono przez aleję Szucha i ulicę Rakowiecką. Na Rakowieckiej było koszary SS. Wybiegli esesmani, którzy zaczęli krzyczeć, wygrażać nam. Znowu stawiali nas pod ścianą i udawali, że chcą nas rozstrzelać. Potem przyszliśmy na Wolę do kościoła, tam spaliśmy na kamiennej posadzce, a rano były przesłuchania indywidualne. Najpierw poszedł mój kolega, który się uczył śpiewu, zapytano go, jaki jest jego zawód, i powiedział: „Śpiewak”. Rzeczywiście, potem był śpiewakiem opery łódzkiej i gdańskiej. „No to zaśpiewaj coś”. Czekając na swoją kolej, usłyszałem, jak on śpiewał: „Śmiej się, pajacu, z tej miłości wzgardzonej”. Pomyślałem sobie, że oni go chyba biją strasznie i on stracił rozum, ale okazało się, że nie. Potem, jak żeśmy się z tym „Pingwinem” spotkali, to opowiadał mi sytuację i to, że za śpiew dostał nawet papierosy, które mi oddał, bo on sam nie palił.

  • Do jakiego obozu pan trafił?


Najpierw do Szymanowa, to był obóz jeńców radzieckich, gdzie miałem niezwykłą przygodę. W tym obozie byli powstańcy z Czerniakowa i prawie wszyscy ranni. Ja ranny nie byłem, ale miałem potworną dyzenterię. Wobec tego nie mogłem pokazać żadnych ran, ale żeby nie iść do robót, rozpiąłem spodnie, żeby pokazać, że mam taką dyzenterię, że mi się nawet nie opłaca zapinać spodni. Starszy baraku, Rosjanin, wojenny plenny dwa dni jakoś mnie nie zauważał, a po dwóch dniach wziął mnie do roboty. Otrzymałem kupę kamieni, młotek i instrukcje, żebym te kamienie rozbijał i układał dookoła studni obozowej, co robiłem, nie przemęczając się zbytnio. Nagle zobaczyłem, że za mną stoi rozkraczony oficer niemiecki, podpiera się pod boki, byłem na tyle przytomny, że nie przyspieszyłem tempa, trochę postał, zaczął bardzo krzyczeć, przybiegł niemiecki podoficer, znałem na tyle niemiecki, że zrozumiałem, że krzyczy: „Ten człowiek jest chory, on nie może nawet młotka podnieść! Dlaczego się bierze chorych ludzi?” Wezwano starszego baraku, który natychmiast dostał od Niemca w mordę i przykazanie, że mnie więcej do roboty nie brać.

  • W którym obozie zastał pana koniec wojny?


Altengrabow, nad rzeką Łaba, tuż przy granicy stref sowieckiej i amerykańskiej.

  • Obóz wyzwoliły wojska alianckie?


Wojska sowieckie, z tym że najwcześniej przyjechali Amerykanie i ewakuowali obóz. Najpierw oczywiście Amerykanów, potem Anglików, potem te gorsze nacje: Holendrów, Belgów, Francuzów. Na koniec Polaków i Włochów zostawili – najgorsze nacje i zapowiedzieli, że następnego dnia przyjadą po nas samochody i zabiorą nas do strefy amerykańskiej. Samochody przyjechały, ale radziecka armia już opanowała obóz i nie pozwoliła nas wywieźć.

Z obozu wróciłem do Polski, chociaż łatwo się mogłem przedostać z Francuzami jako Francuz, bo mówiłem po francusku, ale była taka opinia, że należy pójść razem, w grupie polskiej za oswobodzicielami. Ja w to uwierzyłem i zostałem do momentu, kiedy jeszcze można się było przedostać przez rzekę.

  • Czy w Polsce był pan represjonowany za przynależność do AK i udział w Powstaniu?


Byłem represjonowany za „próbę obalenia ustroju”. Resztki „zośkowej” kompanii trzymały się razem, towarzysko. Nie brałem udziału w tak zwanej drugiej konspiracji, wręcz odmówiłem, wiedziałem, że trzecia wojna światowa jest nierealna i trzeba się dostosować do okoliczności jakie nastały. Ale myśmy utrzymywali kontakty towarzyskie, miedzy innymi co roku w zimie wyjeżdżaliśmy na narty. To były bardzo wesołe wyjazdy, jazda na nartach, spotkania, dyskusje, wygłupy, szopki i tak dalej. To zostało po wojnie ocenione jako tajna organizacja, która ma zamiar obalić ustrój. Zostałem aresztowany będąc asystentem na SGH i spędziłem pół roku w więzieniu mokotowskim, co nie należy do najwspanialszych wspomnień mojego życia.

  • Czy jest coś co chciałby pan o Powstaniu powiedzieć? Czy teraz patrzy pan na te wydarzenia inaczej niż wtedy?


Właściwie patrzę tak samo. Uważam, że Powstanie Warszawskie było bohaterskim zrywem wolności i wielkim głupstwem decydentów. Ponieważ poległo ponad dwieście tysięcy ludzi, poległ kwiat młodzieży warszawskiej i efekt polityczny Powstania był równy zeru. Co gorsza, ułatwił późniejszą penetrację środowiska akowskiego i późniejsze represje na żołnierzach Armii Krajowej.

Warszawa, 25 stycznia i 7 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Bukalska
Tadeusz Sumiński Pseudonim: „Leszczyc” Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Wola, Puszcza Kampinoska, Żoliborz, Stare Miasto, Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter