Tadeusz Liszka „Gryf”

Archiwum Historii Mówionej

Tadeusz Liszka, urodzony w Warszawie 8 października 1926 roku, obecnie emeryt. W czasie Powstania byłem szeregowym. Zgrupowanie „Żniwiarz” na Żoliborzu. Pseudonim „Gryf”.

  • Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych, gdzie pan mieszkał, czy miał pan rodzeństwo?

Mieszkałem na ulicy Brzeskiej, chodziłem do szkoły podstawowej.

  • Miał pan rodzeństwo?

Miałem brata starszego o sześć lat. W 1939 roku miałem iść do gimnazjum, ale oczywiście wybuchła wojna. Wszystko się zmieniło.

  • Wróćmy jeszcze do lat przedwojennych. Czym zajmowali się pana rodzice?

Ojciec miał przedsiębiorstwo przewozowe, samochody, konie. Jeszcze był transport konny w Warszawie.

  • Jak pan zapamiętał Warszawę przedwojenną? Jakie to było miasto?

Miasto Warszawa było w ogóle inne jak teraz. Życie inne, bardziej wesołe. Ludzie nie byli tacy zagonieni. Jeśli chodzi o mnie, to w szkole, w piątej klasie szkoły podstawowej, byłem w harcerstwie. Chodziłem do szkoły numer 51 na ulicy Szerokiej, obecnie Kłopotowskiego.

  • Były obozy, wyjazdy, zbiórki?

Jeśli chodzi o harcerstwo, to zbiórki były przeważnie na terenie szkoły. W sali gimnastycznej odbywały się zbiórki harcerskie. A wyjazdy, to wyjeżdżało się na rowerach pod miasto, do Radzymina, pod Radzymin albo w stronę Rembertowa, do lasu, na dwudniowe obozy. Albo piesze, albo rowerowe były wycieczki.

  • Gdzie znajdowało się przedsiębiorstwo transportowe ojca?

W Warszawie na Brzeskiej miał biuro w mieszkaniu. Garaż był na Grochowie, a stajnia na Targówku.

  • Pamięta pan może, jak układały się stosunki polsko-żydowskie przed wojną?

Właściwie nie było żadnych problemów. Tam gdzie chodziłem do szkoły, mieliśmy kolegów Żydów, były dwie Żydówki. Nie było żadnych problemów. Na Brzeskiej sześćdziesiąt procent mieszkańców to byli Żydzi – wszystko handlowy naród. Bazar Różyckiego obsługiwali ze wszystkich stron.

  • Chodził pan jako dziecko na bazar Różyckiego?

Tak.

  • Jak wtedy wyglądał?

Oczywiście zawsze handlowali, od godziny szóstej rano do późnego wieczora. Rolnicy przywozili różne artykuły, przeważnie drób. Jeśli chodzi o Żydów, to byli tak zwani rzezacy, humanitarnie zabijali ptaki, żeby to była koszerna żywność.

  • Czy przed wojną na bazarze Różyckiego handlowało więcej Żydów niż Polaków?

Chyba tak. Jedna trzecia to byli Polacy, a dwie trzecie handlowców to byli Żydzi.

  • Były gry, na przykład w trzy karty?

Były. To już Polacy grali.

  • Było tak przed wojną, że jak ktoś jest obcy, nie z tej dzielnicy, to lepiej, żeby po zmroku się nie pokazywał?

Nie, nie było tak, żeby były napady czy coś takiego. Nie słyszało się. Przynajmniej ja nie słyszałem. Owszem, kradzieże były, kradli.Tam, gdzie mieszkaliśmy, pod trzecim, było dwóch lokatorów, jeden miał kawiarnię i mieszkał przy niej na parterze, a drugi na pierwszym piętrze – rodzina żydowska. Ale trzeba przyznać, że okazał się wielkim patriotą ten Żyd. Sześć dni po wejściu Niemców dowiedzieliśmy się, że mój brat, który zaciągnął się do armii Kleeberga, [jest w obozie w Radomiu]. Po kapitulacji zostali wzięci do niewoli, przewiezieni do Radomia, do koszar. W koszarach Niemcy im pozwalali – ponieważ na honorowych warunkach poszli do kapitulacji – wyjść grupami po trzy, cztery osoby na rynek, zrobić zakupy i wracać z powrotem do obozu. Tak się złożyło, że cały tabor ojca wojsko zabrało przed samym wybuchem wojny, samochody poszły do wojska. Ostatni samochód ojciec uruchomił w marcu 1939 roku na linii Warszawa – Pińsk, nowy samochód. [Później] znalazł się na ulicy Pawiej, na Nalewkach. Przyszedł znajomy kierowca do nas, powiedział, że tam stoi samochód. A ojciec miał wszystkie dokumenty, bo jak wojsko przyjechało do garażu, zabrało, to pokwitowali, że taki i taki samochód został w ramach mobilizacji zabrany. Brat akurat w 1939 roku robił maturę w IV Miejskim [Gimnazjum] na ulicy Skaryszewskiej, gdzie później wywozili ludzi do Niemiec. Tam było gimnazjum przed wojną. No i znalazł się samochód. Najpierw znalazł się kierowca, który nim jeździł. Uciekł Niemcom, jak ich prowadzili do Rembertowa. Brał udział w bitwie o Modlin. Później samochód się znalazł. Później wiadomość, że brat jest w Radomiu, w obozie. Kolega brata opowiadał nam, jak wygląda sytuacja i mój ojciec z kierowcą, tym co uciekł z niewoli niemieckiej, opracowali plan, że pojadą samochodem ciężarowym do Radomia i będą starali się ich wykraść. I tak było. Pojechaliśmy. Oczywiście też pojechałem, ojciec kazał mi ubrać się w krótkie spodenki jak na dzieciaka. Samochód miał burty, ciężarowy samochód, trzytonowy, chevrolet. Na burtach miał listwy do założenia drugiej podłogi, wyżej. Ojciec kupił kilka metrów kartofli na rynku, który był przed koszarami. Rozsypaliśmy kartofle, a pod spodem było miejsce. Samochód stanął w bocznej ulicy, w kąciku. W Radomiu pierwsze dywersyjne zadanie – piętnastu żołnierzy żeśmy załadowali i brata szesnastego. Z tyłu zakryło się, zastawiło workami, otwór tylko jeden, żeby powietrze dochodziło. Ja tam usiadłem. Moim zadanie było, w razie zatrzymania przez Niemców, zdążyć przesunąć worek, zakryć to i ostrzec, żeby nic nie mówili. Udało nam się dojechać do Warszawy przed godziną policyjną. Byłoby wszystko dobrze, tylko z Targowej, jak się wjeżdżało w ulicę Kijowską, w ostatniej chwili kierowca odkręcił kierownicę, bo stało pełno wojska niemieckiego, samochody. Niemcy wyszli. Myślimy: „Objedziemy Ząbkowską, Brzeską się wjedzie”. A to akurat był dom na rogu Kijowskiej i Brzeskiej. Wjechaliśmy w ulicę Brzeską i na wysokości bazaru szli żandarmi niemieccy, sześciu żandarmów, zatrzymali nas przed samym bazarem. Dobrze, że taka sytuacja była, że zdążyłem ostrzec naszych żołnierzy, zastawić otwór. W grupie żandarmów niemieckich był jeden Ślązak, Polak z granic. Sytuację uratował nocny dozorca z bazaru. Ojciec wyszedł, zaczął tłumaczyć, że opona pękła, spieszył się. Trochę po polsku, trochę po niemiecku wytłumaczył, że miał awarię i dlatego parę minut się spóźnił. Wpuścił więc nas, podjechaliśmy do domu, do garażu, wjechaliśmy na podwórze. Zaczęło się szaro robić. Trzeba było poczekać z wyładunkiem żołnierzy, bo przecież wszystko bractwo w mundurach było. Sąsiad, Żyd, był trochę nietypowy. Trudnił się paserstwem i okradaniem Dworca Wschodniego. Nie będę mówił nazwiska. Przed wojną osiem miesięcy przesiedział w areszcie policyjnym za różne sprawki. Taka była rodzinka. Miał dwóch synów i dwie córki. Córki chodziły do szkoły, starszy syn pomagał ojcu w fachu, w pracy, a młodszy syn był o rok starszy ode mnie. Uczył się w szkole, zdolny chłopak. Miał zdolności artystyczne, urządzał na podwórzu zabawy teatralne. Nietypowa rodzina żydowska, bo nie czuć było, że pachnie czosnek i mleko z kluskami, czysto było w mieszkaniu. Ten pan jednak zauważył, bo po jakiejś półgodzinie, jak się ściemniło, nasi żołnierze przeszli do nas na górę. Jak wybuchła wojna, generał Umiastowski kazał wszystkim oficerom i wszystkim zdolnym do noszenia broni iść na wschód. Nie wiedzieli, że akurat Sowieci później uderzą. Ja z matką zostałem we wsi pod Brześciem. Żeśmy zatrzymali się, a ojciec z moim starszym bratem [pojechali] do Pińska. W Pińsku już mieli za dużo oficerów, ojca nie chcieli wziąć, tylko brat dostał się do grupy Kleeberga.

  • Mówił pan o sąsiedzie, Żydzie, że miał pomóc.

Żyd na drugi dzień rano, o godzinie ósmej, puka do nas do drzwi. Ma worek, dosyć duży. Siedem ubrań skombinował cywilnych, żeby żołnierzom dać. Ojciec mówi: „Przecież policja polska pana prześladowała”. Odpowiedział: „Wie pan – widocznie przeczytał, jakie ma Hitler projekty wobec Żydów – takich czasów nie doczekamy, jak mieliśmy”. Orientował się. Była taka sytuacja, chyba w 1940 roku, że dużo Żydów uciekało na wschód. Przeprawiali się przez Bug. Rosjanie zatrzymali 110–120 Żydów w Pile, jak przekraczali granicę na Bugu i odesłali Niemcom. Niemcy ich zlikwidowali. W tydzień po tej eskapadzie on swoją rodzinę wziął – to w marcu było albo w kwietniu 1940 roku – za granicę przeszedł, na tamtą stronę. Po wojnie nie wrócił, tylko wrócił jego starszy syn. Oczywiście w stopniu kapitana, w armii Berlinga był. To był dom księży z bazyliki na Radzymińskiej. Jakaś hrabina podarowała kościołowi ten dom. Ta pani była żoną oficera, jej mąż był w „dwójce” w stopniu kapitana. Przyjechał Icek, wrócił i mówi: „Ja kapitan i pani mąż też kapitan”. Ale jakiś czas był i chyba pojechał do Izraela. Nie wiadomo, co się stało. Reszta rodziny nie wróciła z Rosji.

  • Nie wie pan, czy przeżyła reszta rodziny, czy tam zginęli?

Chyba tylko Icek przeżył, najstarszy syn. Tamci nie wrócili.

  • Skąd pan wie, że Rosjanie złapali stu dwudziestu Żydów i z powrotem przekazali Niemcom?

Była już podziemna bibuła i takie rzeczy się rozchodziły. Ludzie o tym mówili. W gadzinówce też było napisane, że zatrzymali, że Rosjanie przekazali stu dwudziestu Żydów.

  • Żydowski sąsiad bardzo pomógł, że dał cywilne ubrania dla żołnierzy?

Jasne.

  • Uważam, że powinien pan powiedzieć jego nazwisko.

Nazywał się Karmelek. Rodzina Karmelków.Chciałabym jeszcze wrócić do września 1939 roku. Pan wyszedł z Warszawy razem z ojcem i bratem?

  • Mama została?

Nie. Wojsko zostawiło jednego konia i bryczkę. Ojciec przed wojną kupił, tośmy czasami jeździli bryczką w niedzielę do lasu, do Anina. Bryczką myśmy wyjechali z Warszawy szóstego czy siódmego dnia wojny. Za Mińskiem Mazowieckim ostrzelali nas z samolotu. Koni, ludzi pełno było na szosie, wojsko też. Ojciec z matką trzymali konia, na bok szosy zjechali, w pole, a myśmy z drugiej strony. Niemiec przyleciał, samolot bombardujący szedł bardzo nisko. Nie było w pobliżu żadnego działka, żeby go zestrzelić, a łatwy był do zestrzelenia. Dopiero później, jak zakręcił drugi raz. A tak, to strzelali z karabinów maszynowych do ludzi. Żeśmy wpadli z matką w pole, gdzie kapusta rosła, zobaczyłem tego Dorniera, położyliśmy się na ziemi. Ubranie czarne – nisko leci, wszystko widać. Koło nas, pół metra ode mnie poszła seria. [W końcu] jakoś dotarliśmy nad Bug, tam dopiero uspokoiło się wszystko.

  • Jak widzi się na filmach drogi pełne uciekinierów, zabitych, to faktycznie tak było?

Trzeba przyznać, że ludzie w tamtych czasach, zwłaszcza na wsi, [zachowywali się wspaniale]. Przez Węgrów jechaliśmy, bocznymi szosami. Pod Węgrowem zatrzymaliśmy się u sołtysa. Sołtys nie tylko nas, ale i innych warszawiaków [przyjął] – co miał, to wyciągnął, żeby zjeść, żeby się napić czy mleka świeżego, czy coś. Człowiek spotykał się wszędzie z takim dobrem.

  • Lata okupacji w Warszawie, jak to się stało, że pan nawiązał działalność konspiracyjną?

Najpierw spotkałem się z kolegami, którzy chodzili [ze mną] do szkoły, w harcerstwie byli. Znaliśmy się dobrze, od podszewki. Najpierw żeśmy się zaciągnęli do harcerstwa podziemnego. Nie było jeszcze „Szarych Szeregów”. Na zaprzysiężenie grupy, sekcji, z podchorążówki z Wilanowa przyjechało sześć osób. Przysięga odbywała się na Białostockiej, pod dwudziestym, w mieszkaniu kolegi naszego, Karczmarka, który w tej chwili jest w Ameryce. Ojciec jego dostał się do Anglii, on z matką został. Kto przyszedł? Kolega mówił, jak rozmawiałem ostatnio z nim, jak przyjechał z Ameryki, że to było całe nasze naczalstwo w ówczesnych czasach. To znaczy, że podobno był Kryński, był „Zośka”. Sześć osób. Wiem, pamiętam, że jeden to był porucznik, w książce „Kamienie na szaniec” jest jego nazwisko.Jak to się odbywało? Oczywiście były zerwane flagi niemieckie z Muzeum Narodowego, trzy flagi duże. Przysięgę pamiętam. To było 8 lutego 1941 roku. No i zaczęło się. Od tego czasu zaczął się najpierw tak zwany mały sabotaż. Najpierw napisy żeśmy malowali na parkanach. Przyjeżdżało się na Żoliborz – ponieważ na Pradze była cała nasza grupa, sekcja – albo na Wilanów, albo na Puławską. W 1943 roku przeszliśmy już do dywersji, cała siódemka, sekcja. Będąc w dywersji, w ramach harcerstwa sprzedawałem gazetę, dodatek nadzwyczajny, że Hiszpania przystąpiła do wojny. Miałem odcinek od Puławskiej w stronę Pola Mokotowskiego, już nie pamiętam ulicy w tej chwili.

  • To była nielegalna sprzedaż?

Tak. To była podrobiona gadzinówka, gazeta „Nowy Kurier Warszawski”. Z tym że wszystkie tytuły były proniemieckie. Trzeba było czytać w środku, wczytać się, to wszystko się dowiedziało. Wtedy już zaczęli Niemcy dostawać w Ameryce lanie od Montgomerego.

  • Warszawiacy chętnie kupowali taką gazetę?

Tylko pamiętam czterech czy pięciu kolejarzy niemieckich, w czarnych mundurach. Im po pięć złotych sprzedawałem gazetę, a ona po dwadzieścia groszy czy coś takiego była, dodatek nadzwyczajny. Ale to była płachta spora, jak duży, normalny dziennik. Nie pojedyncza strona, tylko trzy czy dwie były zapisane. Oczywiście jak się dobrze czytało, to wszystko się wiedziało: co na Wschodzie, co na Zachodzie, co w Afryce się działo. W 1943 roku, po przeszkoleniu nas w „Szarych Szeregach”, [zaczęliśmy brać udział w akcjach]. Przychodzili z podchorążówki różni instruktorzy, oficerowie, ćwiczyli nas w minerce – jak zbudować bombę czy jak wysadzić pociąg. Ponieważ Niemcy przed swoimi transportami [pchali] jedną albo czasami dwie lory obciążone piaskiem, więc trzeba było coś wymyślić, żeby zainstalować ładunek i wysadzić wagony w środku transportu. Przeważnie oszczędzało się parowozy, bo Polacy byli maszynistami.Ćwiczyli nas w tym kierunku, ćwiczyli nas w obsłudze broni różnej. Przynosili broń, trzeba było rozebrać, oczyścić. Były też ćwiczenia, ale jak już byłem w dywersji. Ostre strzelanie było na koniec. Na Żeromskiego, na Piaskach, była budowla, forteca, chyba pozostałość po wcześniejszych budowlach wojskowych i raz zrobili nam ćwiczenia w strzelaniu. Na granicy chyba Żoliborza i Babic to było. I nad Wisłą, w krzakach strzelanie czasami się odbywało. Ostatnie ćwiczenia mieliśmy na tydzień przed Powstaniem. Kolejką wąskotorową do Józefowa pojechaliśmy. Tam była grupa, chyba pluton prawie, z bronią. Całonocne ćwiczenia były w lasku. Z powrotem wracaliśmy, jak na ulicy Grochowskiej cofała się armia niemiecka. Brudne towarzystwo, obrośnięte. Ale jakoś szczęśliwie przejechaliśmy, na dachach kolejki pamiętam. Nie było żadnych rewizji, broń się oddało. Za jakieś trzy dni nas zmobilizowali. Wcześniej, bo mój oddział był w ramach „Żywiciela”, do dyspozycji „Żywiciela”, do różnych zadań.

  • Jeszcze mam pytanie dotyczące lat okupacji. Mówił pan, że na początku robił różne napisy.

Tak.

  • Jakie to były napisy? Gdzie pan malował?

Deutschland kaputt pisałem. To jest ulica z tyłu za Dworcem Gdańskim. Tam była szkoła przed wojną, chyba gimnazjum. […] Była żandarmeria w tej szkole, koszary żandarmerii niemieckiej. Mieli bunkier. Mniej więcej na środku zabudowań szkolnych była brama wjazdowa z ulicy. Poszło nas pięciu. Zawsze do takiej roboty mieliśmy obstawę. Broni nie mieliśmy, ale tak zwane pieprzówki. Od rękawa był długi kawałek, linka stalowa w szlauchu gumowym, na końcu kawałek ołowianej kulki. Trzeba było bronić się takim, szarpnąć to. Jak Niemca uderzył w szyję, to tracił przytomność. Raz tylko, na ulicy Podskarbińskiej – gdzie teraz jest ZUS, przejazd był kolejowy – żeśmy wypróbowali na Niemcu, na żandarmie, żeby mu zabrać broń. Dostał w hełm. Tak mu kolega przyłożył z tyłu, że odwrócił się i nie wiedział, co się z nim dzieje, zaczął się śmiać. Dostał pieprzówką, zabraliśmy mu bagnet i pistolet. Na tym osiedlu koło szkoły za Dworcem Gdańskim były domki willowe. W bocznej ulicy koledzy nas obstawiali. Bunkier mieli Niemcy i koło bunkra szkop chodził. W jedną stronę sto metrów, w drugą stronę sto metrów od bunkra. Przeszedł, odwrócił się. Myśmy zdążyli, jak odwrócił się i zaczął iść w stronę bunkra. Mieliśmy z papieru wycięte literki, cały napis: Deutschland – jeden, kaputt – drugi. Farbę mieliśmy czarną, smołową, z dodatkiem chemicznym, takim środkiem, żeby wżarło się w ścianę. Raz dwa żeśmy pomalowali, przeszliśmy na drugą ulicę, na róg i patrzymy, kiedy Niemiec to zauważy. Przeszedł jeszcze raz, nie zauważył. Dopiero za trzecim razem przeszedł, popatrzył się. Napis był przez trzy miesiące niestarty. Prawdopodobnie szkopy nie chcieli się przyznać, na którego służbie został namalowany i tak wisiał. Trzy miesiące był na ścianie.

  • Szkoła chyba stoi do tej pory?

Stoi szkoła. To przedwojenna szkoła, dosyć duże gmaszysko, chyba było i gimnazjum i powszechna musiała być.

  • Czy słyszał pan o tym, że Polkom, które zadawały się z Niemcami golono głowy?

Tak, nawet u nas też był taki wypadek. Żeśmy musieli głowę ogolić pani. Żona podoficera, który siedział w niewoli. Taki jeden wypadek był. Była sekcja w naszym zgromadzeniu, co wszystkich renegatów i Niemców…

  • Mógłby pan opowiedzieć tę historię? Jak to się odbyło?

[…] Nie brałem udziału, tylko kuzyn mój brał udział. Opowiadał. Na ulicy generała Zajączka czy gdzieś było jej mieszkanie. Poszli, ogolili głowę.

  • Jak ten kuzyn się nazywał?

Goszczyński.

  • On już nie żyje?

Nie, nie żyje już.

  • To była żona polskiego oficera, który siedział w niewoli?

Podoficera.

  • Zadawała się z jakimś Niemcem?

Na przykład był wypadek na Grochowie z właścicielem dużego majątku. Było trzech braci. Jeden był nauczycielem, drugi był lekarzem weterynarii, a trzeci miał olbrzymi majątek w Warszawie. Od Saskiej Kępy, po lewej stronie (gdzie działki są teraz) od Waszyngtona w stronę Wisły, gdzie było kiedyś lotnisko, aż po Wawer. To była własność Fogla. Fogel się nazywał. To był oficer z 1920 roku, nawet Piłsudski dał mu Krzyż Walecznych za udział w bitwie z bolszewikami. Żonę miał z kolonistów niemieckich. Jak wyjeżdża się z Żoliborza w stronę Gdańska, po lewej stronie, w czasie okupacji pozabierali ziemię Polakom i osiedlili się folksdojcze. Tam nie można było się pokazać. Jak rowerami żeśmy pojechali, to ci z Hitlerjugend nas obskoczyli. Myśmy ledwo uciekli. Jeden dostał kopa w buzię od kuzyna, smarkacz, potem drugi. Podnieśli alarm, bo to w twarz. Poleciał do matki, a mieli sygnały. Wszystko w brązowych mundurach chodzili. Hitlerjugend chcieli nam rowery zabrać. My byśmy im dali rowery! Łobuzy! A kazali nam pojechać tą trasą nasi oficerowie, sprawdzić drogę, bo w Puszczy Kampinoskiej były zrzuty w czasie okupacji. Między innymi oczywiście. Chodziło o to, żeby zobaczyć, jaka droga, jaki przejazd jest najkrótszy i najszybszy. Myśmy przejechali kawałek. Później była taka sytuacja, że jeden z naszych samochodów jechał po broń i mgła była – to było chyba w marcu 1944 roku – i uderzył samochodem w samochód niemiecki. Nasz ówczesny drużynowy zginął w tym wypadku, to było opisane. Ale jakoś skończyło się dobrze.

  • Mówił pan o właścicielu ziemskim na Pradze.

Na Pradze była taka sytuacja, że właściciel majątku dwóch swoich pracowników złapał na jakiejś drobnej, kradzieży. Przecież głód był, mógł ukraść główkę kapusty czy coś takiego. Warzywa też rosły w majątku. Wysłał ich do Niemiec na roboty, dwóch czy czterech. Dowiedziałem się później, po wszystkim. Organizacja przysłała mu pisemko, że jak coś takiego powtórzy się jeszcze raz, odda Polaków Niemcom, to dostanie wyrok śmierci za to. Chyba ze trzy miesiące było dobrze. Po trzech miesiącach znów dwóch czy trzech w ręce gestapo oddał. Podsłuchał rozmowę, że rozmawiali. Jak oddał, to mu organizacja przysłała, że zostanie na nim wykonany wyrok. Odczekali jakiś czas. Nie wiem, czy Polaków wysłali do Oświęcimia, czy do innego obozu. Po jakichś trzech miesiącach do mnie na Owsianą – mieszkałem na Grochowie – przyszedł jego pracownik. Chłopak miał może dwadzieścia dwa lata. W teczce przyniósł naboje zapalające, „termitówki” myśmy to nazywali. Były cylindryczne, okrągłe, w opakowaniu papierowym. Napis na tym był: „Proszek do prania »Wim«”. W środku były zapalniki kwasowe. Trzeba było to odkryć, wyciągnąć zapalnik, ścisnąć, wsadzić z powrotem. Kwas przeżerał ścianki zapalnika [i wtedy następował wybuch]. To do dwóch tysięcy stopni paliło się, osiem minut. […]Niemiec, [właściciel ziemski], dostał ochronę, trzech żandarmów, bo z wyrokiem pojechał na gestapo, na Szucha. Na Sądowej pod piętnastym była policja niemiecka i stamtąd trzech żandarmów oddelegowali do pilnowania Wolframa. Jeden z nich zawsze bryczką jeździł czterokołową z tym Niemcem, drugi na rowerze za nimi jechał. To był chyba 1943 rok, jakiś miesiąc po żniwach. Dwa olbrzymie stogi zboża przekazał armii niemieckiej. On za to ochronę dostał, gest taki. Ale trzeba było najpierw to zboże wymłócić. Jeden stóg był wysokości półtora piętra, dwadzieścia metrów średnicy. Jeden stał bliżej kanałku przy Saskiej Kępie, drugi bliżej zabudowań na Grochowie. Jeden od drugiego stogu był w odległości ze trzystu, czterystu metrów. Przy Saskiej Kępie miał być założony nabój – trzy godziny i piętnaście minut, a tutaj z trzygodzinnym opóźnieniem. Myśmy poszli przed siódmą, o siódmej zainstalowało się naboje. Oczywiście pięciu nas poszło. Para koni miała zaciągnąć maszynę do młócenia, młockarnię na czterech kołach, dużą. Ze dwanaście metrów podepchnęliśmy do stogu, żeby i maszyny się spaliły. Druga wialnia była, mniejsza, też na kołach, to też żeśmy podtoczyli to. Po założeniu ładunków wycofaliśmy się do domu. O godzinie dziesiątej wyszedłem na dach swojego domu na Owsianej. Punktualnie – najpierw o dziesiątej zapalił się jeden, za chwilę drugi. Straż pożarna z Targowej leciała, od Marcinkowskiego, z bazy. Tam też mieliśmy swojego człowieka, akurat na służbie, tylko z innej parafii był, z innego oddziału. Kazali lać tam, gdzie pocisk się pali. Było przesłuchanie dowódcy, wojskowego, z podziemnej wytwórni różnych naboi zapalających. Problem był, że nie można było utrafić, żeby zapalniki w odpowiednim czasie się zapalały. Albo się za wcześnie zapalił, [albo za późno]. Były takie dwa wpadki w Warszawie. Zapalnik wyglądał tak, że był kawałeczek rurki ołowianej, w środku rurki była ampułka. Z jednej strony rurki gumowej były koreczki, trzeba było jakiś czas, żeby kwas się wylał na resztę ładunku termitowego. Zapalało się wtedy.No i wtedy sikawkowy, zgodnie z rozkazem, jak lał wodę, to jeszcze lepiej palił się termit. Osiem minut pocisk się palił. Mówili koledzy, że jak był betonowy strop, to przez osiem minut potrafiło wypalić dziurę w stropie. Nie wiem, ile w tym prawdy.

  • Czy słyszał pan w czasie okupacji, że byli szmalcownicy?

Słyszałem, donosili Niemcom. Ale była taka sytuacja, że jak tylko cośkolwiek się dowiedzieli, to od razu organizacja rękę kładła na tym. Ginęli. Wyroki śmierci dostawali.

  • Brał pan może udział w likwidacji szmalcownika?

Nie, w takich akcjach nie.Najpierw żeśmy spalili stogi Wolframowi. To w nocy spłonęło, o dziesiątej wieczór zaczęło się palić. O ósmej rano jechał bryczką z obstawą niemiecką ulicą Grenadierów na Grochowie. Sekcja z mojego oddziału, z dywersji, która likwidowała, zatrzymała bryczkę. Niemiec chwycił za broń. Postrzelili mu rękę, był ranny. Poranili, zabrali mu broń. Drugiego Niemca, który jechał na rowerze, przewrócili, zabrali mu broń i przy żandarmach wyczytali wyrok. Dostał siedem kul z Visa. To strzelał kolega Mariana, mojego brata ciotecznego, z uczelni, inżynier. Do likwidacji nie byli wszyscy [kierowani]. Brano tylko niektórych kolegów. Mój kuzyn też raz był, ale przeważnie żeśmy robili akcje dywersyjne. Przy Radzymińskiej (obecnie w tym miejscu jest mleczarnia chyba albo olejarnia) była w czasie okupacji stolarnia. Właściciel był Niemcem. Robili sanie, wozy, budy do koszar, łóżka piętrowe, trzypiętrowe, na samochód warsztatowe pomieszczenia, wartownicze budy. Oczywiście był teren ze dwa tysiące metrów kwadratowych i hala była z baraków. Dwa baraki drewniane, przedłużone. Tam maszyny były. Trzeba było maszyny spalić i gotowe wyroby. Wyroby były jedne na drugich poukładane. Poszło nas sześciu. Płot był drewniany, wyrwaliśmy łomikiem kilka desek. Dwóch poszło przez płot na górę, na dach hali maszyn. Tam założyliśmy trzy naboje zapalające, żeby maszyny się spaliły. Dwóch kolegów poszło, założyli [zapalnik] pod wyroby gotowe. […]Komiczna sytuacja była. Trzeba było odczekać, bo co piętnaście minut folksdojcze, Werkschutze tak zwani, chodzili. Mieli swoje pomieszczenie i chodzili wokół placu. Plac był zawalony deskami. Sterty desek na wysokości prawie piętra. Mieliśmy jeszcze sporo „termitówek”, trzeba było na deski powrzucać na górę. Ale „termitówki” jak spalały deski, to zrobiła się studnia do samej ziemi. Trochę drzewa się spaliło. Kolega pierwszy mówi: „Trzeba byłoby zeskoczyć z dachu”. Ze trzy metry chyba było do ziemi. Skoczył, a tam był pies. Olbrzymi, wysoki pies jasnej sierści. Ale chyba był stary, że nas nie wyczuł – kolegów, którzy dołem przechodzili. Niezorientowany był, nie wiedział, co się dzieje. Kolega zeskoczył, pies się wystraszył, bo pół metra od psa akurat zeskoczył na ziemię. Jak z tego strachu pies uderzył nosem w stertę desek, tak przewrócił się, stracił przytomność. Bo pies, jak się uderzy w nos, to traci przytomność. Już nic nie robiliśmy pieskowi, tylko wyszliśmy spokojnie. Założyliśmy jeszcze parę naboi, żeby się resztę spaliło i wycofaliśmy się. Akurat ciemno było już. To był październik chyba, 1943 rok.

  • Rodzicie wiedzieli, że pan działa w konspiracji?

Musieli coś wiedzieć. Chyba i ojciec działał, i brat działał. Brat to wiem, że miał jakiś oddział w dzielnicy, gdzie FSO jest teraz, na Targówku. Miał tam kompanię. Wiem, że dalej, za FSO, była w czasie okupacji baza „Stralo” niemieckiego. „Stralo” to jest przedsiębiorstwo przewozowe, transportowe. Użyczali swoich samochodów do przewozu amunicji, różnych towarów, dla wojska niemieckiego. Był major, dowódca, podobny [do aktora] jak w filmie polskim z J-23. Kiedyś brat mi pokazał zdjęcie tego majora. Jak tam było, nie wiem, w każdym razie dzięki majorowi ileś karabinów siedmiu Niemców kolejką przywiozło. Przywieźli karabiny żołnierze niemieccy i wysiedli koło mostu Kierbedzia, stacja była na tyłach szpitala Przemienienia Pańskiego. Jeszcze jest ta stacja. Tam wyładowali to. Wiem, że siedmiu żołnierzy przywiozło karabiny niemieckie, więc wśród Niemców też prowadził widocznie jakąś działalność. To ciekawa rzecz, bo niektórzy Niemcy… Ojciec brata kolegi z lasu był oryginalnym Niemcem. Pilot, w 1912 roku poznał tutaj Polkę, ożenił się z nią. Najpierw córka w tym małżeństwie była. Był majorem lotnikiem, pilotem niemieckim w wojsku. W 1918 roku, jak Piłsudski wrócił, to zameldował się u Piłsudskiego, że założył tu rodzinę, że do Niemiec nie pojedzie. Nie chce jechać, bo już ma rodzinę, chce służyć Polakom. Piłsudski mu dał stopień wyżej, pułkownika. W wojsku, w 1920 roku trochę powalczyli. Przyszła eskadra amerykańska, to polatali trochę, bolszewików potłukli. Po wojnie był w stopniu pułkownika, w MON-ie pracował, w dziale, gdzie jako ekspert przyjmował partie sprzętu wojskowego, samolotów. Okazuje się, że w Polsce były dwie czy trzy fabryki lotnicze, dla wojska produkowali samoloty. Chyba w 1937 roku wyszła nowa seria, cztery samoloty Łosie wyprodukowali. Już z polskimi silnikami, bo pierwsze samoloty – nasz rząd zakupił silniki do Łosi – nie zdawały [egzaminu]. Płaty się nie nadawały. Płaty za dobre były, a silniki miały za słabe. Anglicy sprzedali barachło, vickersy jakieś stare. Dopiero nasi inżynierowie w ciągu pół roku wyprodukowali polskie silniki. Wszystkie zdobycze, nowości, były wpakowane w walory najlepszych silników lotniczych. Dopiero zamontowane były. Brat pułkownika był ministrem uzbrojenia Rzeszy Niemieckiej. Bracia się skłócili. Arystokracja niemiecka za Hitlerem nie bardzo była. Nawet sam przekonałem się w czasie okupacji. Pracowałem w szkole u Władysława IV, gdzie był niemiecki rezerwowy szpital wojskowy. Pracowałem jako robotnik do wszystkiego, przeważnie w stolarni. Pracowało trzydziestu mężczyzn i chyba sto dwadzieścia kobiet. Cały majster, to jest odpowiednik oficera płatnika, von Kirch, berlińczyk. Myśmy tam trafili trochę przez organizację. Trzech nas trafiło: ja, kuzyn i jeszcze jeden kolega, mojego brata kolegi brat młodszy. Starszy trochę od nas był, trzy lata szkoły mechanicznej, a myśmy lądowali z handlówki. W czasie okupacji była szkoła mechaniczna – Niemcy pozwalali uczyć się, gimnazja pozamykali, a handlówki, kupiecka szkoła tak zwana, były. Też w 1940 roku chodziłem do pierwszej klasy mechanicznej, ale ojciec, jak dowiedział się, że po dwóch-trzech latach do fabryk zbrojeniowych wysyłają Polaków, to zabrał mnie do handlówki. Musiałem z powrotem zaczynać od nowa. Ten nasz kolega, [syn pułkownika,] w czasie okupacji nazywał się Marian Suda. Też pracował w szpitalu z porucznikiem Kirchiem. Pięknie po niemiecku umiał, miał czysty żargon. W szpitalu spotkałem Niemców, którzy nie mogli się porozumieć. Komiczna sprawa. Majster mój w stolarni, kawalerzysta, który w 1914 roku w Kijowie, na Ukrainie walczył, też był w organizacji podziemnej. Jak przyszedł Bawarczyk, to [nasz kolega] pośredniczył. Śmiali się: Niemcy, a trzeba Polaka, żeby się porozumieli. Pułkownik, ojciec Mariana, przed wojną wsiadł, żeby oblecieć jednego z „Łosi”. Na lotnisku Okęcie chyba był ten wypadek. Samoloty już miały radiostacje. Przy oblatywaniu wsiadł za kierownicę i miał majora jeszcze obok. W międzyczasie wywiad niemiecki grypsy mu dwa podesłał, że brat jego jest na takim stanowisku, jest Niemcem, ty też jesteś Niemcem, dlaczego się wysługujesz Polakom? On te grypsy „dwójce” dał, żeby przypilnowali samolotów, które miały być sprawdzane. Jednak jakoś udało się Niemcom na jeden silnik pluskwę założyć. Po zrobieniu oblotu całego, na dół przez radio szyfrem były podane wszystkie dane. Ewolucję musiał wykonać Łosiem, zszedł do lądowania i na piętnaście metrów przed ziemią nagle jeden silnik zgasł. To ciężki samolot, przechylił się na jedną stronę, zawadził skrzydłem o murawę i wbił się nosem w ziemię. Pułkownikowi wolant ścisnął klatkę piersiową, zgniótł. Z Wiednia, samolotem jakiegoś wybitnego profesora, chirurga sprowadzili, zrobili mu operację. Osiem miesięcy jeszcze żył. W 1938 roku syna wezwał do siebie, jak trochę źle się poczuł i w testamencie zostawił Marianowi, że Polska nie zgodzi się na to, że będzie musiała oddać autostradę Niemcom. Żądali autostrady, a żądali i Pomorza. Jeszcze przed Hitlerem był premier niemiecki, też taki hakatysta.

  • Kto panu opowiedział historię o ojcu Mariana?

Marian mi mówił o wszystkim. W lecie, pamiętam, w 1943 roku, brat mój zdobył kajak żaglowy i na kajak żeśmy się wybrali we dwójkę. Zresztą miałem z nim kontakt. Jak przywozili Niemców z frontu do szpitala – dwa razy, czasem raz na tydzień przywozili rannych szkopów – to trzeba było od nich odebrać broń, amunicję. Miałem buty z cholewami, bryczesy się nosiło, z tyłu były usztywniacze, to usztywniacze normalnie zdjęte były. Jak się worki do magazynu przenosiło z amunicją, różnymi pistoletami, to najwięcej żeśmy łapali naboi do „dziewiątki”, do Parabellum i do pistoletów maszynowych. To ładnie się ułożyło, wepchnęło się jeden za drugim. To były sztyblety, jak angielskie buty. Normalnie się wyprostowało, przechodziło się.

  • Marian czuł się Polakiem, nie czuł się Niemcem?

Polakiem. Ojciec ciekawy był, Niemiec rodowity, który synowi przekazał, powiedział, że Polska nie zgodzi się na to, czego Hitler żąda, że stawi opór, że polskie wojsko dopiero zatrzyma się na linii Bugu, [w okolicy] Pińska, bo tam są magazyny broni, jest amunicja i jest wszystko. Dlatego Umiastowski kazał ludziom się ewakuować.

  • Jak miał na nazwisko?

Nie pamiętam już, jakie miał niemieckie nazwisko. Ale lewe nazwisko, bo w razie wybuchu wojny ojciec kazał mu zgłosić się w MON-ie do odpowiedniego oficera i że dostanie [dokumenty] na lewe nazwisko. Marian Suda się nazywał. Takie trochę ze wschodu.

  • Brał udział później w Powstaniu Warszawskim?

Brał udział, był w Lasach Lubartowskich.Mój starszy brat robił na uniwersytecie medycynę. Była szkoła sanitarna doktora Zaorskiego w Warszawie. Wykładowcami byli profesorowie z Wilna, lekarze ze Lwowa. A Marian był jakoś związany organizacyjnie z bratem i z kolegą. Wiem, że brat mój później mówił po francusku, nauczył się w gimnazjum, w liceum. W czasie okupacji osłuchał się trochę niemieckiego i robili takie numery, że przebierali się w mundur feldfebla jakiegoś, papiery mieli szpitalne, jadą do Lwowa. Dwa razy brat mój był z nim we Lwowie. Wiem, że jeździł do Kijowa w ramach akcji „Burza”. Do Kijowa jeździł z różnymi rozkazami parę razy. Pracowały w biurze szpitala dwie Polki, urzędniczki. Jedna była Reichdeutschką, a druga była Polką. W każdym razie Marian mi powiedział: „Nie bój się Reichdeutschki, to żona oficera polskiego, jej mąż jest więziony w obozie jenieckim”. Nazwisko już miała zniemczone, po mężu. Magazyny były. Kiedyś Kirch kazał nam z kuzynem i z kolegą porządki robić w magazynie owocowym, [w którym] były jabłka i pomarańcze. Pomarańcze w czasie wojny! Jak się baby, pracownice, Polki, dowiedziały, że tam jesteśmy, to przychodziły, żeby im dać chociaż dla dzieciaka. To groziło tym, że jak nas złapią, to nas rozwalą Niemcy. Ale żeśmy doszli do wniosku we trójkę, [że coś wymyślimy]. Poukładało się pomarańcze tak, żeby jak najwięcej powietrza było albo jabłka wzięło się i podsypało pod spód, a na wierzch pomarańcze. Takie numery były w szpitalu. Co tydzień przenosiliśmy dokumenty dla wywiadu. To szło chyba zagranicę. Na podstawie dokumentów, [ustalano] gdzie ci ranni, z jakich [jednostek są]. A to pliki duże, trzeba było przenieść to przez wachę. Brało się wózek, trochę drzewa, desek się założyło i mieliśmy skrytkę zrobioną pod wózkiem. Jak wyprowadziło się wózkiem, to koło bunkra – bo bunkier był przed wejściem do szpitala – chodził szkop, pilnował, patrzył się. Raz kupiłem od Niemca pistolet czternastostrzałowy, piękny. Tysiąc złotych za niego dałem czy coś takiego. Trzeba było zanieść na punkt, a punkt był na Ratuszowej, gdzie jest dom księży emerytów. Niemcy wyrzucili księży do podziemia, do piwnic, a sami zajęli pierwsze, drugie piętro. Tam od czasu do czasu myśmy chodzili pracować. Mieli księża ogród, w ogrodzie oczywiście kukurydza rosła, warzywa różne. Naczelnym lekarzem był Austriak, profesor medycyny, który zawiadywał budynkami Władysława IV i tutaj, gdzie żydowska mykwa była. Był szefem tego. Znał się z profesorem Polakiem, Michałowski czy coś takiego, jeden z tych, co przed wojną Stronnictwo Demokratyczne zbudowali. W czasie okupacji Michałowski pracował w budynku Przemienienia Pańskiego, nie od strony kościoła, tylko od starych budynków, gdzie był cywilny szpital. Jak potrzeba było jakiś lek, to pułkownik przekazał. A druga rzecz: studenci przychodzili na praktykę do szpitala niemieckiego, do laboratorium, uczyli się.

  • Kontynuacja 2008-02-11

Od 1943 roku pracowałem. Musieliśmy uciekać ze szkoły, bo cała klasa dostała wezwanie do Arbeitsamtu – chcieli nas wysłać do Niemiec. Wtedy chodziłem już do handlówki, a nie do mechanicznej. Tylko przez rok – w 1940 roku – chodziłem do szkoły mechanicznej na Targową. Była zajęta przez Niemców. Warsztaty były w prywatnych pomieszczeniach na [ulicy] 11 Listopada. Wykłady były na rogu Targowej i Kępnej. Mój ojciec dowiedział się, że po drugiej czy po trzeciej klasie Niemcy wywożą do fabryk zbrojeniowych. Musiałem zmienić szkołę – jak to się mówi – na handlówkę. Handlówka była najpierw na ulicy Brzeskiej 9. Była to prywatna szkoła, tak zwana szkoła kupiecka – tak mówili przed wojną. Później część szkoły przenieśli na Saską Kępę… Byłem w drugiej lub trzeciej klasie, jak dostaliśmy wezwanie, żeby się stawić do Arbeitsamtu. Poszedł tylko jeden kolega. Jak był małym chłopcem – miał pięć lat – uległ wypadkowi: wypadł z parteru i uszkodził kręgosłup. Chodził w stalowym pancerzu. Poszedł do Niemców, bo myślał, że go zwolnią. Oni wzięli go na [ulicę] Skaryszewską i przetrzymali. Dopiero organizacja musiała go wykupić za 18.000 złotych okupacyjnych. Z reszty [klasy] część uciekła do lasu, część powyjeżdżała na wieś. Klasa była koedukacyjna i na wieś wyjeżdżały przeważnie dziewczyny. Nam trzem udało się w ten sposób [uciec]. Mój brat Władysław studiował tajną medycynę pod kryptonimem szkoły sanitarnej doktora Zaorskiego – była taka szkoła. Wykładowcami byli tam profesorowie z Wilna, ze Lwowa. W 1939 roku na Targówku zaciągnął się do Kleeberga. Zostałem z matką pod Brześciem. […][Nie pamiętam, czy] Marian – syn pilota pochodzenia niemieckiego – był w tym oddziale na Targówku, gdzie brat miał drużynę. Nie pytałem się: „Co ojciec robi? Co brat robi?” – była konspiracja. Na linii za Żeraniem była kolejka wąskotorowa, sięgała aż pod Modlin. W Warszawie przy moście Kierbedzia był przystanek wąskotorówki. Wiem o tym, że Niemcy przywieźli w workach karabiny. Na linii kolejki wąskotorowej – nie wiem, czy dalej… w Piekiełku – była niemiecka zajezdnia „Stralo”. To były samochody – kierowcami przeważnie byli niemieccy żołnierze z Volksturmu – przeważnie starsi, niezdolni do bitwy. Kierownikiem zgrupowania transportowego był major polskiej „dwójki”, który się tam zakotwiczył – prawdopodobnie tak samo, jak w polskim filmie J-23. Brat mi powiedział, że AK nawiązało z nim kontakt, ale jak on skombinował te karabiny – nie mam pojęcia. W każdym razie – chyba 1943 roku – siedmiu Niemców na umówioną godzinę przywiozło w workach [karabiny] i przekazali naszym umówionym chłopakom. Nie wiem, jak to było urządzone, ale po tym wszystkim brat mi przekazywał, że jak poszedł pierwszy raz, to musiał się dostać na teren jednostki wojskowej. Mówił dobrze po niemiecku, miał pół fotografii [przy sobie], dopiero jak przy majorze pokazał dowód, to zaczęli rozmawiać. Był tam chyba ze dwa lub trzy razy i w ten sposób zaczęli [działać]. Ale nie wiem, czy Marian – syn pułkownika – miał coś do czynienia z [moim] bratem. Wiem tylko, że jak później pracowałem w szpitalu, ułatwił nam przyjęcie. Pracował w szpitalu jako urzędnik… w biurze z oficerem, który nazywał się von Kirch – niemiecki arystokrata. Nie wiem na pewno, ale ten porucznik też musiał chyba współpracować z Polakami. Majster to odpowiednik płatnika, był w stopniu porucznika. Pamiętam, jak pierwszy raz musieliśmy przyjść do gmachu Władysława IV – Marian załatwiał nam tam pracę jako robotnikom, żebyśmy mieli dobre papiery. [Poszedłem] ja, mój cioteczny brat – chodził do tej samej szkoły, co ja – a trzeci kolega, starszy od nas o dwa lata… był młodszym bratem kolegi mojego brata. Język niemiecki znałem trochę ze szkoły, osłuchałem się – Niemcy kazali nam przyjść za trzy dni. Poszli do Arbeitsamtu, bo musieli dostać zezwolenie z Arbeitsamtu młodzieżowego – byliśmy za młodzi do tej pracy. Przyszedł do biura feldfebel. W biurze obok kierowniczką była Reichsdeutchka, ale żona polskiego oficera – majora – który siedział w obozie jenieckim w Niemczech. Pracowała [też] Polka. Marian nas ostrzegł, żeby czasami nic nie mówić: „Wy się Reichsdeutchki nie bójcie, tylko uważajcie na tą Polkę, bo ona mogła być wstawką w tym [biurze]”. Była bystra, jak byliśmy przyjmowani, to nadstawiała ucha. Jest nas trzech młodych chłopaków i słyszę, że feldfebel wziął żołnierza-rekonwalescenta i mówi: „Pójdziesz razem z nimi do Arbeitsamtu, zameldujesz się – mówi – rozkaz dostałeś od pułkownika lekarza naczelnego, że są bardzo potrzebni do pracy, trzech pracowników”. Trochę nam się głupio zrobiło, już byliśmy w organizacji i jak wyszliśmy na ulicę [nie chcieliśmy], żeby nas zobaczył jakiś kolega, że z Niemcem idziemy. Ale on do pierwszego [wagonu] wsiadł, my obok – musieliśmy patrzeć i pilnować się szkopa. Zaprowadzili nas do Arbeitsamtu – olbrzymia hala, ciemna, w boazerii, olbrzymie, długie na trzy, cztery czy pięć metrów biurko i naczelnik młodzieżowego Arbeitsamtu – gruby szkop. W podziemiach Niemcy mieli aparaty rentgenowskie. Był pokój lekarski i lekarze esesmani. Zbadali, zrobili prześwietlenie – dobrze, jesteśmy zdrowi. Później z papierami do dyrektora. Przyprowadził nas żołnierz, przepisowo się zameldował i mówi, że natychmiast są potrzebni pracownicy szpitalni do różnych robót. Bo są tam warsztaty: stolarski, mechaniczny, elektryczny, kuchnia i tak dalej… Pracowało tam 120 kobiet – Polek, bo to przecież duży budynek, i trzydziestu Polaków w warsztatach, w kotłowni. W kotłowni komunista, ten który palił, od razu jak żeśmy przyszli, zaczął nas nagabywać. Miał nieczynne trzy kotły, bo to było na wiosnę, już ciepło i paliły się tylko dwa kotły dla kuchni. Mówi: „Co chcesz posłuchać, Moskwy czy Londynu?”. Poszedł z tyłu za kocioł, przycisnął guzik – miał tam radio – otworzył klapę od wsypywania węgla i żeśmy słuchali w czasie przerwy obiadowej – była między dwunastą a w pół do pierwszej. [Byliśmy] na szkopskim żarciu, dostawaliśmy jedzenie. Najlepiej jak ten Niemiec kłócił się w Arbeitsamcie. Popatrzył na nas i mówi: Sie sind kräftige manner, „Oni są mocni ludzie, oni powinni pracować w Niemczech”. Ale ten Niemiec-żołnierz mówi, że on musi nas przyprowadzić do pracy i podpisał mu zlecenie. No i zaczęła się praca i w ramach swoich [obowiązków], co myśmy byli w organizacji, i w szpitalu. Co tydzień – raz albo dwa razy w tygodniu – do szpitala przychodziły transporty z rannymi Niemcami. Przywozili ich samochodem czy tramwajem, lżej ranni na nogach, [innych] karetką przywoziły. Trzeba było od nich odebrać i zanieść do magazynu broń, amunicję – dla oporządzenia – to na terenie szpitala. A później ze szpitala Marian – który pracował w biurze – dostarczał nam do [stolarni]. Pracowałem w stolarni i najpierw szkliłem. Musiałem się nauczyć i zanim się nauczyłem, pociąłem Niemcom ze cztery skrzynki szkła. Majster – Polak – szef stolarni, mówi: „Żeby się gestapo nie zabrało za te trzy skrzynki szkła”. Ale jakoś się nie przyczepili.

  • Jak ranni niemieccy żołnierze odnosili się do Polaków?

Jakoś nie zwracali specjalnie [uwagi]. Przychodzili do warsztatów, jak leżeli i prosili się, żeby im dać kawałek drzewa. Żeby się jak najdłużej utrzymać w szpitalu, Bawarczycy robili meble z drzewa sosnowego. Lekarzom i siostrom rzeźbiono szkatułki na przechowanie drobiazgów. Kombinowali, żeby jak najdłużej ich przetrzymali, żeby ich nie wysłać na front wschodni. W szpitalu tak samo musieliśmy uważać, kombinowało się. Pamiętam, kiedyś mój majster mówi, że jest do kupienia od Niemca pistolet FN, „dziewiątka”, szesnastostrzałowy. Znałem ten pistolet. Był większy od Visa, miał grubszą rączkę, kolbę – wchodziło piętnaście naboi i szesnasty do lufy. Pamiętam, miałem stracha, ale Niemiec – który mi sprzedawał w ubikacji na ostatnim piętrze – to miał jeszcze większego stracha.

  • To był ranny Niemiec?

Tak, tak… Miał ten pistolet dodatkowo, nie zdał go do magazynu, tylko [zatrzymał]. Myśmy się cieszyli, bo jak nas brali do magazynu, miałem buty z cholewami, które trochę się powyginały. Ale jak nasypałem naboi, to się zrobiły takie sztyblety, jak najlepsze buty wojskowe. W ten sposób się wychodziło. Całe zaplecze było na ulicy Ratuszowej, tam gdzie kościół. Obok kościoła był dom księży emerytów. Jak Niemcy w gmachu Władysława IV zrobili szpital, to lekarze i siostry mieszkali na miejscu księży – ich wyrzucili do parteru. Górę zajęli Niemcy, lekarze: naczelny lekarz Austriak, pułkownik. Znał się z naszym lekarzem Michałowiczem… […]. Musiał wiedzieć, że w Warszawie jest tajna uczelnia. Do tego stopnia – brat mi mówił – że jak w Przemienieniu Pańskim potrzeba było trudnego [do zdobycia] lekarstwa, to on załatwił. Mój brat i jego kolega byli na tajnym uniwersytecie na medycynie. Przed wojną na ulicy Szerokiej była szkoła żydowska, mykwa i… [synagoga]. Jak weszli Niemcy, to zrównali żydowski kościół i została górka. Tam się ukrywał Żyd z żoną i z córką. To był lekarz w stopniu majora. Miał tam wszystko, był tam jako sanitariusz.. Niektórzy Niemcy się dowiedzieli – ale nie wiedzieli, że to jest Żyd – i brali go na konsultacje, jak były operacje. Brat go ostrzegał, żeby nie łaził po Warszawie. Jak w 1943 roku skończyło się powstanie żydowskie, Niemcy szaleli – szukali na mieście Żydów. Robili naloty między innymi na Nowym Świecie. Łaził tam – [nie wiem], czy miał kontakty, czy drugim Żydom wynosił żywność – w każdym razie złapali go. Jak go złapali, to od razu papiery pokazał, a miał dobre. Ale go najpierw sprawdzili, czy to jest Żyd. Okazało się, że był obrzezany i Niemcy go przywieźli. Zabrali żonę i dziecko, i tak się z nim skończyło.

  • Rozstrzelali go?

Na pewno go rozstrzelali, bo przecież była [afera]. Przecież Niemcom też się musiało dostać: „Jak to, w szpitalu zatrudniliście Żyda?”. Jeszcze mieszkanie miał. Drugi też był taki. Na [ulicy] Białostockiej pod [numerem] dwudziestym moja ciotka przetrzymała trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Jeden też był lekarzem i [była] jedna lekarka. Jak się skończyła wojna, to lekarka pojechała do Szwecji. Po roku, jak ciotka umarła, przysłała kilo pomarańczy ze Sztokholmu i piętnaście dolarów dla ciotki syna.

  • Jak się ciotka nazywała?

Goszczyńska.

  • Przejdźmy do Powstania. 1 sierpnia – czy wcześniej były przygotowania, alarm?

Należałem do oddziału, który „Żywiciel” stworzył do ochrony. Myśmy byli zmobilizowani już 26 [lipca], wiedzieliśmy, że na dniach coś będzie. Miejsce zbiórki było 300 metrów za stacją poziomu wody w Wiśle – na Żoliborzu od strony Marymontu. Musieliśmy się tam stawić o ósmej godzinie, było tam już jakieś sześćdziesiąt osób. W każdym razie przeszliśmy wieczorem, przed godziną policyjną. Na rogu Zajączka i Krasińskiego stał niewykończony budynek – przy samym wylocie, blisko Wisły. Budynek trzypiętrowy, tylko stropy i dach, a ściany trzeba było jeszcze wypełnić pustakami albo cegłami. To było już nowocześniejsze budownictwo niż przed wojną. Jeden dzień przespaliśmy i stamtąd [udaliśmy się] na plac Henkla. Już mieliśmy broń, amunicję, granaty. Willowa zabudowa, domy oficerskie. W jednym domku było nas [dwudziestu]… w trzech domach było rozłożonych prawie sześćdziesięciu chłopaków. Chodzili do magazynów, przenosili broń na punkty i później – 1 sierpnia – na dół, na Dolny Żoliborz, na [ulicę] Promyka. Z Promyka żeśmy szli przez ulicę Mickiewicza. Na Mickiewicza przy szklanym domu akurat zaczęło się Powstanie. Zbombardowali szklany dom, zrzucili bomby ze sztukasa. Zatrzymaliśmy się, zaczęliśmy ratować ludzi – zrobili tam trochę „mięsa”. W piwnicy cudem uratowała się kobieta z dzieckiem na ręku – odkopaliśmy z kolegą. Były porządne drzwi piwniczne, z grubych desek, [które] od detonacji, od podmuchu przewróciły się na ścianę i uratowały ją z dzieckiem – znalazła się pod nimi. Stamtąd musieliśmy przeskoczyć ulicę Mickiewicza, a na placu Wilsona – na górze – stał niemiecki czołg. Lufa była akurat [skierowana] w prawo, na Mickiewicza. Jak się wyskoczyło ze szklanego domu – który nie uległ jeszcze zniszczeniu – to była jezdnia, a zaraz za jezdnią był skwerek. Przed wojną był tam trawnik, ale w czasie okupacji ludzie wykorzystali i zrobili tam kartoflisko. Niosłem wtedy karabin maszynowy, niemiecki MG-42 – kolega był celowniczym, a ja byłem amunicyjnym.

  • Był pan szczęśliwy, że ma karabin?

Żeby ten karabin był w porządku, to w pierwszej godzinie zdobyłbym niemieckie działo szturmowe. Trzy dni się cieszyłem, że jest kawałek broni, że szybkostrzelny – bo oryginalny pluje 1200 naboi na minutę – a ten był nastawiony na 800. Okazało się, że to był karabin zdobyty na kolejówce, miał przestrzeloną kolbę – a była drewniana – w której były urządzenia: sprężyna powrotna i tak dalej… Sprężyna była dorobiona. Jeden strzał oddaliśmy na… Słowackiego. Przejeżdżały niemieckie samochody z żołnierzami. Oddaliśmy jeden strzał i zaciął się – koniec. Wszystko [w nim] chodziło w porządku, tylko nie miał siły wrócić zamek, uderzyć w sprężynę i dopiero strzelać.

  • Czy ten karabin był nazywany suką? Zetknął się pan z taką nazwą?

Nie wiem… Myśmy tylko wiedzieli, że to jest MG-42. Jak byłem we Włoszech, to te karabiny nazywano Spandau. […]

  • Wróćmy do Powstania.

Jak Powstanie wybuchło, oddaliśmy jeden strzał i na III Kolonii… musieliśmy się wycofać, bo Niemcy nas naciskali. Jeszcze nie wszyscy byli uzbrojeni, doszło dużo kolegów i nie wszyscy mieli broń. Chodziło o to, żeby ich wszystkich dozbroić, żeby to były normalne oddziały bojowe. Na III Kolonii były działki od ulicy Krasińskiego. Byliśmy w odwodzie z tyłu, jeszcze człowiek dokładnie nie wiedział, czy ten karabin jest w porządku, czy nie. Dowódca, który nas prowadził, mówił: „Będziecie osłaniali nas ogniem”. Okazało się, że to już był klops, bo jak wpadliśmy, to najpierw Niemcy nas ostrzeliwali z karabinu maszynowego ogniem wzdłuż bloków. Nie można było się wydostać ani na podwórze, ani z drugiej strony, bo tam Niemcy prowadzili ciągły ogień. Do trzech czy czterech klatek przebiliśmy się piwnicami. W grupie, w której byłem, było nas z dwunastu. Mieliśmy trochę broni: był pistolet maszynowy lub dwa, broń krótka – Parabellum. Miałem karabin maszynowy i jak przebiliśmy się jeszcze ze dwie klatki, musieliśmy się ostrzeliwać na pierwszym piętrze. Niemcy podchodzili od podwórka. Na pierwszym piętrze od strony działek postawiłem do okna stół, otworzyłem okno w pokoju, podciągnąłem trochę firanki – żeby nie [przeszkadzały]. Za jakiś czas podjechało niemieckie działo szturmowe. Stanęli z działem ze trzydzieści metrów od budynku. Niemcy podjeżdżali, a jak się zaczynało, wychodzili stamtąd. To było potężne działo, można było nawet strzelać z niego do czołgów. Jest taki obrazek: wychodzi jedenastu niemieckich grenadierów – porucznik Niemiec i feldfebel. To było pozbierane chyba naprędce z Żoliborza – stali w AWF i stamtąd przyjechali z czołgiem. Byli tam lotnicy i tak dalej… pozbierali żołnierzy i co tam mieli, i zrobili z nich grupę grenadierów. [Niemiec] chciał się zorientować, czy mu ktoś po drodze zginął, czy co… nie wiadomo. Ustawili się prawie równolegle. Modliłem się tylko, żeby karabin chciał strzelać. Tak kombinuję: „Od tego czołgu pociągnę”. Na tej odległości milimetr ruszyć lufą, to tych jedenastu Niemców razem z fedlfeblem i z [porucznikiem] wytnę, no i mamy czołg. Zarepetowałem karabin, wycelowałem, naciskam na spust – nic, nie chce iść. Drugi raz – nic. Tak trzy razy i zorientowałem się, że klops z karabinem. Ale akurat z klatki schodowej przylecieli koledzy . Mówię: „Chociaż z karabinu maszynowego posiać”. Ale to młode wojsko, jeszcze nie było ostrzelane, jeszcze żaden [nie strzelał] – strzelał, jak musiał. Zaczęli w sąsiednim [pomieszczeniu] – w kuchni – robić przy oknie [stanowisko]. Rozebrali kuchnię, blat i robili sobie stanowisko strzeleckie. Ale to bez sensu. Mając broń maszynową czy nawet karabin, to kilku by się złożyło i paru Niemców [ustrzeliło]. Narobili tylko szumu, Niemcy się zorientowali, szybko schowali się za czołg. Patrzymy, lufa się podnosi i [celuje] akurat na sąsiedni [pokój], prawie na [ten], gdzie my siedzimy. [Chwyciłem] za karabin i wybiegłem z mieszkania na klatkę schodową. Jak za chwilę huknął, to drzwi z dykty, które były na klatce schodowej, wygięły się od podmuchu, że się zrobiły wklęsłe, ale futryna utrzymała. W międzyczasie jeden kolega widział to z czoła, po tym strzale wszedł na dach i rzucił angielskim przeciwpancernym granatem z plastiku. Nie trafił, ale granat upadł pół metra przed tym działem. Jak upadł na ziemię, to zrobił dobry rów, Niemcy się wystraszyli i uciekli czołgiem. Uciekli, czołg przestawili gdzie indziej i później od tego czołgu zginęło trzech naszych kolegów. Później Niemcy się wycofali.

  • Do tej pory pan żałuje, że się panu zaciął karabin?

Bardzo. Żebym ja miał [sprawny] karabin, to by ci koledzy przeżyli. Trzech kolegów zginęło, razem żeśmy do szkoły chodzili w czasie okupacji.

  • Jak się nazywali?

Jeden się nazywał Leon Mościcki. Mieszkał na [ulicy] Grochowskiej. Drugi – Tomasz…

  • Co było dalej?

Zapadł wieczór, mieliśmy jeszcze jakieś spotkanie z czołgiem. Nie pamiętam już, jaka to była kolonia, który numer. W każdym razie były wysokie bloki – trzy- albo czteropiętrowe i studnia. Jak nazywała się ta ulica, trudno mi powiedzieć. Zagnali nas trochę, znaleźliśmy się w studni. Z jednej strony ja z karabinem maszynowym – jeszcze nie wiedziałem, czy on będzie strzelał, czy nie. Żeby człowiek miał tą smykałkę, co dzisiaj, to sam by to naprawił. Nawet jak siadła sprężyna, to można ją było wyjąć, rozciągnąć i ona by na jakiś czas nabrała mocy. W każdym razie po spotkaniu z Niemcami zrobiło się ciemno, przyszedł rozkaz udania się do Puszczy Kampinoskiej – bo tam były zrzuty, broń – na przegrupowanie. Dużo ludzi czekało – jeden miał granat, a dziesięciu czekało na broń. Pamiętam, żeśmy poszli wieczorem, już się zrobiło ciemno. W Wawrzyszewie był okop, przechodziliśmy przez rów – czy to przez Niemców wykopany, czy przez naszych. Przede mną szedł kolega. Wypadła mu „filipinka” i wybuchła. Chłopak był z naszego oddziału. Był ranny w brzuch, ale podobno można było go uratować. Nie wiem, czy ktoś zaczął krzyczeć, żeby go dobić, że nie wytrzyma, ale później się okazało, że można było go uratować. Nie wiem, czy ktoś się znalazł, czy on sam wziął pistolet i się zastrzelił – nie mam pojęcia. W każdym razie rano doszliśmy do Puszczy Kampinoskiej. Na skraju spotkaliśmy patrol kawaleryjski – cztery konie, a trzech żołnierzy. Na czwartym był zamocowany przedwojenny karabin cekaem z 1939 roku. Nasza kolumna weszła. Oni wtedy walczyli z wileńskiej grupy, co przyszła przed Powstaniem – przyprowadził ich porucznik „Dolina”. […] To spotkanie podniosło trochę człowieka na duchu, bo ci chłopcy byli dosyć dobrze uzbrojeni Byli w polskich mundurach, takich jak w 1939 roku. Ładnie uzbrojeni. Po spotkaniu żeśmy się zatrzymali. Ci chłopcy chcieli pokazać, jacy byli wyszkoleni. Na rozkaz koń się położył na bok, tak że można było od razu z jego grzbietu na leżąco [strzelać] z karabinu maszynowego. Pamiętam, w nocy pokropił deszcz. Chciało nam się pić. Grunt był piaszczysty, czysty i były kałuże. Bractwo napiło się wody z kałuży. [Po drodze] była wieś Pociecha. Zatrzymaliśmy się w tej wsi, cały dzień [przeczekaliśmy]. Było przegrupowanie, porobiły się normalne oddziały i rozdali trochę broni i amunicji. Niektórzy nawet nie mieli przydziału i tylko się włączyli, więc trzeba było ich zewidencjonować. Wieczorem idziemy z powrotem do Warszawy. Rano doszliśmy znowu do Wawrzyszewa, zatrzymaliśmy się przy cmentarzu. Prowadziłem to wojsko – przeszło 2000 ludzi szło na Warszawę, na Żoliborz. Szósta godzina, lekka mgiełka, zaczęło się rozjaśniać – „Żywiciel” zatrzymał się. Po chwili dał rozkaz i doszliśmy do… chyba ulicy Chełmżyńskiej. Poszliśmy na [osiedle] Zdobycz Robotniczą, wyszliśmy i część się zatrzymała w trzypiętrowych budynkach, a część w następnych budynkach. Rano Niemcy podeszli, ale nasi [byli] cicho. Mieliśmy się tam zatrzymać i dopiero wieczorem przeskoczyć. Teren na Piaski był odkryty, tak że wszystko było widoczne. Niemcy kwaterowali w AWF. Mieli tam czołgi i tak dalej, i stamtąd się to wszystko… W Burakowie była znowuż artyleria przeciwlotnicza. Ostrzeliwała nas. Myśmy mieli iść i [wykonać zadanie] – jak Powstanie wybuchło, uderzyć najpierw na tą artylerię. Ale wszystko było jeszcze nieuzbrojone i później rozeszło się po kościach. Cały plan był stworzony przed Powstaniem, a później się okazało tak samo jak z Dworcem Gdańskim. […]

  • Z Kampinosu przyszedł pan na Wawrzyszew?

Tak, z Wawrzyszewa wyszliśmy na osiedle Żeromskiego. Poszło nas pięciu na niemieckie tyły, Niemcy przyszli i szperali koło kolegów na dworcach, a myśmy zaszli ich z tyłu. Zepsuty karabin kazali mi zostawić na Chełmżyńskiej. Miałem pistolet „siódemkę” – taki mały pistolecik. Było tam osiedle willowe i niewykończone budynki, same piwnice. Tymi piwnicami żeśmy się wycofali z Chełmżyńskiej. Doszliśmy na róg Żeromskiego i Fontany. Wpadliśmy do budynku, było nas w sumie pięciu chłopaków. [Ulokowaliśmy się] na parterze, żeby mieć wgląd na lewą stronę, na Żeromskiego od strony Marymonckiej i tam, gdzie nasi, gdzie całe zgrupowanie – na Chełmżyńskiej. O ósmej było u Niemców pierwsze rozpoznanie. Nasi na rozkaz „Żywiciela” siedzieli cicho. Mieli się pochować i tylko Niemców obserwować. Niemcy się wycofali, ale za chwilę przyszła tyraliera i podeszli pod same budynki na Zdobyczy Robotniczej. Były tam trzy karabiny maszynowe, polskie cekaem. Podpuścili Niemców na dwadzieścia metrów i ich oczywiście wykosili. Nawet nie zdążyli pouciekać. Były tam w sumie trzy niemieckie natarcia. W drugim natarciu też podeszli, ale już się zaczęli okopywać dalej od linii budynków na Zdobyczy. W tym czasie myśmy z kolegami [wystrzelili] trzy albo cztery naboje na tyły Niemców i Niemcy nie wiedzieli, co się dzieje, skąd [strzelają]. Część się zaczęła urywać i uciekać stronę AWF-u. Musieli przebiegać koło nas, koło naszego domu. Z trzydziestu metrów postrzeliłem Niemca, dostał w ramię albo gdzieś w płuca. W każdym razie zaczął się rozbierać, zrzucił wszystko, całe oporządzenie. Rozebrał się do koszuli. Mój kolega miał do wyboru jeszcze dwóch Niemców – bo ich uciekało trzech czy czterech – strzelał z karabinu, ale nie trafił. Po tym wszystkim się uspokoiło, chwila spokoju. Niemcy zaczęli się okopywać, ale jeszcze do nas bliżej nie przyszli. Mówię do kolegi: „Co ci jest? Co z tobą jest?”. Wiem, że miał okulary, był krótkowidzem. Mówię: „Ale tak blisko? Przecież można było ich patykiem zatłuc. Jak ja z pistoleciku trafiłem, to ty tym bardziej z karabinu. Tym bardziej że miałeś stojących Niemców”. Tego swojego Niemca poraniłem i trzeba było zostawić, odleciał chyba ze 200 albo 300 metrów, już był przy samej Marymonckiej. Mówię: „Pokaż, sprawdzę ten twój karabin”. – „A, bo ten karabin to ma rozdętą lufę przy wyjściu”. Faktycznie, było widać gołym okiem. Między muszką końcową – była dziesięć centymetrów od końca lufy – a końcem lufy było wybrzuszenie. A koniec lufy z powrotem był normalny. Wziąłem od niego karabin i mówię: „Zobaczymy, jak to się strzela”. Złożyłem się w pozycji stojącej, strzeliłem i sam się zdziwiłem, bo Niemiec się przewrócił. Nie wiem, czy go zabiłem, czy może kula przeleciała obok niego – a kula, jak leci, to gwiżdże i [ją] słychać – i mógł się przewrócić ze strachu. Tak też bywa. Nie wiem, czy go zabiłem, czy nie zabiłem, ale grzech mam, bo do rannego już się drugi raz nie strzela. Trzeba było go puścić. Człowiek ma dylemat. W każdym razie później koledzy z mojego pułku – którzy przeszli bitwy pod Monte Cassino – mówili, że Polacy uszanowali [tę zasadę]. Niemcy nie liczyli się z tym, a Polacy potrafili nie strzelać do niemieckich patroli sanitarnych, które zbierały rannych. Zastrzeliłem pierwszego Niemca i dopiero sobie człowiek uzmysławia: „No, psiakość!”. Mówię: „Trzeba było go puścić”, ale dopiero wtedy człowiek zmądrzał. Później koledzy mówili: „Co ty będziesz żałował?”. Mówię: „A może to był Ślązak, może to był Polak? Też nie wiesz…”. Dużo było Polaków wziętych do armii niemieckiej z poznańskiego… Anders we Włoszech brał Ślązaków i Polaków z armii niemieckiej. Do obozów niemieckich puszczał agentów, a który się przyznał, że jest Ślązakiem [przechodził do Andersa]. Przeważnie jak się pytali, czy Polak, czy Ślązak, to mówił, że Ślązak.

  • Spotkał się pan osobiście z takimi żołnierzami?

Tak, ale już po Powstaniu.

  • Wróćmy do Powstania.

Po wszystkim zaczęli się zbliżać Niemcy i mówię: „Wyjdziemy na dół, będzie lepiej. Przed budynkiem sobie staniemy gdzieś”. Wyszliśmy na dół z budynku na podwórze, na ulicę i zaczęliśmy strzelać. W pewnym momencie dostałem z tyłu. Nie wiem, czy to wysłali niemiecki patrol, w każdym razie dostałem pociskiem zapalającym z tyłu w kolano. Akurat w piwnicy był przygotowany punkt sanitarny i zaraz siostrzyczka miała pierwszego rannego. Owinęła mi nogę, ścisnęła, unieruchomiła, żeby nie zginać i postawiła w swoim pomieszczeniu dwie butelki spirytusu. Mówi: „Jak będzie ci się chciało, to sobie weź, nalej i wypij sobie kielicha”. Mówię: „Dobrze, a później będziesz miała rannego, potrzebny spirytus…”. Uśmiechnęła się tylko i poszła ratować drugiego, bo oberwał. Nie wypił pan tego spirytusu?

  • Czy to nie bolało? Nie żałował pan, że nie napił się spirytusu?

Nie, w ogóle nie żałowałem, bo gdzie tam człowiek był do picia. Bolało, ale to był moment. Jak mi to wyciągnął, to lekarz mówi: „Na pamiątkę?”. Mówię: „Żeby się druga przyczepiła? Wyrzuć!”. Wyrzucili ten pocisk. Trafiłem na aleję Zjednoczenia, do szpitala powstańczego, który był prowadzony przez księdza. Codziennie wyprowadzał dzieciaki – chyba ze dwudziestu chłopaków – szli jeden za drugim na Wawrzyszew. Były tam gospodarstwa rolne i za jakieś dwie godziny wracali. Każdy niósł to głowę kapusty, to marchew. W tym szpitalu leżało sześciu Niemców – żołnierzy niemieckich. Leżał koło mnie chłopak, który został ranny w czasie bitwy na Żeromskiego. Był tam przejazd, linia boczna […] łącząca Palmiry z ulicą Włościańską – gdzie później, w czasie Powstania, były warsztaty „Opla”. Podjechali Niemcy trzema czy czterema samochodami ciężarowymi, eskortowanymi przez dwa samochody osobowe. Jeszcze przed bitwą nasi chcieli zgarnąć to bez strzału. Jak wyszli z samochodów, to chłopaczek – dziewięcioletni chłopiec z Wawrzyszewa, który może przyszedł do kolegi – widział, że powstańcy już są, więc czuł się bezpiecznie. Jak [Niemcy podnosili] zaporę do góry, żeby przejechać przez tory, to wyskoczył [do nich] i krzyknął: Hände hoch! A żandarm niemiecki, jak zobaczył, że on tak krzyknął, odwrócił się do tego dzieciaka z pistoletem maszynowym. Miał dziewięć postrzałów: przestrzelone płuco, przestrzelony policzek, miał rany postrzałowe na brzuchu. W każdym razie wzięli go do szpitala, leżał na sali obok. Był nieprzytomny przez tydzień. Po trzech dniach raz odzyskał [przytomność], potem jeszcze raz odzyskał, a później znowuż [zapadł] w śpiączkę. Matka się dowiedziała i po tygodniu przyszła do szpitala – ktoś jej powiedział, że może tam być. Przyniosła ze sobą litr mleka prosto od krowy, z udoju i siadła koło dzieciaka. Dzień wcześniej już ksiądz go [namaszczał], bo lekarze powiedzieli, że on chyba nie wytrzyma. Jak matka przyszła, to się rano obudził. Matka mówi: „Syneczku, weź, napij się tego mleka”. Napił się dzieciak. Jak się napił, to patrzymy, co on robi. Wstał z łóżka i chodzi. Mówię do kolegi: „Chodź, pokaż te twoje rany”. Zdjął koszulę – wszystkie miał zasklepione – nawet tam, gdzie miał przestrzelone płuco. Matka zabrała go do domu.

  • To cud.

Prawie że cud. Tydzień był w śpiączce, raz czy dwa razy się obudził. Zawsze koło niego siedziały sanitariuszki, obserwowały. Raz obudził się o trzeciej w nocy, nie wiedział, co się z nim dzieje, gdzie on jest. Zaczął przeklinać. Mówi do sanitariuszki: „Ja cię nie znam!”. Coś mu się pokręciło. Zasnął i na drugi czy trzeci dzień się obudził.

  • Długo pan leżał w szpitalu?

Leżałem dwa tygodnie. Człowiek zdrowy był, młody, to mi się też zaczęło goić. Miałem iść do Puszczy Kampinoskiej. Miałem już przygotowane ubranie pod poduszką, przyniosła mi [pielęgniarka] – miałem się przebrać i w nocy wyjść ze szpitala. Godzina dziesiąta wieczór, było już ciemno, ktoś wchodzi na salę i szukają Tadka. „Tadek leży gdzie?”. Akurat kuzyn przyszedł – Stachu Goszczyński. W czasie okupacji pracowaliśmy razem. Jak go zobaczyłem, to mówię: „Co ty?”. A on mówi: „Z Żoliborza żeśmy przyszli, potrzebujemy ciebie do oddziału zabrać”. Raz-dwa się ubrałem i poszedłem z nimi z powrotem. Przyprowadzili ludzi z Żoliborza na Bielany, żeby odebrać lekarstwa, żywność, amunicję – w Puszczy Kampinoskiej były zrzuty. Było to 15 sierpnia. Od tego dnia codziennie na noc szedł patrol na Bielany. Poszedłem 22 albo 23 września – to był ostatni udany patrol, gdzieśmy przeprowadzili czterdzieści kilka osób bez żadnych bójek z Niemcami.

  • Przeprowadzaliście ludzi z Żoliborza do Puszczy Kampinoskiej?

Z Puszczy Kampinoskiej do Warszawy. Jak byłem, to nas sześciu było w obstawie, czterdziestu ludzi szło. Jedna grupa przynosiła na Bielany, a myśmy brali z Bielan – z punktu spod Czeszyńskiego – i przenosili. Pamiętam, 15 sierpnia był nalot z Włoch. Przyleciały halifaksy i pod ogniem przeszliśmy z Wawrzyszewa. Jak zaczęli tłuc do samolotów, to na Piaskach [strasznie] się sypały odłamki. Bez hełmu, bez niczego – ręce trzymało się nad głową – tak gęsto się koło nas sypało, ale żaden nie dostał.

  • Czy wtedy pana brat, Władysław, też walczył w Powstaniu?

Nie, w styczniu 1944 roku ze swoim kolegą i z… Marianem byli w partyzantce w Lasach Lubartowskich – za Lublinem. Widocznie musieli uciekać.

  • Jak pan wyszedł ze szpitala, to pana zadaniem były transporty do Kampinosu?

Nie. Jak wyszedłem, to trzy dni byłem jeszcze bez broni i trafiłem na bitwę o Dworzec Gdański. Brałem w niej udział, ale w ten sposób, że trzymali nas w odwodzie. Nie mieliśmy przy sobie broni i trzeba było ewentualnie pomóc zbierać rannych. Ale pamiętam, że na Żoliborzu… na alei Wojska Polskiego przy placu Inwalidów, mój brat cioteczny – który mnie znalazł w szpitalu na Bielanach – został ranny. Nieśliśmy go na drzwiach. Miał z karabinu maszynowego MG wystrzelone trzynaście centymetrów kości. Na Dolnym Żoliborzu przy Cytadeli był szpital, chyba na Zajączka, i tam go trzymali. Jak się na Żoliborzu kończyło Powstanie, to w willę, gdzie leżeli, uderzył pocisk. Jak się zaczęło palić, to ściągnął się z łóżka – a nogę miał na wyciągu. [Wyszedł] przez okno i spadł z parteru. Ale później ich Niemcy pozbierali i wywieźli do Pruszkowa. Później moja matka się dowiedziała i wyrwała go, bo by go wywieźli do Niemiec albo nie wiadomo, co by z nim było.

  • Pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

Chyba wtedy, jak oberwałem pierwszy raz. [To było] 3 sierpnia, a drugi raz, jak wracaliśmy z obławy – na początku września na ulicy Słowackiego. Szukaliśmy gołębiarzy. Było ciepło, człowiek nie chciał chodzić w hełmie – miałem polski hełm, a kolega miał niemiecki. W hełmie i gorzej się strzela, i się człowiek źle w tym czuł. Uderzyła „krowa” – Niemcy mieli tak zwane miotacze min. Nazywaliśmy to krowami; była albo „grajszafa”, albo [„krowa”]. Bo zgrzytało [podczas nakręcania tak], jakby się przesuwało szafę. Jak Niemcy zaczęli strzelać na Żoliborz pociskami rozpryskowymi, uderzyły w dosyć wysokie drzewo, w górną część. [Dostał] i mój kolega, i ja. Miałem trzydzieści osiem [kawałeczków] – jak by żyletkę pociąć na sześć kawałków, to pocisk był nafaszerowany takimi siekańcami. Byliśmy w beretach, włosy miał człowiek bujne – nie takie, jak teraz – i dosyć twarde. To nas uratowało. Żyletki przebiły beret, niektóre zatrzymały się na kości. Dobrze, że nie [poszło] na oczy, od razu przecież by człowiek oślepł. On miał czterdzieści, a ja miałem trzydzieści osiem [kawałków]. Przyszliśmy na punkt sanitarny – sanitariuszki wzięły pincetę i wyciągały. Później tylko posmarowały spirytusem i było dobrze.

  • Czy później nosił pan już hełm?

Też nie, ale później już trochę uważałem. Jak przyszedłem z Bielan trzy dni po bitwie o Dworzec Gdański, były angielskie zrzuty. Dostałem elegancki, angielski płaszcz wojskowy i MG-42 – już porządny, można było strzelać, walczyć. Karabin maszynowy był na jednym stanowisku. Dwadzieścia cztery godziny było się na służbie, dwanaście godzin odpoczynku albo nawet krócej – przespał [człowiek] noc i przerzucali nas, gdzie było potrzeba. Na Żoliborzu za mało było oddziałów, a za dużo kombinacji. Niemcy atakowali zmartwychwstanki, puszczali „goliaty”, mikroczołgi, które miały silniki motocyklowe. Ponieważ dobrze strzelałem, to jak miałem wolne i nie byłem na linii, to mogłem iść. Dostałem snajperski karabin – sztucer – i strzelało się do przewodów. Żeby zatrzymać [„goliata”], to trzeba było przerwać przewód. Przedtem Niemcy urządzali się tak, że skrzynkę [miał przy sobie]. Szedł trzydzieści, czterdzieści czy sześćdziesiąt metrów i albo Niemca trzeba było trafić w skrzynkę, a jak [był] bliżej, to strzelali do ciągnących się kabli – trzy lub cztery kable, już nie pamiętam. Było tak, że kilka razy koledzy przestrzelili kabel i „goliat” się zatrzymał. Przeczekali do nocy, w nocy podeszli i ściągnęli go. Wyciągnęli materiał wybuchowy i przerobili na granaty.

  • Panu też się udało strzelić w kable?

Nie, byłem tam tylko raz – pokazali mi. Strzeliłem sobie parę razy, ale Niemcy się tam urządzali. Niemiec siedział w czołgu, obok kierowcy. [Strzeliłem], żeby trafić Niemca, jak się wychyli z czołgu – albo jednego, albo drugiego.

  • Co pan robił, jak pan miał wolne?

Brali nas albo na szukanie niemieckich snajperów, albo byliśmy w obstawie – pilnowaliśmy [budynków], gdzie było dowództwo – na Kraśniewskiego pod [numerem] szesnastym. Urzędował tam „Żywiciel”, było dowództwo. Tam wpuszczaliśmy towarzyszy, jak przychodzili z AL-u. Była kapitan „Skóra”, ich cały [dowódca], tak go nazywali: kapitan „Skóra”.

  • Czy mając wolne, mógł pan robić, co pan chciał? Czy musiał pan być cały czas do dyspozycji?

Było tak, że trochę się przespałem i dawali nam jakieś zadanie. Albo trzeba było coś przenieść, albo coś do żarcia skombinować. Nasi odbili olejarnię… Na Słodowcu była piekarnia Scholla – folksdojcza. Żonę też miał Niemkę. Ale on współpracował. Przed Powstaniem żeśmy z tej piekarni wyciągnęli osiemdziesiąt ton mąki. [Piekarnia] znalazła się na neutralnym polu – Niemcy tam podchodzili i nasi podchodzili. Przy Marymonckiej z Włościańskiej przyszliśmy i mieliśmy trzydziestu kałmuków – ruskich jeńców – odbitych z Powązek. Niemcy ich tam wykorzystywali. Szykowali ich do armii… pomocniczej… Kałmuków było trzydziestu czy czterdziestu i trzeba było na Włościańskiej wejść na wysokość prawie piętra. W dół do zakładów „Opla” przynosili. Trzeba było przejść przez Marymoncką i przenieść to ze 200–300 metrów. Dopiero na górze była wąskotorówka – wózki – i dopiero tymi wózkami [wjeżdżało się] w głąb Żoliborza.

Kontynuacja 2008-02-22

  • Czy były momenty radosne? Czy mieli panowie wolny czas, żeby można było porozmawiać, pośpiewać żołnierskie piosenki?

Śpiewać – nie bardzo był czas na to, ale później, jak w „Oplu” mieliśmy służbę, to dwadzieścia cztery godziny byliśmy na linii, dwanaście godzin odpoczynku albo trochę mniej, to zależy – czasem człowiek przespał się i musiał iść na akcję, szukać „gołębiarzy”. Miałem drugi [przypadek], kiedy już dostałem porządną broń, ze zrzutów i byłem na odpoczynku. Wzięli nas na patrol na „gołębiarzy”, ostatni patrol, i na Dolnym Żoliborzu od strony Wisły, chyba w parku Żeromskiego, graniczącym z placem Wilsona, był okop wykopany i pięć samolotów niemieckich zrzuciło bomby – albo na Starym Mieście, albo w Śródmieściu. Nad ulicę Mickiewicza nadleciały samoloty, pięć messerschmittów, trzy z tyłu, dwa z przodu – jeden za drugim. Dzień przed tym zbombardowali budynek, gdzie jest kino „Wisła”. Tam był szpital powstańczy. To był dosyć masywny budynek. Ewakuowali szpital, ale był oznaczony czerwonym krzyżem na dachu, że to szpital. Niemcy chcieli go dokończyć, jak to się mówi. Dwa pierwsze sztukasy zaczęły nurkować. Było nas chyba dwunastu, [między innymi] porucznik, prawdopodobnie był z AL, bo to już chyba było wtedy, jak przyszli AL-owcy na Żoliborz kanałami – z odwodów brało się ludzi na patrole. Samoloty wcześniej zauważyliśmy. Rów wykopali, okop, przy samym placu Wilsona, na terenie parku Żeromskiego. Pierwsze dwa samoloty weszły w nurkowanie, a miałem karabin maszynowy akurat wtedy, postawiłem go sobie na okopie i prosto mi na lufę [nadleciały] jak kaczki, jeden za drugim. Chciałem strzelać, już prawie nacisnąłem na spust. Porucznik do mnie wyskoczył z pyskiem, że nic mu nie zrobię, bo nie mam celownika lotniczego. A prosto mi na lufę leciały. Okazuje się, że sfingowali [atak], nad samą ziemią poderwali samoloty i już nie bombardowali. Trzy samoloty, które za pierwszym i drugim leciały, dowództwem eskadry, nie schodziły już do nurkowania. Wtedy zły byłem na porucznika. Taka okazja rzadko się zdarza, żeby mi prosto na lufę [leciały]. Odległość nawet niech będzie trzysta czy pięćset metrów, jak co piąty nabój miałem zapalający. Były [naboje] zapalające, pełne, smugowe, jeszcze [inne]. Każdy nabój w karabinie miał inne zadanie.

  • Czyli była szansa, żeby zestrzelić?

Pewnie, że [była] szansa. Jeden za drugim, prosto, to jak do kaczki na polowaniu się [strzela] – można było zestrzelić.

  • Ale posłuchał się pan rozkazu?

Jak mi krzyknął, że nic nie zrobię? Może i miał rację, bo później sobie pomyślałem, że jak mam naboje zapalające i smugowe, to Niemcy, którzy lecieli za swoim dowódcą, trzy samoloty, zauważyliby skąd jest ogień. Ale wtedy, żeby [człowiek] miał nawet zwykły karabin, to można było strzelać. W 1939 roku – też mi opowiadano – nad Bzurą był wypadek, że Niemcy rozpoznawczym samolotem przylecieli, Storchem. [Ten, który mi opowiadał] był w kawalerii i jeden z jego żołnierzy, akurat na skraju lasu, koniem wjechał do lasu, jak [samolot] lądował. Nasz polski ułan z konia złożył się [do strzału] i tak strzelił celnie, że pilota w głowę trafił w czasie lądowania. Oczywiście blisko miał samolot. Już był nad samą ziemią. Wylądował, zaraz podjechali – sześciu niemieckich dywersantów było. Okazało się, że sześciu Niemców [było] przebranych w polskie mundury (pod spodem mieli niemieckie).

  • Byli w samolocie?

W samolocie. Zrzucił ich na tyły, myślał, że wojska nie ma. Gołębiarze tak zwani, tak samo jak w Powstaniu było.

  • Czy pamięta pan moment, jak przyszli żołnierze AL-u na Żoliborz?

Pamiętam. Nie widziałem ich, jak wychodzili, bo akurat miałem służbę w „Oplu”. Stale miałem służbę – miałem posterunek obserwacyjno-alarmowy. Wolno mi było strzelać tylko jak było natarcie czy coś takiego, a tak to obserwowałem przedpole, Bielany. Chyba 22 września rano – dziewiąta albo dziesiąta godzina była – Niemcy czołgami [podjechali]. Cała broń pancerna niemiecka, po zajęciu Pragi. Mieli chyba jeszcze potyczkę z Rosjanami koło Radzymina, ale później wycofywali się przez Modlin. Między Podczaszyńskiego, Marymoncką a Żeromskiego – w takim trójkącie – zatrzymali się. Zacząłem ich liczyć, jak się zjeżdżali czołgami. W pierwszej chwili mówię: „Nic, tylko jakieś natarcie Niemcy szykują”. Pomyślałem, że jak z tamtej strony, to prawdopodobnie z Pragi się wycofują. Musieli przejechać przez most, przez Wisłę przedostać się, a mieli tylko most na Modlinie, w tamtych stronach. Naliczyłem siedemdziesiąt pojazdów. Zatrzymali się w grupie, pole było niezabudowane, budynki były od Podczaszyńskiego, od strony Bielan. Miałem lornetkę niemiecką, dosyć dobrą, zeissowską, z podziałką krzyżową i obliczyłem najpierw w jakiej odległości od Marymonckiej, w jakiej od Żeromskiego, w jakiej od Podczaszyńskiego jest grupa [Niemców]. Cały czas się zjeżdżali, w rowie zatrzymywali pojazdy. Miałem telefon polowy. Na dół, do dowódcy swojego – chyba „Kiemlicz” był – dzwonię i mówię mu, że taka i taka sytuacja jest – albo się Niemcy szykują na natarcie na Żoliborz, żeby zająć, albo coś [innego]. [Dowódca] mi mówi: „Słuchaj Tadek, zrzucili porucznika”. Nawet go widziałem, bo parę minut [wcześniej] akurat z linii wróciłem i na placu Wilsona otoczyli go koledzy z oddziału i mówią: „Chodź Tadek, porozmawiamy z nim”. Oczywiście w polskim mundurze, w stopniu porucznika. Z kukuruźnika zeskoczył na spadochronie, z radiostacją. Opowiadał, że jest synem powstańca z 1863 roku. Synem czy wnukiem, już nie pamiętam – synem chyba. Mówił po polsku, ale troszkę z ruska zaciągał. Nie wiadomo, może mógł to być nawet enkawudzista. Tak robili, że zrzucali takich. Ale jako oficer łącznikowy został przy „Żywicielu”, przy dowództwie, na III Kolonii. Akurat tam spałem, bo jak żeśmy przychodzili z linii, to pilnowaliśmy bloków na III Kolonii. Z jednej strony był blok mieszkalny, a z drugiej strony była kotłownia. To był zamknięty teren, dwa wejścia były na podwórze i trzeba było pilnować.

  • Pytaliście się tego porucznika, czy Rosjanie przyjdą z pomocą, czy będzie desant?

Tak, po to był zrzucony. Oczywiście mówił, że przyczółek jest na Saskiej Kępie, że tam są nasi, nasze oddziały. Ale dzień przedtem, przed jego zrzuceniem, żeśmy wyłowili z Wisły trzech żołnierzy Berlinga. Dwóch było na Wołyniu w partyzantce, a trzeci był wzięty, jak zajęli Lwów, z Łucka byli rodem. Opowiadali, jak załadowali się w krypy piaskarskie, co piasek wyciągali przed wojną – i po wojnie jeszcze dłuższy czas – łodzie drewniane, długie. Trzydziestu sześciu żołnierzy było, z uzbrojeniem i na Saskiej Kępie ruszyli przez Wisłę. Ściągał ich nurt. Jak znaleźli się na środku Wisły, to w parku Paderewskiego stała artyleria sowiecka, a na skarpie, z tyłu Uniwersytetu Warszawskiego, Niemcy mieli trzy armaty. Jak dostali ogień, to z jednej i z drugiej strony. Mówili, że woda koło łodzi, to się czerwona zrobiła. Tak ich ostrzelali – i Sowieci, i Niemcy. Jak myśmy ich wyłowili, to kawałek burty był urwany, widocznie od pocisku, wybuchu. Trzymali się, Wisła nie była [głęboka] – na wysokości Cytadeli była płytka woda, bo „Żywiciel” chyba przez trzy noce wysyłał [ludzi] na praski brzeg. Pierwszy raz dwóch naszych żołnierzy posłał, to dostali się na brzeg na wysokości, gdzie jest teraz fabryka FSO, ale akurat Niemcy zwijali się w pośpiechu – to było, kiedy już Rosjanie zajęli Pragę. Nie udało się, dopiero na następną noc, łączniczka, dziewczyna przepłynęła. Później rezultat taki, że przysłali porucznika z radiostacją.

  • Ci trzej berlingowcy, którzy się uratowali? Bo tylko trójka się uratowała?

Tak.

  • Czy mówili, kto pierwszy zaczął strzelać, jak chcieli przepłynąć Wisłę?

Mówili, że jednocześnie i z tej strony, i z tej strony dostali ogień.

  • Czyli to było specjalnie, żeby nie dopłynęli?

Widocznie tak. Widocznie coś było nie w porządku z kacapami. Później dowódcę, Berlinga, odstawili do Moskwy. To miał przecież tam za to, że pomoc [chciał zorganizować]. Ale ci trzej żołnierze mówili, że tydzień tylko byli, ćwiczenia mieli posługiwania się karabinem, a żadnych innych nie było. Zostali wzięci, jak zajęli Łuck czy Lwów, już nie wiem. Z obecnej Ukrainy w każdym razie. Więc jak żołnierzy posłał na przyczółek, to niestety. Widocznie nie miał możliwości. Musiał dać odpowiednich żołnierzy, przeszkolonych w boju.

  • Czy berlingowcy zaczęli walczyć razem z powstańcami?

Nie wiem, co się stało, ale później na pewno.

  • Nie wie pan, czy przeżyli, jakie były ich losy?

Nie, bo to chyba było już po zajęciu Pragi. To była połowa września.

  • Jak ich wyłowiliście z Wisły?

Rano ich wyciągnęli z Wisły, bo prąd ich zniósł i blisko byli. Jakieś krzaki – zauważyli nasi. Akurat mieli wgląd, jeszcze Niemcy nie mieli tam możliwości patrolowania Wisły. Pilnowali więcej Cytadeli, trasy Wisłostrady, bliżej Cytadeli i Starego Miasta. Ale był przecież wypadek, że przyjechał samochodem osobowym oficer niemiecki, major. Jak się przedostał, [nie wiem], przecież na Wisłostradzie, na wysokości Starego Miasta, zatrzymywali Niemcy i ostrzegali. Jak przejechał od Wisły? Na plac Krasińskich wjechali, a tam była nasza barykada. Patrzę, że oficer niemiecki wyszedł z samochodu. Z karabinu maszynowego strzelili. Oficera zastrzelili, a kierowca i drugi żołnierz byli ranni. Kierowca był z Grochowa – folksdojcz. Trzy samochody ciężarowe miał w czasie wojny. Kierowcy też się dostało, Polakowi. W nogę dostał – nie wiem, czy mu ją amputowali. Niemiec, żołnierz, tak samo leżał w szpitalu. Akurat mój brat cioteczny był ranny pod Dworcem Gdańskim. Na trzynaście centymetrów kość miał wystrzeloną. Dostał z takiego karabinu maszynowego, jak ja miałem później.

  • Władek, tak?

Nie. Stachu.Nie dokończyłem, jak zgrupowanie czołgów na Bielanach było. Na dół zadzwoniłem do swojego dowódcy i melduję mu, że taka sytuacja jest. Mówi: „A słuchaj, wiesz, że przecież wczoraj zrzucili porucznika z radiostacją. Nie rozłączaj się, tylko poczekaj, połączę cię z dowództwem. Tam jest major, artylerzysta z 1939 roku i może pomogą zza Wisły, może artyleria jest”. Była artyleria sowiecka albo polska, nie mam pojęcia. Na wysokości Żerania była artyleria. Bo później, jak trzeci raz przepływali – „Żywiciel” wysyłał naszych ludzi – i wrócili, to mówili, że stała artyleria. Poczekałem chwilę, oficer odezwał się i melduję mu to samo, mówię, co widzę. Odległość była z mojego stanowiska, z „Opla”, z Włościańskiej, jak później popatrzyłem, to chyba lepiej jak kilometr miałem do tego ugrupowania sowieckiego. Major mi kazał trzy razy podchodzić do okna, przez lornetkę sprawdzać odległości, jakie są od jednej ulicy, od drugiej ulicy. Jeszcze w czasie okupacji, w „Szarych Szeregach” uczyli nas, jak obliczać. Ale nie znałem nazw ulic. Wiedziałem tylko, gdzie jest Żeromskiego, gdzie Podczaszyńskiego, ale tak określiłem dobrze, że za trzecim razem – widocznie telefon na radiostację podłączył, bo mówi: „Słuchaj, zaraz trzy pociski wystrzelą i obserwuj, gdzie będą wybuchy”. Faktycznie, za chwilę wystrzelili trzy pociski. Pierwszy przeleciał za daleko, w pole, jakieś dwieście metrów od zgrupowania, ale drugi był w samym środku całego zgrupowania. Jak krzyknąłem, że drugi jest w samym środku, to zaczęli rąbać granatami, siedem minut, z zegarkiem w ręku, strzelali. Widziałem, jak Niemcy – bo z czołgów powychodzili, myśleli, że będą bezpieczni – wskakiwali do czołgów. Nie wiem, co to za artyleria była. Czy polska, czy ruska, żeby tak dokładnie załatwić Niemców. Ale jakie rezultaty były. Widziałem po jakichś pięciu minutach – na wysokości wieży czołgowej – pięć ognisk. Od razu sobie skojarzyłem, że Niemcy mieli z tyłu wieży na swoich czołgach pojemniki, gdzie kanistry z paliwem zapasowym trzymali. Prawdopodobnie od odłamków zapaliło się, bo odłamki robiły swoje. Ale w czołgu to aby nie spadło mu do silnika. Amerykańskie czołgi miały za wieżą silniki, ale tam powietrze było ciągnięte z przodu. Jak otworzyło się przednie wejście albo górną klapę się podniosło, to powietrze ciągnęło od przodu i tam, gdzie komora silnikowa wypychało na wierzch. U Niemców było odwrotnie. Jak coś się zapaliło, to wciągało – silnik pracował, wciągał powietrze. Tak samo, jak nasi butelkami rzucali, to jak trafił z tyłu na czołg, gdzie komora silnikowa, to zapalił się silnik wtedy, nie mogli go uruchomić. Tylko Niemcy mieli po cztery-pięć automatycznych gaśnic, tak że jak nie spaliły się kable czy przewody benzynowe, to nic silnikowi się nie stało. Chwila – zdmuchnęło.

  • Czy faktycznie żołnierze Armii Ludowej nosili opaski z napisem Armia Ludowa – AL?

Tego nie wiem. Nawet nie zwróciłem uwagi na to, co mają, czy mieli AL.

  • Ale wiedzieliście, że są z Armii Ludowej?

Wiedzieliśmy, bo ostatnią kwaterę miałem na Krasińskiego 16, a oni dostali cały blok Krasińskiego 25 albo 18. Blok cały dostali i w bloku kwaterowali.

  • Czy walczyli tak samo jak i wy?

Dwa tygodnie odpoczywali po Starówce. Trochę rannych było. Ostatni patrol na Bielany wyprowadziłem, sześciu nas było w obstawie wtedy. Każdą noc szły patrole na Bielany. Z Puszczy Kampinoskiej pewna grupa naszych przynosiła amunicję, broń, żywność ze zrzutów. Myśmy przechodzili z „Opla”, z ulicy Włościańskiej i szliśmy aż do alei Zjednoczenia. To były Piaski, nie było zabudowane. Udawało się nam chyba do 12 września. To był ostatni udany patrol, brałem w nim udział. […] Jak byłem na patrolu, to mieliśmy czterdziestu dwóch ludzi. Bez broni byli.

  • Chciałam zapytać o żołnierzy Armii Ludowej. Czy mieliście z nimi kontakty? Czy zaprzyjaźniliście się, kolegowaliście, czy po prostu stanowili osobną grupę?

Za bardzo ich nie kochaliśmy, bo to przyjaciele Stalina byli. Nawet przychodził kapitan „Skóra”, często go oglądałem. Z asystentem szedł. Asystent miał surdut tramwajarski, ale marynarka do kolan, komicznie to wyglądało.

  • Po co kapitan „Skóra” do was przychodził?

Przychodził do „Żywiciela”, służbowo. […] Wiem, że były scysje, jeśli chodzi o podbieranie zrzutów. Nie byłem, tylko koledzy mi opowiadali, że parę razy nasi prawie z nimi się postrzelali, bo oni zgarniali zrzuty i zamiast do magazynu centralnego, żeby [uzupełnić] broń i amunicję, to chomikowali. Widocznie chcieli na tym zarobić, sprzedać. W każdym razie, jak na drugi dzień przyszli ze Starówki, to jak na Żoliborzu byłem, to za pół litra bimbru kupiłem od nich dwa pistolety (dwie parabelki) i pistolet maszynowy. Takie wojsko było. Siedzieli. Była scysja z nimi. Gdzieś zrzucili pojemniki – tylko nie wiem, czy jak amerykańskie zrzuty były – właściwie alianckie – czy sowieckie. Kukuruźniki trochę zrzucały. Tylko że na kukuruźnikach, jak zrzucili amunicję bez worków, to dziewięćdziesiąt procent amunicji trzeba było rozbierać. Były ekipy, zwłaszcza kobiety wyciągały pociski, na prawidłach prostowały gilzy, żeby można było tylko [nabój] wsadzić, ale to już nie był nabój pełnowartościowy.

  • Czy miał pan sympatię w czasie Powstania Warszawskiego?

Na Żoliborzu?

  • Tak.

Miałem sympatię, jak w szpitalu leżałem. [...] To był sanitariuszka. Miałem przejść, bo kontakt z tymi, co przenosili, był ze szpitala tak samo przecież. Jak przyszedł patrol 15 sierpnia – już miałem przygotowane ubranie – miałem iść do Puszczy Kampinoskiej.

  • Czy pamięta pan pseudonim sanitariuszki?

Nie, nie pamiętam. Nawet już nie pamiętam, jak miała na imię.

  • Jak wyglądał moment kapitulacji?

28 września wróciłem z linii, z „Opla”. Wieczorem przyszedłem, położyłem się spać. Rano mnie zerwali, obudzili, bo Niemcy zaczęli [atak]. Nie wiem, czy bomby rzucili na sąsiedni budynek na terenie III Kolonii i zaczął się budynek palić. Zapalającą bombę rzucili. Na pierwszym piętrze w budynku była zmagazynowana amunicja do karabinów przeciwpancernych. To trzeba było szybko stamtąd ewakuować. Wtedy „Żywiciel” przyszedł i myśmy wynosili amunicję. Już na dole byliśmy. Nie wiem, czy to bomba, czy z artylerii, w każdym razie ostrzał był. Przede mną był kolega, za nim pułkownik Niedzielski, a jeszcze przed nim drugi kolega z naszego zgrupowania. Czterech nas było w korytarzu. Raptem dostałem szrapnelem w nogę. Wlazł mi [tak, że] na kości się zatrzymał. Widzę, że [jest] na wierzchu, gorący był, ale wyciągnąłem od razu. Pułkownik dostał w pachwinę chyba. Kolega, który był przed Niedzielskim w serce dostał – zabity. Odłamki uratowały Niedzielskiego. Opatrzyli nas na Krechowieckiej w szpitalu powstańczym. Już nie mogłem łazić, więc wycofali mnie. Jaka to była ulica, to nie powiem, ale na Dolnym Żoliborzu, koło Promyka, w willowej dzielnicy. Wiem, że było mieszkanie dyrektora [fabryki] „Fuchs”. Tak jak „Wedel”, to i „Fuchs” był, druga firma. Był dyrektorem zakładów „Fuchsa”. W jego mieszkaniu zostawili mnie koledzy. Zaraz, 28 września Niemcy odcięli, bo była sytuacja, że przez radiostację Niedzielski odebrał wiadomość od Rosjan, że będzie przeprawa, podstawią łodzie i będą ewakuować powstańców na Pragę. Ale Niedzielski ściągnął wszystkie oddziały nad Wisłę i okazało się później, że Rosjanie odwołali ze względów pogodowych czy coś takiego. 30 września [poszedłem] do niewoli.

  • Był pan ranny?

Tak.

  • Szedł pan, czy pana nieśli?

Nie. Obwiązali mi nogę, miałem sztywną.

  • W których obozach pan był?

Najpierw przeszliśmy na piechotę na ulicę Wolską do kościoła. Przy Bema, po prawej stronie, jest duży kościół.

  • Świętego Wojciecha.

Gestapo przyjechało, przyszli patrzeć. Z ośmiu gestapowców przyjechało. Nic nie mówili, tylko patrzyli, że to wszystko młode chłopaki. Dziwili się, że tyle wytrzymali – dwa miesiące. Później nas przewieźli do Pruszkowa. Na drugi dzień załadowali nas do pociągu i przywieźli do [obozu].

  • Ale w Niemczech już?

Nie, w Polsce, jak się na Łódź jedzie koleją. Obóz był, [w którym] byli i Rosjanie, i Polacy z armii Berlinga. I pilotów amerykańskich Niemcy mieli.

  • Czy AL-owcy wyszli razem z wami do niewoli?

Nie wiem. Nie, byliśmy rozczłonkowani. Tylko dwóch czy trzech kolegów było ze mną w obozie pod Warszawą.

  • Ale w Pruszkowie byli cywile, a powstańcy szli do Ożarowa, do fabryki kabli.

Tak, ale właśnie w Pruszkowie [byłem] i z Pruszkowa wybrali sobie Niemcy młodych chłopaków wszystkich, ja tam trafiłem. Mnie wzięli z prywatnego domu, jak leżałem.

  • Czyli nie wzięli pana jako powstańca?

Nie.

  • Jako cywila?

Jako cywila. Później w Pruszkowie zrobili selekcję i wybrali młodych ludzi. Niektórzy nie brali udziału w Powstaniu. Do pociągu i powieźli nas. Zapomniałem, gdzie był obóz. Duży obóz, niedaleko Pruszkowa, dwie godziny chyba pociąg. Ale nie doszliśmy do obozu. Byliśmy przed obozem, doszliśmy do bramy, cofnęli nas do pociągu. Do Łowicza najpierw. W Łowiczu stali nasi ze Śródmieścia, z Żoliborza i tam dopiero w nocy żeśmy stanęli. O godzinie jedenastej czy dwunastej byliśmy w Łowiczu. Cała obstawa niemiecka wyszła, zaczęli rozmawiać. Myśmy z kolegą – jest tak zwany brek w wagonach, gdzie jest urządzenie hamulcowe, jest budka i siedzenie. Nad siedzeniem, z tyłu na ścianie były cieńsze deski. Scyzorykiem z jednej strony przecinałem trzy deski, a kolega z drugiej – nad siedzeniem żeśmy kombinowali. Chcieliśmy wiać. Noc, ciemno, jedna lampa się paliła, pociągi stały. Jeszcze człowiek nie wiedział [jak to się skończy]. A w chlebaku jeszcze miałem trzy granaty. Trochę cukru ludzie mi po drodze dali, włożyłem do [chlebaka], przykryłem. Nawet nie wiedziałem, że granaty mam. Niemiec mnie rewidował i granatów nie wyczuł. Zobaczył, że mam cukier w kostkach, machnął ręką. Jak żeśmy dokończyli przecinać – dosłownie na milimetrze trzymały się deski – to mój kolega, Rysiu Pokorski (już nie żyje) mówi do mnie: „No, Tadek, w imię Boże – uciekamy”. Wszyscy spali w wagonie, a jeden tramwajarz, drań (później się okazało, jak nas przywieźli) krzyku narobił: „Rozstrzelają nas! Nie róbcie tego!”. A wtedy można było sobie spokojnie wyjść na dół i [uciec]. Tylko jedna lampa była pod wagonami. Niemcy ze trzydzieści metrów dalej rozmawiali, byli zajęci [rozmową] między sobą. Oczywiście, jak ten krzyku narobił, to wskoczył szkop, [który] pilnował naszego wagonu. Szczęście – Matka Boska nas pilnowała chyba, opiekowała się nami – bo mówię do kolegi: „Jak kopnie w deskę, to wpadnie”. Ciągniemy go za nogi, krzyczy, że będzie strzelał. [Miał] pistolet maszynowy. […]. Szczęśliwie, że nie wykopał desek.

  • Gdzie pana zastało wyzwolenie?

W Bawarii, w Moosburg. Dziewięćdziesiąt kilometrów od Monachium.

  • Przyszli Rosjanie?

Amerykanie weszli. To miało być miasteczko wolne, ale Niemcy podpuścili Amerykanów. Jak Amerykanie podjechali swoimi pojazdami, to zaczęli strzelać i bój był ze cztery i pół dnia. Jeszcze nasi włączyli się do tego, jeńcy wojenni.

  • Kiedy to było? Jaki to był dzień?

To było chyba 25 kwietnia 1945 roku.

  • Dlaczego przyjął pan pseudonim „Gryf”?

Dlatego że u nas cała drużyna [miała pseudonimy] na „G” – „Gucio”, „Gryf”, „Grabarz”.

  • Czy jakby pan miał znowu siedemnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Chyba tak. Niestety coś człowiekowi zostaje od młodych lat.
Warszawa, 28 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Tadeusz Liszka Pseudonim: „Gryf” Stopień: strzelec, celowniczy km Formacja: Zgrupowanie „Żywiciel”, pluton 230. Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter