Tadeusz Jan Mrówczyński „Jacek Trzaska”

Archiwum Historii Mówionej

Tadeusz Jan Mrówczyński, rocznik 1922, w czasie konspiracji i Powstania Grupa Bema, czyli konspiracyjny pierwszy dywizjon artylerii konnej.

  • Jaki pan miał pseudonim?

Pseudonim „Jacek Trzaska”, stopień plutonowy podchorąży, dowódca drużyny.

  • Od kiedy zaczęła się pana działalność konspiracyjna?

Od 1939 roku, miałem siedemnaście lat, skończyłem gimnazjum, zdałem do liceum w tej samej szkole warszawskiej.

  • W której?

Czwarte miejskie gimnazjum.

  • Jest pan warszawiakiem?

W Warszawie się urodziłem nie w pierwszym pokoleniu. Czwarte miejskie imienia Jasińskiego na Pradze. Akurat tak się złożyło, że 1 września byłem w szkole, nie było rozpoczęcia roku szkolnego, bo to odwołane było, ale pewna grupa uczniów przyszła. Tam przeżywałem pierwszy nalot. Zaczęła się mała akcja szkolna. W październiku chyba dwa tygodnie odbywały się lekcje, potem oczywiście Niemcy zakazali, odwołano. Trzeba było ratować co się dało, między innymi dużą bibliotekę. Wtargaliśmy po prostu, roznosiliśmy do domów. Kilkadziesiąt tomów z biblioteki miałem u siebie, zginęło w czasie Powstania wszystko.

  • Gdzie pan mieszkał, na jakiej ulicy?

Wtedy mieszkałem na ulicy Staszica na Woli.

  • Z Woli pan jeździł na Pragę?

Tak, dlatego że przedtem mieszkaliśmy na Mariensztacie. Ojciec był pracownikiem zakładów miejskich, tam miałem blisko, bo na Młynarskiej było pierwsze gimnazjum Sowińskiego, ale już tam zacząłem więc tam [skończyłem].

  • Proszę opowiedzieć o czasach konspiracyjnych.

Byłem równocześnie drużynowym w 30 Warszawskiej Drużynie Harcerskiej, na ulicy Dobrej w szkole powszechnej, stąd moje związki z Powiślem, nie z Wolą, bo na Woli kilka lat mieszkaliśmy tylko. Mówię drużynowy drużyny harcerzy, bo wówczas większe drużyny przekształciły się w szczepy. Szczep składał się ze skautów, to byli starsi harcerze, harcerze. W naszym wypadku były dwie drużyny starszych i młodszych zuchów, a ja byłem drużynowym harcerzy. Naturalną rzeczą było, że zaczęło się od tajnej pracy konspiracyjnej w harcerstwie, bo to były związki koleżeńskie.

  • Gdzie się spotykaliście?

Na początku w szkole nawet, bo dyrektor był z nami, to był opiekun drużyny, więc w małych grupkach, a potem w mieszkaniach. Po wrześniu, między innymi w szkole, żeśmy zgromadzili zbombardowany dobytek dawnego jacht klubu. Koledzy zaalarmowali, że ludzie rozdrapują łodzie wioślarskie, łodzie motorowe były drewniane, rąbią na opał. Żeśmy zebrali się i trzy łodzie, jedną łódź motorową, przynieśliśmy do szkoły i tam zmagazynowaliśmy. Wszystko, wraz z całym sprzętem drużyny przepadło, bo nie pamiętam, w którym roku Niemcy zajęli szkołę na koszary, szkołę wyrzucili. Toczyła się praca harcerska. Były to zbiórki, ale nie takie jak przed wojną, raczej samokształcenie, były też zajęcia w terenie.

  • Czego was uczono?

To raczej myśmy uczyli młodszych, bo komendant szczepu był ode mnie starszy trzy lata, miał dwadzieścia lat, był studentem prawa, drużynowy skautów był moim rówieśnikiem ja i trzeci też mój rówieśnik, siedemnastolatki. Owszem wizytowali, instruowali nas nasi starsi koledzy podharcmistrze. Kilku ich było zaprzyjaźnionych, Lech Duszczyński, Wacek Karlicki znany jako „Luty” z batalionu „Parasol”, on był drużynowym – to było gimnazjum na rogu Traugutta i Krakowskiego, Przedborski, w tej chwili Matuszewski, hufcowy i kilku innych, którzy z nami prowadzili zajęcia, ze starszymi. Z kolei my potem z młodszymi. Zajęcia były głównie przydatne w konspiracji, przygotowaniach, to był początek, kiedy jeszcze nie było tak zwanych BS-ów i GS-ów – Grupy Szturmowe i Szkoły Bojowe, gdzie harcerstwo szukało dla siebie miejsca, samarytanka, terenoznawstwo, pionierka.

  • Czyli wszystkie sprawności się mniej więcej zdobywało?

Nie wszystkie, bo sprawności było dużo, a te były bardziej przydatne, stąd sprawa szumnie nazywany wywiad, zwiad, wciągnięcia nas do wywiadu. Nie wiedzieliśmy wtedy co to było, ale to była sprawa obserwacji ruchów Niemców, ruchów pojazdów.

  • Autentycznie tym się zajmowaliście?

Tak.

  • Przekazywaliście dalej?

Tak, a gdzie to już tego oczywiście nie wiem, nie miałem kontaktu wyżej. Poza tym coś oryginalnego, to zasługa naszego komendanta, który miał czy zdobył powielacz i myśmy wydawali prasę harcerską „zielone zeszyty”, odbijane na powielaczu, z rysuneczkami, gdzie były różne skrótowe bardzo gawędy.

  • To się nazywało „zielone zeszyty”?

Popularnie, tytułu nie pamiętam, gdybym zajrzał do źródła, do informacji, to bym mógł powiedzieć.

  • Czego dotyczyły informacje zawarte w „zielonych zeszytach”?

Harcerskich spraw, patriotycznych, nie tylko szkolenia harcerskiego.

  • Z małym sabotażem mieliście coś wspólnego?

Nie, poza tym wydawaliśmy różne instrukcje, między innymi szkoleniowe, na temat terenoznawstwa. Sam to pisałem i kilka innych, już w tej chwili trudno mi powiedzieć. Nie pamiętam wszystkiego, tym bardziej, że ślady były, ale wszystko się spaliło i u mnie i mojego kolegi przepadło, on zresztą nie żyje już. Tak to się ciągnęło przez pierwszy okres 1940 rok, 1941. Mimo że miałem rodziców, ojciec pracował, ale 1940, 1941 pracowałem fizycznie jako robotnik na wodociągach.

  • Po to, żeby mieć kenkartę?

Kenkartę i żeby zarobić, bo ojciec miał pensję przedwojenną. Co za to można było kupić? Ojciec dorabiał.

  • Gdzie pan pracował?

W wodociągach i kanalizacji, Dyrekcja Wodociągów I Kanalizacji, tam gdzie mój ojciec pracował, tylko w innym zupełnie miejscu, budowa wodociągów i kanalizacji, między innymi Miła, Marymont, Chłodna, ciężka praca, praca kopacza. Potem dopiero inżynier, który był też zatrudniony jako robotnik, dyrektor wodociągów w Łucku, na mnie zwrócił uwagę i zacząłem mu pomagać przy pomiarach, a potem już sam robiłem nawet pomiary i szkice, byłem tak zwanym pomiarowym.

  • Niezły wstęp do przyszłej architektury?

Tak, pierwsza budowa to była Potocka od straży pożarnej w dół na Marymont. Miało to swoje dobre strony, przede wszystkim coś się zarobiło, były skromne przydziały, czasami mięso, jajka, masa jajeczna, bo nie jajka, przynosiło się, jadło się skromnie, bieda była po prostu, bo to nie wystarczało na dostatnie życie.

  • Jak się kształtowały zarobki, mówił pan, że tata miał przedwojenną pensję, czyli niską, a pan miał jaką?

Trudno mi powiedzieć, na pewno nie więcej jak ojciec, mniej zarabiałem, bo stawki były takie jak przed wojną. Ojciec miał pensji przed wojną czterysta czterdzieści złotych, był majstrem. Ale to uzupełniało budżet rodziny, mama prowadziła gospodarstwo.

  • Jak liczna była rodzina?

Jeszcze był brat młodszy i siostra, brat młodszy cztery lata, siostra dziesięć lat. Potem zorganizowano, o dziwo, w czasie okupacji nową szkołę budowlaną, bo była państwowa na Wspólnej, a to była miejska szkoła budowlana. To zorganizował lwowiak, architekt, z grupą lwowiaków, warszawiaków, nową szkołę. Myśmy zaczęli naukę, tam gdzie gimnazjum Mickiewicza i teraz jest, potem gimnazjum Górskiego, a w końcu znaleźliśmy się w oficynie w Pałacu Staszica. Tam przez dwa lata [uczyłem się], właściwie półtora roku, bo to było bardzo skrócone, myśmy zaczęli w styczniu. Skończyłem, dostałem dyplom technika. Równocześnie okazało się, że uczyli nas ludzie zaangażowani w tajne nauczanie, pracownicy Politechniki i stąd dostałem się na architekturę. Mój potem szef wieloletni, właśnie był wykładowcą w tej szkole, mało tego, oni po prostu niektóre przedmioty tak prowadzili, że po wojnie nam zaliczono, bo nawet szerszy zakres był niż na Politechnice, w dodatku bardziej praktyczny. Zresztą jeszcze przeszedłem szkołę – to było to jawne – potem była tajna Politechnika, kontynuacja już była na kompletach.

  • Kończył pan studia po wojnie?

Po wojnie i to nie prędko w 1951 roku, gruntownie studiowałem, jeszcze cały czas pracowałem. Ucząc się w szkole budowlanej też pracowałem dorywczo, głównie fizycznie, ładowanie piasku na wagonetki, przy rozładowywaniu wagonów kolejowych z torów, całych rozjazdów – straszna praca, niebezpieczna. Młodzi ludzie przeważnie tacy jak ja to robili, dorabiali sobie.

  • Wróćmy do konspiracji.

Jeszcze [w] szkole, bo to wiąże się z konspiracją, tam poznałem architekta, który zaproponował mi poprzez mojego przyjaciela, którego znał lepiej, czy bym nie wstąpił do organizacji. Powiedziałem, że tak. Co mnie zachęciło? To mnie zachęciło, że od razu dostałem propozycję, że skierują mnie na kurs podchorążych artylerii. Mnie artyleria interesowała. Równocześnie w tym samym roku 1942 wśród harcerzy powstała nowa organizacja harcerska GS-y, BS-y i Zawiszacy, był nabór do przyszłego batalionu „Parasol”. Cała grupa z mojej drużyny razem ze mną znalazła się w „Parasolu”. Byłem zaangażowany z kolei tam, ale dostałem na to zgodę od dowódcy plutonu, to był „Luty” czyli Wacek Karlicki, powiedział: „Studiuj sobie tam, a tu…” W „Parasolu” byłem, ale byłem biernym członkiem tego oddziału. W dniu Powstania pierwszy przyszedł goniec właśnie z Bema, poszedłem na Mokotów Dolny.

  • Szkołę podchorążych artylerii pan kończył?

Tak, kurs, bo szkoły nie było, były kursy. Najpierw był trzymiesięczny kurs zwiadowców. Co to jest zwiadowca? To nie wywiadowca, tylko zwiadowca w artylerii, to jest ten – działa stoją za frontem kilka kilometrów, a zwiadowcy są na linii frontu, rozeznaje teren, nieprzyjaciela i podaje meldunki w postaci namiarów na kierujących ogniem. Najpierw kurs zwiadowców jako wstęp, a potem kurs podchorążych ośmiomiesięczny artylerii i skończyłem go ze stopniem kaprala, potem zostałem plutonowym.

  • W czasie tego kursu szkolono was jeśli chodzi o broń?

Broń, ale broń piechoty tylko, przecież artylerii nie mieliśmy i dlatego głównie byliśmy nastawieni na zwiad, ci młodzi, ponieważ to była jednostka przedwojenna i było bardzo dużo podoficerów i żołnierzy, którzy służyli przed wojną. Zakładano, że jeśli zdobędziemy działa, to oni będą strzelać, a my będziemy zwiadowcami, bo oni się na tym znali. Szkolenie, po kolei mieliśmy szkolenie w mieszkaniach, między innymi w mieszkaniu moich rodziców, w mieszkaniu mojego dowódcy architekta Jana Załęskiego, na ulicy Nowosieleckiej u dowódcy plutonu, zajęcia z bronią krótką, bronią piechoty mieliśmy na Rybakach. To była szopa, wozownia chyba, na strychu, tam była broń, tam odbywało się szkolenie. To było tak sprytnie wymyślone, że było wyjście ze strychu na dachy i można było w razie czego wędrować po dachach u podnóża Starego Miasta.

  • Uciekać też w razie czego?

Tak, ale nie wiem czy była taka potrzeba. Zajęcia z bronią mieliśmy też na Hożej, ale nie pamiętam adresu. Zapomniałem o tym, że jeszcze robiłem maturę na kompletach w 1942 roku.

  • Gdzie się mieściły zajęcia?

To w mieszkaniach prywatnych, w naszym mieszkaniu, w mieszkaniu na Wilczej – jak on się nazywał, znana postać… Jerzy Gawin „Słoń” z „Zośki”, to nie był uczeń naszego gimnazjum, nie wiedziałem nawet kto to jest, dopiero po wojnie się dowiedziałem – i w kilku innych, to już krótko. Byli dawni nasi nauczyciele gimnazjum, ale byli i nowi, bo na przykład polonista nie uczył.

  • Czy jakiekolwiek podręczniki istniały, czy nauka tylko w wersji słownej?

Jeśli chodzi o wojskowe sprawy?

  • Nie, o maturę.

Były podręczniki, mieliśmy przedwojenne, to zdobywało się od starszych kolegów, w rodzinie…

  • Skoro było tajne nauczanie czy mogliście prowadzić zeszyty, pisać?

Pisaliśmy. Jak zastanawiam się, słucham jak niektórzy mówią, to nie było bohaterstwo, my, czasami sądzę, że nie zdawaliśmy sobie sprawy czym co grozi, dopiero jak coś stało się, to wtedy.

  • Żadnych wpadek nie było?

W moim zgrupowaniu były, ale mnie to zupełnie ominęło, bo nie w mojej jednostce, myśmy się nie znali przecież. Znałem pięciu, byłem w piątce, to nas pięciu znałem. Znałem wykładowców, ale nie wiedziałem jak się nazywają, znałem dowódcę baterii, on był moim szefem potem w pracy, ja byłem jego zastępcą w pracy. Znałem swoją piątkę i piątkowych z tego plutonu, ale też anonimowo, myśmy się nie znali, to tylko w ramach plutonu, drużyny, ale już baterii, to absolutnie żadnego kontaktu nie mieliśmy, to dowódcy mieli kontakt.

  • Takie są zasady konspiracji i słusznie.

Były zabawne historie, że po latach, po wojnie, spotykałem ludzi, którzy okazywało się, że byli w tym samym zgrupowaniu, ale myśmy się nie znali. Potem się znaliśmy bardzo dobrze, długo.

  • Jakie pan pamięta akcje z tego okresu?

My nie byliśmy oddziałem dywersyjnym, tak jak wiele, „Zośka”, „Parasol”, tak. Większość oddziałów prowadziło szkolenie, ochronę, obserwację i na tym był koniec. Niektórzy tego nie wytrzymywali dlatego, że próbowali albo na własną rękę, znam takie przypadki u nas, które się kończyły tragicznie, albo urywali się do innego oddziału, gdzie zaproponowano im akcję, z reguły też ginęli, bo my nie byliśmy przygotowani do tego, bo nie byliśmy uzbrojeni przede wszystkim. W Powstanie to w takich oddziałach jak my, co trzeci, co czwarty, miał broń. W baterii sześćdziesiąt sztuk broni, pistoletów dwadzieścia siedem typów – uzbrojenie.

  • Zadania konspiracyjne to nie zawsze była akcja.

W oddziałach, które nie były Kedywem, tak zwane oddziały liniowe, takie jak nasz, główne zadania to były szkolenia, z tym że szkolili się i ci starsi, którzy już w wojsku szkolili i ci młodzi tacy jak ja, dlatego że wszyscy uczyli się z kolei broni niemieckiej. Zdobywaliśmy instrukcje, nasi oficerowie, tłumaczono je na język polski, znałem je i w ten sposób powielano, odbijano, fotograficznie też. Były podręczniki, ogóle szkolenia, szkolenie piechoty przedwojenne takie jak podręcznik dowódcy drużyny, dowódcy plutonu. Akurat miałem je z racji przysposobienia wojskowego. Poza tym korzystaliśmy ze zbiorów oficerów i podoficerów, rodziny oficerów w niewoli udostępniały, bo to koledzy oficerów wypożyczali, czy zabierali. Nie cierpieliśmy na to, natomiast to był przede wszystkim instrukcji niemieckich, ale z czasem i to się rozwinęło. Szkolenie było bardzo różne, między innymi jednostka nasza była przewidziana [jako] zmotoryzowana, trzeba było szkolić kierowców i mechaników. Szkolono w ten sposób, że między innymi oficerowie pracowali w zakładach Norblina na Woli, gdzie remontowano sprzęt niemiecki i tam okresowo jako robotników zatrudniano…

  • Praktykantów?

Nie, praktykantów, potrzebowali robotników, to wiadomo kto był robotnikiem. Jeden z dowódców baterii miał warsztat samochodowy na ulicy Jagiellońskiej, był inżynierem mechanikiem, pracowali wyłącznie u niego właściwie nasi, a fikcyjnie między innymi pracował Zygmunt Rodowicz starszy brat „Anody”, który był u nas oficerem, dowódcą plutonu, tak że cała plejada. Poza tym szkoleni byli kierowcy w przedsiębiorstwach budowlanych, które miały samochody po prostu, a ponadto byli u nas kierowy zawodowi, jak między innymi, kierowcy zakładu dróg, chyba to się nazywało, na Solcu, to byli zawodowi. Byli kierowcy przedwojenni też, to był drugi kierunek szkolenia. Trzecia sprawa, to był wywiad, rozpoznanie terenu. Strasznie dużo czasu żeśmy na to poświecili, bo wyciągało się, oczywiście nielegalnie, plany z wydziału geodezji i na to się nanosiło aktualizację, bo to był teren luźno zabudowany, skromnymi domkami i były duże zmiany. Nanosiło się nawet sterty desek jak leżały, czy kurnik, czy coś.

  • Robiliście kopie?

Na egzemplarzach, które zdobyliśmy, nanosiło się zmiany. To wymagało strasznie dużo czasu. Rozpoznanie punktów zaopatrzenia, jeszcze służba sanitarna, WSK, ale to panie tak jak moja żona. One były członkami naszej grupy, ale równocześnie WSK, one oddzielnie miały swoje szkolenie. Mieliśmy zresztą przedwojennego lekarza dywizjonu, który tym się zajmował. Co jeszcze? Już nie mówię o takich elementarnych szkoleniach wojskowych, bo tego było mało, musztry nie było, przynajmniej my nie tolerowaliśmy, nie było drylu wojskowego w ogóle, bo za blisko byli jedni drugich, [z] oficerami czasami po imieniu już byli nawet.

  • Kiedy się pan dowiedział, że będzie pan przydzielony do grupy Bema?

Sam się zdeklarowałem, kiedy mi zaproponował architekt Jan Załęski, który okazało się, że był dowódcą baterii, w której byłem, bo w artylerii są baterie, nie kompanie, bateria to jest to samo co kompania, tylko że w artylerii. Nasz oddział miał trzy baterie, w pewnym okresie miał cztery. W 1943 roku w maju była ogromna wpadka w pierwszej baterii, aresztowania, rozstrzelania, ale ominęło to pozostałych, bo my nie mieliśmy związku z sobą. Wtedy były trzy baterie, a przed samym Powstaniem dołączono do nas kompanię piechoty, tak zwane OW PPS, Oddziały Wojskowe Pogotowia Polskich Socjalistów, też nie mieli w ogóle broni, oni byli sformowani tuż przed Powstaniem. Co więcej mogę powiedzieć?

  • Pracował pan fizycznie i jednocześnie szkolił się pan…

Uczyłem się i byłem w konspiracji wojskowej.

  • Widzę po wielości tych zadań, że to wiele czasu musiało zajmować?

Zajmowało dużo, szczególnie kurs podchorążych to sporo, a jeszcze prozaiczna sprawa trzeba było dodać do tego wszystkiego, szczególnie do wykształcania zawodowego, warunki – wszystko się robiło przy lampie karbidowej, [wielkie] arkusze, lampę się przesuwało, bo tu było widać, tu nie było widać, ale były dobre oczy, człowiek był młody, wszystko trawił. Byłem ciężko chory w 1942 roku zachorowałem, przeziębienie. Jak to się nazywa? Nie karbunkuły…

  • Coś związanego z płucami?

Nie, najpierw to były, tak jak karbunkuł, wrzody z przeziębienia. Do tego stopnia chorowałem, że nie wstawałem z łóżka, ojciec musiał mi pomagać, a potem było zapalenie opłucnej. Miałem przerwę pół roku. Dzięki profesorowi, który był współwłaścicielem majątku, wyjechałem w lubelskie, tam byłem trzy miesiące.

  • Dochodził pan do siebie?

Odżywiany po prostu byłem.

  • To była kwestia złego wyżywienia?

Nie, po prostu byłem tak słaby, tak wycieńczony tą chorobą, że głównym lekarstwem było wtedy po prostu dobre jedzenie.

  • Nastał rok 1944, mniej więcej wiedzieliście co się dzieje, że jest przygotowywane Powstanie?

Wiedzieliśmy, przygotowani byli. Był pierwszy alarm, który mnie nie objął, pracowałem do 30 lipca, jeszcze 30 lipca byłem na budowie w Aninie. Wróciłem chyba ostatnią kolejką wisząc na stopniach tak jak wielu innych. 31 gdzieś popołudniu, to nie było rano, kiedy był już ruch w mieście, już od kolegów, którzy byli w innych oddziałach, wiedziałem że są alarmy. Mój najbliższy przyjaciel mieszkał tuż koło mnie.

  • Jak dotarła do pana wiadomość?

Goniec przyszedł, łącznik, nieznany mi zresztą, nie wiem kto to był. Natychmiast zabrałem się, wstąpiłem na ulicę Chłodną do mojego kolegi Ludwika Fajaszewskiego, powędrowaliśmy. Jego opaska i moja wisi na obudowie drzwi w Muzeum i jeszcze koleżanki sanitariuszki.

  • Z jakim numerem?

513, a sanitariuszka 514. To były numery naszych plutonów w tej baterii, była numeracja od 511 do 518.

  • Godzina „W”.

Dotarliśmy pieszo, bo nie pamiętam czy jechaliśmy jakiś kawałek tramwajem, na ulicę Nowosielecką chyba 14. Tam mieszkał mój dowódca plutonu podporucznik „Habdank” Teofil Świerczyński. Tam się nas zgromadziło sporo, zdaje się jeszcze w drugim mieszkaniu chyba. Okazało się, że szef baterii też w tym domu mieszkał, mieszkała sanitariuszka, więc w kilku mieszkaniach zrobiło się gwarno. Broń wydobyli między innymi z tapczanu, pamiętam. Potem wrócił podporucznik z odprawy i wydał rozkaz udania się dwójkami do garaży na ulicy Czerskiej, tam teraz jest siedziba „Wyborczej”. Jeszcze resztka tych garaży stała przed budową „Agory”. To był zespół garaży, bo ja wiem, ze sto boksów chyba, własność jakiegoś pana. Tam żeśmy jakiś czas [przebywali]. Potem rozkaz, wyruszyliśmy na róg Czerskiej, Podchorążych, był dom jednorodzinny, skromna willa z gankiem, na ganku była odprawa, dostałem pistolet.

  • Jaki?

„Parabellum”, tylko ja jeden z drużyny czyli z ośmiu, którzy przyszli, bo drużyna to było dziesięciu, jedenastu, ale było nas ośmiu. Ludwik miał bagnet i granaty, wszyscy zresztą dostali granaty konspiracyjnej produkcji. Niedługo po piątej, kiedy już słychać było strzały… Z naszej baterii do pierwszego natarcia rozkazem dowódcy baterii poszedł drugi pluton, nie pierwszy. Dlaczego? Sądziliśmy po wojnie, że byli starsi, byli po służbie wojskowej, nie tacy młodzi jak my, zieloni bardzo. Natarcie skończyło się tym, że dwunastu zginęło łącznie z dowódcą baterii, o tym nie wiedzieliśmy, kiedy dostałem rozkaz ze swoją drużyną ruszyć w kierunku narożnika Podchorążych, Suligowskiego, u wylotu Nowosieleckiej, tam był bunkier, żeby nie tyle zdobyć, bo nie było o tym mowy, tylko zniszczyć załogę granatami, mieliśmy tylko granaty. Ruszyliśmy, pod płotami [szliśmy], bo tam nie było zabudowy, już nie pamiętam dokładnie. Wiem, że był wysoki płot, pełny, nie sztachetki. Nie dotarliśmy do bunkra, bo ogień był taki, że mimo że szliśmy pod ścianami, to właśnie dostałem jako pierwszy, dostałem kulą karabinową tak zwaną ekrazytówką, to znaczy kulą, która wybucha, nie tylko dziurę robi, ale rozrywa się. Miałem szczęście dlatego, że w takim wypadku, to właściwie nie było ratunku. Co się stało ze mną dalej? Teraz już gehenna rannego, niespełnionego żołnierza. Złapali mnie koledzy, między innymi Ludwik Fajlaszewski, założyli opatrunek, mieliśmy osobiste opatrunki wojskowe, dorożka i zawieźli na Czerniakowską do pani doktor, zapomniałem jak się nazywała, znana postać, działaczka. Ona opatrunek zmieniła, poprawiła, ale powiedziała, że nic nie może zrobić, że do szpitala muszą mnie odstawić. Poinformowała, że na Jedwabniczej powstał szpital. To był na Jedwabniczej zakład dla chłopców, przytułek, zakład opiekuńczy imienia Mirosława Rago, była taka fundacja. Rzeczywiście jak mnie tam przywieźli okazało się, że w salach chłopców, oni gdzieś wyjechali, nie wiem gdzie, nie było ich, zasłane na biało łóżka, pielęgniarki kręcące się. Położyli mnie na łóżku zadowolony, że mam pomoc ratunek. To trwało kilka godzin, bo już o zmierzchu, nawet później wieczorem, w nocy, alarm, że Niemcy się zbliżają i trzeba szpital ewakuować. Roznosili nas do prywatnych mieszkań po prostu. Trafiłem na Polkowską, to było mieszkanie pani, która była właścicielką piekarni. Pamiętam, bo to było zabawne, w jej mieszkaniu było przedszkole, ona oddała na przedszkole, tam były zabawki i tylko jeden pokój był taki, gdzie ona widocznie czasami nocowała i mnie tam ulokowali. Tu muszę powiedzieć, że mieszkańcom tego domu zawdzięczam wszystko, bo tak się zajęli. Gromada ludzi nade mną stała, pamiętam to.

  • Ale żadnego lekarza?

Nie, na Sadybę powędrowali i dwóch lekarzy przyprowadzili. Ale co lekarze? Nie wiem nawet, czy któryś z nich był chirurgiem. Zrobili porządek z tym, bo strzępy wisiały mięśni, skóry. Pani doktor nic nie zrobiła, tylko opatrunek, oni to odczyścili i powiedzieli, że więcej nic nie mogą zrobić, nie dysponują instrumentami, lekami i trzeba mnie zawieść do szpitala ZUS-u na Rozbrat, ale to był spory kawałek drogi. W końcu i to zorganizowali. Znów w dorożkę, o świcie z 1 na 2 [sierpnia], kiedy lał niemożliwy deszcz, to wszyscy pamiętają, straszna ulewa była, chłopak, bo ja wiem szesnaście lat jako dorożkarz, buda postawiona, ja i chłopiec czternastoletni, też ranny w nogę, nie powstaniec, tylko na ulicy go postrzelili, ruszyliśmy Czerniakowską. Nie było żadnej strzelaniny, tylko przy stacji pomp na Czerniakowskiej przy bramie – akurat stację pomp znałem, dlatego że mój ojciec pracował w wodociągach – był na zwyżce wartownik w budce, to byli Werkschutze. Czy to był Niemiec, czy to był Ukrainiec, tego nie wiem, w każdym razie nie Polak. Jak żeśmy dojechali, to kazał się zatrzymać, ale nie strzelał, zszedł coś tam pytał. Jeszcze z nami jechała dziewczyna jako sanitariuszka, z tym że ona jechała z nami, dlatego że ona przypadkowo znalazła się u ciotki gdzieś na Czerniakowie a mieszkała na Żoliborzu i chciała do domu się dostać, uczennica gimnazjum handlowego, bo tarczę miała nawet. Wszedł i coś tam zagadał, pytał, my byliśmy przykryci dorożkarskim fartuchem przed deszczem, to i koc, zakrwawione wszystko było. Machnął ręką, żeby jechać, to był najgorszy moment – czy będzie strzelać, był z „peemem”, ale nie. Strzelali do nas dopiero ze stadionu Legii, nawet jedna kula przebiła budę, stąd wiem że światełko się pokazało, ale niecelnie. Zresztą chłopak od stacji pomp to ruszył galopem, on dosłownie stał, batem konia… Dopadliśmy do barykady, która była na Solcu przy Łazienkowskiej, tam nas już zabrali. Dalej droga: jeden punkt sanitarny, drugi punkt sanitarny, trzeci i w końcu szpital, w którym była żona.

  • Kto nogę uratował?

W szpitalu dziewczyny, dlatego że byłem najpierw w punkcie, gdzie były sanitariuszki, nie było żadnego lekarza, to były amatorki. Potem leżałem na Przemysłowej w piwnicy, gdzie był student podchorąży CWS-anu Centrum Wyszkolenia Medycznego i on miał jakieś pojęcie, ale też doszedłem do wniosku, że potrzebna mi jest pomoc chirurgiczna, a tam nie było takiej możliwości. Zorganizowali transport, czterech mężczyzn przeniosło mnie nie do ZUS-u, tylko dotarli do domu zarobkowego starców, tam gdzie był początkowo szpital Zagórna. To było w podziemiu, pamiętam schody, znieśli mnie, postawili nosze. Mała czarna dziewczyna zaczęła mnie wypytywać, oglądać, asystowały jej inne i że nie, żeby mnie zabrali z powrotem, bo ona tu nic nie zrobi. Starsza od niej zaczęła na boku ją przekonywać, namawiać żeby mnie zostawić. W końcu mała czarna mówi: „Dobrze, niech zostanie! A jak ty się nazywasz?” Mówię: „Tadeusz Mrówczyński.” Ona na to mówi: „To jesteś bratem Wandy.” Mówię: „A ty jesteś Elżbieta.”

  • Koleżanka?

Myśmy się nie znali w ogóle, nie widzieliśmy się nigdy, tylko ona wiedziała od mojej kuzynki o mnie, a ja od mojej kuzynki wiedziałem o niej, one nawet nie chodziły do jednego gimnazjum razem, tylko przyjaźniły się, bo były studentkami medycyny a mieszkały blisko siebie na Trębackiej vis a vis. W ten sposób zostałem tam. Z tym że zaczęło się źle, bo zaczęła się flegmona, noga puchła, temperatura czterdzieści stopni, noga jak bania.

  • Jak leczono nogę?

Znów cztery dziewczyny, między innymi moja pierwsza żona, bo my jesteśmy małżeństwem od dwudziestu lat niecałych, pierwsza żona była koleżanką. Cztery dziewczyny mnie zaniosły do ZUS-u.

  • Tam były lepsze warunki?

Tam byli chirurdzy przede wszystkim, bo Elżbieta, ona była na czwartym roku medycyny i ona operowała, amputowała ręce, nogi, wszystko robiła, bardzo dzielna była, bardzo samodzielna. Ale tam już byli prawdziwi lekarze, był sprzęt, uśpili mnie nawet, oczyścili to, kilka dni tam leżałem. Doszli do wniosku, że nie ma zakażenia, nie gorączkowałem. Wiem, jak miałem gorączkę, to w szpitalu lekarze mi dawali spirytus, dlaczego spirytus? Nie wiem. Straszne to było, stamtąd mnie zabrały z powrotem na Zagórną.

  • Jak długo pan tam był?

Do 15-ego, kiedy szpital zajęli Niemcy.

  • Jak był pan na Zagórnej, to pan także znał księdza Stanka?

Nie zetknąłem się, może był, ale nie pamiętam go.

  • Jak dzień codzienny wyglądał? Były podawane posiłki?

Były. Fragment Dolnego Mokotowa, Powiśla Czerniakowskiego, różnie jest to nazywane, dla mnie to jest Solec, bo moja rodzina pochodziła z Solca, ojciec właśnie, tam było dużo magazynów, różnych wytwórni, między innymi wytwórnia dżemu, magazyny „Społem”, gdzie był makaron, inne rzeczy, przede wszystkim była na Łazienkowskiej fabryka Akwawit alkoholi gatunkowych. Było co jeść, nie było jarzyn, nie było kartofli, tylko makaron, makaron, mus pomidorowy i kasze jakieś pamiętam, słodkie rzeczy. Głodni nie byliśmy specjalnie na początku, potem jak zaczęło się natarcie Niemców na ten odcinek na początku września, to wszystko poszło w diabły, przestało wszystko funkcjonować, nie było wody, zaczął się brud, napływ mieszkańców, którzy uciekali z zbombardowanych, spalonych domów, poparzeni, wszystko do nas. Już leżeliśmy pokotem, nie tak luksusowo jak na początku, że każdy miał swoje łóżko, bo to była dawna szkoła, dobre warunki były. W nocy jak Niemcy nas zajęli, to leżałem rozmawiałem z tym obok, potem on przestał mówić, myślałem że zasnął, a on umarł porostu, wykrwawił się. Nie wiem czy opatrunek sobie zerwał, czy źle było zrobione.

  • Jakie było zagrożenie ze strony Niemców?

Byliśmy przygotowani na koniec. Pamiętam, jeden z kolegów, Romek, chciał samobójstwo popełnić, na szczęście nie miał czym, bo broni nie miał, broń wcześniej musiał oddać. A my co mogliśmy robić? Nie wiedzieliśmy, czy w łóżku dostaniemy kulę, czy zamkną nas i podpalą.

  • Już docierały do was informacje co robiono w szpitalach?

Do nas przyszli między innymi „zośkowcy”, grupa „Radosława”, ich szczątki, tak że już wiedzieliśmy co się dzieje.

  • Do czego Niemcy są zdolni...

Nie mieliśmy żadnych złudzeń. Poza jednym wypadkiem ataku histerii, gdzie musieli Romka trzymać, uspokoić, coś mu tam dali, to my – rezygnacja, nie wiem jak to nazwać, przecież nie mogłem się ruszyć. Niemcy zajęli [szpital], to była kompania mówią, że SS, według mnie to nie było SS, kompania Wehrmachtu, złożona z różnych nieprawomyślnych Niemców, dlatego że poznałem [kilku] w nocy. Byli Ślązacy, którzy mnie ostrzegali: „Chowajcie legitymacje.” Byli Niemcy, koło mnie, koło miejsca, gdzie leżałem, zadekowało się dwóch żołnierzy, jeden był skrzypkiem z Hamburga, a drugi był złodziejaszkiem z Berlina. Skrzypek mówi kaputt, rozmawiałem z nim, bo znałem niemiecki, on był zrezygnowany, bo zginęła w nalocie napalmowym jego żona i dwie córki, był starszy ode mnie. Wojna go nie interesowała zupełnie. Tą noc przetrwaliśmy, a rano nas wypędzili z tym, że zostali ciężko ranni, których nie miał kto zabrać, nieść. Mnie niosło czterech mężczyzn, bo mieszkańcy się schronili więc chętnie nieśli, żeby być potrzebnym. Na Szucha kilka osób zabrali, jedną z koleżanek, młodą, przesłuchiwali, ale w bramie, tak że nawet ją widzieliśmy. Jeden w moim wieku był w mundurze straży przemysłowej, to go wzięli, potem, kolegę którego dobrze znałem i znam Mariana Cypla, to skopali go, on był ranny w nogę, w udo, skopali go właśnie w to udo, a zagrożenie dla niego było wyjątkowe, dlatego że on był tajnym agentem policji na rozkaz dowództwa AK.

  • Ta informacja do nich nie dotarła?

On się bał potem, że któryś [go] rozpozna. Mówi: „Bywałem na dyżurach w kasynie koło gestapo, wysyłany jako tajny agent.” On w cywilu chodził. Na szczęście nie. Nawet nie pamiętam czy kogoś zatrzymali, czy wypuścili. Dalej to rozdzieliśmy się, pojawił się na doktor…

  • Niemiec?

Polak on był dyrektorem szpitala Maltańskiego, szpital Maltański był wypędzony ze swojego budynku, pałacu, na Senatorskiej. On chodził z opaską PCK i zorganizował transport. Przyjechała ciężarówka z przyczepą, ciężarówka była budą i nas załadowali ciężej rannych, niechodzących do budy na przyczepę. Z nami pojechały tylko dwie sanitariuszki, Elżbieta, nasz chirurg, moja przyszła żona i jej przyjaciółka. Reszta została i popędzili ich do Pruszkowa.

  • Jakie są dalsze losy, ciężarówka zawiozła was…

Do szpitala Dzieciątka Jezus i tam byliśmy w skromnych warunkach, bo szpital już był ewakuowany raz i tam były resztki personelu, tak że na cały oddział był jeden lekarz, sanitariuszek nie było, były siostry zakonne, była siostra Weronika i jeszcze druga.

  • Tam byliście, aż do kapitulacji?

Tam byliśmy do któregoś października, od 16 [września]. 18 [września] jak był ten wielki zrzut, to widziałem go. Zrzut to był masowy, wielki, mnóstwo spadochronów. Odwróciłem się do okna, jakoś mi koledzy pomogli, popatrzyłem tylko. Potem kapitulacja, trochę przybyło jeszcze rannych. Nie pamiętam którego, dwudziestego któregoś października ewakuowali szpital ostatecznie, wszystko. Takich jak ja, ponieważ miałem nogę w gipsie, nie chodziłem, nie miałem przede wszystkim kul, nie mogłem chodzić, to załadowali na wóz konny, przynajmniej trzech nas tam było i na Dworzec Towarowy, który po wojnie był Dworcem Głównym przy Towarowej. Tam był pociąg wojskowy, towarowy, przystosowany do przewozu rannych, tak że były prycze dwu czy trzykondygnacjowe. Ładowali nas z wozów, czym nas przywieźli, jeńcy radzieccy. Nie wiem jacy to byli ludzie, ci Niemcy, ale w każdym razie mnie tam dwóch niosło jeńców radzieckich, wstawiało do wagonu, nie starali się, byle jak. Nosze się przechyliły, ja mało nie wyleciałem, Niemiec dopadł wrzeszczał na Rosjanina, załadowali nas. Jechaliśmy pociągiem, z tym że w każdym wagonie był niemiecki żołnierz, który miał swoje miejsce, swoją pryczę, był uzbrojony, nawet leżały granaty na jego pryczy, ale w naszym wagonie akurat nie było, bo był na urlopie i żołnierz z sąsiedniego wagonu nas odwiedzał. Była chyba „koza”, kuchenka. To nie trwało długo, nie wiem czy tego samego dnia dojechaliśmy do Krakowa czy następnego. Tam już był dawny szpital ZUS-u, w ogóle szpital ZUS-u, w którym leżeli tylko Polacy, zarząd był niemiecki, komendant, administracja niemiecka, ale zatrudnili też między innymi moją żonę jako pielęgniarkę, Elżbietę jako chirurga i jej męża kuzyna mojej żony, brata ciotecznego, też jako lekarza, tak że był personel polski. Potem w grudniu zaczęli ogradzać szpital drutami kolczastymi, to wywołało niepokój. Na szczęście kuzyn, brat cioteczny żony, oni dostali nawet mieszkanie, tam był budynek mieszkalny dla lekarzy, dwa pokoje z kuchnią, ale żeby się dostać tam trzeba było mieć przepustkę, bo było odgrodzone, furtka, zamknięte. Kuzyn przepustkę mi wystawił, podrobił podpis Niemca. Przyszliśmy tam niby do nich na sylwestra, bo to było 31 grudnia, a dwie koleżanki żony, sanitariuszki, siostry zresztą, czekały już w dorożce na nas. Wsiedliśmy w dorożkę i pojechaliśmy na dworzec. Dalej to już…

  • Co dalej? Dokąd pan pojechał?

Do rodziny żony, która była wysiedlona z Kutna i mieszkali w Głownie, też w trudnych, skromnych, warunkach, ale utrzymywali się z handlu.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Wróciłem do Warszawy późno, dlatego że ciągle miałem z nogą [problemy], nie mogłem chodzić. Pierwszy raz przyjechałem przed końcem w wojny, w dniu końca wojny kiedy Rosjanie strzelali na wiwat, to już byłem w Warszawie u mojego przyjaciela na Pradze. Tu byłem jakiś czas, już wtedy bez kul chodziłem, kule w Kutnie zostawiłem. Już wiedziałem że mam pracę, bo profesor już czekał na mnie. Pojechał jeszcze raz do rodziny żony, zabrałem swój niewielki dobytek, bo nic nie miałem. Wyszedłem z Powstania nawet bez ubrania jako ranny, nie miałem nic, koszulę, dopiero w Krakowie… Wróciłem do Warszawy, zacząłem w czerwcu pracować w Biurze Odbudowy Stolicy.
Warszawa, 28 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Tadeusz Jan Mrówczyński Pseudonim: „Jacek Trzaska” Stopień: plutonowy podchorąży Formacja: grupa Bema Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter