Stefan Sękowski „Stefaniak”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stefan Sękowski, jestem urodzony we Lwowie. Czas okupacji spędziłem częściowo w Lubelskim, a częściowo w Warszawie. Brałem udział w Powstaniu Warszawskim, zostałem wywieziony do Niemiec, do niewoli, stamtąd paru kolegom [i mnie] udało się uciec, dostaliśmy się do 1 Dywizji Pancernej generała Maczka. Miałem zweryfikowany stopień plutonowego podchorążego i zdałem maturę i potem w 1947 roku wróciłem do kraju.

  • Proszę powiedzieć, czy dla pana 1 września coś znaczył?

Bardzo, dlatego że miałem przeniesienie do innego gimnazjum. Poprzednio dwie klasy skończyłem w Rabce, pierwszą i drugą gimnazjalną, a trzecią miałem robić w Płocku, dlatego że mój tata był tam starostą i na czas tego właśnie roku szkolnego ojcowie benedyktyni, którzy odzyskali Tyniec, mieli tam wykończyć internat i w 1940 roku już mieliśmy wszyscy się spotkać. Niestety…

  • W Płocku właśnie?

[Nie, w Tyńcu]. Niestety wybuchła wojna, wszystkie mojej papiery zginęły, dlatego że były w Płocku. Tata musiał uciekać jako starosta, a myśmy się trochę tułali …

  • Jak liczna była rodzina?

Miałem ojca i potem mama drugi raz zawarła małżeństwo i miałem tak zwanego wujaszka, przemiłego człowieka, który bardzo pomagał w sporcie. Był radiowcem, więc był czynny podczas okupacji jako łącznościowiec, miałem siostrę starszą o dwa lata i bardzo dużo było potem młodzieży, z której powstał oddział, w którym służyłem podczas okupacji w Lubelskim.
[W 1940 roku urodziła się moja przyrodnia siostra].

  • Z Płocka w Lubelskie jak pan się przedostał, w jakich okolicznościach?

Jestem urodzony we Lwowie i połowę dzieciństwa spędziłem w Lubelskim, bo tam moja mama była [właścicielką majątku Podhorce], a na lato cała młodzież zawsze jeździła w tarnopolskie koło Brzeżan. Tam był majątek mojej stryjenki i młodzież całej rodziny Sękowskich co roku zbierała się tam na dwa miesiące… Śmieszna historyjka. Jak się nazywała stacja kolejowa? Swoboda Teofipulka. To jest dzisiaj [niedaleko] Iwanofrankowska, miasto [to] się nazywało Stanisławów [w Polsce]. W 1939 roku byliśmy już w Lubelskim i miałem stamtąd jechać do Płocka. Ogłoszenie przez radio było, że rok szkolny zostaje odwołany. Nie da się zaprzeczyć, że cieszyłem się trochę, ale jak usłyszałem – bo my na wsi oczywiście mieliśmy radio i to dobre – że: „Stwierdzam przed Bogiem i [Historią], że wróg nasz odwieczny – to było orędzie prezydenta – przekroczył naszą granicę, wybuchła wojna”. Więc bardzo dużo było uciekinierów już po tygodniu i to były żony oficerów z 16. pułku ułanów z Bydgoszczy, więc wielkie było zagęszczenie.

  • Z pana rodziny?

Tak, rodziny i to z psami, z kanarkami. Bardzo były nieprzyjemne historie, bo pani pułkownikowa chciała oczywiście mieć lepszy pokój niż pani porucznikowa. Potem, jak już Niemcy zbliżali się, to było koło 12 – 14 września, już dochodzili w Lubelskie koło Zamościa, Hrubieszowa, gdzie myśmy byli, panika powstała straszna, że one chcą uciekać. Na to mama powiedziała, żeby oni sami pertraktowali z ludźmi, a mama da konie i wozy z majątku, ale nie może kazać nikomu jechać. Dlatego, [że] my widzieliśmy, co się działo na szosach, bombardowanie. Panika była straszna i one przekupiły sześciu czy ośmiu ludzi i w sześć, czy w osiem furmanek nocą wyjechali.
Niestety trafili pod obstrzał i sporo z nich zginęło, dwie rodziny lotników zostały i przeżyły z nami okupację i bardzo się zaprzyjaźniliśmy z synem jednej z tych pań i potem spotkaliśmy się w Warszawie.

  • To było ciągle w majątku na Lubelszczyźnie?

Tak. W 1939 roku, 17 września Rosjanie przekroczyli granicę. Stosunki były ze wsią bardzo złe. Dlatego że wieś była ukraińska i o ile do lat 30-tych, były bardzo dobre stosunki między katolikami a prawosławnymi, czyli Polakami i Ukraińcami to niestety polityka nasza była bardzo niedobra. Do dzisiaj to widzę i nas, jako dzieci, to raziło, była organizacja paramilitarna „Krakusi”, to w Hrubieszowie stał 2. pułk strzelców konnych i podoficerowie ćwiczyli młodzież. To była paramilitarna organizacja. Mieli karabiny, strzelali sobie i któregoś dnia, to było, nie wiem, na rok przed wojną, przyjechali do Podhorzec, na końcu wsi była cerkiew i za brodę wywlekli popa i potłukli szyby w cerkwi. Dla mnie to było coś szokującego, bo to jest zabytek, do którego myśmy często chodzili, do cerkwi. Przecież były mieszane małżeństwa polsko-ukraińskie, czyli katolicko-prawosławne. I wieś była już bardzo źle nastawiona do Polaków. W momencie jak usłyszeliśmy przez radio, że Rosjanie przekroczyli granicę, [starsza] siostra mówiła: „To jedźmy do cioci, siostry mojej mamy, w Tomaszowskie, bo tam są sami Polacy i razem całą rodziną jakoś przeżyjemy”.

  • I rzeczywiście wybraliście się tam?

Dojechaliśmy po dwóch dniach. Tam była akurat linia frontu, to była brygada późniejszego „Grota” Roweckiego, która bardzo dzielnie walczyła, ale niestety skończyła im się amunicja, skończyła się benzyna i przychodzili, prosili o ubrania cywilne. I potem było bezkrólewie przez parę dni i wkroczyli Rosjanie. Oczywiście zabrali wszystko, co było do zabrania.
Na szczęście w 1939 roku był pobór koni do wojska. Mama dostała trochę pieniędzy, bo oni jedną trzecią [wartości]. Sam osobiście [miałem odprowadzić] samochód. Oddałem samochód na mobilizację, bo kierowca był zmobilizowany w 10 Brygadzie Pancernej, czyli nie było kierowcy, nikt nie umiał prowadzić. I [jako] młody chłopak, pojechałem z płaczem do Hrubieszowa, żeby oddać na mobilizację samochód. Mama trochę miała pieniędzy i było masę koni, bo to oddziały kawaleryjskie tam walczyły, chłopi wykorzystali [konie] do orki jesiennej, a potem nie mieli czym karmić i puszczali za grosze.
Mama kupiła parę koni, były strasznie zabiedzone. Pod koniec października wróciliśmy w Lubelskie, [dokładnie] w Hrubieszowskie, do Podhorzec do majątku. Wrażenie było straszne.

  • Po przejściu Rosjan?

Tak. Wszystko było ukradzione, nawet gwoździe, bodajże, na których wisiały obrazy. Konie, świnie, wszystko, co było. Jeden kuc uciekł do lasu, to go nie zabrali.
Ale było ciekawe bardzo, miłe spotkanie, dlatego że pod wieczór przyjechaliśmy i na ganku stoi ojczym z młodym chłopakiem, maturzystą już wtedy. Oni się spotkali, bo on był pod Kockiem, do końca walczyli z Kleebergiem i Kleeberg powiedział: „Ja idę do niewoli, wy uczcie się i będziecie działać w kraju”.
Spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo. Potem dojechali jeszcze inni i został stworzony oddział DK5, Dywersyjny Konny 5. Przysięgę składaliśmy w przeddzień Trzech Króli, czyli 5 stycznia 1941 roku. I to było ZWZ, nie było jeszcze AK. W majątku Podhorce…

  • Gdzie to się wszystko mieściło?

Jakie było nagromadzenie elementów konspiracji? Było nas sześciu czy ośmiu chłopaków i to w wieku poborowym, doszło dwóch bardzo sympatycznych, młodych ludzi, którzy skończyli Wawelberga przed wojną, jeden lotnictwo, a drugi marynarkę. Oni pochodzili z Torunia, czyli z Reichu, nie mogli wrócić do domu, jeden przez Bug przeszedł szukać tamtego, a ten przeszedł Bug w tą stronę i spotkali się u nas w Podhorcach. Oni byli starsi od nas. Postanowiliśmy wszyscy młodzi [iść] do Sikorskiego, przecież jak to tutaj siedzieć w kraju? A oni [to] byli harcerze przedwojenni, mówili: „Słuchajcie, przed taką wycieczką musicie umieć namiot rozstawić, ogień rozpalić, warunki przetrwania”. i nas trochę bajerowali. Myśmy bardzo ich słuchali i po nocach chodziliśmy z latarką, z kompasem, takie przygotowania. Jak już mieliśmy pryskać, to oni powiedzieli: „Słuchajcie, po co chcecie uciekać?”. – „Jak to po co, żeby do wojska”. – „Wojsko również jest w kraju, bez mundurów, ale jeżeli chcecie walczyć, to możecie tutaj”. Myśmy nie wierzyli dosłownie i po paru dniach, po rozmowach zostaliśmy zaprzysiężeni i [dostaliśmy] przydział do plutonu dywersyjnego konnego.
Na czym praca polegała? Był magazyn broni całego obwodu, obwód obejmował powiat, obwód 67 Hrubieszów. [...] Ukradliśmy Niemcom radiostację nadawczo-odbiorczą, aparat nadawczo-odbiorczy…

  • Umieliście sobie z tym poradzić?

Tak, przecież ojczym był szkolony w Zegrzu, w ośrodku łączności. Magazyn broni, następnie doszedł powielacz, nasłuchy radiowe i co tydzień wydawaliśmy pisemko. Trudno mi tytuł nazwać, dlatego że trzy razy był zmieniany. Celowo była nazwa „Wolność”, „Zwyciężymy”, w nakładzie trzystu, czterystu egzemplarzy, ile się dało na tym odbić. Był problem z papierem, z woskówkami, ale wszędzie mieliśmy kolegów, znajomych, to nie było problemu.

  • To była bardzo wszechstronna działalność.

Następnie, mama stwierdziła, że wszyscy młodzi muszą się uczyć, bo przecież gimnazja były zamknięte. U nas ukrywał się profesor Romer, który był prokuratorem sądu najwyższego. Oczywiście Niemcy go szukali, był pod zmienionym nazwiskiem Jeliński. Jakby było mało, to jeszcze znalazła się pani Świerczewska, która była nauczycielką przed wojną i miała uprawnienia nauczycielskie, ona uczyła przedmiotów matematyczno-przyrodniczych, a profesor Jeliński humanistycznych. I tak doszliśmy do małej matury, którą zdawaliśmy na terenie zamojskiego, gdzie był profesor z gimnazjum zamojskiego, czyli z uprawnieniami nauczyciela i pani Świerczewska, która miała uprawnienia. Pięciu czy sześciu nas zdawało małą maturę i akta zostały zakopane w butelce. Szukaliśmy [ich] po wojnie, [ale] nie mogliśmy znaleźć.
Następnie został przyjęty nowy, nie wiem, gajowy nazwijmy go i on był oficerem, wykładowcą ze szkoły podchorążych w Zambrowie. Była zorganizowana podchorążówka akowska, to było u nas, on był niby gajowym, niby lekcje, a w lesie chodziliśmy na ćwiczenia. Długa historia, ale Niemcy pozwolili, bo były napady często, bandyckie, ukraińskie. Pistolet miał administrator Władek Horodyski, dowódca naszego plutonu. Po jednym napadzie podrzuciliśmy stary karabin i zgłosiliśmy Niemcom. On był okrwawiony trochę i Niemcy pozwolili [zatrzymać]. Wiele majątków w Lubelskim miało prawo broni. Jak mieliśmy prawo, to trzeba było strzelać, ćwiczyć się, zamykanie, otwieranie zamka, tak że dla szkoły podchorążych to było szalenie ważne.
Następnie był zrzutek, który nam ćwiczenia z dywersji robił. W Gozdowie, to była stacja kolejowa, było dwóch lekarzy, [dzięki czemu] było sanitarne przeszkolenie i świetny radiowiec, który nam robił na wymiar radioodbiorniki. Oczywiście one były lampowe, on pracował w niemieckim zakładzie, wynosił po cichu lampy, podawało się: „Jurek, mam schowek, skróciłem szufladę, 10 x 12 x 5”, [podaję] i on tego wymiaru robił radio. Kłopoty były, dlatego że nie było wtedy jeszcze elektryczności, bo była przez wojnę zniszczona, nie była doprowadzona i potem zrobiliśmy sobie wiatrak na dachu, który napędzał prądnicę. Zdobyliśmy z bunkrów rosyjskich ogromne akumulatory i wtedy już była sprawa rozwiązana zasilanie prądożerczej stacji nadawczo-odbiorczej. Tak że była broń, podchorążówka [i] wydawanie pisma.
Komendant obwodu miał swoją tak zwaną kancelarię. To była blaszana, dobrze zamykana [walizeczka], gdzie były najtajniejsze akta. Mój kolega Alik Horodyski, który dobrze pisał na maszynie, był jego sekretarzem i pamiętam, meldunki pisywał i również niestety były wyroki śmierci. Pamiętam sentencję: „W głębokiej trosce o dobro obywateli i [ich] przyszłość skazujemy na śmierć – tego i tego ponieważ kolaboruje”. Te wyroki, niektóre, nasza sekcja musiała wykonywać. To nie było przyjemne, ale taki był obowiązek.
Było więc bardzo dużo papierów, które niestety wskutek lekkomyślności konwojenta w 1943 roku w maju wpadły w ręce ukraińskie i oni to do gestapo dali. Dekonspiracja zupełna. Komendant obwodu był bardzo dobry, bardzo sympatyczny, ale był pedantem, przedwojennym urzędnikiem. W związku z tym była karta, czy zeszyt, gdzie było imię, nazwisko, pseudonim, adres, jaką broń posiada, czyli Niemcy mieli wszystko w ręku.
  • I nie szyfrowane w dodatku…

Tak. Tak się złożyło, że na tydzień czy dwa przed wpadką przyjechali gestapowcy, bo Ukraińcy wiecznie donosili na nas, i słusznie, że coś robimy. Więc żeby zagłuszyć pisanie na maszynie tośmy puszczali patefon, tańczyliśmy, głośno hałasowali, czyszczenie broni to też. Oni różne donosy dawali, ale gestapo hrubieszowskie nie reagowało, ale zareagowała wyższa władza - zamojskie i przyjechało dwoma zaprzęgami, bo samochód zostawili na szosie o parę kilometrów. Przyjechało sześciu czy ośmiu, pół cywilni, półwojskowi, buty mieli wojskowe, kurtki cywilne i wszyscy uzbrojeni, pistolety maszynowe i [mówią], że są pracownikami Arbeitsamtu, czyli urzędu pracy, że tutaj jest jakiś szwindel, bo się ukrywają nieznani ludzie i kazali podać wszystkie spisy.
Nie da się zaprzeczyć, że był tam wykładowca szkoły podchorążych i komendant obwodu był też gajowym, ale oni się tego nie czepiali, wezwali dwóch czy trzech o nazwisku niemieckim Fuks, był taki. „Ty pojedziesz do Zamościa na komisję sprawdzającą krew, ile masz krwi niemieckiej”, autentyczne i widać, że na coś czekają. Władek Horodyski, czyli dowódca nasz, mówi do siostry: „Daj im wódki, niech oni się trochę spiją, to zawsze będzie łatwiej z nimi coś załatwiać”. Dużo wódki, Alik gra na harmonii, oni śpiewają, wychodzą, z pistoletów sobie strzelają. W pewnym momencie zajeżdża fura i wysiada chłop trzymany przez dwóch ukraińskich policjantów. Wprowadzają go do domu i co się okazuje, że to był człowiek, którzy przywiózł rannego miesiąc temu i pokazał miejsce, gdzie tego rannego wysadził. I w tym momencie Niemcy odebrali pistolet Władkowi Horodyskiemu, on chodził z pistoletem oficjalnie, bo miał zezwolenie i powiedzieli: „Pójdziemy zrobić rewizję”. Ktoś zdążył wyskoczyć, dać znać, to był tak zwany „ósmak”, czyli osiem mieszkań w jednym [budynku], parterowe, bo były dwa pokoje z kuchnią. Mieszkali [w nich] pracownicy majątku i to było u pana Błotniaka, który był stangretem, dowodził całą stajnią i to było na końcu, bo został przeniesiony ranny z pierwszego mieszkania do ostatniego. Ukrainiec mówi: „Ja go tu wysadziłem. Tu!”. Oni robią rewizję tu, rewizję tam, a w międzyczasie rannego [podleczonego] na tyle, że mógł chodzić, do bliskiego lasu, w krzaki, do lasu, bandaże [zostały] spalone. Siostra, która towarzyszyła Niemcom, sprowadziła Niemca, który stał na szczycie, na bok, żeby ten mógł wyjść. Zaczęli lać Ukraińca. „Co ty z nas wariata robisz, mówisz, że tu wysiadł, a gdzie on jest?” I wszystko właściwie niby w porządku zdawałoby się.
Przez siostrę komunikowaliśmy się, Władek Horodyski, nasz dowódca daje nam znać, żeby zrobić zasadzkę, bo nie wiadomo, czy oni kogoś nie aresztują, na drodze, którą będą jechali do samochodu, który zostawili w Nieledwi na szosie. Wtedy poszło nas trzech, dwóch pojechało rowerami wcześniej, a my we trzech, Tadek Rudziński, Alik Falewicz i ja […] dochodzimy do wąwoziku. W tym momencie widzimy, że jadą za nami na furmance Niemcy. Ponieważ oni nas widzieli, to mówię, idźmy sobie spokojnie. Na to Alik Falewicz, który miał poprzedniego dnia zdejmowany paznokieć u nogi i kulał, a oni szukali kogoś rannego, mówi: „Nie, ja kuleję, to wolę w bok, do lasu”. I oni: „Stój! Nie!”, zaczęli strzelać. On się odwrócił, z visa kropnął, rzucił granat i zaczęła się strzelanina. Myśmy prysnęli, jego złapali i do Zamościa [zabrali]. Była kwestia do tego stopnia, że pozwolili Władkowi Horodyskiemu zatelefonować do mnie do Podhorzec z Zamościa z gestapo, żebym przyjechał, bo to wszystko [zeszło] na [działania] kryminalne, że mamy więcej broni niż wolno, [kłamaliśmy, że] wzięliśmy ich za bandytów, bo nie wiadomo, mundury, nie mundury i kwestia przetargu okup, jaki okup.

  • Władek Horodyski też został zatrzymany?

Siedział, tak, on był zatrzymany i ranny Alik Falewicz. Myśmy pojechali z Tadkiem Rudzińskim do gestapo, oczywiście przepustkę nam dają. Udajemy, że nie znamy niemieckiego. Poznajemy te same gęby tych, którzy byli u nas. Oni polski też znali, więc staramy się uwag żadnych nie robić. Fuks [szef gestapo Zamojskiego] mówi: „Zaszło wielkie nieporozumienie. My Niemcy źle zaczęliśmy was traktować w 1939 roku – i wtedy [w 1943 roku] były już pierwsze doniesienia o odkryciu Katynia – i patrzcie, kto jest naszym wrogiem. Zobaczcie nowy „Kurier Lubelski”, są nazwiska oficerów. To myśmy ich zastrzelili? Nie, Rosjanie. Kto jest wrogiem waszym i naszym? Rosjanie. Połączmy nasze wysiłki, stwórzmy oddział”. Mówię: „Proszę pana, przecież my jesteśmy prości żołnierze, co my możemy zrobić? To trzeba dowództwo, AK i tak dalej”. – „Dobra, dobra. Dowództwo, to teraz porozmawiajmy, co zrobić, żeby dowództwo wyszło”. Beczka spirytusu, świnia, motocykl. To było za wypuszczenie Władka Horodyskiego [i Alika Falewicza].
W przeddzień była ewakuacja, komendant [obwodu] zarządził ewakuację magazynu, gdzie była broń, amunicja, papiery wszystkie i to wpadło w ręce ukraińskie. Oni to od razu dali do gestapo i gestapowiec wzywa Horodyskiego i mówi: „Twój pseudonim jest taki i taki, ty dowodzisz plutonem takim i takim. Co teraz będzie?”. Mówi: „Rozwalicie mnie i koniec”. – „Myślisz, że będę robił aresztowania? Nie, nie jestem taki głupi, bo teraz wszyscy pouciekają. Ty napiszesz gryps, że wpadła tylko broń, a nie wpadły papiery, jak papiery [nie], to nie ma po co uciekać”. I on pod dyktando musiał to napisać, włożył do buta z cholewami, które zamienił, bo matka jego przyjechała z Warszawy i gryps trafił do nas. I teraz, prawda czy nieprawda? On przez jakiegoś przekupionego posłał drugi gryps. „Nie wierzcie, mają wszystkie dane”. Komendant obwodu był winny, dlatego że posłał nieodpowiedzialnego człowieka konwojować, a oni po prostu jadąc, zajechali do gorzelni, popili sobie, Ukraińcy strzelili, oni uciekli w jedną stronę, konie poniosły w drugą i na tym się skończyło.
[W] gorzelni był telefon gdyby zadzwonili do nas, to byśmy pojechali zabezpieczyć to. I nagle wpadają Ukraińcy w niedzielę rano, nas jest tylko trzech, każdy ma pistolet przy sobie i granat i od razu zaczynają z daleka strzelać. My pryskamy łąką do Gozdowa, gdzie był brat mojego kolegi, on był maszynistą, ten po Wawelbergu. Jakby mi zmierzyli czas, to miałbym chyba rekord olimpijski, bo oni końmi jechali drogą na około, a ci gonili łąką. Ile razy strzelali, to nie wiem. Pozbyłem się płaszcza, kurtki, żeby lżej było, ale visa i granaty miałem, ale nie ma sensu strzelać… Jak się zaczęła strzelanina, to myśmy byli w odległości stu metrów od Ukraińców i nagle się odzywa erkaem. To już gorzej. Dlatego że ci biegnąc strzelali w biegu, to trudno trafić, ale erkaemista leży i on strzela. W pewnym momencie erkaem cichnie, a nas trzech uciekało. Tadek Rudziński, który był ranny poprzednio w rękę lewą, a był mańkutem, schował się w krzaki za kantorem i cała pogoń poszła za nami dwoma. I on widząc, co się dzieje, wyskoczył z krzaków, mańkut powtarzam, prawą ręką kropnął erkaemistę, pistolet mu się zaciął, nie mógł zarepetować, a ich było trzech. Zadźgali go bagnetami, ale była przerwa pięć, dziesięć minut, dzięki temu myśmy mogli odskoczyć do lasu, kolejarze wąskotorowi przekazali nas, dali nam mundury, jako kolejarze pojechaliśmy do Rawy Ruskiej, [tam przejęli nas szerokotorowi] i do Warszawy.

  • Ilu kolegów zginęło w tej akcji?

Bezpośrednio 23 maja zginął tylko Tadeusz Rudziński, ale Fuks, jak powiedział, zrobił aresztowania po dwóch, czy trzech tygodniach i wygarnął koło sześćdziesięciu paru osób. Z tego większość do Mauthausen-Gusen, Majdanek i [większość] z nich [zginęła].

  • Nie przeżyła.

Tak. I nikt nie wierzył, że… przecież był gryps i komendant obwodu rozpuszczał taką wieść. Mało tego, Horodyski został oskarżony o zdradę, że on te wszystkie nazwiska. On połowy nazwisk nie znał, przecież całego obwodu nie mógł znać. Myśmy dopiero po wojnie z wielkim trudem zdobyli, co dużo gadać, dzięki znajomościom, kolega dziennikarz z Lublina miał dostęp do akt, które UB przejęło po gestapo i tam były meldunki ukraińskiej policji z różnych okresów. Jak raz [był meldunek] z dwudziestego któregoś maja, że dwóch ukraińskich policjantów, imię, nazwisko, szli i w okolicy gorzelni zobaczyli wóz, spytali, ktoś oddał strzał, oni strzelili i uciekli na posterunek. Zawiadomili następnego dnia. Grupa przyjechała i to znalazła.
Byłem magazynierem broni, jak po dwudziestu latach pisałem, co na tym wozie było, to wszyscy się śmieli: „Stefan, jak po tylu latach możesz pamiętać, ile było karabinów, że był granatnik, że były papiery i tak dalej?”. W tym meldunku jest wszystko, tak że jestem zrehabilitowany z pamięcią kompletnie i to było podstawa do wystąpienia o rehabilitację nieżyjącego Władka Horodyskiego, bo on miał wyrok śmierci i w Warszawie poruszaliśmy wszystkie sprężyny, jakie można, żeby jego oczyścić. To są moje dzieje do [czasów] Warszawy.

  • Bardzo burzliwe, a do Powstania jeszcze ho, ho. Proszę powiedzieć, jak się pan znalazł w Warszawie. Jak to się zaczęło w takim razie, bo trzeba było kontakty ponawiązywać, trzeba było środowisko sobie znaleźć?

Tak, może właśnie droga do Warszawy była trochę na raty, dlatego że dojeżdżając do Wołomina mój kolega Genio Strawiński (żyjący, był wczoraj na kolacji u mnie, ten co skończył Wawelberga i był lotnikiem przed wojną) mówi: „Słuchaj, tutaj gdzieś mieszka mój kolega z Wawelberga, Rosiński, on pracuje w kolejnictwie, chyba na Dworcu Zachodnim, popytajmy się ludzi, gdzie mieszka”. Udało nam się znaleźć willę, skromny domek, ale czysty, porządny i akurat zastaliśmy [go], bo miał nocną służbę i miał wtedy wolny dzień. Poznał Genka od razu, mnie nie znał i Genio mówi do niego: „Słuchaj, przechowaj nas dzień, dwa, jesteśmy bez papierów”. Jakoś drogą telefoniczną zawiadomiłem rodzinę. Moja mama była wtedy w Podkowie Leśnej, dlatego [bo] zaczęły się napady ukraińskie, to mama wyjechała. Miałem jeszcze młodszą siostrę urodzoną w 1940 roku w Lublinie i mama przyjechała po urodzeniu małej Izy do Podhorzec.
Zaczęły się napady ukraińskie, były dwa czy trzy, myśmy odparli je, ale to nie było bezpieczne, mama wyjechała do Warszawy. W Warszawie było bombardowanie rosyjskie jedno czy drugie i mama wynajęła domek w Podkowie Leśnej. Do Podkowy Leśnej był telefon, dałem znać na okrągło [o sytuacji] i powiedzieli: „Ostrożnie, bo tutaj już byli, pytali się o ciebie, policja miejscowa czy coś”. Więc przesiedzieliśmy dwa czy trzy dni w Wołominie i w niedzielę miałem pierwsze zetknięcie z dywersją warszawską. Głośnik nadaje komunikaty Wehrmachtu, chwila ciszy, przerwa, dwa czy trzy takty: „Jeszcze Polska nie zginęła… Tu Armia Krajowa, komunikat, kto jest agentem, kogo się wystrzegać”. Pierwszy raz coś takiego słyszałem.

  • To powszechnie słyszano na ulicy?

Tak, w Wołominie to było na placyku. Po paru dniach spotkaliśmy się na mieście z mamą i z ojczymem. Szczęściem, administratorem willi był dowódca obszaru, bo wpierw był obwód, a obszar to obejmował prawie województwo, był pan Kamiński – Zakrzewski, nie wiem, które było nazwisko. On wiedział o nas wszystko i powiedział: „To musi być kwarantanna, dlatego że tutaj musisz zmienić nazwisko, zawiozę cię w siedleckie, to są moje rejony i kwarantanna minimum trzy, cztery tygodnie, żeby ślad po tobie zaginął”. Pojechaliśmy w Siedleckie, byłem u państwa Orzechowskich…

  • Czy rzeczywiście zmienił pan nazwisko?

Zmieniłem nazwisko, oczywiście.

  • Na jakie?

Jabłoński.

  • Ale w Powstaniu jeszcze…?

Nie, nie, wróciłem potem z powrotem [do mojego nazwiska], to była zmyłka czasowa tylko. Tam, o dziwo, syn państwa Orzechowskich, wiadomo, malutki mająteczek, on był weterynarzem, był w AL-u, żeby było śmieszniej. Kłóciliśmy się wieczorami ideologicznie, w dzień właściwie, bo wieczorami chodziliśmy wspólnie na obstawę lotnisk, bo tam były zrzutowiska i zarówno akowcy, jak i AL-owcy wspólnie odbierali zrzuty, nie było żadnych […], bo to były dla AK, ale ci pomagali.
Po kwarantannie wróciłem do Warszawy i spotkałem mojego dobrego znajomego, kuzyna Alika Horodyskiego – [Andrzeja Miedzianowskiego], który przyjeżdżał często do Podhorzec. Oczywiście, nie mówiliśmy mu dokładnie, co robimy, ale był zorientowany, że jesteśmy w dywersji, że braliśmy udział w akcji sylwestrowej, akcji na wieś Cieszyn i tak dalej i w związku z tym zaproponował nam [wstąpienie] do świeżo utworzonej sekcji osłonowej przy 3. kompanii 3 Batalionu „Golski”. To był oddział wyselekcjonowany, wszyscy musieli perfekt znać broń niemiecką, broń polską, z zamkniętymi oczami rozłożyć erkaem i złożyć. Poza tym byliśmy podchorążymi, mieliśmy przeszkolenie bojowe i dzięki temu właśnie dostaliśmy się do sekcji osłonowej, której zadaniem było zdobywanie broni, kupowanie broni, transport broni, ewakuacja zagrożonych lokali. Jak była odprawa, to myśmy obstawę stanowili, tak że to było ciekawa praca i zajęcie i podobne do tego, bo powiedzmy sobie szczerze, że nie wszystkie oddziały miały możliwość takich akcji, jak myśmy mieli. Większość miała szkolenia raz na tydzień, gazetki, biuletyn, a myśmy dzień w dzień właściwie mieli służbę i to w takich […]. Wyroki też wykonywaliśmy.

  • Wcześniej pan wspominał o akcji razem z Węgrami, którzy wam przekazali, w zamian za cywilne ubrania, duże ilości broni. Jak to wyglądało?

Stan uzbrojenia naszej kompanii, tutaj nie byłem magazynierem, wiedziałem ile broni było w obwodzie 67 Hrubieszów, ale wiedziałem, że w naszej kompanii mamy parę pistoletów i jeden erkaem, ale uje amunicji i uje pistoletów maszynowych. Nie mieliśmy ani jednej Błyskawicy ani jednego stena zrzutowego, więc postanowiliśmy na własną rękę coś kombinować.
[…] Mój kolega [Andrzej Miedzianowski] pracował w zakładach naprawczych niemieckich, gdzie były reperowane czołgi, samochody pancerne i w związku z tym miał dostęp do niższego personelu, handel, benzyna, coś i dzięki temu miał przepustkę i to było planowane dzięki temu, że samochodem… bo zadaniem naszej kompanii było zdobycie Kraftfahrparku , to był duży budynek [przy ulicy Chałubińskiego]. To jest obecnie Ministerstwo Obrony Narodowej. Tam na podwórzu stały czołgi, samochody pancerne i [Andrzej] mając przepustkę miał ją pokazać na bramie, a w budzie nakrytej nas ośmiu, dziesięciu miało jechać.

Teraz wyprzedzam trochę fakty. On na polecenie AK pracował u Niemców, żeby mieć wywiad, co się dzieje i przepustkę, żeby w każdej chwili wejść. Od jednego z monterów, też Polaka, [dowiedział się], że gdzieś pod Małkinią, konkretnie pod Urlami, została zakopana w 1939 roku bardzo duża ilość amunicji karabinowej.
Długie rozmowy [prowadziliśmy], w końcu podał adres jednego pana, który handlował wtedy bimbrem i rąbanką, że on będzie wiedział. Myśmy z Andrzejem Miedzianowskim (dowódcą naszej sekcji osłonowej, żyje, jest w Kanadzie, razem byliśmy ranni pierwszego dnia) pojechaliśmy, pod Urle. Ten pan nas bardzo gościnnie przyjął. Dużą ilość alkoholu wypiliśmy. Zaczynamy [mówić] coś o bimbrze, o rąbance, a on: „Panowie, pić to wy umiecie, ale na handlu to wy się nie znacie. Wy na pewno czym innym handlujecie”. Andrzej mówi: „Tak proszę pana, przyjechaliśmy po amunicję”. – „Ja tym towarem nie handluję”. Wytrzeźwieliśmy momentalnie. Zaprowadził nas do stodoły, „Tu będziecie spać, nie wychodźcie”, a rano przyniósł kubek mleka zsiadłego. To był gest taki chrześcijański, bo po bimbrze. Powiedział: „Panowie, nie handluję bronią, ale jestem Polakiem i pomogę wam. Siedźcie dzisiaj cicho, bo tu się Niemcy kręcą, wieczorem przyjdę, powiem wam wszystko, co potrzeba”. Kamień nam z [serca] spadł. Wieczorem przychodzi, mówi: „Wiem, gdzie jest zakopane, to jest sąsiednia wieś, tylko czy macie transport?”. My nie mieliśmy transportu, to mówię: „Ja zostanę, a ty Andrzej jedź, bo ty masz możliwości”. On z kolegami z dywersji zamówił samochód, żeby czekał w Ząbkach pod Warszawą bliżej. Przyjechało z nim sześciu, czy ośmiu z dywersji i zaczynamy kopać we wskazanym miejscu. Kopiemy, kopiemy, pot z nas się leje, bo to był czerwiec, [a tu nic] nie ma. Więc: „Gdzie sołtys?”. – „A tutaj, w tej chałupie”. Idziemy, stukamy, sołtys otwiera ubrany już: „Widziałem, że tu się trudzicie, [ja] zakopywałem to, za dużo ludzi wiedziało, to przeniosłem z żoną i szwagrem w inne miejsce”. Poszliśmy, jeden sztych łopaty, już są skrzynki. To było po tysiąc amunicji w jednej skrzynce, metalowa, jeszcze w drewnianej, drewno było trochę [uszkodzone], dwanaście skrzynek żeśmy wykopali. Mieliśmy papier, to było zapakowane w papier, na wózek [załadowane] i na stacji Sadowne bodajże wsiadaliśmy.
W międzyczasie była rewizja, dwóch Bahnschutzów się do nas przyczepiło, to w biegu wysiedli, [wcześniej oczywiście] zabraliśmy im [broń]. Oni mieli karabiny węgierskie, które nam zupełnie były niepotrzebne, wyrzuciliśmy [je] przez okno. W Ząbkach czekał samochód, załadowaliśmy to na samochód i czyściutcy wróciliśmy. I było powiedziane, pół na pół dzielimy się skrzynkami. Pojechaliśmy rikszą na Okęcie, dostaliśmy tylko trzy skrzynki z dwunastu. Nie można było dochodzić. Niemniej trzy skrzynki to było trzy tysiące sztuk amunicji. Ale to jeszcze wszystko mało. Kolega pracujący w warsztatach niemieckich, znał dobrze niemiecki i dowiedział się, że Węgrzy poszukują samochodu, więc poszedł do knajpy, opili sprawę, że Węgrzy potrzebują, trzech chce uciekać, bo wiedzą, że to się źle skończy dla Osi i chcą uciekać. W związku z tym chcą, żeby im dostarczyć samochód, ale nie wojskowy, cywilny, niemiecki i ubrania cywilne. Więc ubrania cywilne - nie było problemu. Na Kercelaku wszystko można było kupić, jak się miało pieniądze, ale samochód? Znamy mniej więcej warsztaty samochodowe. Na Złotej był warsztat, który reperował cywilne samochody niemieckie, które były w służbie niemieckiej. Wypatrzyliśmy, że jeden jest już gotowy i codziennie rowerami podjeżdżamy i za trzecim razem Niemiec siada, wyjeżdża za bramę. Myśmy go zatrzymali, [daliśmy] propozycję nie do odrzucenia żeby wysiadł, jeżeli chce być żywy. Podwieźliśmy go kawałek za róg, wyrzucili i na Kozią do Węgrów. Nie jechałem, bo byłem na obstawie, pilnowałem Niemca.

  • Który to był rok?

To był 1944, jakieś dwa tygodnie, trzy tygodnie przed Powstaniem. To była paniczna ucieczka już Niemców, butny naród… To był moment świetny. Węgrzy mówią: „Dobrze, mamy samochód, mamy ciuchy, co chcecie? Dolary czy funty złote?”. Mówimy: „Nie, broń”. „Broń chcecie? […] Przyjeżdżajcie jutro rikszą”.
Przyjechaliśmy rikszą, oczywiście rikszarz był swój chłopak, a my na rowerach jako konwojenci z pistoletami i dostaliśmy osiem pistoletów maszynowych niemieckich szmajser. Bardzo ważne, dlatego że amunicja była typowa, każdy z nas dostał po parabelce. Do szmajserów było po trzy albo cztery magazynki i łopatą sypał nam do kosza amunicję dziewiątkę, [która] była szalenie poszukiwana. Niemieckie parabelki, polskie visy, szmajsery, Błyskawice, steny, wszystko ta sama amunicja, nie liczyłem, ale to było ładnych kilkanaście tysięcy. Myśmy to rikszą, która dzwoniła, dowieźli do odpowiednich naszych magazynów i nie da się zaprzeczyć, że nie zameldowaliśmy dowództwu o wszystkim, pięć zostawiliśmy sobie, a resztę oddaliśmy.
Dzięki temu nasza sekcja w dniu wybuchu Powstania dysponowała sześcioma pistoletami maszynowymi, karabinem maszynowym, wszyscy mieli po pistolecie albo vis albo parabelka i stanowiliśmy oddział najlepiej uzbrojony w naszej kompanii, a może i w Warszawie.

  • Dzięki waszej zapobiegliwości…

Tak. Przyznam się, że przez nasze ręce przechodziło sporo broni, dlatego że my byliśmy konwojentami.
Pamiętam, to było mniej więcej pół roku przed Powstaniem, było zimno, czyli to była zima, przy placu Unii mieliśmy czekać na samochód kolejowy kolejarzy na niemieckich numerach i on miał przywieźć amunicję w skrzynkach, która miała być przeładowana. Punkt paskudny, bo Szucha blisko i nas było sześciu na obstawę. Myśmy zawsze tak pracowali, żeby parami. Byłem elegancko ubrany, pod krawatem z kwiatkami, mój kolega tak samo, drugi miał drabinę, niby malarz i brudny kitel, żeby nie stwarzać wrażenia, że stanowimy jedną grupę. Mieliśmy już zawsze ustalone kamuflaże. Dwie łączniczki, gdzie moja siostra Maria Sękowska, [później] Wolfram, zawsze była czynna i ubezpieczenie w jedną stronę, w drugą stronę, żeby uprzedzić, czy patrol idzie, czy coś. Miałem wtedy bardzo przykry moment, dlatego że w tym dniu nie byłem pod krawatem, tylko miałem mundur policji ukraińskiej, bo takie też mieliśmy. Ukraiński dobrze znałem, [w] niemieckim bym się zdradził i szła moja dobra znajoma, z którą przetańczyłem niejedną noc, ona udała, że zupełnie [mnie] nie widzi, przeszła koło mnie, udałem, że [też] jej nie widzę i potem spotkaliśmy się na potańcówce, słówka nie pisnęła, ale mrowie [po mnie] przeszło. To nie był przyjemny moment, ale ona zrozumiała, o co chodzi. Samochód nie przyjechał i myśmy [czekali] dwie godziny w okolicy Szucha. To było straszne.
I drugi taki był też moment, placyk u zbiegu ulicy Srebrnej, Złotej, Miedzianej, i tam też miał przyjechać samochód i też nie przyjechał. Wtedy właśnie byłem pod krawatem, kolega [też] i z kwiatkami. W pewnym momencie zajeżdża riksza, wysiada starsza pani, podchodzi do mojego kolegi, tego pod krawatem, „Jędruś, zapomniałeś drugiego śniadania”. A on nie wziął magazynków zapasowych i mama mu przywiozła dwa magazynki zapasowe. Taka była konspiracja. U niego był magazyn broni podręczny, to znaczy był bojler nieczynny w kuchni, dno się zdejmowało i tam były pistolety maszynowe i granaty podręczne.
Mieliśmy z Niemcami parę przejść. Zawsze jak kupowaliśmy broń, to żeby dostać zwrot pieniędzy, trzeba było przedstawić [pokwitowanie] oficerowi uzbrojenia naszej kompanii. Kupiliśmy od kałmuków bardzo tanio, za parę litrów spirytusu, pepesze, ale trzeba było przedstawić [pokwitowanie]. Na Radnej była kawiarenka, na górze był nasz lokal konspiracyjny i tam właśnie przychodził oficer broni i kolega z walizeczką. Rozłożona pepesza, a my jako obstawa weszliśmy we czwórkę do kawiarenki... Pamiętam jak dziś, zamówiliśmy pączki, to była godzina czwarta, piąta po południu, to był luty, zima, było całkiem ciemno, a siostra patroluje ulicę, czy ktoś nie idzie. Zamówiliśmy pączki, zjedliśmy, mówię: „Wiecie co, to wyjdę pierwszy”. I w tym momencie wchodzi siostra i półgłosem mówi: „Patrol idzie”, a ja zrozumiałem „idzie”, znaczy kolega z góry. Naraz tak, żeby nie wychodzić z jasnego, wchodzę w ciemne, a tu: Hande hoch. Stoję z rękami do góry, mam pistolet, a tu jest patrol sześciu, ośmiu, kałmuki i żandarmi. Patrzą na mnie… Aha, w międzyczasie przyszła jeszcze parka młodych, chłopak z dziewczyną, a siostra niby weszła do telefonu, czyli były dwie młode dziewczyny i sześciu chłopaków i oni przez szybę do mnie pokazują, żebym wszedł do środka. Udałem, że nie rozumiem i feldfebel gruby wszedł pierwszy, a siostra już ich uprzedziła i wszyscy sobie visy odbezpieczyli, do nich: Hande hoch, a oni za pistolety. W tym momencie wyrwałem pistolet i nie mogę odbezpieczyć, dlatego że to był inny typ. I Niemiec zdążył strzelić do mnie, ale nie trafił. Załatwiłem drugiego [Niemca]. Pistolet mi się zaciął, rzuciłem filipinkę.
Spotkaliśmy się wszyscy u mojego przyjaciela, jeden był tylko lekko ranny odłamkiem w nogę, a było trzy trupy i czterech rannych chyba.

  • Niemców?

Niemców. Za to dostaliśmy tydzień wakacji.

  • W takim razie jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944?

Pierwszego sierpnia to dostaliśmy rano wiadomość, dosyć wcześnie, że o czwartej jest godzina „W”. Chyba na tydzień wcześniej było ostre pogotowie. Nas uczono przez cztery lata, że po ostrym pogotowiu w przeciągu dwudziestu czterech godzin będzie Powstanie. Dekonspiracja, wszyscy rzucili, z domów wyszli [a tu] odwołanie. I to był bardzo [duży] moralny cios dla nas, a to był okres ucieczki Niemców, wtedy było najlepiej.
Była odprawa tylko starszyzny, czyli podchorążych, bo żołnierzy nie. Na Kruczej u dowódcy plutonu, „Łuna” pseudonim i był dowódca kompanii, [który] mówi: „Kochani, był nieodpowiedni moment, Powstanie zostało odwołane i najprawdopodobniej przejdziemy do konspiracji z powrotem. Wkroczą Rosjanie i będzie tylko kadrowa. Żołnierzy rozpuścić i my tylko, kadra, zostaniemy, bo Rosjanie... NKWD dużo lepiej działa niż gestapo”. Wszyscy wyszliśmy przygnębieni. Po paru dniach przyszedł drugi [rozkaz], ale już wiele lokali było spalonych, wielu chłopców było spalonych, to był duży błąd ze strony władz.
Teraz [wracamy] do 1 [sierpnia]. Siostra była łączniczką dowódcy kompanii, czyli ona dużo wcześniej już wiedziała, myśmy gdzieś przed południem już wiedzieli, że będzie godzina „W”. Plan był taki: za dwadzieścia piąta, piąta była godzina „W”, na ulicę Mokotowską róg Chopina zajeżdża samochód półciężarowy z budą. Andrzej Miedzianowski, który ma przepustkę do Kraftfahrparku, siada przy kierownicy, chłopak przebrany w mundur niemiecki siada jako towarzyszący, a my z bronią ładujemy się pod budę. Jak wjedziemy w bramę, wyskakujemy i opanowujemy wartownię, a za nami już reszta wejdzie. Jest godzina za pięć piąta, piąta, słychać strzały na mieście, samochód nie przyjeżdża. Więc co? Wyciągamy broń i idziemy w kierunku wyznaczonym. Po drodze dochodzimy do skrzyżowania Mokotowskiej i Wilczej tam był dawny gmach ambasady czeskiej. Jacyś powstańcy, akowcy, chcieli zdobyć ten budynek, [a] tam z każdego okna Niemiec się wychylał i strzelał. Oni krzyknęli: „Chłopcy, pomóżcie nam!”. A my mieliśmy kupę broni maszynowej, to dosłownie dwie minuty, zgasiliśmy ich, oni weszli do bramy i lecimy dalej.

  • Pomoc koleżeńska po prostu.

Tak, ale to króciusieńko trwało. I to jest moment, który do końca życia wszyscy Powstańcy chyba będą pamiętać. O ile normalnie na strzał jeden, czy wybuch granatu okna się zamykały, bramy się zamykały, tu odwrotnie, okna otwarte. „Chłopcy, naprzód! Niech żyje Polska”. To warto było przeżyć. Warto było te cztery lata okupacji, żeby doczekać tego dnia. „Chłopcy naprzód! Niech żyje Polska!” Przepraszam, ale się trochę wzruszyłem.

  • A przecież pan był już twardym żołnierzem od ładnych paru lat.

Tak, ale to był moment, który się będzie pamiętało do końca życia.
Idziemy oddziałem dziesięcioosobowym ulicą Koszykową w kierunku Chałubińskiego, bo tam był Kraftfahrpark i przy skrzyżowaniu ulicy Emilii Plater słyszymy strzelaninę. Jak się później dowiedziałem, już po Powstaniu, na Emilii Plater blisko Koszykowej był punkt zborny łącznościowców, ich było dziesięciu czy piętnastu, mieli jeden pistolet. Ktoś doniósł i za pięć piąta, czy za dziesięć piąta przyjechała żandarmeria tak zwaną wanną. Otwarty samochód z karabinem maszynowym i z reflektorem, wysiedli i na podwórku rozstrzeliwali ich. Myśmy jeszcze zdążyli dopaść, ilu myśmy kropnęli, to nie wiem, ale samochód uciekł i uratowało się trzech, czy czterech. To było błyskawicznie, taka siła ognia, bo mieliśmy erkaem i sześć pistoletów maszynowych, Niemcy chodu, a my dalej. Na wysokości szpitala (to jest obecnie szpital Ministerstwa Obrony Narodowej, a był szpital Szkoły Pielęgniarek), Koszykowa numer 78, dostaliśmy taki ogień z Kraftfahrparku, że musieliśmy się skryć i po prostu wskoczyliśmy w bramę szpitala. Spotykamy podporucznika, czy to nazwisko było, czy pseudonim – Brzeski, który ma pięciu czy sześciu chłopaków, [oni tylko] mają sidolkę i jeden pistolet i mówi, że jego zadaniem jest zdobycie gmachu obecnego Ministerstwa Komunikacji, wtedy Bahnschutz Polizei, czyli policja kolejowa. Mówi: „Słuchajcie, tam jest według wywiadu trzydziestu Bahnschutzów, wy jesteście uzbrojeni, podzielmy się, to bez problemu [opanujemy]”. Mówię: „Jak to, dołem, górą?”. – „A spróbujmy dołem, a górą też jest przejście, bo szpital jest trzypiętrowy, a tam jest okienko, okienkiem się dostaniemy”.
Zadania swojego wykonać nie możemy, bo ogień jest tak potworny na ulicy, że to głupota by była skrajna, więc nasz dowódca Andrzej Miedzianowski decyduje się, że inne zadanie spełnimy, pomożemy tym, jak tam jest tylko trzydziestu, to damy sobie radę. Wyskakujemy na podwórko, przeskakujemy mur, zdobywamy garaże, parę strzałów i gubimy się, bo nas wszystkiego razem było dziesięciu, a tamtych było dwudziestu, rozbiegliśmy się. Nie, nie tędy droga, to dachem, górą. Z erkaemem zająłem stanowisko na balkonie, żeby osłaniać kolegów, oni wyskoczyli na dach, a okienko jest w odległości dwudziestu metrów. I wtedy z okienka się wysuwa karabin maszynowy, dowódca Brzeski pada na miejscu, dostaje w czoło. Mój kolega Andrzej Miedzianowski [też] dostaje, palec mu urywa. Drugi mój kolega dostaje styczny przestrzał przez łopatki i jeszcze któryś. To sanitariuszki, nasze dziewczyny, które były, wyskakują, ściągnęły ich wszystkich. Nie tędy droga.
Okazuje się, że Bahnschutzów było nie trzydziestu, ale trzystu, mała różnica. Więc z ofensywy przechodzimy teraz do obrony, bo oni zaczynają atakować, widzą, jak jesteśmy nieliczni. Miałem świetnie wyszkolonych dwóch chłopaków i mówię: „Ty weź beret i na patyku podnoś z okna czy z balkonu, żebym zobaczył, z którego okna erkaem strzela, to mu poślę serię odpowiednią”. I rzeczywiście udało nam się zgasić jednego czy dwa erkaemy. Potem udało nam się wrzucić dwa granaty. To było pestka w porównaniu, jak ich było trzystu i myśmy mieli po trzy, cztery, sześć magazynków, a oni mieli całe skrzynie.
Jest decyzja, wyskakujemy, cofamy się na Politechnikę. Trzeba było przejść podwórko, które było pod bardzo silnym obstrzałem. Dlatego że budynek Ministerstwa Komunikacji góruje, bo on jest sześcio- czy ośmiopiętrowy, a szpital był trzypiętrowy. Oni z dachu strzelali do nas na podwórku jak do kaczek, a trzeba było wyjść, bo na ulicy mowy nie było, wyjść na podwórko i przeskoczyć do bramy jednym skokiem na Politechnikę. Jeden oberwał, drugi oberwał. „Stefan, postrasz ich trochę z erkaemu”. Stanąłem w bramie, kolega stanął w bramie, na jego ramieniu oparłem erkaem. Nie ma co się chwalić, ale dwóch czy trzech, jeden do przodu, drugi do tyłu z dachu i chwileczka była przerwy, wtedy koledzy doskoczyli. Zgromadziliśmy się w bramie i co dalej? Otwieramy bramę. Ogień jest taki z Kraftfahrparku, że mowy nie ma zupełnie. Jak teraz się cofnąć? Wierzyć mi się nie chce, pierwszy się wycofałem z erkaemem i zeskoczyłem z pierwszego piętra na ulicę. To nie do pomyślenia, przecież erkaem waży i tam są kraty, jeszcze widać ślady po pociskach. Potem podczas strzelania dostaję tu. Bólu nie czułem zupełnie. […]
  • Teraz jest pan już nie walczącym, tylko rannym.

Jestem ładowaczem, bo siedzę na schodach i prawą ręką… Muszę przyznać, że poszachrowałem trochę. Poszedłem do pierwszej siostry: „Siostro, strasznie mnie boli”. Nie bolało mnie, bo byłem w szoku jeszcze. Dostałem zastrzyk morfiny, niby nic specjalnego, dobrego wrażenia to nie robiło i siadłem na schodach i ładowałem magazynki kolegom, bo mieliśmy amunicję jeszcze w woreczkach. Oni się ostrzeliwali i w pewnym momencie film mi się urwał. Po prostu zemdlałem i obudziłem się na sali operacyjnej.

  • W tym szpitalu naprzeciwko?

W szpitalu na Koszykowej. W szkole pielęgniarek na oddziale chirurgicznym (był wewnętrzny i chirurgiczny) pracowały dwie czy trzy nasze koleżanki akowskie. Pomoc była natychmiastowa, znalazłem się na stole operacyjnym, obciąć do reszty palec, a może się da go uratować. On był roztrzaskany, wstawili mi szynę, oczywiście w gipsie i kawałki kości były ponawlekane na druty i na tej szynie. Myśleli, że się da uratować. A się nie przyznałem, że miałem parę odłamków drobnych, bo w ramię, co jest rzecz ważna. Koledzy byli odłamkami ranni, ponieważ Niemcy rzucali granaty i strzelali. Brama i ściany szpitala były wyłożone cegłą klinkierową, która jest bardzo twarda i pociski się odbijały. Jeżeli [pocisk] pod kątem padł, to było masę odłamków małych, drobnych, miałem z trzydzieści drobniusieńkich odłamków w nodze. Siostry mi [opatrzyły], ale oberwałem [też] w pachwinę i się nie przyznałem. Po prostu się wstydziłem.
Czuję, że tracę władzę w nodze, bo w splot nerwowy dostałem. [Zobaczyli], że jestem nieprzytomny, to mnie zanieśli na łóżko i potem wydłubałem sobie ten odłamek sam. [Jeśli chodzi o] Polki, to poznałem Iruszkę, którą znałem bardzo dobrze, ale półprzytomny… Jeszcze moment, jak na sali operacyjnej, wtedy eter był używany do narkozy, więc kładą maskę, polewają – „Wdychaj i licz”. Doliczyłem do dwudziestu, słyszę głos męski: „Twardy pijak, lej jeszcze”. Doliczyłem do czterdziestu, jeszcze mi leli. Mocną miałem głowę, nie da się zaprzeczyć, w końcu zasnąłem. I smród eteru po narkozie to było strasznie nieprzyjemne, nic mnie nie bolało. Jeszcze potem wytargowałem drugi zastrzyk morfiny, dostałem. Nie będę morfinistą, bo nie miałem żadnych przyjemnych uczyć, może mniej bolało, to fakt. Jak się zbudziłem, siostra, która się mną opiekowała, mówi: „Słuchaj, jesteś na sali chirurgicznej, musimy was rozparcelować, bo nie wiadomo, co będzie, nie możecie wszyscy razem leżeć”. W tym pokoju leżało trzech czy czterech. To byli ludzie wszystko po trzydziestce, po czterdziestce, a nas czterech chłopaków w wieku poborowym, co dużo gadać, więcej, pięciu było, więc nas rozparcelowali zupełnie i nie da się zaprzeczyć. Powiedzieliśmy siostrom, z jakiego jesteśmy oddziału, opaski wzięły i kenkarty, żeby wpisać nas. My mieliśmy kenkarty. Kenkarta to był dowód osobisty podczas okupacji, wszyscy mieliśmy, bo liczyliśmy, że przecież wrócimy. Jeden kolega, czy zapomniał, czy zgubił, nie miał kenkarty i sanitariuszka wyskoczyła na ulicę, gdzie był obstrzał i tam leżał trup jakiegoś młodego chłopaka, wyciągnęła mu portfel i tam była kenkarta. Stefan Szeffel, który nie miał kenkarty, dostał papiery […] on był Stefan, a dostał na [Franciszka] bodajże i wszyscyśmy go nazywali do końca [Franciszek]. Ale siostry... Naprawdę to było fantastyczne, jak one z entuzjazmem i jakiej pomocy nam udzielały.
Minęły dwa dni… Odtwarzam to na podstawie relacji docenta Tokarskiego, adiunkta Tokarskiego, który był kierownikiem całej chirurgii. Jego Powstanie zastało na Woli i on 2 sierpnia wziął czerwoną, czy z Czerwonego Krzyża szmatkę i szedł z Woli, aż doszedł do szpitala. Szedł ulicą Chałubińskiego, więc go Niemcy złapali, wzięli do siebie do Bahnschutz Polizei, on mówi: „Jestem chirurgiem, idę do szpitala, na pewno są ranni”. – „Ranni są u nas, tutaj będziesz pracował”. I opatrywał dwudziestu paru rannych (nasza robota), i oni do niego: „Napisz list po polsku, że jeżeli się bandyci nie wycofają, to spalimy cały szpital”. Oni dziurę wybili w ścianie, bo piwnice się łączyły, i docent Tokarski napisał list i przerzucił, że Niemcy wkroczą, ale jeżeli znajdą broń albo [Powstańców], to wszyscy będą rozstrzelani i spalony szpital. Tym bardziej było potrzeba zaświadczeń, kart zdrowia wczesnych.
[Kombinowaliśmy, ja] miałem na przykład [wypadek] w tartaku, piła się urwała, obcięła mi trochę palec, a odłamki to mnie nogi pokaleczyły. Kolega, który miał przestrzelone plecy, to miał płuco usuwane, bo można operację robić i wszyscy mieli gips założony, żeby ukryć [blizny]. Mój amunicyjny, który dostał przestrzał przez udo, miał nogę złamaną i to wszystko było na dwa dni, na trzy dni przed Powstaniem oczywiście. Ja byłem z Wołomina, tamten był z innego Grójca.

  • I wystarczyła im ta mistyfikacja?

Chwilowo wystarczało. Trzeciego sierpnia adiunkt Tokarski jako tarcza ochronna, za nim Niemcy z pistoletami wkroczyli do szpitala i zaczęło się buszowanie po wszystkich salach. Zaglądanie do szafek, czy znajdzie się amunicja... Wtedy megafonów nie było, ale donośnym głosem jeden mówił, a docent tłumaczył: „Pan komendant mówi, jeżeli znajdzie jednego bandytę, to wszyscy będziecie rozstrzelani, szpital będzie spalony, a jak nie znajdzie się, to daruje wam życie”. I co jeszcze jest ważne? To był dzień odwiedzin i w szpitalu leżało sporo ludzi z prowincji. Szpital przyjmował również [chorych] spoza Warszawy. Było dużo odwiedzających, których zastała strzelanina i oni zostali, to było około trzydziestu osób. Personelu moglibyśmy być pewni, właściwie mieliśmy do nich zaufanie, ale czy ci, którzy nas nie znają, a wiedzieli, że my biegaliśmy z pistoletami i strzelaliśmy, czy ktoś z nich nie sypnie, bo nagrodę Niemcy jeszcze wyznaczyli, jeżeli ktoś sypnie. Nie była [to] sytuacja miła, ale pierwsza, powierzchowna [kontrola] jakoś przeszła. Oni nie interesowali się ranami, tylko rewizja po szafkach, czy nie ma broni i łapę położyli na aptece, bo szpital miał swoją aptekę, że: „To będą dla nas lekarstwa”.
Mniej więcej szóstego, ósmego dnia była komisja niemiecka już wojskowa i wojskowy lekarz. To byli Bahnschutze, czyli lekarza między nimi nie było, oni tylko straszyli granatami, szukali i docent Tokarski, perfekt po niemiecku mówiący, oprowadza majora, jak się potem okazało Austriaka, miał tylko kitel narzucony i do siebie mówili: Herr Kollege, panie kolego. „Więc panie kolego, a tutaj jakie wypadki na tej sali są?” Jakiś starszy pan miał ślepą kiszkę, ten ma to, dochodzą do mnie: „A to był w tartaku wypadek”. – „Tak. A ten, w następnej sali?” – „Spadł z drzewa, ma nogę złamaną”. – „Proszę pana, czy ona była z przemieszczeniem, bo może by szynę dać?” Jakby kazał zdjąć jeden gips, to przecież nie lekarz, a sanitariusz każdy pozna, że to jest rana postrzałowa. On po prostu nie chciał wiedzieć. Nie chciał wiedzieć, a nas przecież pięciu czy sześciu leżało, to wiek podchodzący, tak?
Udało się. Już troszkę chodziłem i do ubikacji jeszcze się przemknąłem i podsłuchałem rozmowę lekarza z naszym docentem Tokarskim. On powiedział: „Proszę pana, zarezerwuję sale, które nie są pod obstrzałem, pan będzie musiał przenieść swoich chorych, to będzie dla nas i sala operacyjna będzie wspólna”. Znam na tyle niemiecki, że zrozumiałem to wszystko. „To znaczy pan będzie pilnował…” – „Panie kolego, przysięgę Hipokratesa składaliśmy taką samą, ja tylko chcę zobaczyć, jakie macie wyposażenie, co wam uje, jak jest zorganizowane”.
Ale zaczął głód nam doskwierać. Niemców zaczęli znosić rannych i to był piętnasty dzień Powstania, może dwudziesty dzień Powstania, były walki na Politechnice w podziemiach, Niemcy użyli miotacza płomieni i nasi w ostatnim momencie zamknęli drzwi i płomień się cofnął na Niemców i [było] dziesięciu czy piętnastu poparzonych, twarze, to były mumie dosłownie, żyli, ale… i ich przyniesiono na salę koło nas. Oczywiście okna nie wychodziły na ulicę, żeby nie było ostrzału, tylko na podwórko i wiadomo, że każdy żołnierz musi dostać jedzenie. I co to było? Grochówka. A ten ciężko poparzony, to siostra siedziała, zwilżała mu usta wodą tylko i pytała: „Stefan, jest dobra grochówka wachmajstra, zjesz?”. Co było robić, pewnie że zjadłem, inni koledzy też jedli. Potem była druga wizyta lekarza tego samego, on wizytował swoich [chorych].

  • Leżeliście w jednej sali?

Nie, oddzielnie, bo ich sala, chyba było słychać wszystko, drzwi były uchylone i oni mieli sale, której okna nie wychodziły na ulicę, tylko na podwórko, żeby nie było ostrzału. My coraz musieliśmy z łóżek uciekać na podłogę, bo wpadały odłamki nam przez okno.
Gdzieś po dwudziestym on przyszedł odwiedzić swoich rannych i znowu rozmowa, przemykam się do ubikacji, żeby podsłuchać, co mówią, więc: „Panie kolego, jestem bardzo zadowolony z warunków, które u pana panują, co mogę dla pana zrobić?”. – „Brakuje nam środków znieczulających”. – „Z lekarstwami jest duży kłopot, my też [mało] mamy, postaram się panu coś podrzucić”. – „Panie kolego, ale z jedzeniem jest fatalnie, mamy tylko kaszę, już nam się zapasy kończą”. – „To jest kłopot. Postaram się o zezwolenie, żeby można było pójść na Pole Mokotowskie zbierać warzywa. Postaram się wam załatwić zezwolenie”. I rzeczywiście załatwił. „A poza tym, przecież moi żołnierze są już ozdrowieńcy, to trzeba im potrójne porcje dawać”. Autentyczne i rzeczywiście podwójne porcje, a oni byli na kleiczkach dosłownie, ale to się nie zmarnowało.

  • Czyli bardziej dbał o was niż o swoich żołnierzy?

Tak. Przyszło, nie wiem jaką drogą, ale siostry, oczywiście w fartuchach, w czepkach, z czerwonym krzyżem, na Pole Mokotowskie [poszły] i ile mogły, tyle dźwigały, ziemniaki, pomidory, ogórki. Pewnie, że to nie jest mięso, to nie jest ryba, ale zawsze już było lżej.
I, co było bardzo niedobre, zaczęła się biegunka krwawa. O transfuzji wtedy nie było mowy jeszcze, może na Zachodzie, ale u nas nie było mowy, każdy miał dużą utratę krwi, jedzenie było bardzo marne, jak jeszcze dostało się krwawej dyzenterii, to koniec. Na podwórku był szpitalik, on się zapełniał.
Po 20 sierpnia zapanowała w szpitalu krwawa dyzenteria. Przy tym stanie wycieńczenia i niedożywienia, który był, to był właściwie wyrok śmierci. Któregoś dnia rano... był młody lekarz, akowiec, Semerau-Siemianowski, po kolei po pokojach idzie do akowców i mówi: „Słuchaj, dostaniesz dzisiaj lekarstwo, żebyś nic nie mówił, tylko wypił”. I do drugiego poszedł, do trzeciego. Dostawaliśmy codziennie rano, jak do płukania oczu, kieliszek spirytusu. [Nikt z tych] którzy pili, nie zachorował na krwawą dyzenterię. Był lekarz Piętka, też młody akowiec, nawiązywaliśmy zawsze kontakty. Mój kolega, Stefcio Szeffel, był ciężko ranny. Przy próbie wyjścia na Politechnikę dostał przestrzał w oba kolana. Cierpiał bardzo, szpital miał swoją aptekę, więc jak się zbliżał wieczór, [prosił]: „Siostro, koniecznie proszek przeciwbólowy!”. Po targach dostawał. Potem siostra Dorant córka pułkownika dowódcy saperów I Dywizji Pancernej, zgadaliśmy się od razu przecież, mówi: „Słuchaj Stefciu, niestety nie możesz tak często brać”. One same robiły w aptece te proszki, więc dawały połowę środka znieczulającego a połowę kredy. On to dostawał i to mu pomagało. Doszło do tego, że dostawał samą kredę, ale po wielkich targach, po dzwonkach, może dzwonków nie było, ale po krzykach i tak dalej. Co znaczy sugestia. „Siostro, nie zasnę! Nie zasnę!” – „Dobrze, ale to już ostatni raz”. Czysta kreda, miętą zaprawiona oczywiście... Więc to są takie ciekawostki, ale to są bardzo życiowe.
Była również młoda lekarka, pani doktor Giżycka, chirurg, ona była [później] profesorem, potem prowadziła klinikę na Marszałkowskiej przy Litewskiej, klinikę dziecięcą. Mój amunicyjny, Maciek Kędzierski, był ranny w obie kostki. Ten był w dwa kolana, a ten w dwie kostki. Niestety, wtedy penicyliny w Polsce nie było, już na Zachodzie była, w Polsce nie było, więc dawali mu sulfamidy, to co było dostępne, gorączka, gorączka i grozi gangrena. Doktor Tokarski decyduje, bo odprawa lekarzy, jutro operacja amputacja obu nóg. Doktor Giżycka, młodziusieńka wtedy lekarz świeżo po dyplomie, „Panie docencie, protestuję, na swoją odpowiedzialność biorę, proszę o dwadzieścia cztery godziny, czy czterdzieści osiem godzin, jeszcze poczekamy”. Po dniu mu spadła gorączka. [...] Ale to było niesłychane, żeby młody lekarz postawił się adiunktowi, kierownikowi kliniki. Ale dzięki temu chłopak wyszedł.

  • Wtedy ludzie mieli charakter.

Tak. To był przedwojenny prawie dryl w szpitalu, pomimo że było Powstanie, to obchód był ceremonialny, szedł docent, za nim sekretarka, jedna siostra, druga siostra, od łóżka do łóżka, mimo strzelaniny. Było nie do pomyślenia, żeby siostra mogła usiąść na łóżku pacjenta. Ale wieczorem, jak już było ciemno, to siostra Dorant Halinka przychodziła i gadaliśmy sobie. „Skąd pochodzisz?” Mówię: „Z Hrubieszowskiego”.
Mieliśmy akcję ładną na terenie Zamojszczyzny, broniliśmy Polaków wysiedlanych przez Niemców”. Bo to była duża akcja wysiedlania na Zamojszczyźnie i na to miejsce nasiedlano folksdojczy z Besarabii, Rumunii. Nasiedleni, myśmy nazywali ich „czarni”, dlatego [że] oni mieli czarne mundury, mieli broń, strzelali do Polaków, którzy wieczorami chcieli coś do zjedzenia wziąć, czy coś z ubrania, jak do kaczek po prostu. Było parę akcji dywersyjnych, cośmy z dymem puścili parę wsi nasiedlonych i trochę to się uspokoiło.
I mówię, że nasz pluton z Hrubieszowskiego i Zamojskiego Ryszarda, pistolet chłopak, świetny, myśmy razem działali. A ona pyta: „Ryszarda? A jak on wyglądał?”. – „Niski, krępy, brunet”. – „Aha. To jest mój narzeczony”. I podaje nazwisko.
Po niewoli znalazłem się w Meppen, gdzie było dowództwo dywizji, w kościele patrzę, Halinka Dorant, to jest ta moja ze szpitala, która była siostra przełożoną, bo miała czarny pasek. Rzuciliśmy się w objęcia, patrzę stoi [„Ryszard”]. On przez zieloną granicę do Polski, zabrał ją i przez Berlin uciekli do [Maczka]. A ojcem Halinki był pułkownik Dorant, dowódca saperów.
Tak że rozmowy były wieczorami, ona o sobie opowiadała, myśmy o sobie opowiadali, tak że [były] bardzo przyjazne, ludzkie stosunki. Któregoś dnia pytam: „Halinka, ale co to jest, że jednego dnia lekarstwo, co dostajemy rano, spirytus jest mętny, czasem jest żółtawy?”. – „Czy ty nie jesteś obrzydliwy?” – „Raczej nie, dobrze nam robi, nikt nie zachorował”. – „To ci powiem. Na górze mamy salę wykładową i tam są słoje z preparatami anatomicznymi, serce, nerka, wątróbka, móżdżek, bierzemy ten spirytus (one są w spirytusie), i wy to dostajecie”. Nie obrzydziło mi tego.
Jest 2 września, czyli Stefana, moje imieniny i siostra Dorant przychodzi i przynosi mi zawiniątko, w papier czy coś zawinięte. Wtedy z papierem były kłopoty, więc, nie wiem, w jakąś szmatkę może, to otwieram, jest buteleczka, powiedzmy ćwierćlitrowa, z etykietką: „Dla Stefana »Kopernika«”. Mnie „Kopernikiem” nazywali, ponieważ miałem szynę, na której były [umocowane druty, a na nich] kawałki [moich] palców rozdzielone. [Wyglądało to jak astrolabium, przyrząd astronomiczny, widoczny na pomniku Kopernika na Krakowskim Przedmieściu]. I wierszyk, że „W dniu twych imienin, Stefciu »Koperniku«, życzymy ci szczęścia i jedzenia bez liku […]” i tak dalej. To było odzwierciedlenie głodu, myśmy dosłownie marzyli o plackach kartoflanych, co tam o schabie, placki kartoflane żeby można było dostać. To zachowałem. Poszedłem do niewoli, jakoś to się przechowało i mam to, wierszyk i receptę. „Gdy brzuszek boli, zażywaj do woli, a gdy cię ogarnie smutek wielki, nie wypuszczaj z ręki tej oto butelki”. To bardzo było miłe. To świadczy, jaka była atmosfera.
Cały personel szpitala pielęgniarek zdał egzamin na celująco. I kierowniczka, i wszyscy lekarze, i wszystkie pielęgniarki, i ludność cywilna, która mogła nas sypnąć, nikt nas nie sypnął.

  • Byliście jedynymi Powstańcami, nie było nikogo więcej?

Nie, bo to już był teren niemiecki, zajęty przez Niemców i walki były już o sąsiedni budynek. Wracając do postawy ludzi, głodno i chłodno było, nim wolno było siostrom pójść na Pole Mokotowskie i zbierać warzywa i owoce (tam niedojrzałe jabłka już zaczęły się pokazywać, antonówki były), dostawaliśmy przez prawie tydzień dwa razy dziennie tak zwaną kaszę „pluj”. To był jęczmień mielony w ręcznych młynkach i z dużą ilością [plew], ani soli nie było, ani cukru nie było, ani tłuszczu. Jedliśmy, bo musieliśmy jeść, ale… I palacz, który pomógł mi usunąć zacięcie w erkaemie, wiadomo, poszedłem do palacza, on miał warsztat, erkaem mi się zaciął, wiedział, kto my jesteśmy i przyniósł mi taki słoiczek stynek. Stynki to są malutkie rybki z Wisły i one były w marynacie octowej. To był przysmak do kaszy, do jednego talerza kaszy kolegom podawałem po jednej stynce. To jest dowód, jak on jednak nas cenił. […] On reperował mi erkaem i mnie przyniósł słoiczek…

  • To znaczy, że znał go pan już wcześniej ?

Znałem go od pierwszego dnia Powstania, bo erkaem mi się zaciął, to powiedzieli: „Idź na dół do warsztatu, to tam ci pomoże”. To było naprawdę wzruszające. Potem zawiedzeni byliśmy, bo był już we wrześniu zrzut amerykański. Myśmy już byli lekko chodzący, więc [wpatrywaliśmy się w niebo].
  • Pan miał tylko ranną rękę?

Nogi. I pachwina. Do końca się nie przyznałem o pachwinie, do końca. Brałem opatrunki i sobie sam robiłem.
Niebo czarne od maszyn, oni na dużej wysokości, pięć, sześć kilometrów, widzimy, odrywają się spadochrony. „Może to polska brygada spadochronowa!” To wszystko zwiewane na stronę niemiecką. Co jest ważne, byliśmy na bieżąco informowani o wszystkim, co się dzieje. Było radio, przypuszczam, [że] palacz miał. Nikt się nie pytał skąd te wiadomości są, ale na kartce i pocztą głosową „Niemcy zajęli to. Polska dywizja pancerna wylądowała we Francji – bo to było właśnie w sierpniu – zajęli Caen, Falais. Niemcy zdobyli… Rzeź w szpitalu ogromna na Wolskiej”. Przecież wymordowali wszystkich [rannych]. Tak że byliśmy informowani, było radio, poza tym jakoś informacje przechodziły. Nie wolno było się pytać skąd to wiesz.
Pod naszym szpitalem na ulicy był bunkier, Niemcy zrobili i oni ostrzeliwali Politechnikę i ulicę w kierunku Koszykowej w kierunku miasta. Znalazł się na Politechnice wyborowy strzelec, który strzelał raz albo dwa razy dziennie i trafiał w minimalny otwór w bunkrze, był postrzał śmiertelny na przykład w twarz. Przynosili do nas na stół operacyjny, ale to już było beznadziejne. I nikt potem z Niemców nie chciał... „Kałmucy” tam pełnili dyżur, bo Niemcy nie chcieli, bo co [podejdzie] do wizjera, to pyk. To z Politechniki, z odległości pięćdziesięciu, osiemdziesięciu metrów. To był wyborowy strzelec, strzelał dwa, trzy razy dziennie, ale trafiał za każdym razem.
Skoro mówi się o „kałmukach”, to w połowie września rozeszła się pogłoska, że Niemcy się wycofują z tej dzielnicy, a to przejmie brygada Kamińskiego. Pochodzę ze wschodu i z Ukraińcami już miałem doświadczenie i wiedzieliśmy, co oni wyprawiali. Na szczęście to była tylko pogłoska i oni obsadzali tylko ten bunkier, który był na dole. Ten bunkier przeszkadzał nam w ucieczce, dlatego że on był w połowie szpitala, jak się wyszło czy przez okienko, czy przez drzwi, to trzeba było koło bunkra przejść, a pełno było szkła. Tak że myśmy planowali ucieczkę, ale to nie było łatwe i dopiero się udało koledze koło dwudziestego, przed dwudziestym września.

  • Jeden kolega tylko…?

Andrzej Miedzianowski, który był ranny tylko w rękę, ale był ranny bardziej niż ja, bo miał palec urwany i drugi postrzelony, ale nogi miał w porządku. Przy pomocy sióstr został zamelinowany w kotłowni, potem w magazynie odzieżowym w piwnicy, gdzie było otwierane okienko na ulicę. Wyczołgał się i po szkle, jak koło bunkra przeszedł na czworaka nocą i Koszykową poszedł i doszedł do naszej barykady i trafił od razu do naszego MP, miejsca postoju, gdzie była ulica Mokotowska i dowództwo i na Politechnice obecna architektura, tam był sztab.

  • Wasze dowództwo też nie wiedziało, co się z wami dzieje, prawda?

Koledzy, którzy nocą się wycofali, powiedzieli, że myśmy zostali w szpitalu, ale szpital zajęli Niemcy, to było wiadomo, bo ostrzał ze szpitala szedł na Śródmieście. Było umówione, że jak Andrzejowi uda się ucieczka, to na kominie sąsiedniego budynku, którego ani Niemcy nie mieli, ani Polacy, on tam się wczołga jakoś i wywiesi szmatkę, że uciekł.
Nie wiem, nie umiał, nie mógł, my czekamy, czekamy i było chwilowe zawieszenie broni, to było gdzieś po nalocie i po ucieczce Andrzeja, czyli koło 20 września. Niemcy zezwolili na ewakuację niedużej ilości ludności cywilnej ze Śródmieścia i przez barykadę, która była pod szpitalem, ona była troszeczkę rozebrana i [szły] dzieci, starsze osoby… Mówimy do siostry Halinki: „Dawaj nam fartuchy, dawaj nam nosze, opaski Czerwonego Krzyża, to my zejdziemy i będziemy niby pomagać ludności”. Zeszliśmy, ręką nie mogłem nic trzymać, zdjęli gips, ale po dwóch tygodniach czy trzech to jest tak unieruchomiony staw, że ta ręka w ogóle była niewładna, ale nie mogłem z „gitarą” chodzić. Więc pod prawą pachą nosze, koło barykady, dalej, dalej, dalej i w końcu poszliśmy za róg i chodu. Z Andrzejem Różyckim, który skończył medycynę, był potem lekarzem, udało nam się uciec, prawda i też poszliśmy na Jaworzyńską do naszego sztabu.
W każdym razie wykorzystaliśmy zamieszanie, jakie powstało przez to, że było chwilowe zawieszenie broni na małym odcinku – Koszykowa – Chałubińskiego. Niedużo pomogliśmy. Przeszliśmy na drugą stronę barykady i stamtąd już wolnym krokiem doszliśmy do Emilii Plater. Dalej zgubiliśmy się zupełnie. Przez półtora miesiąca nas nie było, byliśmy w szpitalu uwięzieni, a tutaj miasto było pokryte barykadami. Przejścia podziemne, przechodziło się z piwnicy do piwnicy do poszczególnych domów. Spotkaliśmy któregoś z kolegów, który nas zaprowadził do dowództwa, bo chcieliśmy się zameldować u naszego dowódcy kompanii kapitana Zielińskiego. Okazuje się, że dowództwo było w gmachu Politechniki w Architekturze i bardzo serdecznie nas powitali. Kapitan Zieliński mnie i mojego kolegę bardzo obcałował, znaliśmy się przecież. Ponad rok służyłem pod jego rozkazami. Powiedział: „To teraz dostajesz kwaterę na Jaworzyńskiej, odpoczniesz”. Widział, że jesteśmy bardzo osłabieni, bo utrata krwi, a jedzenie było bardzo marne w szpitalu. Powiedziałem na to: „Panie kapitanie, przede wszystkim chciałbym odwiedzić mój erkaem”. Ja go zdobyłem przed Powstaniem. Byłem rusznikarzem, przeprowadziłem kapitalny remont. Cały dzień nim walczyłem. Obiecałem, że jak tylko wyjdę ze szpitala, to się z moim erkaemem przywitam.
Poszedłem na placówkę, gdzie byli koledzy, pocałowałem mój erkaem. Trochę mi się film urwał, bo już mi się słabo zrobiło i koledzy położyli mnie spać. Poszedłem przede wszystkim do lekarza naszego kompanijnego i powiedziałem mu, jakie miałem przeżycia.
Noga już pół biedy, chodziłem, natomiast palec był do połowy amputowany, ręka w gipsie, nie mogłem zupełnie ruszać kostką. Byłem półinwalidą, nie mogłem pełnić żadnej służby, ale chciałem koniecznie na jakiejś barykadzie jako wywiadowca z lornetką coś działać. Tak przez parę dni od strony Pola Mokotowskiego po parę godzin na barykadzie.
Potem przyszło już zawieszenie broni i kapitulacja. Zaczął się problem ubrania. W dniu Powstania miałem tylko koszulę i cienką marynareczkę. Marynarkę zostawiłem w szpitalu biorąc biały kitel, a tu już koniec września, zaczęło się zimno. Poszedłem tam gdzie mieszkałem poprzednio, na Mokotowską. Niestety dom był zburzony i nic nie było. Postanowiliśmy pójść z kolega na drugą stronę Alej, wtedy już było zawieszenie broni, już nie było strzelaniny. Tam było mieszkanie mojego przyjaciela, w którym zostawiłem zimową kurtkę.
To jest rzecz charakterystyczna, którą teraz powiem. Koledzy uprzedzali, a dostaliśmy już legitymacje akowskie Armii Krajowej – „Weźcie ze sobą broń i idźcie przynajmniej we dwóch czy trzech, dlatego że są ludzie, którzy polują na legitymacje akowskie i możecie się ich pozbyć i przy okazji jeszcze oberwać”. Poszliśmy we trójkę uzbrojeni.

  • Po co były te legitymacje?

Inaczej zapędzano do obozów karnych albo na roboty wywożono. Mając legitymację akowską można się było dostać do obozu jenieckiego, gdzie było dużo łatwiej niż w kacecie. Ci, którzy nie należeli do AK, było trochę takich elementów w Warszawie, były wypadki atakowania akowców i zabierania im legitymacji. Poszliśmy na Mazowiecką. Niestety, mieszkanie też było zniszczone.
Przy okazji wspomnienia, kolega, z którym byłem, dobrze grał na różnych instrumentach i na ulicy Mazowieckiej była [przed Powstaniem] kawiarenka „U Aktorek”. Dziwnym trafem na podwórku ocalał fortepian. Kolega usiadł i zagrał jakąś melodię. Potem po powrocie na kwatery były spotkania ze starszymi kolegami, którzy mieli jakieś wiadomości jak się żyje w niewoli, bo mieliśmy wszyscy pójść do niewoli. Mówiono nam, że w niewoli monetą obiegową jest papieros, łyżkę trzeba mieć, menażkę i dobrze pilnować, bo kradną na wszystkie strony. Żeby mieć jakieś igły, nici, guziki.

  • Ci koledzy to byli ci z września 1939 roku?

Tak i ci, co uciekli z obozów. Jeszcze radzono nam, żeby do minimum ograniczyć bagaż, bo będą duże odległości do pokonania piechotą. Myśmy byli [po] szpitalu, to byliśmy bardzo wycieńczeni. Dokładnie to był chyba 3 października. Nasza kompania w szyku bojowym przez bramę na ulicy Chałubińskiego weszliśmy na teren dawnego Kraftfahrparku, który mieliśmy zdobywać, tam zdawaliśmy broń, stamtąd kierowano nas na ulicę Szczęśliwicką i do Ożarowa. Ożarów nie jest tak daleko, ale przy naszym stanie wycieńczenia było dosyć ciężko. Zjawiliśmy się w Ożarowie koło godziny czwartej, piątej, już zmierzch zapadał. Pilnowani byliśmy bardzo, tak że o ucieczce nie było mowy.
To był 3 albo 4 października. Widzieliśmy na polach dwa czy trzy rozbite samoloty Liberatory, które [leciały] na pomoc Warszawie. Niemcy nam nie pozwolili się zbliżać. Jak doszliśmy do Ożarowa, to była fabryka kabli, duże hale, maszyny były już wywiezione. Nas tam wpędzono do hal. Były wiórki drewniane. Każdy się położył, bo był zmęczony.
Okazało się następnego dnia, że wszyscy [wyglądaliśmy] jak Indianie, dlatego że te wiórki były nasycone jakąś czerwoną farbą. Wszyscy, którzy przez Ożarów przechodzili przez tę halę to wspominają sobie teraz, że obudziliśmy się jak Indianie.
W Ożarowie byliśmy chyba dwa dni. Niemcy robili apele, spisy. Po dwóch czy trzech dniach załadowano nas w wagony po czterdziestu paru do pięćdziesięciu w wagon towarowy i po południu odjechaliśmy w nieznane. W moim wagonie była większość z mojej kompanii i był bardzo dobrze zgrany zespół, który bronił elektrowni. Po drodze wyrzucaliśmy kartki z nazwiskiem gdzie jedziemy, jaki kierunek. Poznań, potem Berlin.
Po raz pierwszy nas wypuszczono w polu, żeby własne potrzeby załatwić. Patrzymy z daleka – to był Kostrzyń. Wtedy się nazywał Küstrin-Neustadt. Wyładowali nas z pociągu. Idziemy w kierunku zabudowań, to były dwa czy trzy kilometry. Zaniepokoiły nas bardzo dymiące kominy. Czy to przypadkiem nie będzie krematorium. Byliśmy niezbyt pilnowani.
Nas szło trzystu, czterystu a było pięciu czy sześciu wachmanów. Po cichu zaczynamy się zastanawiać czy nie rozbroić ich, nie uciec, bo przez komin „wyjść” to nie bardzo chcemy. Ale dowódcy powiedzieli, że mamy gwarancje alianckie, że jesteśmy jeńcami a nie obozem koncentracyjnym i żeby tego nie robić. Doszliśmy na plac, gdzie całą noc spędziliśmy w deszczu i grupami po dwudziestu, trzydziestu szliśmy do łaźni, odwszalni tak zwanej, gdzie byliśmy goleni, strzyżeni i rzeczy szły do parówki, żeby zdezynfekować. Rzeczywiście zawszeni niektórzy byli.
Potem jedzenie dostaliśmy. Znowu do wagonów. Jedziemy. Chyba dwa dni jechaliśmy. Pod wieczór zajechaliśmy, jakaś mała stacyjka, to było Bremervörde. Jak się później dowiedzieliśmy i zobaczyliśmy, to było [prawie] nad granicą holenderską. Piechotą maszerowaliśmy do obozu Sandbostel. To było osiem – dziesięć kilometrów. Do baraków nocą weszliśmy. Po stu, po stu dwudziestu. Te baraki były puste. Nic nie było. Ani prycz, ani nic. Na podłodze wszyscy się kładliśmy.
Następnego dnia pobudka. Przyszli Polacy, którzy siedzieli od 1939 roku, znali już wszystkie warunki obozowe i nas uświadomili, że musimy wybrać męża zaufania. Mąż zaufania to była osoba, która miała prawo wyjścia w każdej chwili z obozu, żeby sprawdzić, jaki jest stan ludzi, którzy pracują. Były tak zwane komenderówki do pracy. Według prawa międzynarodowego obowiązek pracy był od szeregowego, starszego strzelca do kaprala. Plutonowy już nie. Dobrowolnie tak. Tak samo oficerowie nie podlegali obowiązkowi, tylko prace obozowe. Ci młodsi stopniem byli wysyłani na różne komenderówki, czy to wiejskie czy w mieście. Właśnie trzeba było wybrać męża zaufania z naszej grupy, który kontakt miał z Niemcami. Musiał dobrze po niemiecku mówić. On nam wszystko tłumaczył, jakie mamy prawa, obowiązki. Tak jak normalnie jeńcy po dwóch czy trzech dniach – do fotografa, tabliczka z numerem na piersiach. Powinniśmy mieć na plecach „PL”, że Polen. Nikt z nas tego nie robił. Niemcy się o to złościli.
Poza tym my nie oddawaliśmy honorów – jak wszedł Niemiec oficer, to my nie salutowaliśmy. O to były konflikty, ale my powiedzieliśmy, że nie damy się.
Były baraki tak zwane Aufname, czyli przejściowe. Była duża solidarność, bardzo cenili sobie tych żołnierzy, którzy siedzieli od września, dlatego że prawo międzynarodowe przewidywało, że co miesiąc żołnierz dostaje paczkę z Czerwonego Krzyża. Niezależnie – od rodziny, od innych. Paczkę z Czerwonego Krzyża, która zawierała papierosy, które były monetą obiegową i różne produkty spożywcze. To było kontrolowane przez Niemców. Ze swoich własnych zapasów nam dali. Jedna paczka na czterech, na pięciu. Nie chodzi już o te papierosy, ale przede wszystkim coś można było zjeść. Były jakieś konserwy, mleko w proszku. Po raz pierwszy widzieliśmy kawę nescę. Ona była w Polsce podczas okupacji nieznana.
Tak zaczęło się powoli życie obozowe jak już nas ponumerowali, podzielili na sekcje. Wybrany był mąż zaufania a w naszej grupie nasz drużynowy prowadził dziennik prac, dlatego że myśmy się nie zgłosili na roboty, ale byliśmy zobowiązani do prac obozowych. Prace obozowe były różne. Tu trzeba było znać tę specyfikę, żeby odpowiednio umieć się ustawić. Było Kartoffelnkommando. Za obóz się szło sto, dwieście metrów, odkopywało kopce z kartoflami i ładowało na wózki wąskotorowe, wpychało się to, do kuchni dowoziło. Ci, którzy przechodzili, byli bardzo dokładnie rewidowani. Za jeden kartofel szturchnięcie kolbą. To było minimum. Tak że nie było szansy coś tutaj skombinować.
Druga była taka złośliwość Niemców, to było Heidekrautkommando – wrzosowisko. Jesień, śnieg z deszczem. Wychodzi się za obóz, wszędzie tego wrzosu jest pełno. Rwać w wiązki i wnosić do obozu. Tych [jeńców] nie rewidowano, bo co [można szmuglować] z wrzosowiska? Kolega mój szedł na kartofle a ja na wrzos i przechodząc zamienialiśmy się. On brał moją wiązkę wrzosu a miał naładowane już kartofle. A tych z wrzosowiska Niemcy nie rewidowali. Tak, że tym sposobem [było] zaopatrzenie. Następnie gonili nas do lasu spalonego, żeby jakieś kawałki drewna [przynosić], bo z opałem było bardzo źle. Tu żeśmy nie biegali, bo to drewno, co przynieśliśmy, to w piecykach sami używaliśmy.
Najlepsze było Schiebekommando, czyli pchanie wózków. Jak wspomniałem nas wyładowali na stacji Bremervörde i wąskotorowy tor prowadził z Bremervörde do naszego obozu. Tym torem były dostarczane brykiety do kuchni. Ale Niemcy oszczędzali diesla, ropę i nas zatrudniali jako siłę. Na każdy wagonik czterech chłopaków. To było osiem kilometrów. Puste wagoniki to pół biedy, ale potem pełne trzeba było pchać. Ale przechodziło się, to nie była wieś – dwie, trzy kolonie. Niemcy ci, co nas pilnowali wiedzieli, że już my nie uciekniemy i jak załoga wózka składała się z trzech, to jeden się urywał. Z paczek miał na przykład mydełko, [wtedy] w Niemczech nie mieli już w ogóle mydła, tylko jakąś gliną się myli, kawa rozpuszczalna i coś jeszcze. Papierosy. Wpadał do chałupy. Tam już czekali. Boczek, cebula, chleb. Już można było coś zahandlować. Ale ten Niemiec, który siedział na wózku otwierał swój chlebaczek i jemu trzeba było dolę odpalić. Ale mimo wszystko to była możliwość zdobycia jakichś produktów.
Trzeba przyznać, że Polacy byli bardzo operatywni. Natomiast były bardzo nieprzyjemne stosunki z Francuzami. Francuzi byli dużo wcześniej w obozie i obsadzili kluczowe stanowiska. Kuchnia i magazyny. Mąż zaufania poszedł do starszych kolegów i mówi, jakie są przydziały żywności. „Na drużynę kocioł i pamiętajcie, że przy pobieraniu z kuchni kotła z zupą ma wrzucić kostkę sześcienną margaryny”. Nasi poszli, a ten Francuz nie wrzuca. To chcieli Francuza do kotła wrzucić. Awantura się zrobiła i doszło do tego, że polscy kucharze gotowali dla nas.
Myśmy Francuzom nie wierzyli. Okradali nas jak mogli. Bardzo jest przykre to powiedzieć, bo na przykład z Belgami mieliśmy świetne stosunki, z Bośniakami mieliśmy bardzo dobre stosunki, natomiast z Francuzami – sobki, które tylko... oni mieli jedzenie, wszystko mieli.
  • Długo pan był w obozie?

Myśmy w październiku przyjechali. Wiosną zaczęły się awantury. Na przełomie marca i kwietnia doznaliśmy szoku szalonego. My Polacy wiedzieliśmy, że są obozy koncentracyjne. Wiedzieliśmy, co się w nich dzieje. Nagle pewnego dnia po południu, taki był deszczowo-śniegowy dzień, zajeżdża parowozik – diesel, który nigdy nie był używany ze względu na oszczędność i wagony – wywrotki, które się przechyla. Z tych wagonów sterczą nogi, głowy, ręce. To byli ludzie z obozu koncentracyjnego – rewir, czyli izba chorych. Ich dowieziono do Bremervörde i stamtąd wąskotorówką, zaczepiono diesla i ich przywieziono.
Wachmani, co nas pilnowali, byli wszyscy już po sześćdziesiątce – oczy im wychodziły. Tam byli Francuzi, Polacy Niemcy, Belgowie. Różne narodowości. Przyznam się, że nie przypuszczałem, że można tak wycieńczyć i tak zgnoić ludzi. Polacy od razu się rzucili, wyciągali Polaków. Francuzi, o dziwo, też się włączyli. Belgowie – Belgów. Niemców pomagaliśmy też [wyciągać]. Połowa obozu była wolna, bo oficerów wcześniej pod Lubekę ewakuowano. W związku z tym było dziesięć czy dwanaście baraków.
Pamiętam po szpitalu, po ciężkim życiu obozowym, brałem dorosłego mężczyznę i kładłem na pryczy. Oni ważyli po trzydzieści, czterdzieści kilo. To był obraz nędzy i rozpaczy! My, Polacy, którzy słyszeliśmy i widzieliśmy kacety z daleka, nie przypuszczaliśmy, że tak można upodlić ludzi.
Co zrobić? Przede wszystkim [dać] jeść. To było w porze obiadowej. Od razu kocioł, który był na drużynę, przynieśliśmy do baraku, gdzie byli Polacy. Zapomnieliśmy, że oni nie mają ani łyżek ani menażek. Postawiliśmy ten kocioł i biegiem polecieliśmy coś zorganizować. Przychodzimy – oni przewrócili kocioł i jedzą z podłogi, liżą. Dałem trzy kartofle. Pierwszemu lepszemu. Nie jadł. Schował. Siedział w kącie i patrzył, czy ktoś mu tego nie zabierze. To było takie zezwierzęcenie, to jest takie upodlenie, że człowiek będzie pamiętał do końca życia, co Niemcy potrafili zrobić. Oczywiście lekarze krzyku narobili. „Nie dawajcie im jedzenia! Trzeba dać im ciepłą wodę z mlekiem, bo po długim głodzie dostaną skrętu kiszek!” Rzeczywiście paru zachorowało. Chcieliśmy jak najlepiej. Była zrzutka. Wszyscy, co mieli mleko, to pooddawali i przed dwa czy trzy dni wchodziliśmy – Niemiec stał, wartownik ten który nas znał – wnosiliśmy. Bo oni nie dostawali z obozu nic. Tylko byli na naszym darmowym wikcie. Lekarze [dawali] mleko rozcieńczone z wodą, chleb, margarynę. Po trzech czy czterech dniach przychodzimy rano z jedzeniem a na bramie stoi esesman Łotysz i nie chce nas wpuścić.
A! Amerykanie byli wtedy też. Pierwszorzędnie! Oddali wszystkie swoje paczki. Bardzo, bardzo byli koleżeńscy. I właśnie Polacy i Amerykanie, tak zaczynamy się zbliżać, zbliżać, zbliżać do tego Niemca, on próbuje karabin. Docisnęliśmy, brama się przewróciła, ten esesman się przewrócił, weszliśmy. Zanieśliśmy jedzenie. Zamek [od karabinu] za druty żeśmy wyrzucili.
Następnego dnia Polaków, Belgów jako element niespokojny wyrzucili nas do innego obozu. To było około 15 kwietnia. Już było ciepło. Pilnowało nas pięciu czy sześciu staruszków, którym my karabiny nieśliśmy. Poszliśmy trzydzieści parę kilometrów do obozu, który poprzednio zajmowali oficerowie RAF-u. To był luksus dla nas. Prycze, czysto, porządnie. Słyszymy strzelaninę, już front się zbliża. Przy najbliższej okazji urwaliśmy się, co nie było żadnym bohaterstwem, bo prawie nie byliśmy pilnowani. Dowiedzieliśmy się, że polska dywizja pancerna idzie od strony Holandii. Autostopem, jak się dało i trafiliśmy już na teren, który Anglicy... Bo polska dywizja należała do angielskiej strefy.
Tutaj – pierwsze kroki gdzie: do Oberlangen. Wszystkie kobiety, nasze koleżanki, które brały udział w Powstaniu najpierw były w różnych obozach, a potem koło nowego roku wszystkie zostały zakwaterowane w jednym obozie w Oberlangen. Niektórzy mówią Niederlangen. Były dwa sąsiednie tak, że to wymiennie się używa. Więc pierwsze kroki tam. Jak przyszliśmy, to bardziej przedsiębiorcze dziewczyny już do jakichś służb się zgłosiły jako kantyniarki, pielęgniarki poszły do szpitali. Tak się złożyło, że mógłbym zostać jeszcze parę dni, bo było miejsce i jedzenie dostaliśmy, ale coś mnie i kolegę ciągnęło, żeby wracać. Wracało się przez miasteczko, które nazywało się dawniej Haren nad Emsem. Zostało wysiedlone przez Kanadyjczyków i było stworzone dla Polaków. W tych okolicach była ogromna ilość Polaków. Nie chodzi tylko o wojsko, ale [i cywile] na robotach byli. To miasteczko Haren zostało przemianowane na Maczków. Ksiądz objął parafię, profesorowie z niewoli wyszli, oficerowie, więc była szkoła powszechna, gimnazjum, liceum. Burmistrz Polak. Szpital. Wszystko obsadzone było przez Polaków.
Właśnie ciągnęło mnie koniecznie, żeby tego dnia tam pojechać. Patrzę, że na rynku jest zbiegowisko, panie jakieś stoją. W środku jest major i udziela różnych informacji. Z rozmowy zorientowałem się, że przyleciał z Anglii i wraca tego samego dnia. Obok było lotnisko polowe. Ryzykując, mówię: „Panie majorze. Czy nazwisko Sękowski jest panu znane?”. – „Janusz?” – „Tak”. – „To jest mój najlepszy kolega. Mieszkamy w jednym domku. Dawaj kartkę, to ja mu dam”. A to był mój stryj, który w 1939 roku pracował w „dwójce” i przez Litwę dostał się do Anglii. Wiadomość chciałem mu posłać.
[...] Nie minął tydzień, już byłem w dywizji. Dostałem się do dywizji. Oczywiście bez stopnia, bo stopień trzeba było zweryfikować. Dostałem się do 2. pułku artylerii motorowej. Zataiłem, że nie mam palca. Na komisji jakoś lekarz nie zwrócił uwagi. Potem skończyłem dwumiesięczny kurs kierowców mechaników. Umiałem prowadzić, ale się nie przyznałem, bo podczas okupacji jako pomocnik szofera jeździłem na samochodach napędzanych gazem drzewnym, czyli samochody na holzgas. To był kurs kierowców mechaników.
Nas było trzech akowców, wszyscy trzej skończyliśmy – pierwsza, druga, trzecia lokata. Dostałem pierwszą lokatę, a chłopców było stu osiemdziesięciu na kursie. Potem w nagrodę ci, którzy ukończyli z pierwszą lokatą mogli zostać jako instruktorzy. Zostałem jako instruktor. Miałem zajęcia trzy, cztery godziny przed południem. Po południu kursanci umyli mi samochód, miałem do dyspozycji jeepa. To był najpopularniejszy osobowy wóz i mogłem sobie jeździć wszędzie. Ale coś mnie korciło. Jednak pewne zobowiązanie miałem.
Po powrocie do mojego pułku zgłosiłem się do dowódcy dywizjonu i mówię: „Panie kapitanie. Ja bym chciał dostać odkomenderowanie do Maczkowa, bo tam jest gimnazjum i liceum. Chcę zrobić maturę”. – „Tak. Masz rację. Dobrze, załatwimy to”. Opiekował się tym gimnazjum i bursą inny pułk, więc musiałem dostać przeniesienie do 10. pułku strzelców, który się tym zajmował. To był czerwiec 1946. Zgłosiłem się do dyrektora. Powiedział „Niestety kochany, za późno. Wszystkie miejsca już są zajęte”. Mówię: „Panie dyrektorze, ja muszę”. – „Co znaczy – musisz?” – „Muszę. Bo dałem słowo honoru, jak byłem przyjęty do szkoły podchorążych, że możliwie w jak najszybszym czasie [zrobię maturę]. Jest okazja”. – „No tak. Rozumiem. Dałeś słowo honoru, to ja to szanuję. Ale nie mam miejsca w matematyczno-przyrodniczej. Chyba że do humanistycznej”.
Co robić? Łaciny przez dwa lata przecież się nie uczyłem. Ale przyjąłem to, bo to był warunek. W Maczkowie koło mostu był duży ładny budynek murowany i to była bursa żołnierzy 1 Dywizji Pancernej. Z różnych oddziałów byli koledzy. Z artylerii i z piechoty i pancerniacy. Wszyscy dostali odkomenderowanie, żeby zrobić matury. Dostałem wtedy weryfikację stopnia – plutonowy podchorąży i zgodnie z angielskim regulaminem dostawałem przydział alkoholu, więc byłem ceniony. Koledzy zawsze przychodzili do mnie na kieliszek. To był tak zwany przydział kuchenny. Raz na dziesięć dni wypłata była i przydział. Papierosy dostawaliśmy za darmo i butelkę whisky, butelkę koniaku, jakieś wino. Wino nie było cenione specjalnie. Po cenach monopolowych mogliśmy dokupić jeszcze bardzo tanio jakiś alkohol i papierosy. A papierosy w Niemczech były monetą obiegową.
Konkretnie, będąc jeszcze w mojej jednostce, czyli w 2. pułku artylerii motorowej nawiązałem znajomości w mleczarni. To była miejscowość Lingen. Za dwie paczki papierosów dostawałem cały chlebak kostek masła. A w wojsku dostawaliśmy margarynę. Nam się margaryna znudziła. Zawsze przynosiłem masło do kasyna, w którym stołowaliśmy się. Jak przyjechałem do Maczkowa, to do szefa, który prowadził naszą bursę i kuchnię mówię: „Szefie. Ja się podejmuję dostarczać masło”. – „A jak?” – „Papierosy”. Zrzutka, wszyscy po parę papierosów, ja raz w tygodniu jechałem do Lingen i przywoziłem za pięć czy sześć paczek papierosów pełny chlebak. Trzy, cztery kilogramy masła.
Taką śmiesznostkę opowiem. Jechałem na przepustkę i zależało mi, żeby mieć porządne buty. Trzeba je było podzelować. Poszedłem do szewca niemieckiego. On mówi: „Proszę pana. Ja mam tyle – oni w drewniakach tyko chodzili, bo skóry w Niemczech prawie nie było – to ja panu to za dwa tygodnie będę mógł zrobić”. – „Proszę pana. Ja jutro wyjeżdżam do Brukseli i proszę, na jutro mają być buty na godzinę siódmą, bo o dziewiątej mam samochód na lotnisko”. Przychodzę rano, buty są gotowe. Daję mu paczkę papierosów, która była dużą wartością, bo papieros kosztował około dziesięciu marek, a było dwadzieścia papierosów. Biorę buty, on mówi: „Bardzo pana przepraszam. Pan mi nie zapłacił za buty”. – „Jak to? dałem panu papierosy!” – „Ale należy się dwie marki pięćdziesiąt za zelowanie”. Mnie śmiech ogarnął. Ale to było niemieckie poszanowanie pieniądza.

  • Kiedy dojrzała decyzja o powrocie do Polski?

Długo dojrzewała. Miałem kontakt dobry z krajem, dlatego że wyjeżdżali emisariusze. UNRRA, to była organizacja międzynarodowa, która dostarczała do Polski żywność, samochody. Brano kierowców z dywizji. Z tym, że oni wtedy musieli jechać nie w mundurach i udawać albo Kanadyjczyka... Chciałem udawać Belga, bo znam francuski, ale jakoś nie udało mi się. Inni koledzy jeździli i miałem kontakt z rodziną.
Wiedziałem, że ojczym został ranny na Wschodzie. Ranny wrócił i umarł. Zakażenie krwi. Penicyliny wtedy nie było. Szwagier siedzi w więzieniu, bo był w NSZ. Jest małe dziecko. Czyli są dwie kobiety, dziecko i nie ma żadnej pomocy. Wysyłałem co się dało, paczki i konkretnie liczyłem się z powrotem. Ta sprawa dojrzała, jak została ogłoszona w 1947 roku demobilizacja dywizji. Po zdaniu matury, a zdałem ją w dużej mierze dzięki księdzu, bo inaczej bym oblał łacinę, bo miałem przerwę dwuletnią. Ciężko było nadrobić [zaległości] w przeciągu paru miesięcy. Na maturze przyniósł mi ksiądz ściągę i dzięki temu zdałem maturę. Resztę stopni miałem zupełnie dobre a tutaj trójczynę jakąś dostałem. Po zdaniu matury zdał maturę również komendant bursy porucznik Kostka. On się ożenił i ja zostałem kierownikiem bursy. Do maja 1947 roku byłem kierownikiem bursy.
Zgłosiłem się na transport. Niestety trzeba było czekać dobre parę tygodni. Zgłosiłem się do ośrodka demobilizacyjnego w Quackenbrück i 27 maja wsiadłem w pociąg i przyjechałem po tygodniu do Polski, do Warszawy.
Mam stary banknot stuzłotowy okupacyjny, gdzie miałem notowane wszystkie miejscowości od czasu wyjścia z Warszawy do niewoli, wszystkie obozy i mam zanotowane: „Warszawa, 6 czerwca byłem w Warszawie. To było Boże Ciało. Byłem w mundurze”.
Bardzo dobrze wspominam pobyt w dywizji, szczególnie starszych oficerów tych, którzy przeszli kampanię. Z Polski wyszli i poprzez Rumunię, Węgry dostali się do Francji. Potem inwazja i całą kampanię przeszli. Byli dla nas młodych bardzo wyrozumiali. Po ojcowsku nas traktowali. Uczyli nas. Przecież myśmy nie znali podstawowych zasad działania. Nie śmieli się z tego.
Były natomiast bardzo nieprzyjemne stosunki z młodymi podporucznikami. Świeży wysyp, zaraz po wojnie. Nie powąchali prochu. Skończyli podchorążówkę w Szkocji i przyjechali po wojnie na tereny okupacyjne. Nosa zadzierali. „Co wy tam w AK mogliście tam... Jaka to była podchorążówka”. Więc myśmy ich trochę ośmieszyli. Mówię: „Panie podporuczniku. Który pistolet chce pan, [niech] wybierze? Stena, brena, karabin maszynowy czy parabelkę. Ja panu zawiążę oczy. Czy pan złoży w ciągu pięciu minut? Bo ja złożę”. Żaden z nich tego nie potrafił. Myśmy byli tak wyszkoleni, że składaliśmy z zamkniętymi oczami erkaem czy pistolety. Mówię: „Teraz pochodzimy na mapie. Czy pan wie, gdzie pan by ustawił tutaj?”. Okazuje się, że to szkolenie nasze było... „A jak by pan podłożył ładunek na moście, jak by pan chciał wysadzić? Gdzie trotyl podłożyć? Pod szynę czy na szynę? Przycisnąć czy nie?”
Okazuje się, że dobrze byliśmy wyszkoleni. To były takie nieprzyjemne zgrzyty. Podchorążowie byli niby na prawach oficerów i były ciągłe konflikty – warta, warta, warta. Bo były magazyny z bronią, trzeba było tego pilnować. I jeżeli jest powyżej dziesięciu wartowników, musi już być dowódcą albo oficer albo podchorąży. Oni sobie na urlopy jechali do Belgii, a nas gonili. Dlatego myśmy uciekali na kursy, a potem już byłem w Maczkowie...
Wylądowałem w Warszawie 6 czerwca w Boże Ciało i piechotą poszedłem do Zalesia Dolnego do mojej mamy i mojej siostry. Tam była moja młodsza siostra, która była urodzona w 1940 roku w Lublinie. Mnie widziała w 1944, czyli miała cztery lata. Wchodzę w mundurze i moja mama mówi: „Przywitaj się z tym panem”. Celowo tak mówi. Ona patrzy na mnie i patrzy na moją fotografię, która stała. Rzuca mi się w ramiona. Jednak poznała mnie moja siostra. Potem ciężko było.
Co było dobrze – znałem perfekt wszystkie samochody, typy angielskie, bo skończyłem kurs kierowców mechaników. To momentalnie jako kierowca i w warsztatach byłem jako doradca – jemsy, studebakery, jeepy. Pracowałem w firmie, która zajmowała się zaopatrzeniem Warszawy w żywność. Jeździłem – skup kasz, mąki. Tak, że zupełnie dobrze mi się powodziło.

  • Czy spotkały pana jakieś represje w związku z przynależnością do Armii Krajowej ?

Początkowo nie. To się dopiero zaczęło później. W 1947 roku wróciłem – nie było żadnych. Mało tego. Poszedłem do ministerstwa, pokazałem świadectwo maturalne z Maczkowa. W ciągu dwóch dni dostałem zaświadczenie, że to jest równoznaczne z krajową [maturą] i prosi się wszystkie uczelnie o przyjęcie. Bez egzaminu zostałem przyjęty na chemię. Czyli nie było chwilowo tej dyskryminacji. Ona się później zaczęła.

  • Jak się objawiała?

Częste „spowiedzi”. Brak awansów. Ale trafiłem świetnie. W paru firmach pracowałem jako kierowca i trafiłem do Głównego Urzędu Miar. Moim szefem był inżynier Borman. Żyd, który każdemu opowiadał, że on i żona żyją dzięki Polakom młynarzom, którzy go za piecem czy za szafą przechowali. I on ma obowiązek pomóc Polakom.
Widać spodobałem mu się. Chemię skończyłem. On pyta: „Panie Stefanie. Kim pan chce być?”. Mówię: „Raczej chemia fizyczna”. – „O! Widzi pan. Na tysiąc chemików to mniej więcej będzie dwustu – chemia fizyczna. Dalej”. –.„Galwanotechnika”. – „To już będzie pięćdziesięciu. A w galwanotechnice kim by chciał pan być? Srebrem się zająć, złotem?” Mówię: „Mnie interesują nieniszczące metody”. – „O! Ma pan rację. Za dwa tygodnie wyjedzie pan do Instytutu Foerstera. To jest instytut, który buduje aparatury do badań nieniszczących powłok i tam na dwa miesiące stypendium”.
Pojechałem. Miałem osobistą rewizję na Okęciu, bo jednak akowiec, ale to pomogło. Pojechałem tam. Jak wróciłem do kraju, miałem już święty spokój. Nie miałem żadnych większych kłopotów.
Potem, już w stanie wojennym, to jest inna rzecz. Zostałem wyrzucony z instytutu, siedziałem w pałacu Mostowskich. Pracowałem jako brygadzista w warsztacie prywatnym, bo nie mogłem wrócić. Dopiero dzięki „Solidarności” wróciłem do instytutu na to samo stanowisko kierownika pracowni badań jakości powłok.

  • Jaka jest pana opinia na temat tego, czy Powstanie musiało wybuchnąć na przełomie lipca i sierpnia.

Jeżeli by dowództwo nie dało rozkazu, to byłoby samoczynne. To był wrzód tak nabrzmiały, że jedna strzelanina... Przecież na Żoliborzu przed czasem to powstało. Trudno mieć żal, gdybym ja był na miejscu dowództwa, to bym Powstanie ogłosił ciut wcześniej, bo była taka niedziela na cztery pięć dni przed Powstaniem – paniczna ucieczka Niemców. Mostem Poniatowskiego i dawnym mostem Kierbedzia, już nie było prawie samochodów, tylko furmanki, już było rozprężenie zupełnie, nieogoleni, brudni Niemcy. Wtedy można było przecież zgarnąć broń, amunicję. Wszystko można było zrobić. Urzędy ewakuowały się. Potem po trzech dniach wrócili, ale to był dobry moment.
Powstanie musiało być. Poza tym Niemcy... Jeżeli by wkroczyli Rosjanie i zaczął się pobór do wojska, to przecież tutaj byłaby jeszcze gorsza rzeź. A trzeba przyznać, że NKWD dużo lepiej działało niż gestapo. Koledzy i ja, który byłem na wschodzie, wiem jak szybko oni potrafili rozpracować. Mało tego. Wkraczając tu już wiedzieli, mieli listę do aresztowania. Weźmy „proces szesnastu”. Oni już wiedzieli, kto jest kim.
Oczywiście szkoda Warszawy. Szkoda dwustu tysięcy Polaków, którzy zginęli, szkoda tych czterdziestu tysięcy akowców, którzy zginęli, ale to był zryw narodowy, który musiał powstać.
Przyznam się, sam osobiście nie żałuję i ten moment, jak wyszliśmy z opaskami na ulicę... Normalnie jak padł strzał podczas okupacji, to wszystkie okna się zamykały, drzwi zamykały – tu odwrotnie – wszystkie okna otwarte. „Chłopcy naprzód! Niech żyje Polska!” Warto było dożyć tego.



Warszawa, 16 stycznia i 8 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadzili Iwona Brandt i Tomasz Niemczura
Stefan Sękowski Pseudonim: „Stefaniak” Stopień: plutonowy, podchorąży Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter