Stanisław Sieradzki „Świst”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stanisław Sieradzki, w czasie okupacji hitlerowskiej używałem pseudonimu konspiracyjnego „Świst”. Od sierpnia 1942 należałem do Szarych Szeregów. We wrześniu 1943, po przemianowaniu oddziału specjalnego Grup Szturmowych „Jerzy” na Batalion „Zośka”, zaliczony zostałem w poczet żołnierzy tego batalionu. W batalionie przechodziłem szkolenie podoficerów „Belweder”, byłem elewem podchorążówki konspiracyjnej pod kryptonimem „Agricola”. Przechodziłem bojowe przeszkolenie w dwóch plutonach w lasach Puszczy Białej koło Wyszkowa tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Trzy dni przed wybuchem wróciłem do Warszawy z moim macierzystym plutonem „Felek”, druga kompania „Rudy”, po to, aby brać udział w Powstaniu Warszawskim. Przeszedłem w Powstaniu cały szlak bojowy batalionu od Woli poprzez Muranów, poprzez Stare Miasto, Śródmieście do Czerniakowa, gdzie byłem po raz trzeci poturbowany, kontuzjowany i doczekałem się przepłynięcia przez Wisłę z Czerniakowa na Saską Kępę. Tam trafiłem do szpitala polowego Ludowego Wojska Polskiego na Grochowie. Po wyleczeniu wróciłem do normalnego życia, które dla mnie jednak normalne nie było.
Co prawda udało mi się pierwsze lata po wojnie żyć spokojnie, rozpocząłem studia na Akademii Nauk Politycznych, marząc o dyplomacji, Wydział Konsularno-Dyplomatyczny. Tutaj trafiłem na przychylnego i rozumnego wykładowcę. Pan profesor Bertoni zwrócił mi uwagę, że z moją przeszłością żołnierza Armii Krajowej kariery jako dyplomata nie zrobię. On poradził, żebym zmienił rodzaj studiów. W roku 1947 przeszedłem na studia w Szkole Głównej Handlowej. Tam także studia przerwałem, ponieważ dnia 13 stycznia 1949 zostałem zatrzymany przez funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, osadzony w więzieniu na ulicy Rakowieckiej, rok ciężkiego śledztwa. Wyrok – najpierw w 1950 roku dziesięć lat pozbawienia wolności, potem w sierpniu roku 1953 drugi wyrok – kara śmierci zamieniona na podstawie amnestii na piętnaście lat pozbawienia wolności.
Z piętnastu lat osiem przebywałem w więzieniach: Rakowiecka, Wronki, Potulice, Płock, Rzeszów. Zwolniony w listopadzie roku 1956 wróciłem do normalnego życia, które jednak normalne nie było. Prosto z więzienia trafiłem na łóżko szpitalne, gdzie leczono odmę samoistną lewostronną nabytą w czasie pobytu w więzieniu. Po ośmiu miesiącach leczenia zostałem uratowany. Uratowano mi zerwane lewe płuco, wróciłem do pracy. Całe życie byłem ekonomistą, głównym księgowym w Spółdzielczości Pracy. Na emeryturę przeszedłem w lipcu roku 1982. Od roku 1956 powróciłem do harcerstwa. Jeżeli o harcerstwie mówię, to muszę oficjalnie oświadczyć, że jeżeli kiedykolwiek myślałem o ojczyźnie, o Polsce, o swoich rodakach, to wszystko to zawdzięczam harcerstwu. Harcerstwo nauczyło mnie kochać ojczyznę, kochać ludzi, kochać bliźnich.

  • Jak i kiedy został pan harcerzem?

 

Harcerzem zostałem w roku 1932, kiedy też składałem przyrzeczenie harcerskie. Urodziłem się w miejscowości Iłowo, powiat Działdowo. To jest ziemia, która w wyniku plebiscytu roku 1918 […] przydzielona została do Polski, a graniczyła z Mazurami i Warmią. Już sąsiedni powiat Nidzica Neidenburg należał do Prus Wschodnich do Ostpreußen. Skąd się tam wzięła moja rodzina? Mama moja pochodził z Miłosławia pod Wrześnią a tato spod Jarocina. W czasie zaborów pruskich, rosyjskich i austriackich mój ojciec został wywieziony do kopalni w Westfalii, gdzie był górnikiem. W momencie kiedy powstała Polska, kiedy odzyskaliśmy niepodległość, rodzice dowiedzieli się, że w Działdowie powstaje nowe polskie życie. Zaraz rodzice przybyli tutaj w roku 1920, a w rok później w 1921 ja się urodziłem. Mówię o matce, o dziecku wrześnieńskim. Mama moja w początku XX wieku była uczestniczką strajku dzieci we Wrześni. Dostawała po rączkach trzcinką od niemieckich nauczycieli za to, że nie chciano odpowiadać po niemiecku na pytania Niemca. Stąd może bierze się grunt mojego wychowania – jeżeli taka była moja mama, to poszedłem jej śladami. Właśnie mamie zawdzięczam, że znalazłem się w harcerstwie: otrzymałem grosze na mundurek harcerski, potem otrzymywałem pieniążki na wyjazdy, na obozy harcerskie. Tak zaczęło się moje harcerskie życie. W roku 1935 byłem na poważniejszym dużym obozie na Podkarpaciu w okolicach Delatyna, Worochty, województwo stanisławowskie, obecnie Ukraina. Co roku byłem na obozach harcerskich.
W roku 1938 przeszedłem kurs drużynowych w okolicach Brodnicy na obozie harcerskim, a w roku 1939 przeszedłem kurs podharcmistrzów. Otwierano mi próbę podharcmistrza, a jednocześnie byłem po raz pierwszy w życiu komendantem obozu harcerskiego. Obóz harcerski wszczepił we mnie umiłowanie do zagrożonej ojczyzny. Obóz prowadziłem we wsi Lekarty w okolicach Nowego Miasta Lubawy. Rozmieszczony był trzy kilometry od ówczesnej granicy z Prusami Wschodnimi. Niemców denerwowały nasze harcerskie ogniska, okazywali to przez wykrzykiwania i gesty. Wtedy zrozumiałem, że gdyby miało nastąpić nieszczęście, to ono nastąpi na wskutek ataku Niemców.
Wszystko to, co mówię, przeżywałem miesiąc przed wybuchem II wojny światowej. Trzy dni przed wybuchem wojny zwijaliśmy nasz obóz harcerski. Cały sprzęt obozowy załadowaliśmy do wagonu towarowego, kolejowego. Dodaję, że moja drużyna harcerska – 75 Pomorska Drużyna Harcerska imienia księcia Józefa Poniatowskiego – należała do chorągwi pomorskiej z komendą chorągwi w Toruniu. Właśnie w tej chorągwi byłem przyszłym instruktorem harcerskim. Trzy dni przed wybuchem zwinęliśmy obóz, ale do domu do Działdowa wtedy nie dojechałem, ponieważ musiałem pilnować sprzętu obozowego, który ewakuowany został w okolice Włodawy nad Bugiem, Brześcia nad Bugiem. Tam cały sprzęt dostał się w ręce Armii Czerwonej, jedynie sztandar udało mi się wtedy uratować, wynieść i ukryć.


Jednak i wtedy nie miałem szczęścia, nie wróciłem do domu, ponieważ po przejściu przez Wisłę spod Garwolina w kierunku na Górę Kalwarię, na rzece Wiśle, na moście w mundurze harcerza zostałem zatrzymany przez niemieckich żołnierzy Wehrmachtu, nie żandarmów, nie gestapowców, ale wermachtowców. W ten sposób stałem się jeńcem wojennym. Wywieźli mnie najpierw w okolice Iławy, ówczesnego Deutsch Eylau, gdzie był obóz przejściowy dla jeńców. Tam dostałem się w duże grono żołnierzy polskich, z którymi trafiłem do obozu jenieckiego w okolice Królewca, ówczesnego Königsberg. W obozie paradowałem w moim harcerskim mundurze. Mundur zastanawiał jednego z oficerów Niemców, jaki rodzaj broni reprezentuje. On kiedyś mnie wręcz zapytał. Ponieważ znałem język niemiecki ze szkoły, z gimnazjum w Działdowie, odpowiedziałem, że nie jest żołnierzem, a po prostu polskim skautem, harcerzem. To wyjaśnienie spowodowało, że w styczniu, lutym roku 1940 wyrzucono mnie z obozu jenieckiego i trafiłem na roboty przymusowe w okolice Królewiec – Tylża, Königsberg – Tilsit. Tam trafiłem na rolę, do rolnika, który wziął mnie z Arbeitsamtu, z urzędu pracy jako pomocnika murarza. Byłem osiłkiem, dobrze zbudowanym, silnym, a on się budował. Pomagałem przy budowie domu. Cegła, wapno, beton – wszystko to dźwigałem na swoich plecach.

  • Jak długo pan tam przebywał?


Kiedy pod koniec roku 1940 zakończyło się budowanie domu, rolnik Herzberg przekazał mnie do urzędu pracy w mieście Labiau, Labiawa, dzisiaj okręg Królewiec. Tam doczekałem się następnego pracodawcy, którym byłam starsza Niemka – wdowa, pani Blank zabierająca mnie z urzędu pracy. W urzędzie pracy myślałem, że trafię do Polski, że mnie zwolnią. Miałem bowiem na sobie mundurek licealisty, granatowy z amarantowymi wypustkami na rękawach i wzdłuż spodni. Niemka szukająca robotnika na rolę zwróciła uwagę na mój mundur. Przed nią Niemcom, mężczyznom, odpowiadałem na pytanie, kim jestem z zawodu, że jestem studentem, pokazując swój mundur licealisty. Mówili: „To jak student, to się do roboty nie nadaje”. Tymczasem Niemka odpowiedziała: „O, inteligentny to wszystko zrozumie”. W ten sposób trafiłem na rolę, gdzie przebywałem do Wielkiej Nocy roku 1941.
Wtedy podjąłem pierwszą ucieczkę do Generalnej Guberni, do części naszej ojczyzny wydzielonej przez Niemców po uprzednim podzieleniu przez okupantów na część zachodnią dla Niemiec i część wschodnią dla Sowietów. Postanowiłem wtedy z Labiau uciekać do Generalnej Guberni do Warszawy. Tutaj miałem punkty oporu i nadzieję, że trafię między swoich. Dodaję, że Warszawę znałem przelotnie jako zakupujący sprzęt sportowy dla mojej drużyny. Tylko tyle razy przyjeżdżałem do Warszawy i w roku 1936 byłem na meczu piłkarskim Polska – Niemcy. Tyle znajomości miasta Warszawa.
Ucieczka nie udała mi się z powodu mojej lekkomyślności. Jechałem pociągiem. W przedziale obok mnie siedziała po drugiej stronie przy oknie Niemka w wieku do trzydziestu lat, która mi się bacznie przyglądała. My, Polacy, mieliśmy na lewej piersi znaczek, na żółtym tle fioletowa literka „P”, to oznaczało, że jesteśmy Polakami. Literki „P” naturalnie nie miałem, mając na uwadze, że uciekam. Ale w Labiau w mieście powiatowym w dzień pierwszy Wielkiej Nocy odbywało się nabożeństwo w katolickim kościele dla Polaków. Wtedy z pociągu zauważyłem znajomą dziewczynę, robotnicę pochodzącą z Łodzi, która coś robiła na roli. W czasie kiedy pociąg stał na dworcu, wyskoczyłem, żeby się z nią pożegnać, i to zwróciło uwagę Niemki, która ze mną siedziała. Przyszedł konduktor, sprawdzał bilety, bilet okazałem. Kiedy wychodził, to Niemka mówi do konduktora: „To jest Polak, który nie ma prawa jeździć pociągami”. Pomyślałem: „To znaczy, że baba mnie zakapowała i może być nieszczęście”. Szczęście, że konduktor był ludzki. Odpowiedział Niemce: „Moim obowiązkiem jest sprawdzać bilety kolejowe. Bilet człowiek posiada, jestem w porządku. Do widzenia”. Wyszedł. Jak on wyszedł, to ja z kolei wykorzystałem znajomość języka niemieckiego i troszeczkę bezczelnie, troszeczkę ze złością do Niemry: „Jakim prawem pani mnie wyzywa od Polaków, jestem Holendrem. Skąd pani wie, że jestem Polakiem, dlaczego pani tak mówi?”. – „Bo pan rozmawiał z kobietą, która miała na piersiach literkę P”. – „A to ona miała, a ja jestem Holendrem”. Wtedy Niemka trochę przycichła do następnego zatrzymania się pociągu w Królewcu. Siedziałem przy oknie drzwi wychodzących na peron. Tu Niemra postanowiła działać dalej po swojej myśli. Stanęła przy oknie, otworzyła okno i patrzyła na peron. Domyśliłem się, że szuka wroga dla mnie. Przeprosiłem, że to jest moje okno, że chciałbym też popatrzeć. W tym momencie przechodził niemiecki patrol żandarmów, ale ona tego nie zauważyła. Zauważyła natomiast, kiedy wracali, kiedy już pociąg ruszał. Dojechałem wtedy szczęśliwe do Olsztyna, ówczesny Allenstein. W Olsztynie wypadło mi przesiadać się na pociąg w kierunku Działdowa, mojej miejscowości rodzinnej i dalej do Warszawy. W Olsztynie przechodziłem dworcowym tunelem, żeby zorientować się, jak znaleźć pociąg do Działdowa. Chociaż Działdowo już było włączone do Rzeszy Niemieckiej, chociaż tu panowali już Niemcy, jednak postanowiłem rodziców odwiedzić, pożegnać. Właśnie w czasie przemarszu tunelem w Olsztynie zauważyli mnie strażnicy kolejowi Bahnschutz. Zatrzymali, zapytali o dokumenty, pokazałem papierek, zaświadczenie, zapytali, dokąd jadę. „Jadę szukać pracy”. – „Przecież ty z pociągu od Królewca idziesz, ty uciekasz”. Odpowiedziałem: „Byłem przy tym pociągu, bo chcę jechać do Królewca, tam podobno jest dobra praca, a przyjechałem ochotniczo pracować z dawnej Polski”. Strażnicy zostali przekonani, że rzeczywiście chcę pracować. Oddali mnie do dyspozycji żandarmerii niemieckiej na dworcu w Olsztynie. Tu powtarzałem to samo, że przyjechałem szukać pracy w Niemczech, że chciałbym koniecznie pracować. Żandarmi ocenili, orzekli, że pracę mogę uzyskać również w Olsztynie. W ten sposób na Wielkanoc w roku 1941 trafiłem do Olsztyna, do miejskich zakładów komunikacyjnych, przy których istniała gazownia.

  • Czym się pan tam zajmował?


Byłem robotnikiem obsługującym piece generatorowe, wypalające węgiel na gaz. Pracowałem i pod piecami przy wypuszczaniu spalonego węgla, jak i na górze na piecach przy ładowaniu węgla do komór. W okolicach połowy roku 1942 ponownie dopadła mnie myśl kontynuowania ucieczki. Słyszałem przez radio uruchamiane przez Niemców w gazowni, że wojna trwa, że Niemcy walczą w Anglii. Wcześniej wybuchła wojna w Związku Radzieckim, dużo Niemców zabrano z gazowni do armii w celu walk na wschodnim froncie. Wtedy stałem się osobą dominującą w gazowni, jako człowiek mówiący po niemiecku, a jednocześnie po francusku. Obydwa języki poznałem w gimnazjum, liceum przed wojną. Głównymi pracownikami w gazowni byli jeńcy francuscy, z nimi mówiłem po francusku. Miałem szczególnie jednego przyjaciela, ogrodnika Jeana, z którym miałem wspólny język. Jedynym Niemcem, który nad nami panował, był dyrektor gazowni.
Wtedy w czerwcu dojrzała myśl, że muszę uciekać, uciekać do Warszawy. Ucieczka moja była utrudniona o tyle, że nie mogłem pozostać w domu, w obozie robotniczym w okolicach Olsztyna, skąd jeździłem do gazowni, dłużej niż jeden dzień. Zdarzyło się raz, że chorowałem trzy dni, to dyrektor gazowni przyjechał sprawdzić, co się ze mną dzieje, bo nie było tłumacza i nie było pracownika w gazowni. Musiałem inscenizować wypadek, który wyłączy mnie z pracy. Po podjechaniu wózka z wypalonym węglem pod prysznic wodny, po opuszczeniu na wózek jednego metra sześciennego wody, która ciekła z wózka na dół do koryta, ułożyłem się w korycie w brudnej wodzie, nogę wcisnąłem pod koło wózka i wrzeszczałem, że jestem nieszczęśliwie poraniony. Wtedy przybiegli Francuzi, przyprowadzili dyrektora. Powiedzieli mu: „Stanisław jest poharatany”. Przewieźli mnie na noszach do obozu w okolice dzisiejszego klubu sportowego „Warmia” w Olsztynie. Tam mieliśmy obóz, baraki. Do baraku miał przyjechać za chwilę lekarz. Musiałem być gotowy na wizytę lekarza, musiałem być ranny, poturbowany wózkiem. Pamiętam, że wtedy w czasie dnia odpoczywało dwóch kolegów, którzy pracowali w nocy. Obaj pochodzili z Mławy, jak dzisiaj pamiętam, Panfil i Studziński. Obaj spali. Kiedy Francuzi przynieśli mnie na noszach, współczuli, byli smutni. Francuzi wyszli, dyrektor wyszedł. Wtedy do chłopaków: „Chłopcy, musicie mi pomagać, szybko organizujcie atrament, potrzebuję koniecznie atramentu”. Wtedy pod lewą nogą w okolicach kostki porobiłem smużki atramentem. Atrament rozprowadziłem i doprowadziłem do wyglądu siniaków, posiniaczonej nogi. Leżałem jęczący na łóżku do przyjazdu lekarza. Przyjechał niemiecki lekarz. Oczywiście starszy pan, młodych zabrali do wojska. Pan doktor zapytał, jak do tego doszło, opowiedziałem. Założył mi opatrunki, które dopiero spowodowały bóle. Mianowicie noga została obandażowana od palców do kolana silnie, zwięźle, plastrem, który ścisnął mi nogę, unieruchomił, ale jednocześnie każdy ruch nogą powodował rwanie owłosienia na nodze. To mnie faktycznie bolało. Wtedy dostałem wolne: „Dwa tygodnie nie pojedziesz do pracy. Zastanowimy się, czy nie założymy gipsu”.
Przerwa była mi potrzeba do dalszej ucieczki. Już na drugi dzień wsiadłem do pociągu Olsztyn – Działdowo. Przyjechałem w nocy, żeby mnie ludzie nie widzieli, żeby specjalnie sąsiedzi nie widzieli. Nie chciałem narażać ojca i matki. Ojciec pracował na kolei, w parowozowni. Przyszedłem, mama się bardzo ucieszyła, ale jednocześnie pomyślała o bezpiecznym zorganizowaniu ucieczki. Koleżanka z gimnazjum w Iławie Leoncia Szymczakówna była pracowniczką niemieckiej firmy budowlanej. Ona zaopatrzyła mnie w zaświadczenie, że jestem robotnikiem budowlanym, że udaję się do Nowego Dworu Mazowieckiego na budowę do pracy w firmie niemieckiej. To był papierek, który pozwolił mi przejść przez granicę, oczywiście ukrywając się, dotrzeć do Warszawy. Dojechałem tramwajem do hali towarowej przy ulicy Chłodnej. Tutaj sprzedałem marki i udałem się do mojego wujka, brata mojej mamy, na Grochów przy ulicy Zamienieckiej. Zostałem ciepło przyjęty przez wujka i ciocię.

Tu rozpoczęło się moje konspiracyjne życie. Wujek wymógł, żebym się nie chwalił, skąd jestem, i udawałem niemowę. Chodziło o to, żeby sąsiedzi wiedzieli o moim nieszczęściu. W miesiącu lipcu, po niespełna miesiącu pobytu u wujka, wujek urządził mnie w pracy u znajomej firmy, której właścicielem był Węgier: Wilmos Karton. Pracowałem przy naprawie automatów, pieców samoogrzewalnych. Tutaj zacząłem moją współpracę z Szarymi Szeregami. Zamieszkałem bowiem na Starym Mieście przy ulicy Świętojańskiej pod numerem 9, gdzie w tym samym pokoju mieszkał ze mną inny młody człowiek. Dzisiaj wiem, tak samo ukrywający się jak ja, pochodzący z Torunia, używający tak samo jak ja wtedy fałszywego nazwiska, nazywał się Janek Myszkowski, a używał nazwiska Jan Bagiński. On już był członkiem Szarych Szeregów. Kiedyś wieczorem uczył się i z książki wypadła gazetka „Biuletyn Informacyjny”, lipiec roku 1942. Zauważyłem to, ale żeby właścicielka mieszkania nie wiedziała o gazetce, udawałem, że tego nie widzę. Odwróciłem się na łóżku na inny bok. Rano w kuchni w czasie mycia zapytałem Janka, czy może mi pokazać gazetkę. „Jaką gazetkę?” Konspiracja, nie chciał się ujawniać. Powiedział: „Nie mam żadnej gazetki”. Mówię: „Janek, czytałeś książkę, wieczorem na łóżku spadło ci na podłogę, pamiętasz? Ja to widziałem”. Długo, parę minut zastanawiał się, czy się ujawnić, czy pokazać gazetkę. Wreszcie zdecydował się, pokazał. Całą gazetkę przeczytałem w łazience. W ten sposób zrozumiałem, co dzieje się w polskim podziemiu, Polska walczy. Za trzy, cztery dni Janek zaproponował mi udział w zbiórce harcerskiej. Oczywiście! Przy czym nic nie mówię, że jestem harcerzem, że jestem Stanisław Sieradzki. Franciszek Brożek to było moje nazwisko, takie miałem dokumenty po polskim żołnierzu, który zmarł ranny w szpitalu we wrześniu 1939 roku.

  • Poszedł pan na zbiórkę?


Tak, Franek wykorzystał propozycję pójścia na zbiórkę harcerską.

Na pierwszej zbiórce w Szarych Szeregach byłem przy ulicy Żelaznej róg Srebrnej. Już na trzeciej zbiórce mój drużynowy „Wąsik”, Jurek Zakrzewski przygotował mnie do wybrania pseudonimu i zapytał, czy gotów jestem złożyć ślubowanie w Szarych Szeregach? „Jasne”. Pragnąłem być żołnierzem Polski Podziemnej. Wkrótce ślubowanie złożyłem. „Ślubuję na twoje ręce pełnić służbę w Szarych Szeregach do rozkazów organizacyjnych się stosować, tajemnic organizacyjnych dochować i nie cofnąć się przed ofiarą życia”. To były święte słowa, którymi rozpocząłem swoją robotę niepodległościową w Szarych Szeregach.
Byłem w hufcu Wola „WL”, „Rój WL”. Muszę przypomnieć, że Szare Szeregi to była nazwa konspiracyjna Związku Harcerstwa Polskiego, że mieliśmy również główną kwaterę, nazywała się „Pasieka”, mieliśmy chorągwie – to były „ule”, mieliśmy drużyny to były „rodziny”, „rój” to był hufiec. Moim komendantem hufca na Woli był Janek Kopałka pseudonim „Antek”. Z uwagi na znajomość języka niemieckiego wykorzystywany byłem głównie w akcji „N” – akcja niepodległościowa. Roznoszenie niemieckich gazetek pod mieszkania niemieckie, podsłuchiwanie rozmów Niemców w tramwajach, wszystko to donosiłem do moich przełożonych w Szarych Szeregach. W momencie, gdy zginął nasz dowódca Warszawskich Grup Szturmowych” i komendant „Grup Szturmowych” po linii harcerskiej z „Grup Szturmowych” utworzono oddział specjalny pod kryptonimem „Jerzy”, ponieważ dowódcą tego oddziału był porucznik „Jerzy” Ryszard Białous, harcmistrz przedwojenny. On był dowódcą oddziału po linii wojskowej, a Tadeusz „Zośka” Zawadzki po linii harcerskiej. Byłem wyznaczony do akcji, w której zginął Tadeusz. Akcja Sieczychy: uderzenie i zniszczenie niemieckiej strażnicy granicznej na bezprawnie ustalonej granicy między Generalną Gubernią a Prusami Wschodnimi. Do Prus Wschodnich włączono, jak powiedziałem wcześniej, mój powiat Działdowo, powiat Mława, powiat Ciechanów, ziemię ostrołęcką. Wszystko to włączyli Niemcy do Ostpreussen Prus Wschodnich jako Südostpreussen, Prusy Wschodnie Południowe. Właśnie w okolicach Wyszkowa na polskich terenach, ustalona była przez Niemców granica między Generalną Gubernią, krainą dla Polaków, a Wschodnimi Prusami Południowymi.
10 czerwca roku 1943 dowództwo Armii Krajowej wydało rozkaz dla przeprowadzenia akcji „Taśma”. „Taśma” to granica wokół Generalnej Guberni, na której niemieccy strażnicy popisywali się często ludobójstwem, a przede wszystkim brutalnością. Warszawskie „Grupy Szturmowe” oddział specjalny „Jerzy” otrzymał przydział w akcji „Taśma Wschodnia” do strażnicy w okolicach Wyszkowa. Brano tam pod uwagę cztery różne strażnice. Wybrana została strażnica w budynku szkoły powszechnej, dzisiejszej podstawowej, we wsi Sieczychy, sześć, pięć kilometrów od Wyszkowa. Właśnie w tej szkole nie uczyły się nasze dzieci a istniała strażnica graniczna. Strażnicy z granicy popisywali się brutalnością w traktowaniu przechodniów przez granicę, którzy często z Generalnej Guberni za granicę musieli przechodzić na własne ziemie, żeby zebrać jarzyny, warzywa. Ludzi przechodzący przez granicę strażnicy niemieccy traktowali bardzo brutalnie, ba, często bez ostrzeżenia strzelali i zabijali. Strażnica w Sieczychach przypadła dla akcji zbrojnej Warszawskich „Grup Szturmowych” oddziału specjalnego „Jerzy”. Miałem jechać na akcję jako obsługa karabinu maszynowego. Nie pojechałem z powodu złego stopnia z egzaminu w tajnych kompletach. Byłem uczniem liceum Towarzystwa Ziemi Mazowieckiej, tajnych kompletów nauczania. Tu nie popisałem się na egzaminie z geografii. Dostałem dwóję, a dowódca mojej kompanii Andrzej „Morro” bacznie obserwował naszą pracę w szkołach. Dowiedział się o mojej dwói, to była przyczyna, dla której zostałem wyłączony w akcji w Sieczychach. Przez to los zaoszczędził mi przeżywania śmierci naszego dowódcy „Zośki”, który w czasie akcji 20 sierpnia roku 1943 trafiony pociskiem niemieckim w serce skończył życie natychmiast. Jego ciało przewiezione zostało do Warszawy pod opieką późniejszego powojennego przewodniczącego rady harcerstwa Stefana Mirowskiego. Ciało „Zośki” zostało pogrzebane na kwaterze A20 Cmentarza Wojskowego na Powązkach, która to kwatera stała się po wojnie miejscem spoczynku żołnierzy Batalionu „Zośka” poległych w Powstaniu Warszawskim.
Tuż po śmierci „Zośki” zapadła decyzja, że oddział specjalny „Jerzy” przemianowany zostaje na batalion Armii Krajowej, harcerze z oddziału specjalnego „Jerzy” stają się żołnierzami Armii Krajowej. Wtedy dwaj nasi koledzy, dwaj Andrzejowie, Andrzej Romocki pseudonim „Morro” i Andrzej Długoszowski pseudonim „Długi”, poprosili dowództwo, aby utworzony batalion otrzymał kryptonim „Zośka” jako że my, żyjący żołnierze batalionu, kontynuowaliśmy walkę, przejęliśmy testament po poległym „Zośce”. Wniosek, prośba chłopców została uwzględniona – 1 września 1943 poznaliśmy rozkaz dowódcy „Jerzego”, z którego wynikało, że jesteśmy żołnierzami przemianowanego, utworzonego Batalionu „Zośka”. Trafiłem wtedy do plutonu III „Ryszard” złożonego z chłopców hufca „Wola” w 2. kompanii „Rudy” Batalionu „Zośka”. Trzy pseudonimy coś mówią: „Zośka” Tadeusz Zawadzki, oddał swój pseudonim batalionowi, Batalion „Zośka”, Janek Bytnar „Rudy”, odbity pod Arsenałem, oddał swój pseudonim po śmierci 2. kompanii „Rudy”, a Feliks Pendelski pseudonim „Felek” oddał swój pseudonim III plutonowi „Felek” w 2. kompanii „Rudy”. Przydzielono mnie do plutonu „Ryszard”. Pluton dowodzony przez Karola Kwapińskiego został rozwiązany na przełomie czerwca i lipca roku 1944. Dwóch żołnierzy plutonu: mój sąsiad ze Starego Miasta Janek Bagiński i ja Franciszek Brożek trafiliśmy do III plutonu „Felek”, który był plutonem III w 1. kompanii. 1. kompania przeżywała zmiany kryptonimu na „Maciek”, na bohatera tej kompanii Macieja Bitnera. 1. kompania otrzymała kryptonim „Maciek”, a pluton III razem z dotychczasowym kryptonimem „Flek” przeszedł jako III pluton „Felek” do 2. kompanii „Rudy”. Właśnie z Jankiem Bagińskim pseudonim „Bajan” trafiłem do tego plutonu. Trafiłem pod pseudonimem „Długi”, taki miałem pseudonim w plutonie „Wola”. Pseudonim musiałem zmienić, kiedy w miesiącu maju znalazłem się na przeszkoleniu bojowym podchorążówki Agricola w lasach Puszczy Białej. Zetknąłem się z innym „Długim”, ważniejszym, bo zastępcą dowódcy plutonu „Alek” w kompanii „Rudy”, który to pluton przyjął mnie gościnnie do lasu jako uciekiniera ukrywającego się, śledzonego już przez gestapo niemieckie.

Tu muszę uzupełnić, że kiedy już byłem w Szarych Szeregach, musiałem myśleć o tym, żeby jako Franciszek Brożek urządzić się na stałe w Warszawie, znaleźć zatrudnienie, bo w firmie węgierskiej groziło mi zawsze wywiezienie do robót przymusowych w Niemczech. Znając język niemiecki, chciałem się urządzić w Warszawie, tym bardziej że już w sierpniu 1942 roku złożyłem ślubowanie w Szarych Szeregach. Wtedy poprzez urząd pracy na ulicy Kredytowej udało mi się znaleźć zatrudnienie jako księgowy przy kartotece żywnościowej w niemieckim szpitalu wojskowym, Reservelazarett Acht, ósmy lazaret, przy ulicy Pasteura, róg Wawelskiej na Ochocie. Tam prowadziłem kartotekę w magazynie, dostałem dobrą legitymację, jako urzędnik niemieckiego szpitala Franz Brożek. Jednocześnie poza pracą zawodową trwała moja akcja konspiracyjna. Wyjechałem na podchorążówkę, musiałem opuścić miejsce pracy w szpitalu. Kiedy po dziewięciu dniach szkolenia w podchorążówce wróciłem do Warszawy z lasów wyszkowskich, wróciłem do szpitala. Tutaj niemiecki przełożony, urzędnik niemiecki pan Zahlmeister Toe Kempf wyraził się oficjalnie do mnie, że jestem podejrzany o niecną robotę. Nie powiedział wyraźnie, że jestem w armii podziemnej, tylko: „Ty coś masz na sumieniu”. Wtedy tenże Kempf głupi, nieostrożny, wyszedł na korytarz w urzędzie przy szpitalu do telefonu. Usłyszałem tylko słowa, jak wykrzykiwał: Polizei, Polizei! Zrozumiałem, że zbliża się do mnie nieszczęście. Wtedy porwałem z biurka pana Kempfa pistolet Walthera 38 i przez okno wyskoczyłem do ogrodu Instytutu Narodowego przy ulicy Wawelskiej. Wydostałem się na uliczki Ochoty, w okolicach placu Narutowicza. Od tego momentu musiałem się ukrywać, ponieważ już trwały za mną poszukiwania jako zbiega z Niemiec i jako podejrzanego o robotę wskazaną przez pana Kempfa.

Wtedy właśnie mój dowódca Kwapiński Karolek „Czarny Karol” zdecydował, że najlepiej będzie, kiedy się będę ukrywał w oddziale leśnym. Wtedy gościnnie pojechałem do lasów z plutonem „Alek”. Trafiłem na „Długiego” Andrzeja Długoszowskiego. Mój pseudonim „Długi” musiał zniknąć. Chłopcy pomagali mi zdobyć pseudonim. Właśnie Janek Bagiński powiedział mi, że on stworzył swój pseudonim od dwóch sylab imienia i nazwiska, jakiego, nie powiedział. Przyjął pseudonim „Bajan” Bagiński Jan. Wobec tego postanowiłem przyjąć pseudonim od sylab prawdziwego nazwiska Sieradzki Stanisław. „Siesta” coś mi nie odpowiadało, „Stasie” mogło wskazać, że jestem Stasiek. Wobec tego chłopcy poradzili mi, żeby przyjął pseudonim „Świst”. W lasach Puszczy Białej w czerwcu roku 1944 stałem się „Świstem”, który wszedł do historii Batalionu „Zośka”. Jeżeli macie dostęp do książki, monografii o batalionie Anny Borkiewicz-Celińskiej, przejrzyjcie, doszukacie się tam „Długiego”, „Śwista” i jego wyczynów w czasie Powstania Warszawskiego.
Trafiłem na szkolenie z plutonem „Alek”, które skończyło się w końcu czerwca roku 1944. Kiedy skończyło się szkolenie „Alka”, przyjechał mój nowy macierzysty pluton „Felek”. Byłem w lesie od końca czerwca do dnia 27 lipca roku 1944. Trzy, cztery dni przed wybuchem Powstania nasz oddział został zlikwidowany, zostaliśmy przerzuceni. Przyjechaliśmy do Warszawy już na Powstanie Warszawskie. Co zyskaliśmy w lesie? Na pewno zostaliśmy przyzwyczajeni do trudów życia, szczególnie ulewne deszcze niszczyły naszą chęć do życia. Poznaliśmy się bardzo blisko z kolegami i zaprzyjaźniliśmy. Poznaliśmy dobrze różne rodzaje broni, sposób ich użycia, sposób rozpoznawania pozycji niemieckich, drobne potyczki z Niemcami. Gremialnych uderzeń na pozycje wroga nie przeżywaliśmy. W jednym tylko przypadku z plutonem „Felek” mogło dojść do dużej szarpaniny bojowej, ponieważ w lesie natrafiliśmy na załogę niemieckiego czołgu. Żołnierze odpoczywali względnie, może przeczyszczali swój czołg, wjechali na polanę leśną. Tam myśmy ich nakryli. Na szczęście nasz dowódca porucznik „Giewont” Mirosław Cieplak na to nie pozwolił, wycofaliśmy się.
Kiedy kończyło się nasze szkolenie w plutonie „Felek”, do lasu przybył nasz dowódca kompanii Andrzej „Morro” i dowódca batalionu porucznik harcmistrz „Jerzy” Ryszard Białous. Oni przywieźli do lasu decyzję o końcu naszego szkolenia, o powrocie do Warszawy. Pamiętam, że po południu dowódca naszego plutonu „Felek” „Kuba” Konrad Okolski w czasie wieczornego apelu wezwał trzech ludzi dobrze mówiących po niemiecku do wystąpienia. Znalazłem się w trójce, ponieważ dobrze znałem język niemiecki. Wyszedł też Janek Bagiński „Bajan”. Jak widzicie, zostałem bardzo połączony z Jankiem w pokoiku na Starym Mieście. On zgubił „Biuletyn…”, on zaproponował mi zbiórkę, on był moim serdecznym przyjacielem, najpierw w plutonie „Ryszard”, potem w plutonie „Felek”, do dnia wybuchu Powstania Warszawskiego. Zdziwiło mnie wystąpienie do trójki Janka Rodowicza pseudonim „Anoda”, znanego bohatera akcji pod Arsenałem. On głównie przyczynił się do uwolnienia Janka Bytnara pseudonim „Rudy”. Janek Rodowicz nie znał języka niemieckiego, a wystąpił. Później powiedział, że wystąpił dlatego, że jestem ja i Janek „Bajan”. Przyznać muszę, że poszczególne słowa wypowiedzi w języku niemieckim Jankowi wychodziły doskonale. Ja, wohl, Herr Leutnant Mówił dobrze, poprawnie po niemiecku, ale na dłuższą konwersację znajomości języka nie miał. Ale wystąpił. Okazuje się, że on został dowódcą specjalnego patrolu, który miał przewieść broń oddziału leśnego do Warszawy na Powstanie Warszawskie. Już nie pamiętam, kto w trójce się znalazł poza mną i „Bajanem”. Broń dowieźliśmy do Wesołej pod Warszawą ukrytą na furmance wiejskiej, a my wszyscy byliśmy ubrani w niemieckie mundury wojskowe. W przypadku zetknięcia się z ludźmi rozmawialiśmy po niemiecku. Broń została dostawiona na melinę w Wesołej, dzisiaj wiem, że było to miejsce, skrytka pod dowództwem porucznika „Jerzego”, naszego dowódcy. Potem broń została przetransportowana na Ochotę w Warszawie, na ulicę Domejki. Tam doczekała się transportu do batalionu „Zośka” na Woli. My przyjechaliśmy szczęśliwie do Warszawy. Oczywiście nie mogłem się dostać do siebie, do swojego pokoju, ponieważ byłem śledzony i poszukiwany przez Niemców, były za mną listy gończe. Trafiłem na ulicę Wiosenną do kolegów żołnierzy plutonu „Ryszard”, do „Alfreda” Henia Dąbrowskiego i do „Konrada” Józia Nowocienia. Oni byli moimi przełożonymi w plutonie „Ryszard”, u nich znalazłem gościnę.
Czekałem do wezwania na punkt koncentracji przed Powstaniem Warszawskim. Punkt wyznaczono dla mnie przy ulicy Złotej, chyba pod 46, gdzie było wolne mieszkanie, bo mieszkańcy wyjechali na letniaki, na wczasy. Sąsiadem tego człowieka był mój kolega, żołnierz z plutonu „Felek”, Witold Bartnicki pseudonim „Kadłubek”, a właściwie „Wiktor”. „Kadłubek” nazywaliśmy go w oddziale, w lesie w partyzantce. „Wiktor” użyczył gościny, opuszczonego mieszkania dla mojej sekcji. Zebrało się nas siedmiu. Byłem dowódcą sekcji karabinu maszynowego. Przydzielono mi Brauning 28 przedwojenny, ręczny karabin maszynowy polskiej produkcji. W mieszkaniu na ulicy Złotej czekałem na sygnał, na rozkaz stawienia się na punkt koncentracyjny na Woli. W czasie mieszkania w pokoju przy ulicy Złotej raz wyszliśmy z kolegami na ulicę po to, żeby zahaczyć samotnego Niemca. Przy ulicy Zielnej zabraliśmy mu rewolwer, broń krótką i pod naszym nakazem, pod bronią, Niemiec został zwolniony.

 

 


Wreszcie przyszedł dzień 1 sierpnia roku 1944, dzień wybuchu Powstania Warszawskiego. Czekaliśmy na godzinę „W” – wybuch, a godzinę wybuchu ustaliło dowództwo Armii Krajowej na godzinę piątą po południu. Na tę godzinę musiałem stawić się z moją sekcją do zakładów Telefunken przy ulicy Gibalskiego róg Okopowej i róg Karolkowej. Tam mieściły się zakłady radiotechniczne, w których produkowane były aparaty radiowe „Telefunken”. Wcześniej fabryka została opanowana przez żołnierzy Armii Krajowej. My praktycznie przechodziliśmy już do spokojnego miejsca, spokojnej zbiórki, spokojnej koncentracji. Tam na miejsce przewiozłem karabin maszynowy ukryty w drzewkach owocowych owiniętych kocem, szmatą. Udało nam się szczęśliwie dostać do fabryki. Tam wymiana hasła, odzew. Znalazłem się w fabryce. Moja sekcja dostała przydział do przebrania się w mundury, dozbrojenie się na drugim piętrze w dużej hali montażowej. W hali wypadło nam przeżywać pierwsze bojowe zetknięcie się z Niemcami. Pod fabrykę bowiem piętnaście, dwadzieścia minut przed piątą, przed godziną „W” podjechał niemiecki samochód ciężarowy marki Opel, pamiętam, umalowany na kolor szary, w szoferce było trzech wermachtowców. Oni właśnie walili do żelaznej bramy fabryki, która była już obsadzona przez wartowników, powstańców. Wartę pełnili chłopcy z plutonu „Alek”, najmłodsi chłopcy w naszej kompanii. Dużo chłopców było urodzonych w roku 1927, 1926, a pamiętać trzeba, że do oddziału specjalnego „Jerzy” dopuszczeni byli tylko chłopcy z ukończonymi osiemnastymi latami, młodsi z 1927 roku nie mieli lat osiemnastu, a jednak, mając podrobione legitymacje, trafili do batalionu. Tym właśnie chłopcom przypadło pełnić służbę wartowniczą na opanowanej bramie wejściowej do fabryki Telefunken. Młodzi chłopcy widząc przez judasza, przez przeziernik, niemiecki samochód ciężarowy, niemieckich żołnierzy nie wiedzieli, co robić. Dowódca warty „Maryśka” Tadeusz Jaworowski albo Janek Jaworowski powiedział krótko: „Nie wiecie, co robić? Otwierajcie bramę i mamy za frajer samochód, trzech chyba załatwimy”. Rzeczywiście, wtedy brama się otworzyła, samochód wjechał na teren fabryki, nie umiem powiedzieć po co. Domyślam się, że może przyjechał po radioodbiorniki. W każdym razie chłopcy byli rządni walki, rządni strzelania. Jak zobaczyli trzech Niemców, padły strzały. Strzały poderwały mnie do okna na drugim piętrze, odskoczyłem od długiego montażowego stołu, na którym stał mój karabin maszynowy gotowy do użycia, już byłem umundurowany, miałem na sobie mundur, już byłem w mundurze powstańca warszawskiego. Doskoczyłem do okna. Wtedy popełniłem fatalny błąd. Użyłem karabinu maszynowego i wystrzeliłem cały magazyn, trzydzieści pocisków, do trzech Niemców, którzy uciekali do wyłomów wykonanych już przez nas w murze otaczającym fabrykę. Trzy wyłomy prowadziły na boisko „Skry” przy ulicy Okopowej, graniczące z żydowskim cmentarzem, z kirkutem. Strzały i nawet wybuchy granatów do Niemców spowodowały wyostrzenie uwagi przez załogę wartowniczą obozu koncentracyjnego przy ulicy Gęsiej.
Obóz był potocznie zwany przez warszawiaków „Gęsiówka”. W obozie Niemcy trzymali Żydów, przeważnie zwożonych z Europy: z Niemiec, z Holandii, z Belgii, z Węgier. Wartownik na bramie wejściowej do „Gęsiówki” był postawiony na baczność odgłosami naszych strzałów. Okazuje się, że dowództwo niemieckie podjęło też decyzję o wypuszczeniu samochodu ciężarowego, przystosowanego dla drużyny strzeleckiej z ciężkim karabinem maszynowym, a oddział, samochód, stacjonował przy placu Narutowicza, w Domu Akademickim. Tam stała żandarmeria. Samochód pędził ulicą Towarową celem wyjaśnienia strzelaniny w fabryce Telefunken. Na szczęście samochód do nas nie dojechał, ponieważ przy ulicy Towarowej rozlokowane były inne oddziały powstańcze i zlikwidowały, unieruchomiły samochód. Podczas strzelaniny nasz dowódca porucznik „Jerzy” zastanawiał się nad momentem nadejścia godziny „W”, godziny siedemnastej, a strzelanina miała miejsce parę minut, co najmniej dziesięć, piętnaście minut przed piątą. Już widzieliśmy w oknach wywieszone polskie chorągwie, już zauważyliśmy na ulicach entuzjazm Polaków w okupowanej Warszawie. Słusznie więc dowódca batalionu postawił wniosek do dowódcy zgrupowania Armii Krajowej pułkownika „Radosława”, że na naszym odcinku Powstanie już praktycznie wybuchło, już nastąpiły strzały.

 

Zapadła więc decyzja, że Batalion „Zośka” opuszcza fabrykę Telefunken celem zajęcia w pierwszej kolejności cmentarza żydowskiego. Na cmentarz żydowski był też wyrąbany w murze wyłom, już mogliśmy wyskakiwać. Wtedy przydarzyło się nam pierwsze nieszczęście w czasie Powstania. Dowództwo słusznie podjęło decyzję, ostrożną decyzję, że przez trzy wyłomy z fabryki na ulicę wyskoczą dziewczyny, które nie będą budziły specjalnego podejrzenia. Tymczasem wartownik przed „Gęsiówką” zauważył dwie nasze dziewczyny, padły strzały. Dwie dziewczyny przeszyte zostały jednym pociskiem. Pierwsza była Dorotka Łempicka, dostała postrzał w jamę brzuszną, a dużo niższa Hanka Wajcowiczówna „Hanka [Kołczanka]” tym samym pociskiem dostała przestrzał przez dolną partię płuca. Dorota Łempicka zginęła na miejscu, Hanka Wajcowiczówna trafiła do szpitala przy ulicy Karolkowej, tam wieczorem skończyła życie. Pierwszymi żołnierzami Batalionu „Zośka” poległymi w Powstaniu Warszawskim były dwie dziewczyny: Dorota lat dziewiętnaście i Hanka lat osiemnaście. My bez strat, po ustrzeleniu wartownika… Ja go ustrzeliłem z bramy wyjściowej z cmentarza żydowskiego, przez szpary zobaczyłem Niemca, krótka seria z karabinu maszynowego, został położony i w tym momencie nastąpiło przesunięcie żołnierzy mojej kompanii „Rudy” na cmentarz żydowski.
Bez żadnych trudności zajęliśmy pozycję. Rozpoczęły się przygotowania do zdobywania garbarni Pfeiffera po drugiej stronie ulicy Okopowej, naprzeciw cmentarza żydowskiego, następnie na uderzenie na budynek szkoły przy ulicy Okopowa 55a – tam dzisiaj jest zespół szkół – a następnie do zdobywania budynku szkoły przy ulicy Spokojna 13. Już następnego dnia rano opanowaliśmy garbarnię Pfeiffera. To umożliwiło nam zdobyć niemiecki czołg typu „Pantera”. Pamiętam, że wtedy byłem na wolnej przestrzeni za murem otaczającym fabrykę, mur dzielił mnie od ulicy Okopowej, na ziemi rozłożony koc, czyściłem karabin maszynowy. Miałem przystąpić do jego składania, w tym momencie usłyszałem wybuchy granatów, strzały, ulicą Okopową jechały trzy niemieckie czołgi. Jeden z nich przejechał obok naszych pozycji obrzucony granatami, ale przejechał, dojechał do pozycji przy ulicy Gibalskiego, gdzie było dowództwo zgrupowania Armii Krajowej „Radosław”. Tam obrzucony zapalającymi granatami czołg stanął w płomieniach, natomiast drugi czołg został zatrzymany przy końcu stadionu „Skry”. Trzeci czołg dostał kilkanaście wybuchów rzuconych z naszych rąk, przerwaliśmy lewą gąsienicę czołgu. Czołg zrobił gwałtowny skręt w lewo, zwalając podtrzymujący słup, trakcję tramwajową lufą czołgu. Za chwilę otworzyły się luki wejściowe do czołgu, pięciu Niemców oddało się w niewolę. Czołgiści trafili do naszego obozu jenieckiego w uwolnionych barakach obozu „Gęsiówka” przy ulicy Okopowej. Parę minut przed wybuchem Powstania Warszawskiego ustrzeliłem pierwszego Niemca, wartownika przy wejściu do obozu koncentracyjnego „Gęsiówka”.
Potem strzelałem do Niemców załogi garbarni Pfeiffera. Wrzucałem też granaty do zdobytego czołgu. Zdobycie czołgu spowodowało decyzję naszego dowódcy zgrupowania – przy batalionie utworzony został pluton pancerny, ponieważ zatrzymany przez nas czołg został uruchomiony przez mechanika czołgowego z zakładów fort Bema pana Lumeńskiego. Czołg nadawał się do walki, do użycia w naszych polskich rękach. Powstał zatem pluton, którego dowódcą został Wacław Micuta, przedwojenny porucznik kawalerii, czołgista, specjalista od szkolenia motorowego. On utworzył pluton, do którego weszło naszych dwóch kolegów z plutonu „Felek”: Janek Bagiński pseudonim „Bajan” i Witold Bartnicki pseudonim „Wiktor”. Jeden został amunicyjnym, drugi strzelniczym, celowniczym działa czołgowego. Czołg w walkach na Woli używany był do walk. Szczególnie pomocny i skuteczny atak czołgów był dnia 5 sierpnia na bramę wejściową do obozu koncentracyjnego przy Gęsiej. Dzięki staranowaniu bramy, czołg wjechał na podwórze „Gęsiówki”. Wkrótce opanowano niemieckie punkty i obóz został uwolniony.

Moja sekcja karabinu maszynowego dostała zadanie zdobycia jednego z bunkrów, który stał przy murze otaczającym „Gęsiówkę” od strony ulicy Ceglanej w kierunku na garbarnię Pfeiffera. Tam w gruzach rozwalonego domu leżeli chłopcy mojej sekcji oczekujący na ostrzelanie bunkra przez nasz czołg. Ostrzał nastąpić miał już ze środka, z terenu „Gęsiówki”. Tymczasem u nas się troszeczkę pokręciło. W pewnym momencie usłyszałem okrzyki mojego amunicyjnego Jurka Zastawnego. Używał pseudonimu „Pręgus”, pochodził z Miłosnej pod Sulejówkiem. On właśnie jakimś sposobem, cudem, dotarł pod mur bunkra i pod bunkrem rękoma zapytywał, co ma robić. Wrzasnąłem spoza muru rozwalonego domu: „Wal granaty do środka!”. Jurek przez luki strzelnicze rzucił trzy granaty, jak pamiętam, do środka, do bunkra, czym unieszkodliwił niemiecką załogę, polała się ich krew. A my wkrótce przez wyłom spowodowany wybuchem granatów przeciwczołgowych zajęliśmy bunkier. Dodaję, że w mojej sekcji znalazł się młody czternastoletni chłopiec. Pamiętam, że miał na imię Jurek, przyszedł do nas wysłany przez matkę.

  • W jaki sposób przyłączył się do oddziału?


Dnia 2 sierpnia, już po zdobyciu czołgu, sekcja moja zajmowała barykadę poprzecznie przechodzącą przez ulicę Okopową. Barykadę stanowiła kolejka wąskotorowa, lokomotywka i wagoniki kolebkowe. Przy barykadzie pełniłem nocną służbę z 2 na 3 sierpnia. W pewnym momencie, w łunach płonącej Woli, zobaczyłem zbliżającą się niską postać od strony ulicy Górczewskiej. Poznałem, że idzie chłopiec, który dźwigał na plecach woreczek. Podpuściłem bliżej, zapytałem o hasło. Chłopiec oczywiście hasła nie znał, ale jako dziecko podpuściłem go do barykady i tu stwierdziłem, że jest to chłopczyk przysłany przez matkę z woreczkiem z materiałami opatrunkowymi. Pozostał on u mnie na barykadzie do rana. Rano stanęliśmy do zbiórki apelowej na terenie garbarni Pfeiffera. „Kuba” prowadził zbiórkę. Na końcu stojącego dwuszeregu stał Jurek. Byliśmy wezwani do raportów, do zażaleń, do skarg. „Wystąp!” Wystąpił tylko mały chłopczyk, podał „Kubie” liścik. W liście mama pisała, że przesyła przez chłopca opatrunki dla powstańców. Otrzymałem rozkaz odprowadzenia chłopca do domu na ulicę Dzielną. Odprowadziłem go. Wszedłem z chłopcem na drugie piętro, gdzie mieszkał, poznałem jego mamę, oddałem w bezpieczne ręce, podziękowałem za opatrunki i wróciłem do oddziału. Następną noc nocowaliśmy w garbarni Pfeiffera na dużej hali produkcyjnej, gdzie wyłożyliśmy podłogę skórami z zabitych koni. Skóra była przygotowana do garbowania. Wszyscy chłopcy spali na skórach. W pewnym momencie zauważyłem, że przez śpiących kolegów przeskakuje, kroczy mały chłopiec. Był to Jurek, który pod osłoną nocy przyszedł ponownie do nas i docierał do drzwi przez śpiących kolegów. Obudziłem się, przetarłem oczy, wezwałem go do wyjścia na korytarz. Poznałem, że to chłopiec od woreczka z opatrunkiem. Mówię: „Synu, co ty tutaj w nocy robisz?”. – „W nocy, żeby mnie nie zastrzelili, mama mnie przysłała do dowódcy”. Rano apel, chłopiec oddał list. „Kuba” przeczytał zgodę matki na pełnienie służby przez Jurka, służby pomocniczej przy powstańcach warszawskich. Warunkowo, wyjątkowo Jurek został przyjęty do naszego plutonu. Zaznaczam, że chłopców dwunastoletnich w Powstaniu być nie mogło, czternastoletnich także nie, szesnastolatkowie już się trafiali. Jurek jako czternastoletni chłopiec nie miał prawa być powstańcem, ale „Kuba” po przeczytaniu zgody matki krzyknął: „»Świst«, wystąp!”. Podchorąży „Świst” wystąpił przed szereg i usłyszałem wypowiedź „Kuby” Konrada Okolskiego mojego dowódcy plutonu: „»Świst«, ty lubisz dzieciaki, bierz go do swojej sekcji karabinu maszynowego, może ci się przyda”. W ten sposób dnia 3 [sierpnia], a może czwartego, Jurek stał się żołnierzem mojego plutonu. Nie zapomnę tego chłopca z uwagi na jego ogromną dzielność. Jurek sam, własnymi siłami zdobył karabin, mausera, który znalazł przy zabitym Niemcu na cmentarzu żydowskim. On sobie karabin obmył wodą z krwi, on też z Niemca zdjął z głowy hełm przestrzelony powstańczym pociskiem. Nigdy nie zapomnę, jak Jurek hełm pełen błota z krwi niemieckiego żołnierza mył pod pompującą pompką. Woda ciekła do hełmu, ściekała zakrwawiona, zaczerwieniona. Kiedy hełm całkowicie wymył, dziewczyny mu zaklajstrowały otwory po pocisku plastrem, plaster był pomalowany na zielono, Jurek paradował we własnym hełmie. Był moim łącznikiem.
Wyraźnie widzę go w zdobytym bunkrze. Znalazłem dla niego wtedy fajną czynność, działanie. Mianowicie bunkier składał się z trzech jak gdyby kondygnacji: parter to była sypialnia, prycze do spania dla Niemców, pierwsze pięterko to były luki strzelnicze z karabinami do strzelania przez otwory, a druga kondygnacja, drugie pięterko to była część bunkra najwyższa otoczona ze wszystkich stron szybami, oknami. Tam siedział obserwator niemiecki. Przez rurę porcelanową, fajansową, przez podłogi bunkra krzyczał na dół do załogi, wydawał rozkazy: „Zajmować miejsca! Zajmować posterunki strzelnicze! Udawać się na wypoczynek!”. Właśnie Jurka posadziłem w najwyższej części, poleciłem mu stanowczo, żeby nie wychylał głowy ponad parapety. „Od czasu do czasu delikatnie popatrz, czy widzisz ruchy Niemców, i przez otwór melduj mnie na dół, co widzisz”. Jurek zgniewał mnie, bo co parę minut meldował: „Druhu »Świście«, obserwuję pozycje, żadnych ruchów nieprzyjacielskich nie widzę, czuwaj!”. Okazuje się, że chłopczyk był harcerzykiem w „Zawiszakach”. Co parę minut: „Nie widzę żadnych ruchów nieprzyjacielskich”. Mnie to zgniewało, mówię: „Czemu ty łeb wystawiasz i takie rzeczy mi meldujesz? Zobaczysz Niemców, wtedy mi melduj”. Wtedy nastąpił nieszczęśliwy wypadek, wtedy polski czołg strzelił w bunkier, pocisk wybuchł obok otworu, przy którym była głowa Jurka Zastawnego pseudonim „Pręgus”. Rozwalony mur uderzył w głowę, w twarz Jurka. Po wybuchu wrzasnąłem: „Opuszczajmy bunkier!”. Kiedy znaleźliśmy się wszyscy z powrotem w gruzach, bunkier pusty, zauważyłem, że nie ma Jurka. Wtedy ja i drugi chłopak z Miłosnej, miał pseudonim „Sęp”, Wojtek Markowski, skoczyliśmy do bunkra i wynieśliśmy z niego ciało ciężko poharatanego, ale przytomnego Jurka „Pręgusa”. „Pręgus” miał strasznie poharataną twarz, naskórek twarzy. Pamiętam, jak leżał na plecach, mrugał, to rzęsy poruszały się w małych kałużkach krwi w oczodołach. Pomoc sanitarna, opatrunki, Jurek trafił do szpitala powstańczego na Stare Miasto u świętego Jana Bożego przy ulicy Konwiktorskiej róg Bonifraterskiej, przy stadionie „Polonii”. Tam leżał, tam doczekał się wyleczenia, tam doczekał się mojej wizyty, moich odwiedzin w szpitalu.

Tymczasem mój pluton „Felek” zdobywał szkołę przy ulicy Spokojna 13, wcześniej 1. kompania „Maciek” zdobyła szkołę przy ulicy Okopowa 55a. Z moim karabinem maszynowym przy zdobywaniu szkoły na Spokojnej byłem w ubezpieczaniu naszego ataku. W czasie ataku był ranny po raz pierwszy Janek Rodowicz pseudonim „Anoda”. Dostał przestrzał przez udo jednej z nóg, to jednak nie wyłączyło go z walki. Po opatrunkach walczył razem z nami. Pluton „Felek” zdobył szkołę. Były to magazyny niemieckie obsadzone przez niemieckich magazynierów, żołnierzy wermachtowców. Poza zranieniem Janka innych strat nie było.
Od dnia 6 [sierpnia] szkoła była w naszych rękach, a pluton „Felek” po zwycięstwie walczył przy ulicy Smętnej wychodzącej na ulicę Młynarską róg Ostroroga, dalej do ulicy Obozowej. Tutaj dnia szóstego albo siódmego udało mi się troszeczkę zadziałać. Leżeliśmy między grobami cmentarza żydowskiego. Kamienie, płyty grobowców, stanowiły dla nas osłonę przed niemieckimi strzałami od strony ulicy Obozowej. Zajmowaliśmy pozycje w bramie wejściowej na ulicę Smętną w kierunku Młynarskiej. Najczęściej pełnił tam służbę Janek Rodowicz z przydzielaną od czasu do czasu inną sekcją. W czasie jednej ze służb od strony Obozowej nadjechały niemieckie czołgi, które wjechały w ulicę Sołtyka, padł strzał na naszą barykadę, musieliśmy skoczyć z powrotem między groby. Wtedy cudem ocalałem, bo pozycja, którą zajmowałem, została wkrótce po raz drugi trafiona i zupełnie rozwalona. My tymczasem leżeliśmy między grobami. Za murem zapanowała cisza, słyszeliśmy nawoływania Niemców, słyszeliśmy strzały. Niemcy opanowali budynki przy ulicy Młynarskiej, róg Sołtyka. Tymczasem Janek Rodowicz wspólnie z dowódcą plutonu „Felek” „Kubą” postanowili przeciwuderzyć na Niemców. W murze otaczającym cmentarz żydowski od strony Młynarskiej wyrąbane były wyłomy dla przechodzenia z cmentarza na miasto. Leżałem między grobami i słyszałem wyraźnie za murem gadanie, nawoływanie Niemców. Przechodził koło mnie „Kuba”. Wpadłem na pomysł: „Kuba, może by im rzucić parę granatów za mur na podwórze?”. – „A wiesz, dobra myśl”. Wtedy czołgałem się między grobowcami bliżej muru, już miałem granat ręczny przygotowany do wyrzucenia. Obejrzałem się za siebie, ubezpieczał mnie „Kuba”. Kiedy zbliżyłem się na odległość – wydawało mi się – wystarczającą do rzutu granatem, zerwałem się w pewnym momencie zza grobowca, rzuciłem nieszczęśliwie – granat wybuchł na cmentarzu, między grobami, nie dorzuciłem, za wysoki rzut. Upadłem i wtedy usłyszałem pochwałę mojego dowódcy plutonu: „Spieprzyłeś, »Świst«! Co ty robisz!”. Zerwałem się wtedy na żywe nogi, podbiegłem pod sam mur. Pod murem spokojnie, celnie rzuciłem na podwórze granat przeciwczołgowy. Huk, hałas i za chwilę słyszymy krzyk: Sanitäter, hilfe! Ranny szkop wołał pomocy sanitarnej. Za chwilę podbiegliśmy pod wyłom na podwórze, gdzie słychać było jęczącego Niemca. Podbiegłem ja i Wojtek „Sęp”, kolega „Pręgusa”. Próbowałem z karabinem pchać się jako pierwszy do wyłomu, na podwórze. Odsunął mnie. „Szkoda karabinu maszynowego, będę pierwszy”. Skoczyliśmy na podwórze i trafiliśmy na zakątek podwórza, w którym były korytka zbite z desek, obite papą. Była to siusiarnia, podwórzowa łazieneczka do siusiania, korytko. Przy korytku za murkiem obserwowaliśmy bramę wyjściową na ulicę Młynarską. W bramie zobaczyliśmy stojącego do nas tyłem, patrzącego z bramy na lewo w kierunku ulicy Górczewskiej, Niemca, wermachtowca w hełmie. Jak go zobaczyłem, unoszę karabin, żeby go załatwić. Wtedy Wojtek chwycił mnie za lufę, przycisnął karabin do dołu: „Szkoda amunicji, załatwię go z pojedynczej”. Wojtek ze swojego karabinu położył Niemca. Jak Niemiec upadł, to wtedy my – prysk – do bramy. Kiedy weszliśmy do bramy na prawo było mieszkanie dozorcy domku. Pamiętam, że wisiała zasłona z tkaniny. Skoczyliśmy do środka. W pewnym momencie słyszymy strzały na ulicy Młynarskiej i za chwilę szwadron Niemców wpadających do nas, do bramy. My za szmatą, za zasłoną na parterze w mieszkaniu. Wojtek wtedy rzucił pierwszy granat, ja drugi, za chwilę parę jęków, cisza. Kiedy weszliśmy do bramy, leżało ich sześciu, poharatani granatami na amen, broń zlana krwią. Oni przeważnie pomordowani, pozabijani. Wtedy nad trupami przeszedłem do bramy, żeby zobaczyć, co dzieje się na Młynarskiej, skąd się ci Niemcy wzięli. Wyjrzałem przez otwartą furtkę, bo połówka, furtka otwierana była w bramie, spojrzałem na lewo w kierunku ulicy Obozowej, w kierunku ulicy Górczewskiej, Młynarską do Wolskiej. Po drugiej stronie ulicy, trochę na skos ode mnie, przy murku ułożonym z cegieł, stoi karabin maszynowy i trzech Niemców. Nie widzą mnie, wszyscy patrzą w kierunku ulicy Wolskiej, bo stamtąd atakowały oddziały „Parasola” i pluton „Alek” z cmentarza ewangelickiego. Jednym słowem, Niemcy czekali na atak z tamtej strony, nie strzelali, leżeli przy karabinie maszynowym. Wtedy wyjąłem „sidolówę” i celnie przy karabinie między Niemcami upadł mój granat. Jeden z Niemców upadł na ziemię, dwaj inni złapali go za ręce, wciągnęli w podwórze, zniknęli, karabin stał: „Proszę bardzo, weź pan, panie »Świście«”. Wtedy stałem się właścicielem ciężkiego karabinu maszynowego marki Hotchkiss, na trójnogu.


Wyskoczyłem piorunem na ulicę, za chwilę karabin znalazł się na naszym podwórzu. Ustawiłem karabin lufą do ściany, chciałem sobie pierwszy raz postrzelać. Pamiętam smutek, tragedię, bo ustawiłem, pociągnąłem za język i nie strzela. Naraz usłyszałem za sobą odezwanie się kolegi: „Nie widzisz, że oberwane są przyrządy strzelnicze”. Patrzę, a nade mną Andrzej „Morro” dowódca kompanii. Wstałem, poderwałem się na baczność, pogratulował mi, przytulił mnie. Wtedy Andrzej „Morro” na podwórzu mówi: „»Świst«, a dlaczego ty w czasie okupacji się nie chciałeś uczyć?”. Zdębiałem, w czasie boju powstańczego dowódca kompanii pyta o naukę. Okazuje się, że Andrzej „Morro” wiedział o mojej dwói z geografii i dwóję z geografii mi na podwórzu na Młynarskiej przypomniał. Przyjemne spotkanie. Dostałem wtedy rozkaz odniesienia karabinu do rusznikarni w szkole przy ulicy Okopowa 55a. Jak karabin zdobyłem i wniosłem do bramy, dzisiaj nie rozumiem. Wtedy nieomal na czworakach wniosłem karabin do rusznikarni. Nigdy nie zapomnę, jak chłopcy leżący między grobami podawali meldunek: „»Świst« zdobył cekaem, podaj dalej”, „»Świst« zdobył karabin maszynowy”. Szedłem alejką i chłopcy leżący między grobami to powtarzali. Bardzo przyjemny moment, przeżywałem to bardzo. Odniosłem karabin na miejsce, wróciłem do pozycji na Młynarską. Tutaj okazuje się opanowaliśmy całkowicie ulicę Sołtyka.

Wtedy osobiście zobaczyłem pierwszy zbiorowy mord. Pod budynkiem trzypiętrowym, może czteropiętrowym, dzisiaj go nie ma, leżało rozstrzelanych koło dwudziestu naszych ludzi. Między zastrzelonymi leżała dziewczyna, jak dziś ją pamiętam, blondynka, ładna, w zielonej sukieneczce. Sukienka utkwiła mi w oczach i w pamięci, ponieważ to dziewczę przynosiło nam na cmentarz między groby, pomidory zbierane przez ojca w ogrodzie. Potem zobaczyłem rozwaloną główkę, blond włosy, zmieszane z krwią. Niemcy spędzili ludzi z budynku, z piwnic i na wyłomie, na przerwie między domami, zastrzelili. Widziałem pierwszy raz masową egzekucję wykonaną na Polakach.


Stamtąd mój pluton „Felek” został przerzucony do obrony szkoły przy ulicy Spokojna 13. Dzisiaj w tym domu mieści się technikum fototechniczne, a my broniliśmy tego domu do 11 sierpnia. Tam sobie postrzelałem. Przez cztery dni pluton mój bronił dojścia oddziałom niemieckim w głąb Warszawy od strony Powązek. 11 sierpnia o godzinie dziewiątej trzydzieści rano przybyła do nas na ulicę Spokojną łączniczka „Ania” od dowódcy Zgrupowania „Radosław”. W Zgrupowaniu „Radosław” walczył Batalion „Zośka”, poza innymi jednostkami, batalionami. „Ania” przyniosła rozkaz ewakuacji nas, walczących żołnierzy plutonu „Felek”. Dodaję, że w naszym plutonie było sześć dziewcząt. W czasie Powstania rozkazem przydzielona została jedna. Siedem dziewcząt na Woli przyłączyło się do nas ochotniczo, jako że nie trafiły one do własnego oddziału macierzystego. Chłopców było około pięćdziesięciu, pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt jeden. W czasie walk na Woli od 1 do 11 sierpnia straciliśmy czternastu poległych i siedemnastu było rannych – bardzo poważne straty, bardzo duże naruszenie siły naszego plutonu. Kiedy „Ania” przyniosła rozkaz ewakuowania, nasz dowódca „Kuba” Konrad Okolski wyprowadzał nas przez zabudowania, które jednak w pewnym momencie się zakończyły. Ujrzeliśmy przed sobą duże kartoflane pole, a za polem, sto pięćdziesiąt metrów, ujrzeliśmy budynek – również dzisiejszej szkoły imienia Konarskiego – do której mieliśmy przeskakiwać.
Tutaj nastąpiło nieszczęście. Po przeskoczeniu małej uliczki Kolskiej dochodzącej do ulicy Okopowej dowódca „Kuba” został trafiony w głowę pociskami nieprzyjaciela, skończył życie. Wtedy nastąpiło u nas psychicznie załamanie, dziewczęta płakały, bo wszystko to z bramy budynku widzieliśmy na własne oczy. Dziewczyna, dowódczyni dziewcząt w naszym plutonie, „Irena” Irka Kołodziejska przeskoczyła, udało jej się przeskoczyć przez ulicę Kolską. Czuła się do tego zobowiązana jako sanitariuszka naszego plutonu, jednocześnie wiem, że była to dziewczyna „Kuby”. Nie było siły, która by ją zatrzymała wśród nas w bramie. Po jej gestach, po jej zachowaniu, zrozumieliśmy wszyscy, że „Kuba” nie żyje. Wtedy dowództwo objął samorzutnie Jurek Gawin „Słoń”, dotychczasowy dowódca drużyny pierwszej. On zatrzymał nasze psychicznie załamanie. On rozkazał powrót do szkoły po to, żeby wydać nam następne rozkazy. Rozkaz najistotniejszy – musimy się ewakuować, dlatego że nasz budynek jest z wszystkich stron otoczony przez Niemców. Okazało się, że byliśmy ostatnim zorganizowanym oddziałem Powstania na Woli, który Wolę opuścił. Wtedy przeżywałem tragedię, ponieważ czołgając się przez kartoflane pole od ulicy Kolskiej, czyli praktycznie od ulicy Spokojnej, do ulicy Okopowej 55a, w czasie wędrówki, cały czas na brzuchu, na łokciach, na kolanach, musiałem stwierdzić, być świadkiem, śmierci dwóch naszych żołnierzy: dziewczęcia i chłopca. Najpierw dotknąłem głową z hełmem nóżek Anny Zakrzewskiej pseudonim „Hanka Biała”, lat osiemnaście – to szczególnie podkreślam, mówiąc do młodzieży, że tak młode dziewczęta ginęły w Powstaniu. Kawałek dalej zastałem zwłoki Janusza Grzymałowskiego pseudonim „Wrzecień”. Dodaję, że w czasie wędrówki przez pole było ono pod ostrzałem broni niemieckiej od strony cmentarza ewangelickiego i żydowskiego. Strzelali z karabinów maszynowych, czyli z broni maszynowej, z karabinów powtarzalnych, a co kilkanaście minut uderzały seriami po sześć sztuk pociski granatników, broni stromotorowej. Nauczyłem się przez cztery godziny wędrówki na brzuchu, czołgania się, przeczekać przerwy między granatnikami, bo te były dla mnie najgorsze, najbardziej groziły mojemu życiu. Ale Najwyższy ocalił mnie i przez pole przeczołgałem się szczęśliwe do szkoły.
W szkole na ulicy Okopowej doszło nieomal do tragedii. Wtargnąłem do jednego z pokojów szkoły – nie wiedząc, co się w pokoju dzieje – drzwi były zastawione meblami, ale niezamknięte na klucz, rozwaliłem oparcie stołów, mebli i na meblach wpadłem do pokoju. W tym momencie usłyszałem serię z pistoletu maszynowego, która gwizdnęła tuż nad moją głową. Leżałem na urwanych drzwiach z zawiasami. Nie byłem uderzony, nie trafiły mnie pociski. Momentalnie postanowiłem udawać trupa, żeby nie nastąpiła druga seria dokonująca reszty. Druga seria nie nastąpiła. Żyje człowiek, jedyny, który wtedy rozpoznał, kim jest człowiek, który wtargnął na drzwiach do pokoju przez meble. Właśnie kolega Witold Sikorski „Boruta” wrzasnął głośno: „Nie strzelać, bo to »Świst«”. Druga seria nie nastąpiła. Przeprowadzony zostałem na podwórze szkoły do naszej sanitariuszki. Kiedy mnie koledzy z II plutonu „Alek” z „Borutą” Witoldem Sikorskim podnieśli z drzwi, zauważyli, że muszę stanąć przed sanitariuszką. Oni przeprowadzili mnie na podwórze przed oblicze naszej sanitariuszki Lidii Daniszewskiej pseudonim „Lidka” – dwudziestoletnia sanitariuszka, w czasie okupacji studentka tajnego nauczania, Uniwersytet Warszawski, medycyna. Takie same studia przeprowadzała „Irena” Kołodziejska, wcześniej wspomniana. Przeprowadzony na podwórze szkoły stanąłem przed „Lidią”, która stała obok małego stolika. Na stoliku były materiały opatrunkowe i do udzielania pomocy medycznej. Zapytała, gdzie mnie trafili w łapę. Nie wiedziałem, wiedziałem tylko jedno, że w czasie czołgania się gołymi przedramionami po polu miałem podrapany, zniszczony naskórek, ale że jestem ranny, tego nie wiedziałem. Okazuje się że, w czasie czołgania się przez pole, zauważyłem, że Niemcy strzelają nad moją głową coraz częściej. Doszedłem do wniosku, że zdradza mnie wystający ponad wierzchołki kartofli, naci kartoflanej, na plecach mój plecaczek harcerski. Plecak wystawał ponad kartoflisko i w momencie kiedy się poruszałem, plecaczek bujał się nad moimi plecami. Postanowiłem wtedy plecak zdjąć. W momencie kiedy pasek odpiąłem, przerzucałem go nad głową, dostałem ranę postrzałową w dłoń. Jeżeli o tym mówię, to muszę powiedzieć – chociaż nie jest to wyczynem powstańca – że odłamek ten, pocisk, wydobył mi lekarz szpitala w więzieniu karnym we Wronkach, gdzie skazany na karę śmierci i ułaskawiony na lat piętnaście, przeżyłem osiem lat. W czasie pobytu w więzieniu uderzyłem ręką o przedmiot, może o pryczę, nastąpiło pęknięcie obudowy pocisku i ręka mi strasznie zapuchła. Lekarz orzekł, że trzeba pocisk wyjąć.
Wracamy do Powstania. Kiedy mnie „Lidia” opatrywała, opatrunki były straszne bolesne, ponieważ całe moje zadrapania przedramion przemywane były jodyną, tamponem z jodyną, cierpiałem niesamowicie. Płakałem z bólu, ale mężnie trzymałem ramiona przed „Lidią”. Wtedy „Lidia” zauważyła kapiące krople krwi po ranie postrzałowej i wrzasnęła do mnie: „Ty byku, nie wstydzisz się ryczeć!”. Było to wezwanie coś znaczące. Przestałem płakać, otarłem łzy i powiedziałem: „Smaruj, ile chcesz”. Ale w dalszym ciągu skutki bólu odczuwałem. Umiem się do tego dzisiaj przyznać jako dziadek, że w pewnej części garderoby z bólu zrobiło mi się mokro. Przetrwałem, przeszedłem. Dołączyłem do naszych chłopców.
11 sierpnia 1944 roku przez ruiny getta od ulicy Okopowej do ulicy Stawki, do ulicy Bonifraterskiej przewędrowaliśmy pod silnym ostrzałem Niemców. Na szczęście gruzy getta pozwalały nam się ukrywać i małymi odcinkami dotarliśmy do tak zwanego pałacu Simonsa, obok warszawskiego Arsenału, przy ulicy Nalewki. Tam ujrzeliśmy ulicę Długą, ulicę Nalewki, która kojarzy mi się z akcją „Arsenał” przeprowadzoną przez moich kolegów pod dowództwem „Zośki” Tadeusza Zawadzkiego dnia 26 marca 1943 roku.

Tutaj muszę podkreślić piękną inicjatywę naszego dowódcy batalionu. Mianowicie w momencie kiedy stanęliśmy już dobrze na Starym Mieście przez rozpoczęciem walk obronnych, względnie natarcia, braliśmy udział w mszy świętej w kościele, dzisiejsza Katedra Polowa Wojska Polskiego, wtedy kościół garnizonowy przy ulicy Długiej. Nabożeństwo celebrował nasz kapelan, ojciec „Paweł” Józef Warszawski, przemawiał do nas „Jerzy” Ryszard Białous – nasz dowódca batalionu. Przystępowaliśmy do komunii świętej. Rozpoczynaliśmy walki na Starym Mieście pod opieką Najwyższego.

Nastąpiły walki, w których żołnierze batalionu brali udział na Starym Mieście od ulicy Długiej do ulicy Konwiktorskiej, Bonifraterska i Franciszkańska oraz Zakroczymska – to rejon, w którym walczył nasz batalion. Oczywiście na poszczególnych odcinkach walczyły plutony poszczególnych kompanii. W czasie walk na Starym Mieście brałem udział w ataku na Muranów od strony Bonifraterskiej i tu zetknąłem się pierwszy raz z bronią niemiecką, której dotychczas nie widzieliśmy, nie zaznaliśmy: z „goliatami”. Niemcy mieli małe opancerzone pojazdy na gąsienicach, poruszane przy pomocą prądu, za pomocą przewodów elektrycznych. W momencie kiedy tak poruszany pojazd, czołg, „goliat” podjeżdżał pod gmach, pod cel ataku – najczęściej atakowali budynki – pięciopiętrowy budynek walił się w gruzach. Pamiętam czołg „goliat” zbliżający się do nas z terenów dzisiejszej zajezdni tramwajowej na ulicę Muranowską. Postanowiłem zniszczyć przewody, którymi poruszał operator niemiecki „goliata”. Udało mi się, czołg zatrzymał się i do nas nie dotarł.
Walki na Muranowie były dla nas przejściowe. Dwa dni atakowaliśmy, musieliśmy się wieczorem wycofywać. Późno w nocy zajmowaliśmy stanowiska ponownie. Były to miejsca ciężkich walk powstańców. Niemcy od strony Dworca Gdańskiego wspierani byli artylerią pociągu pancernego jeżdżącego po torach od Woli na Pragę. Właśnie działa czołgowe, działa pancerne na wagonach robiły nam wielką krzywdę i niszczyły nasze szeregi. Jedną z przykrych chwil przeżywałem 16 sierpnia, kiedy w czasie szturmu na getto, widziałem, jak upadł śmiertelnie trafiony nasz zastępca dowódcy batalionu Stachiewicz pseudonim „Pomian”. Dziewczęta nasze, łączniczki jemu towarzyszące, próbowały go ratować. Niestety bezskutecznie. „Pomian” trafiony został śmiertelnie. W czasie ataków albo w czasie walk obronnych przy ulicy Bonifraterskiej, na terenie szpitala i kościoła świętego Jana Bożego, Bonifraterska, róg Konwiktorskiej, miałem możność zlikwidować pojedynczych Niemców strzelających do nas. W jednym przypadku zniszczyłem karabin maszynowy z obsługą niemiecką. Na ten temat napisał, za co wdzięczny jestem, zmarły po wojnie żołnierz plutonu „Alek” Bogdan Deczkowski pseudonim „Laudański”. W swojej książce w wspomnieniach o Powstaniu napisał jeden rozdział pod tytułem: „Podziwiałem »Śwista«”. On był świadkiem, jak z jednego z okien na pierwszym piętrze szpitala Jana Bożego, Bonifraterska, strzelałem do Niemców, którzy atakowali nasze pozycje, zlikwidowałem karabin maszynowy. Dla mnie były to normalne przeżycia, taka była rola i takie były zadania żołnierza walczącego w Powstaniu. Oczywiście szczegółów tak bardzo, jak to opisał „Laudański”, nie pamiętam, ale dzięki temu żyją we mnie wspomnienia.

  • Jak wyglądały walki na Starym Mieście?

 

Walki na Starym Mieście, jak powiedziałem miały charakter uderzeń na pozycje niemieckie, względnie obrony przed uderzeniami Niemców. Niemcy uderzali na nas od Woli poprzez ruiny getta, od zajezdni tramwajowej od Muranowa, od Dworca Gdańskiego ze strony Żoliborza – tych pozycji głównie bronili żołnierze Batalionu „Zośka”. Szczególnym przeżyciem dla mnie był udział w jednym z natarć na pozycje niemieckie na Dworcu Gdańskim. Uderzenia, których celem było przejście, połączenie oddziałów staromiejskich z Żoliborzem były dwa. Obydwa niestety bezskuteczne. Pierwsze w nocy z 20 na 21 i drugie uderzenie w nocy z 21 na 22. W pierwszym udziału nie brałem, ale do drugiego wyznaczono mnie z karabinem maszynowym, ponieważ byłem dowódcą sekcji karabinu maszynowego. Miałem dziewięciu dzielnych chłopców w mojej sekcji, dzisiaj z tych chłopców żaden nie żyje. Z sekcją miałem zadanie od strony ulicy Konwiktorskiej ubezpieczać atakujących przez stadion żołnierzy dwóch batalionów. Lewym skrzydłem od ulicy Bonifraterskiej uderzały jednostki Batalionu „Zośka”, prawym skrzydłem przy ulicy Konwiktorskiej uderzali chłopcy z Batalionu „Czata 49”. Ubezpieczenie polegało na tym, że zająłem stanowisko w ruinach zburzonych domków kasowych stadionu „Polonia” od strony Konwiktorskiej. Miałem tam zagłębienie, stojące resztki murów. Ubezpieczałem atakujących. Widziałem, jestem świadkiem, ciężkiej, bolesnej tragedii naszych chłopców, którzy uderzali przez boisko, przez płytę stadionu. Dzisiaj umiem powiedzieć, pamiętam, że na samej płycie boiska legło jedenastu naszych chłopców – albo zabici, albo ranni. Wokół stadionu na pozycjach zginęło dwunastu. Razem w walkach na stadionie „Polonia” – jak można ustalić – zginęło dwudziestu trzech w ciągu dwóch nocy żołnierzy Batalionu „Zośka”.

Szczególnie podkreślam liczbę jedenastu na stadionie „Polonii”. Była to liczba drużyny piłkarskiej, która dzisiaj w klubie sportowym „Polonia” jest szanowana. Kapitan drużyny przed każdym meczem dotyka dłonią murawy boiska i żegna się przed spotkaniem piłkarskim. Widziałem leżących chłopców, głównie, którzy się poruszali na płycie stadionu. Chroniłem [ich] do wczesnego przedpołudnia dnia 22 sierpnia. Kiedy natarcie się zakończyło, kiedy ponieśliśmy jednak porażkę, zostałem zwolniony ze służby na wypoczynek po ataku nocnym. Postanowiłem jednak nie odpoczywać, ponieważ na stadionie „Polonii” leżeli chłopcy – pośród nich byli ludzie żyjący, których życie trzeba było chronić ogniem z mojego karabinu maszynowego. Zająłem stanowisko obserwatora w jednym z budynków szpitala Jana Bożego wychodzącego na ulicę Konwiktorską na pierwszym piętrze. Widziałem wyraźnie płytę boiska, widziałem zabitych. Zauważyłem przez lornetkę, że do kasowego zburzonego budynku, czołga się żyjący mój serdeczny przyjaciel z Pragi, mieszkał na ulicy Wiosennej, Henryk Dąbrowski pseudonim „Alfred”. Był ranny w nogi, co stwierdziłem później, obserwując, jak wycofał się szczęśliwe z boiska, kiedy znalazł się w ruinach budyneczków kasowych. Wtedy właśnie podciągał po kolei przestrzelone obie nogi powyżej kolana i osobiście zakładał sobie na nogach opatrunki. Postanowiłem chronić go do wieczora przez cały dzień i w nocy, pod osłoną ciemności nocnych, przeczołgać się przez ulicę Konwiktorską i wynieść jego ciało, rannego, wielkiego mojego przyjaciela. Przyjaciela, który po powrocie ze szkolenia w maju 1944 z podchorążówki z lasów wyszkowskich do Warszawy udzielał mi pomocy przez około dziesięć dni. Nie mogłem wracać do pracy, bo Niemcy podejrzewali mnie otwarcie o działalność konspiracyjną, więc nie pracowałem, leniuchowałem, byłem karmiony w domu Henia Dąbrowskiego. Tam się, jednym słowem, ukrywałem i stamtąd wyjechałem ponownie 26 maja do lasów wyszkowskich już na szkolenia bojowe naszych plutonów 2. kompanii „Rudy”. „Alfred” Henio Dąbrowski był pod moją opieką. Niestety postanowienia nie mogłem dotrzymać, ze względu ode mnie niezależnych. Postanowiłem być niezauważonym przez Niemców od strony Żoliborza, od strony fortów żoliborskich, szczególnie od ulicy, po prawej stronie, patrząc ze Starówki od Dworca Gdańskiego. Stanowisko obserwatora i ubezpieczającego urządziłem na szafie, po lewej stronie okna, pod samym sufitem. Wiedziałem, że Niemcy strzelali na wysokości parkietów, wysoko pod sufitem przypuszczałem, że mnie nie widzą. W firance miałem wykrojone dwa otwory, dwie dziury, do obserwacji lornetką. W ten sposób cały czas widziałem Henia. Tu nastąpiło nieszczęście. W godzinach popołudniowych, druga, trzecia, padły dwa strzały z działka na pociągu pancernym niemieckim poruszającym się przy Dworcu Gdańskim. Pierwszy strzał, pierwszy pocisk uderzył w ścianę zewnętrzną między oknami – ogromny huk, durzy kurz, dym, ale nie byłem trafiony. Wydawało mi się, że uchroniła mnie szafa. Nie uchroniła, bo drugi pocisk był celniejszy. Przez okno, przez firanki, uderzył za moimi plecami w ścianę, wybuchł i poraniony zostałem sześcioma odłamkami z wybuchającego pocisku działa kolejowego.
Ranny, posiekany odłamkami, spadłem z szafy na podłogę. Na podłodze leżałem nieruchomo. Jak się później okazało, straciłem przytomność i potężnie krwawiłem. Dziewczęciu, naszej dziewczynie zawdzięczam, że chyba z tej sytuacji zostałem uratowany przed śmiercią. Jeżeli rzeczywiście byłem nieprzytomny, jeżeli krwawiłem – bo mówiła o tym podłoga pokoju – to dzisiaj z wielkim szacunkiem, w hołdzie, mówię o Annie Kołdoń, dziewiętnastoletniej dziewczynie z kompanii „Maciek”, miała ona pseudonim „Anusia”. „Anusia” przechodziła obok pokoju, w którym leżałem. Przez zamknięte drzwi, usłyszała z korytarza dźwięki. Przypuszczam, że chodziło o pojękiwanie. Weszła do pokoju, wyciągnęła mnie na korytarz, tu zorganizowała opiekę opatrunkową.
Trafiłem na nosze i przeniesiony zostałem do izby szpitalnej na ulicę Mławską 3. Żyje świadek mojego leżenia – Danusia Winiarska, pseudonim „Słoninka”, młodsza siostra naszego „Słonia”, o którym mówiłem przy wycofywaniu się z ulicy Spokojnej, który opanował psychicznie załamanie. Danusia, ile razy się spotykamy, wspomina, jak w szpitalu w izbie, bo to była raczej izba szpitalna, przechodziłem wydobywanie odłamków. Odłamków wydobyto mi z prawego boku, z nogi, dwa, jeden z piersi i jeden poza uchem. Dwa odłamki zostały, jeden pod skórą na głowie. Doktor „Brom” nie widział bezpieczeństwa usunięcia. Leżałem w szpitalu przeniesiony z Mławskiej na ulicę Miodową 23. Na Miodowej 23 leżałem od 24 do 31 sierpnia. Tu istotnie leżałem, nie byłem czynny, nie byłem aktywny, ponieważ rany od odłamków szczególnie w udzie i w nodze nie pozwalały mi się swobodnie poruszać. Pod koniec sierpnia do szpitala trafiali coraz częściej nasi ranni. Wypadło mi odwiedzać ranną w jednym z pokojów naszą łączniczkę czy sanitariuszkę „Joannę”, Hanna Binkowska – ciężko poparzona po wybuchu pocisku zapalającego. Nie widziałem jej twarzy, ponieważ twarzyczkę miała w bandażach. Ale przechodząc przez pokój, piwniczny pokój, widziałem, jak strasznie cierpi, jak jęczy.
Mówię o szpitalu Miodowa 23. Szpital odwiedziłem jeszcze będąc zdrowy i czynny w walce. Mianowicie do szpitala trafił mój amunicyjny, ciężko ranny w czasie zdobywania obozu żydowskiego, koncentracyjnego dla Żydów przy ulicy Gęsiej – Jurek Zastawny, dziewiętnastoletni chłopak o pseudonimie „Pręgus”. Jurek trafił do szpitala. Później trafił do szpitala Jana Bożego, z Jana Bożego przeniesiono go do szpitala na Miodową 23. Kiedy 11 sierpnia przyszliśmy na Stare Miasto, w jednym z następnych dni ( mogło to był 14, 15 sierpnia) miałem dzień wolny od służby, postanowiłem sprawdzić, odwiedzić mojego rannego kolegę, amunicyjnego, dzielnego, chłopca w szpitalu. Dowiedziałem się na ulicy Bonifraterskiej u Jana Bożego, że leży na Miodowej 23. Tam dotarłem i wielka moja radość. Od dnia 5 sierpnia, kiedy był ranny, do mojej wizyty, było około dziesięciu dni. Dziesięć dni wystarczyło, że Jurek już na twarzy po wybuchu pocisku nie miał opatrunków. Twarz była zabliźniona, czerwona, różowa. Zobaczyłem Jurka, wchodząc do szpitala, jeszcze całego. Na pierwszym piętrze zobaczyłem, jak Jurek idzie korytarzem nachylony, dźwigający w ręku kociołek – jak się okazuje pomagał dziewczętom w roznoszeniu zupy do poszczególnych rannych. Już był tak czynny, już był tak pomocny. Jak już mnie zobaczył, że wszedłem, postawił kociołek na podłodze, przybiegł do mnie. Długo serdecznie witaliśmy się, całowaliśmy się. Z wielką radością usłyszałem wypowiedź Jurka, że wkrótce wraca do walczącego oddziału. Z wizyty pozostał mi inny ważniejszy moment. […]
Dla Jurka ważna była świadomość, że wkrótce wraca do oddziału, ale chciał jednocześnie podzielić się ze mną inną wiadomością, która w mojej świadomości została na długo, na zawsze, na wieki. Każde spotkanie z dziećmi w szkołach czy z harcerzami kończę utworem chłopca, którym się chciał pochwalić Jurek. Mianowicie wprowadził mnie na pierwszym piętrze do swojej sali, w której leżało sześciu rannych. Jurek leżał na łóżku przy oknie, pamiętam po lewej stronie. Jurek przedstawił mi, pokazał mi sąsiada na łóżku Janka Romockiego, żołnierza 2. kompanii „Rudy”, ale I plutonu „Sad”, brata mojego dowódcy kompanii: Andrzej Romocki pseudonim „Morro”, dowódca, a Janek Romocki pseudonim „Bonawentura”, żołnierz I plutonu „Sad” w naszej kompanii. Jurek był dumny, że leży i udziela pomocy rannemu „Bonawenturze”. „Bonawentura” był ciężko ranny w czasie naszego wycofywania się z Woli na Stare Miasto, przy ulicy Stawki, przy obecnie stojących budynkach szkolnych. Tam Janek trafiony został pociskiem z broni powtarzalnej, z karabinu, w jamę brzuszną, z naruszeniem kręgosłupa. A więc ciężko ranny. Ja to widziałem, kiedy mnie Jurek do niego zaprowadził. „Bonawentura” leżał nieruchomo na łóżku, mówił szeptem, pamiętam jego zbolałą twarz. Dlaczego Janek „Bonawentura”, dotychczas mi nieznany, z innego plutonu, konspiracja, ścisła tajemnica… W czasie wizyty w szpitalu rozmawiałem z nim po raz pierwszy, bo widzieliśmy się na Woli w czasie walk na ulicy Spokojnej, przy ulicy Żytniej. Tutaj, wprowadzając mnie do pokoju, Jurek powiedział, że jest to autor wielkiego wiersza. Rzeczywiście Janek „Bonawentura” napisał wiersz, który w naszej antologii poezji religijnej, utrwalony przez kardynała Wyszyńskiego, pamiętam, często mówię, powtarzam. Chyba jest to najlepsza okazja, żeby w moim dzisiejszym wspomnieniu również przypomnieć wiersz Janka „Bonawentury”. Napisał on wiersz w czerwcu roku 1942, w drugą rocznicę tragicznej śmierci swojego taty, którego w czerwcu roku 1940 zagniótł na śmierć niemiecki ciężarowy samochód przy ulicy Filtrowej na Ochocie. Państwo Romoccy mieszkali przy ulicy Mianowskiego. Ojciec zginął, została mama i dwóch synów: Andrzej i Janek. Tu zwracam uwagę, jak siedemnastoletni chłopiec w czerwcu 1942 uczcił drugą rocznicę śmierci ojca. Napisał mianowicie „Wiersz Bonawentury”. Wiersz muszę w moim wspomnieniu przytoczyć:

Od wojny nędzy i od głodu,
sponiewieranej krwi narodu,
od łez wylanych obłąkanie,
uchroń nas, Panie.
Od niepewności każdej nocy,
od rozpaczliwiej rąk niemocy,
od lęku przed tym, co nastanie,
uchroń nas, Panie.
Od bomb, granatów i pożogi,
i gorszej jeszcze, w sercu trwogi,
trwogi strasznej jak konanie,
uchroń nas, Panie.
Od rezygnacji w dobie klęski,
lecz i od pychy w dzień zwycięski,
od krzywd, lecz i od zemsty za nie,
uchroń nas, Panie.
Uchroń od zła i nienawiści,
niech się odwet nasz nie ziści.
Na przebaczenie im przeczyste
wlej w nas moc, Chryste.


Siedemnastoletni chłopiec prosi Boga o wybaczenie – o Janku mówi to wszystko. Słusznie pomyślałem wtedy, opuszczając pokój szpitalny w czasie Powstania, na ulicy Miodowej, że Jankowi ciężko będzie doczekać się zdrowia – tak widziałem go ciężko rannego. Nie umarł śmiercią naturalną, a umarł 18 sierpnia 1944 roku pod ścianą walącego się szpitala. Niemieckie eskadry bombowców bombardowały Stare Miasto, nie przeszkodziło im to, że na dachu był czerwony krzyż. Na szpital spadły także dziesiątki bomb. Zginęli dwaj moi koledzy: Jurek Zastawny pseudonim „Pręgus” i Janek „Bonawentura” Romocki. Wszystko to musiał przeżywać i Andrzej Romocki, starszy brat Janka, wówczas dwudziestojednoletni Andrzej „Morro”. Stracił brata, wyobrażał sobie na pewno, co przeżywać będzie mama po Powstaniu, gdy usłyszy o śmierci Jasia. Jasio był bardzo kochanym dzieckiem. Znam kilka wspomnień matki, niektóre też czytam młodzieży, bo mówią one o wielkiej miłości do synka, który już w wieku dziewiętnastu lat zginął tak strasznie, pod ścianą walącego się domu. Pani Romocka nie doczekała się żadnego z dzieci. Drugi syn Andrzej „Morro” zginął także w Powstaniu Warszawskim, ale o tej śmierci szczegółowo będę mówił, opowiadając o naszych walkach na Czerniakowie. Tam właśnie 15 września Andrzej „Morro” harcmistrz, kapitan, dowódca kompanii „Rudy” skończył życie. Zakończę tylko tragedię pani Romockiej, która nie doczekała powrotu synów, a wiersz był dla niej był wielką pamiątką po Janku. Do wiersza często sięgała pani Romocka i wiersz ofiarowała kardynałowi Wyszyńskiemu jako dar od matek, które zostały bez dzieci po Powstaniu Warszawskim. Ksiądz kardynał przyjął wiersz z wielką czcią dla matki. Później on zdecydował, że wiersz musi mieć inny tytuł: „Wiersz o wybaczenie”, bo tak prosił Janek „Bonawentura”.
Dnia 18 sierpnia szpital, czteropiętrowy budynek przy ulicy Miodowa 23, został zbombardowany. Dalszy ciąg działalności szpitala miał miejsce już w piwnicach, pod gruzami zwalonego bombami domu. Szpital w dalszym ciągu był dowodzony przez Zygmunta Kujawskiego pseudonim „Brom”. Zygmunt Kujawski pochodzący z Piotrkowa Trybunalskiego był tuż przed wybuchem II wojny światowej elewem Centrum Wyszkolenia Sanitarnego przy ulicy Górnośląskiej, rozpoczynał studia. W czasie studiów wybuchła wojna. W czasie Powstania był naszym naczelnym lekarzem. Był też wyznaczony na dowódcę, komendanta, szpitala na Miodowej 23. To on właśnie wydobył z mego ciała cztery odłamki działka „pepanc”, to on opiekował się Jurkiem „Pręgusem”, to on opiekował się Jankiem „Bonawenturą”. Leżałem w szpitalu do końca sierpnia. Odwiedzałem często „Joannę” Hankę Bieńkowską, dziewczynę która nie doczekała wolności, nie przeżyła Powstania. Jeżeli o niej mówię, aby nie zapomnieć, powiem, co się z nią stało. Ona po ewakuacji Starówki leżała w jednym z pokojów piwnicznego szpitala. Szpital został ponownie zbombardowany już w gruzach dnia 2 września.

31 sierpnia wezwał mnie do swego gabinetu doktor „Brom”: „»Świst«, ponieważ łazisz samodzielnie, widzę cię już często bez oparcia, bez lasek, to mam dla ciebie propozycję. Zbliża się natarcie oddziałów staromiejskich celem przebicia do Śródmieścia. Natarcie to rozpoczynamy wieczorem 31 sierpnia od ulicy Bielańskiej przez Senatorską, Ogród Saski do Zielnej. Ty w tym natarciu udziału brać nie możesz, bo nie masz zdrowia i sił. Proponuję, ponieważ jest możliwość ewakuacji kanałami, żebyś ty przeprowadził grupę moich rannych kanałami, trasą od Starego Miasta od placu Krasińskich do ulicy Wareckiej, róg Nowego Światu. »Świst«, ty musisz poprowadzić grupę rannych. Wytypujemy takich, którzy o własnych siłach do kanału wejdą, wędrówkę pokonają i znajdą się w Śródmieściu. Tam są szpitale”. Wyznaczono sześćdziesiąt trzy osoby. Byłem dowódcą grupy wchodzącej do kanału przy ulicy Krasińskich. Przed wejściem do kanału była próba przeprowadzenia „Joanny” przez tereny uwolnione przez powstańców uderzających wierzchem ze Starówki na Śródmieście. Mnie zlecono pomoc w przejściu chodzącej „Joannie”. Prowadziłem ją ulicami od Miodowej Hipoteczną do Bielańskiej. Przy Hipotecznej wiedzieliśmy, że natarcie się załamało, że nielicznym pod dowództwem Andrzeja „Morro” udało się przebić przez Ogród Saski, ale ogromna większość albo poległa, albo musiała wrócić na Stare Miasto. Wróciłem z wędrówki nieprzytomny, na noszach, tak samo na noszach wróciła „Joanna”. Nie widziałem jej więcej, ponieważ późnym popołudniem 31 sierpnia wprowadziłem grupę do kanału. Pamiętam, jak przyszedłem do gmachu róg Długiej i placu Krasińskich – dzisiaj jest tam tablica pamiątkowa na budynku – spoza budynku widziałem wejście do kanału. Wejście do kanału były chronione wałem z ułożonych worków z piaskiem, bo od strony szpitala Jana Bożego Niemcy ostrzeliwali plac Krasińskich. Ostrzeliwali również miejsce wejścia do kanału. Zrozumiałe w tej sytuacji położyłem się na brzuchu, podczołgałem się pod właz, studzienkę kanałową. Nigdy nie zapomnę widoku człowieka na dole, trzy może cztery metry niżej. Stał człowiek w czarnym eleganckim garniturze i czarnym sztywnym cylindrze. To w warunkach Powstania musiało mi utkwić na zawsze w pamięci, co to było? Domyślam się, że był to człowiek ze szpitala Jana Bożego, chyba psychicznie chory, w takim ubraniu wszedł do kanału. W jakim celu? Zapytałem go z góry: „Panie, co pan tam robi?” „Chcę wchodzić do kanału, ale wysoka woda”. „To musisz się pan odsunąć bo wprowadzam rannych”. Ranni przed wejściem do kanału musieli oddawać broń. Mnie się udało broń, krótki pistolet „Smith Weston”, kaliber dziewięć milimetrów, zachować pod paskiem na brzuchu. Wszyscy inni karabiny musieli zostawiać, pistolety maszynowe. Weszliśmy do kanału.
Kiedy nie udało się poprowadzenie „Joanny” wierzchem ze Starego Miasta na Śródmieście, wróciliśmy oboje na noszach do szpitala, potem zapadła decyzja doktora „Broma” o wyprowadzeniu grupy sześćdziesięciu trzech rannych, którzy o własnych siłach mogli pokonać kanałową wędrówkę. Tu przerwałem, żeby nie zapomnieć o losach „Joanny”. „Joanna” została w szpitalu, niestety nie nadawała się do wędrówki kanałem. Zginęła śmiercią straszną, bo 2 września nastąpiło ponowne bombardowanie szpitala przez lotników niemieckich. Bomby zawaliły szpital do reszty. Joanna przeżywała tragedię w piwnicy, ponieważ z sąsiedniego – z jej pokojem, piwnicą – pomieszczenia czuła ogień, czuła dym i wiemy od tych, którzy przeżyli, że wyczołgiwała się z pokoju, z pomieszczenia, do innych pomieszczeń, gdzie ogień nie groził. W momencie kiedy była połową ciała na progu dwóch pomieszczeń zawaliła się na nią ściana, że część dolna została w części, która spłonęła, a cześć górna była ocalona, za ścianą, tak jak ją ekshumowano po wojnie. Połowa ciała spalona, połowa żywa. Jak to wspomnę, jak to pamiętam, przecież pomagałem jej przechodzić, to musi to boleć strasznie.
W każdym razie szczęśliwie wszedłem do kanału. Mieliśmy zakaz używania jakichkolwiek świeczek, lampek, latarek. Była to ciemna wędrówka, oczywiście żadnych głośnych rozmów. Wchodziliśmy do wody, ponad kolana były spływy kanałowe, co kanałami pod miastem płynie, to nie potrzebuję mówić – było tam wszystko. Tak prowadziłem. Kanał na niektórych odcinkach miał wysokości metr trzydzieści, ale były odcinki, gdzie dziewięćdziesiąt centymetrów wysoki kanał, musiał mnie ukryć – metr osiemdziesiąt dziewięć wysokiego. Czyli metr musiałem się skracać. Przyjaciele mogą sobie wyobrazić, że wędrówka moja była na kolanach prawie albo częścią ciała na piętach. Oczywiście przy okazji maczanie się w całym kanale. Jeżeli chodzi o maczanie się w kanale, to miałem przygodę, bardzo nieprzyjemną dla mnie. Mianowicie któryś z poprzedników moich idących kanałem, rzucił koc zwinięty w rulon, który nosi się przez ramię na korpusie ciała. Przeszkadzał mu rulon koca, rzucił go w zupę, w spływy. Nogami wszedłem w zwinięty rulon koca. Jak długi wyciągnąłem się w zapachowych kanałach. Dzisiaj nie umiałbym opowiedzieć, jak wtedy strasznie pachniało. Ale zadanie podjąłem, trzeba było prowadzić. Tragedią dla mnie było wysłuchiwanie poza moimi plecami jęków, strasznych jęków, chorych, którzy odważyli się wejść do kanału z ciężkimi ranami. W trudnych [miejscach] – dziewięćdziesiąt centymetrów wysokim kanale – cierpieli i jęczeli, po prostu były bardzo nieprzyjemne jęki. Żyje dziewczyna, która wędrówkę kanałową pod moim dowództwem przeżyła. Ona mówi o ciężko rannych w szpitalu, ale zrozumiałe, że ludzie się chcieli ratować, chcieli żyć. Wędrujemy, w pewnym momencie natrafiamy na rozchodzenie się kanału. Zrozumiałem, bo wszedłem na murek. Oczywiście dotykaniem ścian zacząłem sprawdzać przyczyny rozwidlenia się kanału w prawo, w lewo. Wyraźnie czuję, że w prawo jest jeden kanał, w lewo drugi. Dzisiaj wiem, że w lewo szło się ku Wiśle do wysokiego kanału, a w prawo była nasza wędrówka do Wareckiej. Tutaj kłopot, w który kanał wchodzić, w lewo czy w prawo. Bardzo dotykałem, na rozwidleniu był murek. Na murku cegła i pod cegłą wyczuwałem kawałeczek papieru, karton. Co to za karton? Musi człowiek myślący się zastanowić, co pod cegłą. Cegłę podnoszę: karton. Z idąca za mną Marysią, sanitariuszką, która opiekowała się mną w szpitaliku na Mławskiej, a więc była mi znajoma… Mało, umiem się do tego też przyznać, że to była jedyna dziewczyna w Powstaniu, którą całowałem, już jako ranny, z tą dziewczyną prowadziłem grupę. Ona zdrowa, cała, do opatrunków, do pomocy medycznej, a ja dowódca. Zastanawiamy się z Marysią: „Marysiu, co robić? Co to za kartka?”. Nie widzimy się. Co jest na kartce? „Wiesz co, »Świst«, zdejmuj kurtkę”. Miałem panterkę do okrycia, mundurową. Mówi: „Zdejmuj panterkę i latarką musisz to oświecić, musisz się panterką przykryć i zaświecić, co jest na kartce. A na kartce: iść w prawo. W ten sposób trafiliśmy we właściwym kierunku i maszerowaliśmy. Wędrówka trwała około czterech godzin. Po jakimś czasie jest skręt do studzienki wyjściowej na powierzchnię, na ziemię. Ze studzienki pada snop światła – nie bogaty, wyraźny, ale półmrok. Wchodzę do studzienki najpierw troszeczkę w prawo, potem w górę. Widzę, że jest wyjście z kanału, bo są pręty wyjściowe na ścianie i pokrywa kanału, klapa, jak mówiliśmy, leżąca na poprzek na górze, niepokrywająca wejścia do kanału. Człowieka to zainteresowało. Co to jest, gdzie to jest? Trzeba wejść. Wlazłem po prętach na górę, przez szpary pod pokrywą obserwuję domy. Wtedy nie umiałem się domyśleć albo skonstatować, gdzie jesteśmy. Widziałem budynki z szybami w oknach, czego nie było na Starym Mieście. Na Starym Mieście nie było całego okna, wszystko było rozwalone, zbombardowane, a tu dzisiaj wyraźnie pamiętam, że były okna z szybami a więc miejsce, w którym nie ma walk. Tak musiałem skonstatować wtedy. Myśląc, co tu zrobić, wchodzę na dół do kanałku. „Marysia, podaj po linii do tyłu przez kolumnę wiadomość, żeby do przodu przyszedł dobry znawca Warszawy, żeby znawca wszedł na studzienkę i zobaczył, gdzie jesteśmy, jak znawca to będzie wiedział”. Pamiętam, że wtedy ranni straszne rzeczy przeżywali, przecież w dziewięćdziesięciocentymetrowym kanale wymijanie przez człowieka rannych to było straszne. Ludzie przeklinali, straszne słownictwo tam słyszałem – tak człowieka częstowano. Przyszedł. Pamiętam, że miał na sobie bluzę strażaka, mundur strażaka, miał na głowie hełm aluminiowy strażacki, galowy hełm strażaka. To mnie trochę zaskoczyło, że facet w hełmie wszedł do kanału. Szukałem ran – nie moja sprawa, wszedł. Mówię: „Kolega zna dobrze Warszawę?”. – „Tak, każdy odcinek”. – „To wejdź na górę i przez otwory pod pokrywą sprawdź”. Wszedł, patrzy i mówi: „Jesteśmy gdzieś przy pałacu Staszica”. To pamiętam z „Biuletynów”, że Staszica było w naszych rękach. „W sąsiedztwie pomnika Kopernika”. Jak tu, to znaczy, że jesteśmy na miejscu. To znaczy, że koniec wędrówki. Włażę z powrotem studzienką. Żeby to stwierdzić do reszty, muszę klapę całkowicie otworzyć. Na głowie miałem berecik, beret zwinąłem w poduszeczkę, tutaj miałem odłamek, musiałem [uważać], żeby nie ruszać rany, i pokrywę, jak mogę, tak do góry [podnoszę]. Ciężka cholernie był pokrywa. Zobaczyłem, ulica Królewska ku placowi marszałka Piłsudskiego, ku Grobowi Nieznanego Żołnierza, a po prawej stronie, przy „domu bez kantów”, który stoi Królewska róg Krakowskiego, za domem, już na placu marszałka widzę pojazdy mechaniczne, niemieckie samochody, widzę czołg niemiecki i dużo Niemców kręcących się. Wiadomo, że musiałem w tej sytuacji struchleć. Spadam strażakowi na łeb okryty hełmem. Jakie słownictwo mnie tam spotkało, co tam usłyszałem, nie muszę powtarzać, łatwo się domyśleć.
Pierwsza myśl moja, jak najszybciej [odsunąć się] sprzed wejścia, studzienki wymykać. Już przecież wiedzieliśmy: na Mokotowie Niemcy lali beczki benzyny do kanałów i rzucali zapalone knoty, ludzie płonęli w piwnicach w benzynie. Myślę sobie: „Jeżeli coś takiego tu ma nastąpić, to nie daj Boże”. Ale nie nastąpiło, Niemcy widocznie ruchu klapy nie zauważyli, widocznie albo na pewno. Dotarliśmy do następnej wyraźniej studzienki oświetlonej, światło dzienne, wyraźny słup światła. Nauczony przykrym przejściem poprzednim nie wychodzę do studzienki, nie pokazuję się. Cisza, w kanale wszyscy stanęli, nie ma wędrówki, ciągnięcia nóg. Cichutko, a z góry, z wierzchu, z ziemi szepty: „Zapytaj, może Starówka” – dziewczyna, dziewczęcy głos. Jak takie słowa usłyszałem, to wiadomo, jak ryknąłem: „To Starówka!”. – „Wychodźcie, jesteście u celu”. Wychodzimy, osiągając już wyjście na świeże powietrze, powietrzem uderzony spadam ponownie, ale już przy Marysi, na szczęście Marysi nie trącam. Wyciągają mnie z kanału na pasach, zawiązali mnie pod pachę, wyciągnęli na wierzch, ułożyli na chodniku już na ulicy Wareckiej. Prosiłem, żeby mnie posadzono przy ścianie, chciałem zobaczyć, jak wychodzą ranni. Wychodzili, pożal się Boże, skrwawieni, zboleli, strasznie pachnący, śmierdzący.

Wtedy jedna z dziewcząt, które nas przyjmowały, podeszła do mnie, mówi: „Proszę pana, a znał pan może pseudonim »Marek«?”. „Marek” był u nas żołnierzem w plutonie „Sad” w 2. kompanii „Rudy”. O ile pamiętam, nazywał się Zuchowicz. „Jestem jego narzeczoną”. […] Marek przeżył, ale w szpitalu, nie wchodził do kanału. Doczekała się go w czasie Powstania, gdzieś na Śródmieściu go spotkała. Kiedy wszyscy wyszliśmy, ułożono mnie na noszach, [byłem] zmęczony, skrwawiony. Wędrówka do Alei Jerozolimskich, przejście dołem wykopanym w poprzek Jerozolimskich, dojście na ulicę Wspólną, Wspólna 25 to było. Tutaj lekarze dokonali przeglądu wszystkich nas, którzy przeszli.
Trafiłem do szpitala powstańczego na ulicę Hożą 16. Jak dziś pamiętam, leżałem w przyjemnej sali na pierwszym piętrze, rannych było pięciu, może sześciu. Do niektórych rannych przychodziły rodziny odwiedzający, przynosili smakołyki. Nigdy nie zapomnę wizyty, w którymś dniu kolejnym, jest to dzień 31 sierpnia, 1 września, dwóch pań matka z córką. Przyszły chyba odwiedzić znajomka. Przeważnie leżeliśmy, milcząc, cierpiąc. Jak dwie panie wchodziły, to mnie się wygłupiło w gardle i powiedziałem: „Znowu nie do mnie”. Wtedy dziewczyna, młodsza z pań, podeszła do mnie i mówi: „Właśnie przyszłam do pana. Właśnie dla pana przyniosłam”. Przyniosła mi paczkę papierosów. „Nie palę, jestem harcerzem”. Próbowałem nie przyjmować. „Jeżeli pan nie pali, to kolegów pan poczęstuje, proszę”. Ucałowałem rączkę, co z papierosami zrobiłem dalej, nie pamiętam.
Leżałem w szpitalu do dnia 3 września. 3 września odwiedzili mnie koledzy z mojej kompanii „Rudy”, którym udało się szczęśliwie przejść wierzchem przez Ogród Saski pod dowództwem Andrzeja „Morro”. Chłopcy w szpitalu dowiedzieli się widocznie, gdzie „Świst” leży. Siadło przy mnie dwóch kolegów: Wojtek Markowski, „Sęp”, mój amunicyjny przyszedł, drugiego nie pamiętam. „Sęp” okazał się moim dobrym kolegą, który poradził mi dobrze w szpitalu, mówi: „»Świście«, Franiu…”. Ukrywam się pod nazwiskiem Franciszek Brożek. Dokumenty mam fałszywe – mogę je okazać – z prawdziwymi danymi po zmarłym żołnierzu, Franciszek Brożek. Jedyny błąd, urodzony w 1921, a dokumenty mam z 1915 roku, więc musiałem udawać faceta sześć lat starszego. Wojtek Markowski mówi: „Franiu, radzę ci, wracaj do nas, my jesteśmy w kupie, wszyscy przygotowani do dalszych walk. Strzelać nie możesz, bo masz gips, rękę w temblaku, ale chodź z nami. Widzisz, obserwujesz, będziesz obserwatorem na stanowiskach. Nie strzelasz, ale przydasz się na linii”. Wojtek do mnie przemówił, trzeba jednak wychodzić. Przekonał mnie do reszty stwierdzeniem, informacją, że 2 września nad szpital na Starym Mieście przyleciała nowa eskadra Niemców i szpital zbombardowała. W czasie bombardowania zginęła nasza „Joanna”, zginęła Marysia Więckowska, siostra naszego kolegi, który mieszka od wojny w Stanach Zjednoczonych. To mnie przekonało. Jak widziałem zrujnowany budynek i mnie w piwnicach szpitala na Starym Mieście, myślę sobie: „Pod ruinami zginąć to marnie, wolę iść na linię”.

  • Gdzie się państwo wtedy udali?


Ze szpitala wyszliśmy do budynku w Alejach Ujazdowskich, gdzie dzisiaj jest Ambasada Bułgarska, i tam czekaliśmy na dalsze rozkazy. Nastąpiły one w nocy. Przeszliśmy oddziałem do placu Trzech Krzyży. Z placu Trzech Krzyży ulicą Książęcą, przekopem, doszliśmy do szpitala róg Rozbrat i Czerniakowskiej. Tu, w szpitalu, podzielono naszą grupę na jednostki walczące tu i ówdzie. Trafiłem do grupy, która miała bronić pozycji przy ulicy Rozbrat w pobliżu Górnośląskiej, naprzeciw budynku sejmu – pamiętam to jak dziś z dalszych moich przeżyć i walk na Czerniakowie. O odcinku od ulicy Rozbrat do ocalenia nad Wisłą opowiem dodatkowo. Tutaj jeszcze chciałem wspomnieć, że w szpitalu na ulicy Hożej leżał ze mną mój kolega, wielki przyjaciel w czasie okupacji, a bohater akcji po Arsenałem, Janek Rodowicz pseudonim „Anoda”. Był to zastępca dowódcy plutonu „Felek”, w którym pełniłem służbę. Janek był ciężko ranny 9 sierpnia, w czasie walk na ulicy Spokojnej jeszcze na Woli.
W swoich dotychczasowych wspomnieniach nie powiedziałem o poranieniu, muszę to teraz uzupełnić. Janek odwiedził mnie na moim stanowisku bojowym, na drugim piętrze budynku szkoły, przy oknie wychodzącym na cmentarz stary Powązkowski. Miałem worki ustawione na parapecie, dla strzelnicy karabinu maszynowego, obserwowałem cały cmentarz, ruchy Niemców na cmentarzu. Gdzie się udało, to pukałem. Na stanowisku bojowym odwiedził mnie „Anoda”. Przyszedł pogadać, zapytać, jak się czuję, obejrzeć moje stanowisko bojowe. Kiedy skończył ze mną dłuższą rozmowę, schodził z drugiego piętra na dół, żeby na półpiętrze skręcić (zakrętami było to zejście). W momencie kiedy zszedł na półpiętro, między drugim a pierwszym piętrem do zakrętu, w oknie został zauważony przez niemieckiego strzelca wyborowego na cmentarzu naszym, katolickim. Padł strzał, który, pamiętam, słyszałem, ale bardziej wyraźnie pamiętam ogromny huk padającego na schodach ciała Janka. Janek trafiony w lewe płuco zwalił się na schody, krwawił strasznie. Położyłem się na schodach u mnie na stanowisku i w dole zobaczyłem wystające zza zakrętu schodów jego nogi. Oczywiście zczołgałem się na dół, wyciągnąłem jego ciało w bezpieczniejsze miejsce, narobiłem krzyku, nasze dziewczyny przybiegły, Janka opatrzyły, zniosły na dół. Tam trafił na nosze i wędrówką trafił najpierw do szpitala Jana Bożego przy ulicy Bonifraterskiej, potem przeniesiony został na ulicę Miodową i z Miodowej kanałami dostał się do Śródmieścia. W Śródmieściu tak samo jak ja zrezygnował z leczenia i poszedł na linię walki. Na Czerniakowie był po raz czwarty bardzo ciężko ranny w budynku Wilanowska 1. Co z nim przeżywałem na Czerniakowie, opowiem w następnym odcinku mojego wspomnienia. Tu w zasadzie widziałbym wszystko, co przeżyłem przez dwadzieścia dni, osiemnaście dni, walk na Starym Mieście do momentu znalezienia się w szpitalu ulica Hoża 16.

  • Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?

 

W czasie walk na Woli było znośnie, jedliśmy jako tako, były zupki, byliśmy dobrze karmieni, było jeszcze normalne życie. Walka, ciężkie warunki bojowe, ale jedliśmy normalnie. Gorzej było na Starówce, gdzie często zmienialiśmy posterunki, miejsca walk. Tutaj już były kłopoty z surowcem dla zupek. Pamiętam, że dziewczyny zdobywały kaszę w zdobytej Wytwórni Papierów Wartościowych. Na Starym Mieście głównie jadaliśmy kaszę gryczaną i jęczmienną na wodzie, soloną bez mięsa – zajadało się. Bardzo dobrze było w Śródmieściu w szpitalu, do którego przyniosły mnie dwie dziewczyny.
Tu mi się przypomniał fragment, jak trafiałem już do szpitala przyniesiony na noszach przez chłopaków, dziewczyny przejęły mnie pod swoją opiekę. Pierwsza rzecz, umyć faceta, który wyszedł z kanału. Wniosły mnie do łazienki, krępowałem się, prosiłem, żeby wyszły. „Nie, my tutaj musimy obmyć kolegę całkowicie”. Kiedy się tak przy nich rozbierałem, oczywiście z odwróconą częścią ciała, w pewnym momencie jedna z dziewczyn: „Kolega, kolega tak strasznie śmierdzi, co to jest?” Mówię: „Leżałem w zupkach kanałowych”. Możecie sobie wyobrazić, jak się przewróciłem w „zupie”, w kanale, leżałem jak długi w spływach i przez koszulę, przez kołnierz do korpusu wpływało, do końca życia nie zapomnę. Nie zapomnę też między koszulą a ciałem ślizgających się twardniejących odpływów. Było i tak.
W szpitalu byliśmy bardzo dobrze karmieni w Śródmieściu. Na Czerniakowie było bardzo źle. Z uwagi na to, że nasze stanowiska były niedostępne, lekko dostępne przez nasze dziewczyny, które przynosiły od czasu do czasu jedzonko. Nigdy nie zapomnę, na którymś stanowisku przy Rozbrat albo przy Cecylii Śniegockiej, jak w nocy leżąc, odpoczywając w oknie na posterunku, wyczułem nosem zgłodniałego smaczny zapach. Tak pięknie mięsem pachniało, że postanowiłem mięso znaleźć. Zszedłem na dół na podwórze. Kiedy już byłem przy wyjściu na podwórze betonowe, zrozumiałem, że jestem bliski mięska. Okazuje się, że była to konserwa zrzucona przez radzieckich lotników z kukuruźnika, bez spadochronu, bez ochrony. Puszka kilogramowa jak rąbnęła w betonowe podwórze, to zrobiła się miazga, która dawała piękny zapach, która ze skorupki, z blachy, została pięknie wyjedzona przez zgłodniałego „Śwista”. Takie było nasze życie codzienne.

 

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?


U nas w oddziale było sympatycznie i ciepło. Myślę, że zawdzięczamy to głównie naszym kontaktom z dowódcami. Nasz dowódca „Kuba” był bardzo fajny chłopak, dla mnie osobiście jeszcze lepszym był Janek „Anoda”. Szczególnie ciepłe były nasze dziewczyny, których naszych stałych mieliśmy sześć. Całą szóstkę poznałem w lesie w czasie trzymiesięcznego pobytu przed Powstaniem, więc w warunkach leśnych. Dziewczyny chętnie udzielały pomocy, przynosiły zdobyczną czekoladę, zdobyczne papierosy, więc atmosfera była bardzo ciepła, bardzo koleżeńska. Nic dziwnego, że jak nam padli koledzy, przeżywaliśmy to bardzo boleśnie.

  • Z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania?


W czasie Powstania byłem bardzo blisko związany i zaprzyjaźniony z kolegami – byli to chłopcy mojej sekcji. W sekcji miałem czterech chłopaków ze Starej Miłosnej, dzisiaj część miasta Sulejówek. Jeżeli o tych chłopcach myślę albo wspominam, to o dwóch już mówiłem – Szczęsny zginął w Powstaniu, o nim mało wiem i Postrzałek też był ranny, gdzieś trafił. Miałem dwóch amunicyjnych, którzy dźwigali za mną amunicję. To był Jurek Zastawny pseudonim „Pręgus” i Wojtek Markowski pseudonim „Sęp”. Chyba tym chłopcom zawdzięczam, że włączyłem się w roku 1944, jeszcze wojna trwała, do życia miasta Sulejówek. A już bardzo wstąpiłem w to życie w roku 1970, kiedy przystąpiłem do pracy jako instruktor harcerski w tamtejszym hufcu ZHP imienia batalionu „Zośka”. W hufcu były szczepy i drużyny noszące imiona naszych poległych. Tam byłem instruktorem. Okres mojej pracy harcerskiej – najpiękniejszy. Prawie trzydzieści lat jeździłem samochodem do Sulejówka. Tych dwóch kolegów było dla mnie najbardziej bliskich. Niestety Jurek Zastawny zginął wcześnie, bo widziałem go 15 sierpnia i na tym koniec. Z Wojtkiem Markowskim byłem do ostatnich dni moich walk na Czerniakowie, z nim żegnałem się 17 września, kiedy odnoszono mnie nad Wisłę.
Do jego domu trafiłem w 1944 roku w grudniu, leżąc jako ranny w szpitalu u braci albertynów na Wiatracznej, przy Grochowskiej. Kiedy odzyskałem siły, kiedy już po trochu wychodziłem na ulicę o szczudłach, o lasce, ale już chodziłem, wtedy postanowiłem odwiedzić dom z myślą zahaczenia, zostania na zawsze, dom Jurka „Pręgusa”, o którego śmierci wiedziałem pod zbombardowanym szpitalem. Wtedy uzyskałem przepustkę i wojskowym samochodem pojechałem do Miłosnej. Pamiętam, przy torze, stawek, przy stawku spotkałem kobietę. Ranny, ręką na temblaku, o kiju, zapytałem, czy zna nazwisko państwa Zastawnych. „Tak, niedaleko stąd za stawkiem jest ulica Nowa Żurawka czy Stara Żurawka i na ulicy mieszkają państwo Zastawni. Zdaję się, że po lewej stronie będzie domek”. Tam poszedłem o szczudłach, o kiju. Wchodzę w uliczkę, domy drewniane. Na jednym z podwórzy uliczki widzę dziewczynkę dwanaście, trzynaście lat, jak dziś pamiętam, z warkoczykami. Dziewczynka jak zobaczyła, że idę w mundurze, w panterce – nie, miałem już mundur polski, sierżant podchorąży na ramieniu – do parkanu podbiegła, do płotu, mówi: „Proszę pana, pan jest żołnierzem?”. Mówię: „Harcerzem jestem, córeczko”. – Te słowa usłyszała matka, jaki zbieg okoliczności. „Pan był harcerzem?” – „Jestem harcerzem”. – „Mój syn też był harcerzem i poszedł na Powstanie”. Wiedziałem, że chłopaków miałem z Miłosnej z sekcji, nie znałem nazwisk, nie wiedziałem, gdzie mieszkają, ale „Pręgus” z Miłosnej, Wojtek z Miłosnej. Jak usłyszałem, jak poszedł na Powstanie: „Może mi pani powie, jak miał na imię, bo trochę imion kolegów znam”. – „Mój synek nazywał się Wojtek Markowski”. Struchlałem. To ten, który żegnał mnie przed wejściem nad Wisłę. Wtedy pani Markowska, matka zaprosiła mnie do domu, poczęstowała, wtedy rzuciłem się na żarcie. Sam prosiłem o zupę, chyba to była pomidorówka – to moja słabość życiowa. Dużo mówiłem i że też był z Sulejówka Jurek Zastawny. „Tu po drugiej stronie, kawałeczek dalej, mieszkają państwo Zastawni”. Wtedy powiedziałem: „To muszę ich też odwiedzić”. Opowiadając o Wojtku, powiedziałem, jak go żegnałem, jak został na brzegu czerniakowskim żywy. Dzisiaj wiem, że poszedł do niewoli niemieckiej, że przeżył wojnę, mieszkał na Mazurach. Ale o Jurku miałem inną wiadomość. Jak powiem to rodzicom Zastawnych? Tu pani Markowska bardzo mądrą decyzję podjęła, zaprosiła ojca Jurka do państwa Markowskich. Przyszedł pan Aleksander Zastawny, ojciec mojego amunicyjnego, któremu miałem powiedzieć, że Jurek nie żyje. Oczywiście było to niemożliwe. Zbolały, płacząc, opowiadałem, a on zrozumiał, że tego nie umiem wypowiedzieć. Po godzinie gadania zapytał: „Panie Sieradzki, wiem, że pan dużo przeżył, że pan był ranny, widzę zresztą. Niech mi pan powie dokładnie, wyraźnie, co stało się z Jurkiem”. To było straszne, z mojego ocalenia najbardziej utkwiło w moim sercu jako rzecz bolesna – ojcu miałem powiedzieć, że syn nie żyje. Odpowiedziałem trochę okrężnie: „Panie Zastawny, mogę panu tylko powiedzieć, że Jurek odznaczony był Krzyżem Walecznych, że zdobył bunkier na „Gęsiówce”, że był ranny i wiem, że został zabrany do szpitala. Później go więcej nie widziałem”. Tu pan Zastawny wstał, ucałowaliśmy się, rozpłakali. On poszedł do domu. Odwiedzałem go później już jako człowiek zdrowy, jako człowiek po więzieniu, odwiedzałem państwa Zastawnych. Oboje żegnałem na cmentarzu w Sulejówku, kiedy zmarli. Odtąd zaczęła się moja współpraca z harcerstwem w Sulejówku.

  • Jeśli chodzi o życie codzienne, jak wyglądała kwestia religii, jakie formy uczestnictwa w życiu religijnym był w czasie Powstania?

 

W czasie Powstania modliliśmy się zawsze pod przewodnictwem „Ojca Pawła”. „Ojciec Paweł” był to zakonnik jezuita urodzony w polskiej rodzinie w Westfalii, w Niemczech, która po powstaniu Polski po I wojnie światowej w 1920 roku wróciła do Wielkopolski i syn Józef stał się duchownym. On był naczelnym kapelanem w zgrupowaniu „Radosław” ze specjalną, szczególną, opieką nad Batalionem „Zośka”. Pamiętam, że jeszcze na Woli w szkole przy ulicy Okopowej byliśmy komunikowani. Uczestniczyliśmy w komunii świętej udzielanej nam przez „Ojca Pawła”. Na Starym Mieście pamiętam mszę świętą w kościele przy ulicy Długiej celebrowaną przez „Ojca Pawła”. Potem na Czerniakowie nie było warunków ani do mszy, ani do komunii świętych, ale często byliśmy odwiedzani na stanowiskach przez „Ojca Pawła”. Dzisiaj też wiem, że nasz duchowny opiekun przeżył Powstanie dzięki doskonałej znajomości języka niemieckiego. Urodził się w Niemczech. Kiedy padły walki na Czerniakowie, on w otoczeniu dziewcząt, które zebrał, udał się do Niemców, krzycząc z daleka, że mówi po niemiecku, że jest księdzem, że prosi o wysłuchanie jego postulatów. On ocalał. Innych mordowano, innego księdza na Czerniakowie powieszono na balkonie, trzydziestosześcioletniego księdza Józefa Stanka, ale „Ojciec Paweł” ocalał. Nie ocalały natomiast dziewczyny. O jednej z nich będę mówił specjalnie w czasie czerniakowskich walk. Dziewczyny zostały przepędzone do budynku Gestapo w aleję Szucha, dzisiejsza aleja 1 Armii Wojska Polskiego. Tam przeszły przesłuchania, przeszły pierwsze tortury, ponieważ na nich znaleziono niemieckie panterki, bluzki zdobyczne na Niemcach. Z alei Szucha wypędzono je do kościoła Świętego Wojciecha, na ulicę Wolską. Na Wolskiej zostały pomordowane, nie przeżyły wojny. „Ojciec Paweł” przeżył wojnę w obozie jenieckim. Po wojnie zatrzymał się w Watykanie. Nawiązaliśmy z sobą kontakt, mam od niego listy, korespondencję. On szczególnie dużo napisał mi o śmierci dziewczynki, szesnastoletniej „Krysi Zakurzonej”, której mamę poznałem. Na Czerniakowie skończyło się moje zetknięcie z kościołem, kiedy 15 września zginął Andrzej „Morro” – patrzyłem, jak go chłopcy grzebali w ziemi przy kościele Świętej Trójcy, Solec 61. Tyle z kościoła.

 

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?

 

Jak pamiętam Niemców? Niemców zapamiętałem szczególnie jako ludzi na Starym Mieście. Poza tym w czasie walk, kiedy tylko byłem na posterunku bojowym, widziałem w nich wrogów, nie zastanawiałem się, że to człowiek, rąbałem. Tak jak udało mi się ustalić po wojnie, pomogłem „usnąć” trzydziestu sześciu jegomościom w mundurach niemieckich. To było moim celem walki. Po to miałem wroga, żeby do niego strzelać, niszczyć. Natomiast wspominam inaczej Niemców wermachtowców. Pierwszego przyprowadziłem z obozu jenieckiego na ulicę Okopową, kiedy mechanik pan Łuniewski doprowadził do użytku zdobyty przez nas na Okopowej czołg, kiedy czołg miał mieć polską załogę, a dwóch naszych chłopców nie wiedziało, jak strzelać z działa w czołgu. Wtedy zapadła decyzja, ponieważ znam język niemiecki, żeby sprowadzić jednego z załogi niemieckiej, żeby chłopaków czegoś tam nauczył, wyjaśnił. Przyprowadziłem Niemca, był posłuszny, był podporządkowany, trochę był zdziwiony, że mówię dobrze po niemiecku. W czasie walk na Woli dostaliśmy do niewoli dwóch jeńców niemieckich: jeden to był Francuz z Alzacji i walczył z nami do śmierci na Starym Mieście, a drugi, który sobie obrał pseudonim „Kaszub”, pochodził właśnie z Kaszub. „Kaszub” jeszcze na Woli uciekł do Niemców i prawdopodobnie Niemcom pokazywał poznane polskie posterunki. Tych Niemców poza jednym wspominam raczej ciepło, bo przyszedł dobry instruktor do czołgu. Innych brałem do niewoli i trafiali do niewoli wermachtowcy. Esesmani, gestapowcy spotykali się z najgorszym, co mogło nastąpić, na to zasługiwali.
Natomiast ciepłe wspomnienie. Jak leżałem w szpitalu na Starym Mieście przy Miodowej, doświadczyłem, że jedna z izb w piwnicach zburzonego szpitala jest zajęta przez jeńców niemieckich. Było ich sześciu. Z Niemcami jako ranny z rannymi dużo rozmawiałem, rozpatrywaliśmy walkę. „Po co wam to było, po co wleźliście do naszego kraju?” Oni oczywiście jako ranni, niewolnicy, rozmawiali ze mną raczej po ludzku, nie wrogowie. Niemcy byli karmieni czekoladą i papierosami przez „Śwista” – sam nie paliłem, ale papierosy dla nich zbierałem. Jak dostali ode mnie trzy, cztery tabliczki, to byli wniebowzięci. Z tymi Niemcami rozmawiałem jak z Niemcami, jak z ludźmi. Ci ludzie, jak było bombardowanie szpitala 2 września, jak hordy „ukraińców” wpadały w ruiny szpitala i mordowali naszych rannych, to uratowali poniektórych.

Takim poniektórym rannym uratowanym był „Marek” Zuchowicz, narzeczony dziewczyny, która mnie z kanałów witała. „Marek” Zuchowicz przeżył wojnę, był doktorem medycyny w Łodzi, zmarł, nie żyje. Ale tenże Marek przez rannych Niemców został uratowany. O tym często wspominał, o tym dużo mówił. Jak zdobywałem ciężki karabin maszynowy, chyba mówiłem o tym w czasie walk na Woli, to „Marek” Zuchowicz był na trzecim piętrze budynku, na punkcie obserwacyjnym, gdzie z trzeciego piętra widział ruchy Niemców. Nam leżącym między grobami na cmentarzu żydowskim meldował: „Uwaga! Uwaga! Niemcy całom kupom idą od cmentarza ewangelickiego”. Nigdy nie zapomnę: „całom kupom”. Tyle z moimi spotykanymi Niemcami.

Warszawa, 29 marca i 9 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński

Kontynuacja nagrania zarejestrowana 30 marca 2007 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama.

  • Będziemy rozmawiać o pana latach powojennych. Jak doszło do pana aresztowania przez UB?


Kiedy kończyło się dla mnie Powstanie Warszawskie, a nastąpiło to po trzecim poranieniu i kontuzji na Czerniakowie przy ulicy Wilanowskiej 7 (było to 15 września 1944 roku), trafiłem do polowego szpitalika powstańczego w piwnicach przy ulicy Wilanowskiej 1, gdzie zapadła decyzja, że będę przepływał przez Wisłę. Zabrali mnie żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, 3 Dywizji imienia Romualda Traugutta, którzy wylądowali u nas dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Ci chłopcy wzięli mnie z noszy czy może z jakiegoś worka, bo to było w piwnicy, i na drzwiach wyjętych z zawiasów zanieśli mnie nad Wisłę na piasek. Zsunęli mnie z drzwi z poleceniem: „Czekaj, kolego, na łódkę”. Okazuje się, że 3 Dywizja lądowała u nas pontonami co pewien odcinek czasu. W drugą stronę, na Saską Kępę, pontony i łodzie wracały puste. Taką właśnie łodzią, pontonem, zostałem przewieziony na Pragę. Na Saskiej Kępie prosiłem, żebym chwileczkę poleżał nad wodą, bo spodziewam się następnej łodzi z moim kolegą z Batalionu „Zośka” Jankiem Rodowiczem pseudonim Anoda. On leżał ze mną w szpitaliku, w piwnicy, był przygotowany do transportu, a zatem chciałem być razem z nim. Niestety nie byłem, ponieważ on był ciężko ranny i trafił do szpitala w Otwocku. Ja natomiast zostałem przeniesiony – przeniesiony – do szpitala polowego, wojskowego na ulicę Terespolską.
Przed Powstaniem mieszkałem na Grochowie przy placu Szembeka. Od Terespolskiej do placu Szembeka daleko. Tym bardziej że tam mieszkał mój wujek, brat mamy, z żoną i z chłopcem, więc chciałem bliżej nich znaleźć się w szpitalu. Taki szpital wynaleziono przy ulicy Wiatracznej, w stojącym dzisiaj budynku braci zakonników albertynów. Rzeczywiście tam mnie przeniesiono. Tam zostałem poddany leczeniu. W czasie walk na Starym Mieście, na stadionie Polonii 22 sierpnia dostałem pięć odłamków z działka przeciwpancernego. Trzy nasz lekarz batalionowy zaraz mi wyjął, ale pod skórą na głowie i w prawym przedramieniu odłamki zostały. Tych odłamków również w szpitalu albertynów mi nie wyjmowano. Po prostu byłem leczony, przywracany moim siłom normalnym. Jak tam poleżałem chyba ze dwa miesiące, zachciało mi się czekoladki, oranżadki, a pieniążków nie było. Przedsięwziąłem wyprawę do Garwolina, samochodem, na stojaka… [przerwane nagranie – red.]
Poczekałem nad Wisłą na Saskiej Kępie. Rzeczywiście Janka też przywieziono, trafił do Otwocka, ja na Terespolską, potem do braci albertynów. Marzyłem, żeby być bliżej wujka, u którego po ucieczce z Niemiec w czerwcu 1942 roku przez trzy dni nocowałem, udawałem niemowę, starając się o fałszywe dokumenty, żeby sąsiedzi nie wiedzieli, kto zjawił się w mieszkaniu pana Strzeszyńskiego. Oczywiście, po Powstaniu, będąc rannym, w bandażach, o lasce, marzyłem o tym, żeby się tam dostać. Dostałem się, ale niestety mieszkanie wujostwa było puste. Okazuje się, że Niemcy w czasie Powstania całą rodzinę wywlekli. Później dowiedziałem się, że wujek był w Niemczech na robotach, natomiast ciocia Helenka z synkiem Zygmusiem popędzona została przez Niemców do kopania okopów przy domu Schichta na warszawskiej stronie, nad Wisłą. Tam artyleryjski pocisk zabił oboje. Oczywiście przeżywałem to wszystko już grubo później po Powstaniu, po wojnie, [najpierw] tylko wiedziałem, że wywiezieni do Niemiec.
No, zachciało mi się czekoladki, zachciało mi się ciasteczka. Udałem się do Garwolina, żeby pohandlować tytoniem, tabaką, jak to się wtedy nazywało. W Warszawie palacze byli, a brakowało tytoniu, więc przywoziłem tytoń z rynku w Garwolinie, gdzie odbywały się targi. W czasie kolejnej, chyba trzeciej, wyprawy podeszło do mnie trzech Sowietów, żołnierzy Armii Czerwonej, karabiny gotowe do strzału, ruki wwierch. Dostałem się do niewoli. Zamknięto mnie do obozu przejściowego przy ulicy Browarnej w Lublinie, gdzie stanąłem wobec propozycji: albo wojsko, albo nie wiadomo co. Między nami już wiedzieliśmy, co przeżywają żołnierze Armii Krajowej, już wiedzieliśmy o Katyniu, mogliśmy się spodziewać tego na własnym odcinku życia.

  • Czy NKWD podało jakiś powód aresztowania pana?


Aresztowali mnie jako młodego człowieka, ale już się ukrywałem, już się nie przyznawałem do Powstania. W szpitalu albertynów na Pradze zakonnicy ostrzegli mnie. Schowałem mój mundurek powstańczy i zakupiłem mundur warszawskiego tramwajarza, okrągłą czapkę z syrenką na czole. Jako handlującego tramwajarza sprzątnęli mnie w Garwolinie. I cały czas: „Ty taki młody, a nie jesteś w wojsku?”. – „Przecież mówiłem, wyrwałem się”. Na Browarnej stanąłem wobec dylematu, czy pozwolić na wywózkę, czy iść do wojska. Zdecydowałem się pójść do Ludowego Wojska Polskiego.
Trafiłem do Przemyśla jako strzelec, niemający nic wspólnego z wojskiem, nie przyznawałem się. Chociaż przydział do 9. kompanii był dla mnie przyjazny i przychylny: trafiłem do kompanii, która składała się z chłopców z Wileńszczyzny, z Wołynia, z Podlasia, a więc Polacy i w większości po cichu przyznawali się do Armii Krajowej. Ja się nie przyznawałem. Przecież miałem dwa Krzyże Walecznych, przecież byłem podporucznikiem, ale lepiej się nie przyznawać. Tak mi się udawało przetrwać w tej szkole, ukrywać, nie przyznając się do niczego. Miałem przykre przeżycie, które ostrzegło mnie. Mianowicie po jakimś czasie zostałem mianowany przez sowieckiego kapitana, dowódcę kompanii, szefem 9. kompanii elewów, przyszłych oficerów saperów. W nocy kiedyś obudzono mnie: „Szefie, gdzie śpi podchorąży Mikulski?”. Pokazałem. Zabrali go i więcej o nim nie słyszałem ani koledzy z Podlasia nie mówili. Pochodził spod Lublina. Dowiedziałem się, że był żołnierzem Armii Krajowej, a więc wiadomo, co się z nim stało. Tym bardziej ukrywałem się.
Moja kompania była przez przemyślan bardzo lubiana, chłopcy pięknie śpiewali, okazywali na mieście wielką przyjaźń, [mieli] dobre stosunki z ludźmi. I jako taki zostałem w jednej kawiarni Przemyśla poznany przez panią. Wiem, że była podporucznikiem, w mundurze, miała na imię Izabela. Pani Izunia zapytała, czy może zająć miejsce przy moim stoliku. „Proszę bardzo”. Okazuje się, że była to pracowniczka administracyjna naszej szkoły oficerskiej. To znowu mnie ostrzegło, czy to nie jest śledzenie powstańca, żołnierza AK. Z dalszych spotkań jednak wynikało, że jest to duszyczka przyjazna, bo pochodząca z Warszawy, z Saskiej Kępy. To dziewczę, Iza, chyba w marcu 1945 roku, przy jakiejś kawie wręcz ostrzegła mnie: „Panie Stasiu, musi pan uważać, bo coraz częściej zjawiają się w administracji szkoły oficerowie radzieccy, którzy dopytują, kto to jest szef 9. kompanii, co on tu robi, skąd się wziął”. Wszyscy odpowiadali: „Tramwajarz, roboczy”. Przed Wielkanocą 1945 roku, w końcu marca, Izunia ostrzegła mnie wręcz, że to może się skończyć dla mnie wywózką. Poradziła mi, żebym porozumiał się z moim podchorążym, Rysiem Tomaszewskim, moim wielkim przyjacielem, żyjącym dzisiaj w Gdańsku. Z nim zacząłem się przyjaźnić, nie wiedząc o jego zamiarach. Tuż przed Wielkanocą Rysio zapytał mnie, czy chciałbym dołączyć do grupy żołnierzy, która pryska do lasu, opuszcza wojsko. „Marzenie. Idę”. W ten sposób około czterdziestu ludzi znalazło się z bronią w lasach w okolicach Lubaczowa, gdzie chroniliśmy polską ludność przed większością mieszkańców, przed Ukraińcami. Mam jedno nieprzyjemne wspomnienie z sąsiedzkich stosunków z Ukraińcami. Ich organizacja, Ukraińska Powstańcza Armia, UPA, napadła posterunek milicji we wsi Krowica koło Lubaczowa. Myśmy ten posterunek wyzwalali, przyszliśmy z lasu. Nigdy w życiu nie zapomnę dziewczynki, dwanaście, trzynaście lat, nabitej brzuszkiem na słupek parkanu, którego ostro zakończony koniec wychodził przez plecy. Tak umierało polskie dziecko. Coś nieprzyjaznego w mojej duszy i sercu pozostało.
Tuż przed czerwcem przybywa do nas do Lubaczowa, do wsi, gdzie jestem dowódcą kompanii ochronnej, adiutant dowódcy obwodu Lubaczów, pan porucznik „Lech”. Mieszkał w plebani u księdza proboszcza. Zostałem z nim skontaktowany jako dowódca kompanii. Od tegoż porucznika „Lecha” w czerwcu dowiedziałem się, że w styczniu ostatni dowódca Armii Krajowej, generał „Niedźwiadek” rozwiązał Armię Krajową. Zrozumiałem, że nie jestem już żołnierzem, skoro nie ma armii. Pozwoliłem sobie zadać pytanie: „Panie poruczniku, czy w takim razie mogę czuć się zwolniony z szeregów walczących akowców?”. – „Tak”. – „Czy wolno mi opuścić Lubaczowskie i wrócić do Warszawy?” – „Oczywiście”.

  • Dlaczego pan podjął taką decyzję?


Dlatego że Ukraina, nieciekawa służba, pętanie się po wioskach, po stodołach, bronienie posterunków milicji – to nie było przyjemne. Myśmy bronili milicji, bo wiadomo, że to Polacy. Dlatego postanowiłem, że jednak Warszawa. [Zastanawiałem się], kto przeżył z moich chłopaków, „Anoda” dostał się do Otwocka, co się z nim dzieje i tak dalej. Dzisiaj między wierszami mogę wrzucić, że z Batalionu „Zośka” przeżyło nas dwustu pięćdziesięciu trzech. Żyje nas pięćdziesięciu trzech. Po wojnie zmarło dwustu żołnierzy Batalionu „Zośka”. Mówię to na wytłumaczenie, dlaczego ciągnęło mnie do Warszawy.
Przyjechałem oczywiście z przygodami. Przygoda przytrafiła mi się w Krakowie. Rolnik z Łukawca pod sianem na furmance przewiózł mnie ze wsi do Jarosławia przez lasy, w których byli Ukraińcy. Bogu dziękować, że przejechałem. W Jarosławiu dostałem się do pociągu do Krakowa, przyjechałem do Płaszowa. Z Płaszowa na Dworzec Centralny szedłem pierwszy raz w życiu. Nie wiedziałem, szukałem [drogi]. Gdzieś, na którejś ulicy zaczepiło mnie trzech sowieckich żołnierzy: Ruki wwierch! Jestem w mundurze, mam w kieszeni fałszywą legitymację milicjanta. Ale nie to ich interesowało. Miałem na piersiach ładny pistolet maszynowy produkcji niemieckiej. Wyraźnie ich spojrzenia na ten pistolet wskazywały, że chcą mnie tej broni pozbawić. Zrozumiałem to. Już ciemno się robiło, był półmrok. Na szczęście po drugiej stronie ulicy przechodziła jakaś pani. „Proszę pani, niech pani chwileczkę poczeka. Panowie skończą kontrolę, chciałbym z panią przejść kawałek Krakowem”. – „Proszę”. Weszła do bramy. To zmobilizowało facetów: Wy wolnyj. Poszedłem do tej kobiety, poprosiłem o przejście na krakowski Dworzec Centralny. Doprowadziła mnie. W ten sposób znalazłem się w Warszawie w połowie czerwca 1945 roku.
Przypadek sprawia, że w czasie mojej wędrówki po Mokotowie, spotykam kolegę z batalionu, cudem ocalonego, „Halicza”, Henryka Kończykowskiego. „Heniu, cześć!” Przywitanie serdeczne, witaliśmy się jak bracia. Mówię: „Czy przeżyło nas trochę?”. – „Trochę nas jest, ale jeszcze nie wszyscy się pokazali, jeszcze się ukrywają, jeszcze są w szpitalach”. – „Powiedz mi najpierw, czy żyje Janek »Anoda«?” – „Żyje. Mieszka w Warszawie, róg Alei Niepodległości i Wawelskiej”, podał numer mieszkania. Poszedłem przede wszystkim jako do mojego zastępcy w Powstaniu Warszawskim, jako mojego wielkiego przyjaciela i jako człowieka, który w konspiracji w czasie wojny robił ze mnie człowieka: popędził do nauki – zrobiłem maturę, popędził do podchorążówki – skończyłem podchorążówkę, i w czasie trzech miesięcy pobytu w lesie w okolicach Wyszkowa przed Powstaniem Warszawskim na ćwiczeniach okazał się moim wielkim kolegą, przyjacielem ponad wszystko. Okazałem moją chęć walki, może nieładnie powiem, odwagę i męstwo – to wszystko Jankowi odpowiadało. A więc były podstawy, żeby się z Jankiem zobaczyć. Poszedłem do mieszkania. Jego nie było, był gdzieś na mieście. Przyjęła mnie mama, pani Zofia Rodowiczowa, siostra generała Bortnowskiego, a więc wielka rodzina. Tato Janka, pan Kazimierz Rodowicz, był profesorem na politechnice. Trafiłem do kochanego domu. W ten sposób zbliżyłem się do tak zwanej drugiej konspiracji, nie walczącej z nowym ustrojem czy z Armią Czerwoną, a starającej się samoobronić przed nieszczęściami. Było nas kilkunastu. Mieliśmy polskie mundury, ukrywaliśmy się w Puszczy Kampinoskiej. Od czasu do czasu przyjeżdżaliśmy do Warszawy.
Raz nawet byliśmy w Łodzi, gdzie spotkała nas nieszczęśliwa chwila. Włączam to jako przeżycie bolesne. Mianowicie przejeżdżaliśmy ulicą poprzeczną przez linię tramwajową. Po lewej stronie tramwaj się zatrzymał na przystanku. Tu nieprzepisowo sowiecki ciężarowy [samochód] po lewej stronie mija tramwaj, nie czeka aż ruszy, pędzi, a my samochodem osobowym prowadzonym przez Janka Rodowicza, przejeżdżamy obok tramwaju na drugą stronę ulicy. Ten ciężarowy nam przywalił, poharatał Jankowi rany postrzelone w Powstaniu. Wyskoczyłem z samochodu, zatrzymałem jakiś przygodny samochód. Okazuje się, że jechał nim polski pułkownik. Ładnie się zameldowałem, przeprosiłem, pan pułkownik odstąpił samochód, Janka zawieziono do szpitala w Łodzi. Na drugi dzień rano odwiedzamy Janka po noclegu gdzieś na przygodnym strychu, Janek mówi: „Słuchajcie, wybierajcie mnie szybko z tego szpitala, bo się sprawa rypła”. Mówię: „Co się stało?”. – „Rano przyszedł lekarz z obstawą i zapytali: »Jak się Rogoziński czuje?« – »Panie doktorze, nazywam się Rodowicz«”. Zapomniał, że ma fałszywe nazwisko Rogoziński i draka. Uciekać. Wtedy wykradliśmy Janka, wywieźliśmy do Kampinosu.
Jeżeli chodzi o Kampinos, jeszcze jeden obrazek tego typu, aby słuchających zorientować, że Polska to jest Polska, że Polacy to nie tylko wolontariusze. Z Puszczy Kampinoskiej kiedyś zawitaliśmy do wsi Czosnów na kolacyjkę. Chcieliśmy sobie coś zjeść. Gospodarz, rolnik, bardzo przyjemnie, gościnnie przygotował kolację. Obok niego znalazło się trzech sąsiadów, sięgali po kielichy. My oczywiście odmawialiśmy, nie piliśmy. Jeden z tych rolników troszeczkę baczniej mi się przyglądał. Ja miałem specjalnie zadanie, mianowicie Janek mówi: „Słuchaj, ty udajesz politruka, mądrzysz się za Armią Czerwoną”. W czasie tej pijatyki udawałem politruka, trochę widziałem w wojsku, wiedziałem jak. Po skończonej pijatyce ulokowano nas na strychu. Janek leżał przy wejściu, przy schodach. Po północy ktoś budzi Janka: „Panie poruczniku, gdzie ten skurwysyn komunista śpi?” Szukali „Śwista”. Janek musiał rypnąć sprawę, że nie jesteśmy żadną armią. Musieliśmy natychmiast w nocy opuszczać tę gospodę i wróciliśmy do Kampinosu. Nasza robota polegała na tym, żeby się ukrywać przed napadem, przed aresztowaniem.
Może jedną rzecz przebroiliśmy. Mianowicie w kwietniu, w maju UB aresztowało naszego dowódcę zgrupowania w czasie Powstania Warszawskiego, pana pułkownika „Radosława”, Jana Mazurkiewicza. Nasz dowódca, który aktualnie w urnie w Kanadzie czeka na powrót do ojczyzny, Henio Kozłowski, „Kmita”, w porozumieniu z władzami podjął decyzję, że muszą nam „Radosława” zwolnić. Ale za co? Jak? Musimy wziąć zakładnika, jakąś ważną osobistość sowiecką. Był to pan pułkownik ambasady rosyjskiej, którego mieliśmy zamiar porwać na szosie z Iwicznej do Warszawy, na ulicy Powsińskiej. Moje zadanie wtedy polegało na tym, że po porwaniu pana pułkownika miałem nakryć jego głowę workiem, żeby nie widział, gdzie jedzie. To miał być zakładnik za pułkownika „Radosława”. Dzisiaj określam to jako szczęśliwy dla nas zbieg okoliczności, że sowiecki kierowca samochodu był sprytny, widząc, że nasz samochód staje w poprzek ulicy Powsińskiej, potrafił po prawej stronie, po torach kolejki wąskotorowej do Piaseczna, prysnąć i uciekł nam z panem pułkownikiem. Dobrze, że się to nam nie udało, bo dzisiaj sobie wyobrażam, jakie byłyby następstwa porwania, w okolicy, na Powsińskiej albo i w całej Warszawie. To było jedyne nasze przewinienie w drugiej konspiracji, nieudane.

  • Na jakiej to mniej więcej było wysokości Powsińskiej?


To mogło być zaraz za Czerniakowem, za Bernardynowem, niedaleko od Warszawy. To były niezabudowane tereny. Pamiętam świeże żytko, w którym leżałem i czekałem z workiem. Nie doczekałem się.

W końcu czerwca, lipca i początku sierpnia nasz dowódca w więzieniu dochodzi do porozumienia z władzami i następuje tak zwana akcja ujawniania się żołnierzy Armii Krajowej. Ci, którzy się ujawnią, zerwą z konspiracją, mają wolne życie, możliwość życia i darowanie wszystkiego, co przed ujawnieniem mieli na sumieniu. Czyli worek zostanie mi darowany, jeżeli się ujawnię. Janek „Anoda” zaprowadził naszą sporą grupę do komisji likwidacyjnej obszaru centralnego Armii Krajowej, która mieściła się w Banku Gospodarstwa Krajowego na Nowym Świecie róg Alej Jerozolimskich. Pamiętam, że zanieśliśmy walizkę z pistoletami, bronią i się ujawniliśmy. Wierzyłem bardzo, że zaczynam nowe życie. Zresztą widziałem, że chłopcy też – do nauki się rwali, niektórzy zaczęli myśleć o małżeństwie.
Ja natomiast zostałem zatrudniony w tej komisji jako szef kancelarii. Pracowałem rok czasu, od września 1945 roku do sierpnia 1946 roku. Coś zaczęło mi świtać w głowie, że to ujawnienie jest troszeczkę nieprawdziwe. Wyrzucono nas z banku do jakiegoś mieszkanka przy Alei 3 Maja, niżej mostu Poniatowskiego, na Powiślu, gdzie urządzona była nasza komisja, trwały ujawnienia i gdzie, moim zdaniem, nastąpiło pierwsze nieszczęście. Przyjechali trzema samochodami półciężarowymi panowie z UB, wszystkie nasze akta załadowali do worków, nas, urzędników załadowali do samochodów i wywieźli na ulicę Koszykową 6, gdzie mieściło się Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Ten budynek dzisiaj stoi. Rano nas tam zawieźli, późnym wieczorem, bez żadnych rozmów, bez żadnych pokwitowań, zwolnili do domów. Zrozumiałem to jako ostrzeżenie przed lojalnością władzy ludowej.
Rozpocząłem studia. Studiowałem na Szkole Głównej Handlowej przy Rakowieckiej. Znalazłem dobrą pracę jako kierownik Wydziału Sprawozdawczości Finansowej w Dyrekcji Centralnej Państwowych Zakładów i Warsztatów Samochodowych w Alei Niepodległości 161, obok domu [numer] 159, w którym Niemcy porwali Janka Bytnara „Rudego”. Tam pracowałem i 13 stycznia, kiedy o trzeciej skończyłem pracę, przechodziłem na drugi róg ulicy Rakowieckiej, szedłem na wykłady, zatrzymali mnie trzej panowie w cywilnych ubraniach. Przy czym wtedy już chodziłem z zapasem mydła, szczoteczką do zębów, ręcznikiem, ponieważ już wcześniej, parę dni wstecz przed zatrzymaniem, zaraz po świętach, dowiedziałem się od naszej dziewczyny Marysi Matuszewskiej, o aresztowaniu Janka Rodowicza w Wigilię Bożego Narodzenia 1948 roku. Myśmy dowiedzieli się, że Janek Rodowicz, nasz dowódca, został aresztowany. Moje dzisiejsze spojrzenie: dom spokojny, rodzice, którzy przeżywają stratę starszego syna w Powstaniu Warszawskim, mama przygotowuje opłatek, czekają na gwiazdkę na niebie, mają się dzielić opłatkiem, a tu wieczorem przychodzą panowie i zabierają Janka. Zabierają, mimo próśb matki. Czy tak bardzo trzeba było na te święta, na dwa, trzy dni człowieka zamykać? Nie mógł się jeszcze podzielić opłatkiem z rodzicami? Taki moment musiał już we mnie dużo budować. Stąd moje przyrządy do golenia, do mycia zębów. Właśnie oni, ci panowie [powiedzieli]: „Pan Sieradzki będzie łaskaw z nami do samochodu”. Wszedłem. W tym czasie mieszkałem w Zielonce. „Gdzie pan mieszka?” – „W Zielonce”. – „Jedziemy do pana do mieszkania, musimy panu zrobić rewizję mieszkania”. Tymczasem nie Zielonka, tylko Koszykowa. Samochód wjechał na podwórze. Tu spotykam się pierwszy raz z gestem „przyjaźni”: „Wysiadaj, ty bandyto!”. Ja grzecznie: „Przepraszam, to nie Zielonka”. – „Wysiadaj, nie mądrzyj się, bo w mordę!” To znaczy, że nastąpiły ślady Janka „Anody”. 13 stycznia 1949 roku. Cały ten dzień, całą noc przeleżałem na podłodze w pustym pokoju. 14 stycznia zostałem przewieziony do więzienia na ulicę Rakowiecką.
Tutaj z miejsca poddany zostałem śledztwu, które trwało od stycznia 1949 roku do stycznia 1950 roku. W lutym 1950 roku stanąłem przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie. Sprawa odbywała się w celi więziennej, za kratkami. Przy biurku siedział pan pułkownik Widaj (dzisiaj żyjący „bohater”, który ma dobrą emeryturkę), dwóch żołnierzy ławników i pan prokurator. Widzę, że nic mi tutaj nie pomoże. Przez ten rok cały czas byłem przekonany, że wyjdę do domu, bo nic złego mi nie udowodniono, jeżeli to przypadek z pułkownikiem, ale przecież się ujawniłem, miałam prawo wierzyć, że jestem ujawniony, a więc lojalny.

  • Jak wyglądały przesłuchania przez ten rok? Co panu zarzucali?


Zarzucano przynależność do nielegalnej organizacji, której celem było obalenie siłą Polski Ludowej. Wszystko zmierzało do tego, żeby udowodnić, że jestem członkiem takiej nielegalnej organizacji. Oczywiście do niczego się nie przyznawałem, bo po ujawnieniu naprawdę miałem czyste sumienie. Wziąłem się za naukę, miałem dziewuszkę, myślałem o ślubie, wziąłem się za studia, a tymczasem zamykają.

  • Pan był cały czas na Rakowieckiej?


Cały czas przez rok siedziałem na Rakowieckiej.

  • I jak to było…


Już mówię. Śledztwo. Pan porucznik Tomporski (żyje, widziałem go w sądzie) przeprowadzał ze mną rozmowy wstępne. Potrafiłem pisać sześć, siedem razy swoje życiorysy. Sądzili, że w życiorysie będą jakieś zmiany w wyrażeniu tego czy innego odcinka życia, że to będzie powód do zaczepienia. Pisałem zawsze jednakowo. Po tych rozmowach, przesłuchaniach zaczęło się śledztwo trochę gorsze. Mianowicie potrafili trzymać mnie stojącego pod ścianą, tenże Tomporski potrafił mnie lać w gębę, kopać po nogach, deptać mi po paznokciach. Obydwa duże paznokcie mam narośnięte nowe, stare były potłuczone. W tym pokoiku byłem sadzany na taborecie, który stał do góry nogami, tak żeby nóżka „uprzyjemniała” mi wlot do odbytnicy… Krwotoki, krew… W celi operacja odbytnicy porwanej tym krzesełkiem, leżałem w szpitalu na Rakowieckiej. Dostałem w gębę tak, że mi wyleciały cztery zęby. Dentysta szpitalny, więzienny – podczas wyciągania korzeni straciłem przytomność. Wszystko to wpływało na załamanie mnie.
Byłem często sadzany do karca. To było pomieszczenie takie jak buda dla psa, w której człowiek [mieścił się] na kolanach, na plecach. To było nieogrzewane, marzło się. Często byłem trzymany w celi więziennej na drugim piętrze pawilonu X, która pozbawiona była okna. Mrozy, styczeń, luty, a ja przy tym oknie na stojąco, nago, tylko w kalesonach, wymrożony, pilnowany przez okienko, przez judasza. Przeżywałem śledztwo strasznie. Miałem ciężkie śledztwo.
Miałem też jedną przygodę. Mianowicie zamknęli mnie do mrożonego karca, do którego przed wsadzeniem mnie któryś z oficerów przesłuchujących wstawił talerzyk z klopsikami, żeby zamrozić na noc, bo na drugi dzień chciał sobie zjeść. Do takiego bunkra trafiłem i ja. No, chyba nie uwierzycie, że ja te klopsiki zostawiłem. Wszystkie klopsiki zostały skonsumowane – najpierw obwąchane, potem posmakowane językiem, potem wszystkie zjedzone. Za to dostałem straszne lanie. Na drugi dzień rano przyszli po klopsy, a tu klopsów nie ma, tylko siedzi człowiek, więzień. Dostałem wtedy potężne lanie od pana kapitana Duszy. Dusza – pamiętam. Panów Duszę i Tomporskiego będę wspominał zawsze jako nieprzyjemnych, niedobrych.
Pana Tomporskiego spotkałem kiedyś po wojnie w kinie Moskwa. Pamiętam, że siedzieliśmy w górnym rzędzie przed ekranem. Siedziałem po jednej stronie, po drugiej stronie siedział Bodzio Deczkowski, nasz kolega z „Zośki”, a w środku, między nami siedział pan Tomporski. Ja go nie poznałem, Bogdan go poznał. Bogdan do mnie zwrócił się: „Poznałeś tego pana?”. – „Nie”. – „To pan Tomporski, który nas lał w śledztwie”. Przyjrzałem się, no tak, on. Pan Tomporski opuścił kino, filmu nie oglądał, nie wiem dlaczego, przecież myśmy mu wlać nie chcieli. Taka przygoda.

  • Słowem się nie odezwał?


Nie. Udawał, że to nie on. Uciekł po prostu.

  • A kapitan Dusza…


Przeżył wojnę i po wojnie miał sprawę. Był szefem grupy śledczych, która nas przesłuchiwała, wszystkich „zośkowców”.

  • Mówił pan, że on pana zbił za klopsiki.


Dostałem lanie za te klopsiki.

  • Paskiem, pałką? Czym pana bił?


Kijem, łańcuchem lali. Najczęściej dostawałem lanie łańcuchem. Łańcuch owijał się wokół i zaciskał brzuch, bardzo bolał. W każdym razie rok mnie męczyli, po roku.

  • Chciałabym jeszcze wrócić do okoliczności pobytu w celi. W celi był pan sam?


Mieszkałem w dużej celi. Cela jedenasta na oddziale pierwszym B. Mogło być nas w tej celi trzydziestu wobec ośmiu, dziewięciu miejsc – trzydziestu przesłuchiwanych, różnych więźniów. Z naszej grupy siedziałem z dwoma chłopcami. Z Batalionu „Zośka” siedział Stasio Lechmirowicz, pseudonim Czart, który z tej celi wcześniej przy mnie był zabierany na sprawę sądową. Został skazany na piętnaście lat. Kochana, piękna postać. Wyrokowany piętnaście lat, a cały czas wmawiał mi, że: „Staszek, tobie nie udowodnią, idziesz do domu”. Prawdę mówiąc, cały czas wierzyłem, że będę zwolniony. Wierzyłem. Drugi kolega, z którym się dzisiaj spotykam (wczoraj był na pogrzebie naszego kolegi, ze sztandarem), to Józio Powroźnik, chłopak z Batalionu „Miotła”. Razem siedzieliśmy, też fajny chłopak.
Dzisiaj muszę powiedzieć, że wśród tych trzydziestu dwóch więźniów nie wyczuwałem między nami kapusia. Nie wyczuwałem. Nawet śpiąc przy ścianie, przez ścianę guziczkiem, Morse’em porozumiewałem się z dziewczyną z drugiej celi, która też przeżyła wojnę, wyrok. Moja żona, też była więźniarka, tylko w innym terenie, poznała tę dziewczynę Halinkę, z którą rozmawiałem.

  • Jak było trzydziestu więźniów w celi, gdzie było tylko osiem, dziewięć łóżek, to były wymiany?


Łóżka stały, ja spałem na podłodze między łóżkami. Z łóżka był ściany siennik ze słomą i ja na tej słomie. Nie, leżeliśmy na podłodze. Sienniki były ułożone na łóżkach, mogło ich stać dziesięć podwójnych, czyli dwadzieścia osób mogło spać, a reszta spała na podłodze.

  • Czy oprócz akowców, powstańców w tej celi byli inni więźniowie?


Różni ludzie. Siedział na przykład kapitan Tadeusz Gałka z Krakowa za WiN, Wolność i [Niezawisłość], siedziało dwóch młodych mężczyzn z Osuchowa pod Mszczonowem. Był dom straży pożarnej, w którym na Boże Narodzenie 1948 roku urządzono opłatek, jakaś muzyczka była. Czyniono to na pierwszym piętrze, po schodach wchodziło się na górę. Pech chciał albo los chciał, że pod wejściem schodami na górę na pierwsze piętro na parterze leżały jakieś śmieci, które rano się zapaliły i schody zaczęły się palić. Ludzie na górze mieli tylko okna do wyskakiwania. Oczywiście trochę chłopców się uratowało. Ci, którzy się uratowali, zostali osądzeni jako podpalający sabotażyści. Pamiętam, że jeden z chłopców, młody, siedział razem ze mną, dużo z nim rozmawiałem, przygotowywałem go do życia, zupełnie niewinny, przypadkowo tam był. Lali go, bili. W rezultacie zwolnili i jego, i jego nauczyciela, który też z nami siedział. Siedziałem z nimi pół roku. W tej celi siedziałem rok, całe śledztwo tam przechodziłem.
Jak szedłem z krwawiącym odbytem do szpitala, brał mnie funkcjonariusz i przed drzwiami celi do dziewcząt po sąsiedzku kazał mi się rozebrać do naga. Domyślałem się, że w tych drzwiach może być jakaś szpara, jakaś dziureczka od klucza, że dziewczyny mogą podglądać, jak się rozbieram. Kręciłem się. Strażnik: „Czego się tak chowasz? Jak cię kopnę!”, i tak dalej. Pamiętam go. Po wojnie widziałem go na ulicy.

  • Pamięta pan jego nazwisko?


Nie pamiętam. Wtedy się ubrałem, przeszedłem do szpitala, poleżałem, zakleili mi te rany. Do celi już wtedy nie wróciłem. Zostałem wywieziony do UB wojewódzkiego na ulicę Cyryla i Metodego na Pradze, przy ulicy Targowej i Zygmuntowskiej. Na górze, w pokoju odbyłem pięć, sześć rozmów z oficerami, którzy nie byli dla mnie złośliwi, nie bili. Z rozmów wynikało, że nie ma wobec mnie zarzutów, ale w czasie ostatniej: „To jednak żeście broili. Po cholerę wam był ten pułkownik?”. Wiedziałem, że za pułkownika trzeba będzie siedzieć. On między innymi był w elemencie aktu oskarżenia.
W lutym 1950 roku stanąłem przed sadem w tej celi, pozbawiony wolności na dziesięć lat. Krótko po rozprawie samochodami wywieziono nas na Warszawę Zachodnią, tam do pociągów towarowych. Przewieziono nas do Wronek. Przyjechaliśmy w nocy. Pamiętam, że nocą z dworca przechodziliśmy do więzienia. Po wejściu duży plac, pawilon I po prawej stronie, po lewej III, przed nami II. Przed II pawilonem kancelarie więzienia z naczelnikami, oficerami. Na tym podwórzu nas wszystkich rozebrano do naga. Nie wolno nam się było ubierać. Po zbadaniu wszystkich – bardzo szczegółowa rewizja, nawet zaglądali do odbytu, czy czegoś nie mamy – pędzono nas do gmachu drugiego pawilonu na parterze. Jak wpadłem do tego pawilonu, trzy piętra, drzwi przy drzwiach, dużo było cel (jest to więzienie). Trzeba było biec przez cały pawilon do określonej celi, nie pamiętam, do której. Biegłem nago, niosąc na rękach swoje manele, ubrania. Po bokach między celami albo we wnękach drzwi stali klawisze, funkcjonariusze, którzy kluczykami albo kijami popędzali nas. Człowiek biegł bity, co parę kroków dostawałem po plecach. Wpadłem wreszcie do celi. Było nas sześciu. Potem przerzucono mnie na I pawilon. I tak siedziałem do grudnia 1952 roku.

  • Jak wyglądał zwykły dzień więźnia?


Nudy na pudy. Brak gazety, nic nie przeczytasz, raz na pół roku widzenie z mamą, żarcie marne, sedes na miejscu, w celi. W celi, w której przed wojną komunistka Róża Luksemburg siedziała w luksusach sama jedna, nas teraz siedziało sześciu, a i jedenastu też. Marne życie było. Oczywiście klawisze byli przeróżni. Na przykład był taki Henryk Stróżyński, którego zapamiętałem i o którym [powiem] trochę więcej, jeżeli nie zapomnę. Proszę przypomnieć mi w stosownej części.
Miałem też przygodę w tych celach. Chłopcy zrobili mnie celowym celi: „Staszek, jesteś równiacha, krzyczysz, meldujesz, bądź komendantem celi”. Nie, przepraszam, [właściwie] celowym celi, nie było komendantów w więzieniu. Jak się drzwi otwierały, to myśmy pryskali pod okno za pryczę. Stała jedna prycza dla jednego, a reszta, dziesięciu albo pięciu na podłodze. Pryskaliśmy pod okno, [ustawialiśmy się] w szeregu, wtedy prężyłem się: „Obywatelu oddziałowy, więzień karny Sieradzki Stanisław melduje cela numer, stan sześciu, wszyscy obecni”. „Spocznijcie i nie mądrzyjcie”. Dobra. Kiedyś przy takim meldowaniu „więzień karny Stanisław Sieradzki” na twarzy oddziałowego zauważyłem zmianę – chciałby mnie zjeść. „Powtórzcie!” Myślę sobie: „Co? Źle zameldowałem? Tak ładnie…” Drugi raz wyraźnie, ładnie. „Powtórzcie nazwisko!” – „Sieradzki Stanisław”. – „Skąd jesteście?” – „Z Warszawy”. – „Gdzie urodzony?” – „Na Pomorzu, w Działdowie”. Tego Stróżyńskiego, on był taki ludzki, pogadał przez drzwi, pytam: „Panie oddziałowy, był tu taki z wąsikami, czarny, kazał mi się trzy razy meldować, »Sieradzki Stanisław«, wyraźnie mi się przyglądał. Nie może pan powiedzieć, panie oddziałowy, co to było?”. – „To był wasz krewny”. Mówię: „Jak to, krewny? We Wronkach krewny? Strażnik?”. Okazuje się, że [to był] syn brata mojego ojca, mieszkający pod Jarocinem, pod Miłosławiem – miał syna, który poszedł na strażnika. Strażnik kuzyn, brat stryjeczny pilnował brata.

  • Pomógł panu?


Więcej się nie pokazywał, więcej go nie widziałem. Widocznie jakoś wymógł, że nie obsługiwał tego oddziału, tego rzędu cel. Nie pokazywał się. Po wyjściu z więzienia ustaliłem, kto to był. Dotarłem do stryjka. Mieszkał w Miłosławiu, [teraz] nie żyje. „Stryjku, w więzieniu taki czarny z wąsikami, był podobno twoim synem”. – „A tak, siedział, siedział był”. Trochę żeśmy pogadali. Ale po wojnie też nie widziałem pana Sieradzkiego.

  • Ale zdarzało się jednak, że niektórzy, tak jak ten strażnik Stróżyński, że niektórzy byli bardziej…


O nim troszeczkę później, bo ciekawe rzeczy opowiem. […] No, siedzę do grudnia 1952 roku, stycznia 1953 roku, przyjeżdżają po mnie mundurowi. Ubieram się, moje ubranie ładują do worka, jestem w pasiakach więźnia. Targają mnie z więzienia na dworzec, pociąg osobowy, wsiadam do pociągu, z Wronek przez Poznań gdzieś do Konina, nie wiem, gdzie jadę. Pilnuje mnie trzech milicjantów. Mam z tej podróży jedno nieprzyjemne wspomnienie. Przy oknie siedziała kobieta, czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Ja siedziałem przy drzwiach przy wejściu. Oczywiście cały czas patrzę, gdzie jesteśmy. Dworca nigdzie nie widzę, nie zauważam tablicy. „Proszę pani, jaka to była stacja?” – „Z więźniem, bandytą nie rozmawiam”, powiedziała mi polska kobieta w pociągu, niech ją cholera ściśnie. Okazuje się, że przyjechaliśmy do Rzeszowa, gdzie osadzony zostałem w więzieniu śledczym na zamku rzeszowskim. Przechodziłem śledztwo na temat: „dezercja z wojska Lubaczów”. Okazuje się, że moich kilku kolegów, Rysio Tomaszewski i inni, zostało odnalezionych, aresztowanych. Przeszli śledztwo. Ja tylko przyjechałem powiedzieć: „Tak, byłem”. Wszystko już o mnie wiedzieli. Śledztwo miałem spokojne.

  • Już pana nie torturowali, nie bili?


Nie. Oni zadawali pytania, tylko potwierdzałem. […]

  • Kto pana przesłuchiwał?


Oficerowie śledczy.

  • Pamięta pan ich nazwiska?


Nie. W każdym razie po śledztwie w sierpniu 1953 roku jestem chory, mam zapalenie korzonków, nie ruszam się, leżę w szpitalu. Wyznaczona rozprawa. Na noszach niosą mnie z sali więziennej zamku do sali sądowej na rozprawę. O rozprawie zawiadomiłem moją mamę. Dziecko z Wrześni, strajkujące dziecko – dostała od Niemców po pazurkach, że nie chce mówić po niemiecku. Matkę miałem kochaną. Jeżeli byłem coś znaczący w życiu, to mama mnie wychowała. Mamę zawiadomiłem o tym procesie, nie przypuszczając, że z Działdowa matczysko przyjedzie na moją sprawę do Rzeszowa. Normalna sprawa, matka widzi mnie na noszach, na łóżku… Żałowałem, że mamę zawołałem niepotrzebnie… Rozprawa trwała parę dni. Kapitan, przewodniczący sądu, ja odpowiadałem z noszy. Następuje dzień ogłoszenia wyroku. Wiem, z czego mnie oskarżyli: głównie dezercja i działania w lasach zaliczyli do działań przeciw Polsce Ludowej. Wiem, że mam oskarżenie z dekretu z października z sierpnia 1944 roku, który mówił o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w czasie budowy Polski Ludowej. „Szczególnie niebezpiecznych”. Co tu szczególnie niebezpiecznego? Pamiętam, że wtedy leżąc na łóżku, cały czas patrzyłem na mamę. Mama ocierała łzy. Mama słyszała czytanie wyroku. Jak sędzia czytał: „Skazuje się oskarżonego Stanisława Sieradzkiego na karę śmierci…”, patrzyłem na matkę i płakałem. Widziałem matkę, jak posypana mąką, siwiutka na poczekaniu. Słyszała, jak syn dostaje karę śmierci. To musiało boleć. Starsza matka, kochana matka… Wiedziałem, że w międzyczasie była amnestia z 1947 roku i chłopcy w celi mnie do tego przygotowali. Rzeczywiście, za chwilę czyta: „Powstała amnestia 1947 roku zamienia karę śmierci na wyrok piętnastu lat pozbawienia wolności”. Z piętnachą wróciłem z powrotem do Wronek. Kontynuacja nagrania zarejestrowana 10 kwietnia 2007 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama.

Po skazaniu mnie przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Rzeszowie na długoletni pobyt w więzieniu, wróciłem z powrotem do Wronek w 1953 roku. Jadąc wtedy do Wronek, nie przypuszczałem, że wypadnie mi tam przebywać jeszcze trzy lata. Ale musiałem. Oczywiście przebywanie w więzieniu to już nie śledztwo, tylko niewygody, głód, narażanie życia i zdrowia na kłopoty. Z tymi wszystkimi zagrożeniami zetknąłem się we Wronkach.

  • Mógłby pan bliżej to opisać. Panował głód?


Głodu nie było, jeżeli otrzymywało się paczki albo miało się parę złotych na więziennym koncie, żeby pójść do więziennej kantyny i coś dokupić do zjedzenia. Niestety byłem w Warszawie samotny. Mama w Działdowie nie dysponowała majątkiem, tak że nie miałem w zasadzie przekazów pieniężnych do więzienia. Było raz nawet tak, że z moich zasobów kasowych przekazałem jakąś kwotę pieniężną na zakup tapczanu mojej siostrze, która wyszył za mąż. Był to mój prezent, chociaż byłem po czterech latach pobytu w więzieniu. Taka była moja braterska rola. W samym więzieniu – nie narzekam, nie zostałem nigdy zakapowany, nigdy współwięzień nie doniósł na mnie czegoś niedobrego.

  • Zdarzały się takie przypadki?


Oczywiście, niejeden. Byli tacy ludzie, o których dowiedziałem się już po wyjściu, że byli kapusiami i donosili. Ja na szczęście z takim przypadkiem się nie zetknąłem, nie byłem nigdy zakapowany. Może dlatego, że byłem ostrożny, niepotrzebnie się nie wypowiadałem, trzymałem język za zębami. Jednym słowem, nie politykowałem.
W ramach siedzenia miałem jednak przyjemne zagrania ze strony służb więziennych. Nie pamiętam, czy już mówiłem o moim stryjecznym bracie. Rozpocząłem mówić na temat pana Henryka Zwierzyńskiego [wcześniej nazwisko podane: Stróżyński – przyp. red.], oddziałowego, który prowadził jakiś magazyn we Wronkach. On właśnie wywołał mnie kiedyś z celi, zaprowadził na ten magazyn. Sądziłem, że jest to początek mojej pracy w magazynie, że będę zatrudniony. Nie. Okazuje się, że tylko dzięki kontaktom przez otwarte drzwi zasłużyłem w opinii pana Henryka na zaufanie. Bo proszę posłuchać, jak to okazał. Przeszliśmy wzdłuż długich regałów z materiałami, z zapasami. Kiedy doszliśmy do końca sali, zatrzymaliśmy się i pyta: „Sieradzki, znacie Białousa?”. Nie znałem tego nazwiska. W konspiracji mój dowódca Batalionu „Zośka” nazywał się Ryszard Białous, ale myśmy go znali jako kapitana „Jerzego”. Na to pytanie mogłem odpowiedzieć tylko negatywnie: „Nie znałem”. A na to pan Zwierzyński: „A może znacie kapitana »Jerzego«?” Tu od razu domyśliłem się, o co chodzi, o kogo pyta, ale przede wszystkim przeżyłem uderzenie: „Czyżby »Jerzy« był w więzieniu, aresztowany?”. Na razie nie odpowiadałem, a on na to: „Słuchajcie, wczoraj słuchałem radia »Wolna Europa« i kapitan »Jerzy« przez radio was pozdrowił w więzieniu”. Wtedy byłem tak zaskoczony tym pozdrowieniem, że chyba nawet ukląkłbym przed Henrykiem Zwierzyńskim. Okazuje się, że był to człowiek dobry, nie zrobił nikomu krzywdy, nie uderzył kluczem, nie posadził, do bunkra nie skarał, czego dowody mam aż do dzisiaj. W latach sześćdziesiątych do nas do kraju przybył mój kuzyn ze Stanów Zjednoczonych, który miał ciocię w Szczecinie. Dysponowałem samochodem warszawa. Tenże krewny Teofil zapytał, czy moglibyśmy odwiedzić tę ciocię. „Naturalnie”. Samochód do dyspozycji, jedziemy. Jechałem chętnie do Szczecina po raz pierwszy w życiu, nie znałem tej pani, dzisiaj jesteśmy zaprzyjaźnieni. Jadąc samochodem, po minięciu Poznania postanowiłem pokazać Teofilowi więzienie we Wronkach, oczywiście nie wewnątrz, ale przynajmniej z zewnątrz, żeby popatrzył na czerwone mury, w których, jakby nie było, te osiem lat spędziłem. Podjechaliśmy na wysokie wzgórze nieopodal więzienia, ale niestety między nami i więzieniem były duże krzaki i zarośla, że więzienie mało się widziało. Wtedy przeprosiłem i pomyślałem, że musimy zjechać bliżej, pod samo więzienie. Wychodząc ze ścieżki do samochodu, spotkaliśmy jakiegoś człowieka. Zapytałem: „Proszę pana, jak dojechać w pobliże więzienia, bo tutaj za daleko?”. – „A po co panu więzienie?” – „Dlatego, że w tym więzieniu »odpoczywałem«, chciałbym zobaczyć, jak to wygląda z tej strony”. A on na to: „Po lewej stronie, za samochodem w trzecim domu mieszka strażnik z więzienia. Może chcecie go zobaczyć?”. – „Naturalnie, idę”. Na moje szczęście nie potrzebowałem dla celów rozpoznawczych wejść na teren posiadłości, bo na podwórzu zobaczyłem człowieka sprzątającego śmieci miotłą. Był to pan Zwierzyński. Momentalnie przypomniałem sobie „Wolną Europę” i śmiało wchodzę na podwórze. Odstawił miotłę: „Słucham pana”. – „Dzień dobry, panie oddziałowy”. – „Ja już nie jestem oddziałowy, jestem emeryt”. „Domyślam się”. Mówi: „Nie poznał mnie pan?” Mówię: „Pan Henryk Zwierzyński, słuchał «Wolnej Europy», zrozumiał z kim rozmawia”. Ucałowaliśmy się jak dwaj przyjaciele. Zaprosił na herbatę. Kiedy wszedłem do mieszkania, ujrzałem jego małżonkę. Klęknąłem przed nią, ucałowanie rączek, podziękowałem za dobrego męża. Byłem wtedy gościnnie przyjęty.
Po jakimś czasie odbywa się zjazd więźniów okresu stalinowskiego we Wronkach. Tych zjazdów było pięć, dwa lata temu ostatni, bo było tylko sześćdziesięciu więźniów. Na pierwszym było sześciuset. Umieramy. Już teraz wiem, że następny, szósty zjazd się nie odbędzie, można jedynie odwiedzić swoich starych znajomych. Na razie, z uwagi na stan zdrowia o wizycie we Wronkach nie marzę. Na któryś ze zjazdów pojechałem samochodem do pana Zwierzyńskiego, odwiedziłem jak dobrego, starego znajomego. Po powrocie do Warszawy postanowiłem w pamiętnikach umieścić moje wspomnienia o panu Zwierzyńskim. Wszystko to, co dotychczas opowiedziałem, co przytoczyłem. Zatytułowałem to wspomnienie „Nie tylko Badura”. W poprzednim wspomnieniu-książce któraś więźniarka, bo w pierwszych latach po wojnie kobiety tam siedziały, wspomina dobrze pana Badurę. Ja, nawiązując do tej opinii napisałem wspomnienie „Nie tylko Badura”, bo jeszcze był Zwierzyński.

  • Musimy dodać, że nawet słuchanie radia „Wolna Europa” w tamtym okresie było karane. On, jako strażnik, powiedział to do więźnia.


Skutki dla niego byłyby straszne. Z drugiej strony to dowodzi, jak wielkie miał do mnie zaufanie. Zresztą potem tego wszystkiego doświadczył, wszystko to utwierdził. Zamieścili to wspomnienie, mam tę książeczkę w domu, przysłano mi. Napisałem ciepło o jego zachowaniu [w stosunku] do mnie. Chyba na ostatnim zjeździe, dwa lata temu, próbowałem dowiedzieć się o spotkanie z panem Zwierzyńskim. Któryś z klawiszów, gorszy trochę, który podszedł do mnie w czasie zjazdu… Znał mnie jako więźnia, ale nie miał u mnie takiej dobrej opinii, pan Józef Gąszczak, który troszeczkę kluczem po żebrach człowieka dotykał. On właśnie w domu kultury, gdzie czekaliśmy na posiłek, podszedł do mnie, [zapytał], czy go znam. […] „Znam. Pan oddziałowy Gąszczak. Czy mógłbym jakoś dowiedzieć się o Henryka Zwierzyńskiego, co u niego słychać?” – „Leży na cmentarzu. Umarł”. Zrobiłem wszystko, żeby go odnaleźć. W międzyczasie dowiedziałem się od więźniów, że inni też szukają dobrego pana Olszyny, który był przewodnikiem na cały I pawilon, [składający się] z trzech trzypiętrowych skrzydeł. W każdym skrzydle na każdym piętrze [było] ze czterdzieści cel więziennych. Było ich cztery razy po czterdzieści. W każdej celi siedziało nas sześciu, wiec była masa narodu. Tenże Olszyna był przełożonym wszystkich strażników oddziałowych na tymże pawilonie. Znany był z tego, że wrzeszczał strasznie na więźniów, ale tylko wrzeszczał, żeby naczelnik wiedział, że on jest wychowawcą. Nie zrobił krzywdy, nie powiedział przykrego słowa. Okazuje się, że on także umarł i jego także inni więźniowie postanowili odszukać na cmentarzu. Kupiłem odpowiednie kwiaty, znalazłem ten grób. Rzeczywiście spoczywa na cmentarzu wronieckim nieopodal grobów więźniów pomordowanych w więzieniu. Kojarzę groby więźniów z oddziałowym, który okazał się człowiekiem.

  • Jak zachowywali się klawisze?


Pierwsza rzecz to było nieprzyjemne i bolesne przywitanie. Jak nas z pociągu przypędzono na dziedziniec więzienny przed I pawilonem, zostaliśmy wszyscy rozebrani do naga, odeszliśmy od naszych rzeczy, rzeczy były kontrolowane, i my byliśmy sprawdzani, czy czegoś nie mamy. Nawet w odbytnicy sprawdzali, czy czegoś nie wnoszę do więzienia. Nie pamiętam, żeby coś odkryli. Po tej kontroli (nie pamiętam, żeby tam coś odkryli) polecono nam wejść na I pawilon i mnie przypadła cela na parterze. Dostałem rozkaz znaleźć celę dwunastą, jak pamiętam. Wchodząc do tego długiego korytarza na parterze, zobaczyłem, po obydwu stronach prawie przy każdych drzwiach do celi stał oddziałowy, strażnik. I ci strażnicy właśnie boleśnie nas witali. Musieliśmy na nagusa biec wzdłuż korytarza tego pawilonu, na rękach nieśliśmy nasz majątek ciuchy, ubrania. Był nakaz: „Szybko, szybko! Biegiem!”. W czasie bieganiny do dwunastej celi dostałem parę uderzeń kluczem od stojących strażników. Mieli klucze do otwierania cel i potrafili dziobnąć między żebra, w żebro, bardzo boleśnie. Ale jak już wpadłem do celi dwunastej, to jakoś było. Chłopcy zresztą widzieli, więźniowie (było nas sześciu), że jestem człowiekiem innym, może wyczuli, że powstaniec warszawski, nie wiem. W każdym razie ocenili, że powinienem być celowym i ja nim byłem. Jak strażnik przyszedł, przedstawiał się, to powiedział, jak [mają] zachowywać się więźniowie. Skaczą pod okno od drzwi, celowy staje na prawym skrzydle i melduje: „Cela numer dwanaście, więzień karny Sieradzki Stanisław melduje sześciu więźniów, wszyscy obecni”. Tak było na każde otwarte drzwi. Oczywiście w pierwszych dniach otwierali, żeby człowiekowi uprzykrzyć życie. Ale jakoś się przeżyło.
W czasie pobytu w więzieniu nie przeżywałem specjalnych przykrości, takich jak poprzednio w śledztwie. Już wiedzieli o mnie wszystko, znaleźli powody dla skazania i tutaj tylko siedziałem. Więzienie przed wojną wybudowali Niemcy, Prusacy. Przed wojną w więzieniu w Polsce w takiej celi siedział jeden więzień. Pan Olszyna opowiadał mi, że taką celę miała działaczka komunistyczna Róża Luksemburg, a my w tej celi siedzieliśmy w sześciu. Oczywiście na ścianie był zawieszony tapczan, łóżko, drapak z siennikiem i z kocem, na którym pojedynczy więzień spał. Nas było sześciu, więc nie zdejmowaliśmy tego łóżka, tylko na podłodze rozkładaliśmy sześć marnych, zniszczonych, zużytych sienników i tak spaliśmy. Od czasu do czasu strażnicy robili nam niespodzianki. W nocy potrafili otwierać [drzwi], wzywać któregoś z więźniów. Wyjście po śpiących, po leżących na podłodze stanowiło dla nas problem. Jedzenie było strasznie marne. Jedliśmy przeważnie kaszę jęczmienną. Czasem zdarzało się, że dostaliśmy raz na miesiąc zupę grochową. To był przysmak, który się jadło. Dzień w dzień przez trzydzieści dni jeść miskę blaszaną kaszy jęczmiennej to było straszne. Ale trzeba było jeść, bo się chciało żyć.

  • Przynosili jedzenie do celi?


Nie. Strażnik otwierał celę, na progu dwaj więźniowie dyżurni stawiali kociołek, mieli chochelkę, my podchodziliśmy z blaszanymi miseczkami, nalewali jedną chochelkę i trzeba było sobie tę chochelkę zjeść. Po skończonym rozdaniu obiadów strażnicy szli do dalszych cel. Tak było obsługiwany cały pawilon.

  • Czy jedzenie było podawane raz dziennie?


Obiad raz. Natomiast rano przynoszono nam dwa kawałki razowego chleba, gorzką, sztuczną, niedobrą kawę. To miało nam starczyć na cały dzień. Często było tak, że po kaszy myśmy chleb wykańczali, a na kolację nie dostawało się drugiej. Żyło się bez kolacji. Ale były też sporadyczne przypadki, nie wiem kto i dlaczego tak zdziałał los, że czasem dano nam i kolację. Tak że z pobytu w więzieniu w czasie odbywania kary, pozbawienia wolności, niemile wspominam marne posiłki, niewspomagane paczkami z domu ani pieniędzmi z domu, żebym mógł sobie coś kupić. Musiałem żyć tylko z tego, co dostałem w blaszanej miseczce.

  • Z kim pan siedział w celi?


Z celi, w której siedziałem, mam do dzisiaj jednego znajomego, który mieszka w Wieliczce za Krakowem, Franciszek Oremus. Z nim spotykałem się na czterech poprzednich zjazdach więźniów – zaprzyjaźniony, ciepły chłopak. Nie kapowany i nie kapował. Mieliśmy wspólne wspomnienia, dobrze wspominaliśmy naszą celę i więźniów.

  • Pan był jedynym powstańcem?


Z Powstania byłem jedyny w tej celi. W Warszawie w czasie śledztwa miałem dwóch kolegów z Powstania. Później po wyroku kilku nas siedziało na tak zwanym ogólniaku na pierwszym piętrze, cela najpierw 29, a potem 31. Ale w takich dużych celach nie mogliśmy rozwijać naszych swobód obywatelskich, bo tutaj bywali kapusie. Pamiętam zakapowanego. Był to człowiek starszy, skazany na dożywocie, który może zbyt odważnie i otwarcie wyrażał swoje opinie. Został zakapowany. Został wyprowadzony do nieogrzewanego karca, w którym siedział w chłodzie i w którym trochę cierpiał na głód. Po miesiącu pobytu wrócił do celi i już nie miał buzi otwartej, już swoich przyjaciół czy zaufanych ludzi ostrzegał, że za dużo mówić w celi nie wolno. Ale tak jak powiedziałem, ja nie byłem w czasie tych ośmiu lat zakapowany.

  • Służba więzienna werbowała więźniów do kapowania za dodatkowe profity?


Oczywiście, oczywiście. Ja nie spotkałem się z propozycją tego typu zajęcia. Taki trafiał do specjalnej służby. Była służba spec. Jak oni się nazywali… Spec… polityczny. Był szef tych i byli tacy, którzy chodzili po celach i takich kapusiów sobie „urządzali”. Po prostu, widząc człowieka, który może być ulegliwy, wywoływał, brał do siebie do gabinetu. Najpierw strachy, najpierw groźby, chwytanie za kij, a w końcu: „Daruję ci, nie będę miał do ciebie pretensji, jeżeli będziesz nam mówił, co w celi gadacie”. I takich niestety niektórych spec wynalazł, byli kapusie. Ale jak powiadam, ja nigdy nie zostałem zakapowany.

  • W celach byli nie tylko więźniowie polityczni, ale byli też kryminalni?


We Wronkach nie.

  • Tylko polityczni?


Tylko polityczni siedzieli i tylko z ciężkimi wyrokami, najmniejszy dziesięć lat. Więźniowie kryminalni byli naszymi sąsiadami w więzieniu karnym na Rakowieckiej.

  • Czy słyszał pan o przypadkach, żeby powstańcy siedzieli z niemieckimi zbrodniarzami w jednej celi?


Były dwa przypadki, że siedzieliśmy ze zbrodniarzami we Wronkach. Na pewno siedzieliśmy ze zbrodniarzami na Rakowieckiej. Ja we Wronkach widziałem, wracając ze spaceru, w pojedynczej celi niemieckiego zbrodniarza skazanego na karę śmierci, nie pamiętam jego nazwiska. W każdym razie o nim mówiło się, że jest to zbrodniarz z Warszawy. We Wronkach nie siedzieliśmy z więźniami [niemieckimi], natomiast w Warszawie zdarzało się, że w celi więźniów przesłuchiwanych byli Niemcy, zbrodniarze. Już na celi, na ogólniaku, kiedy byłem po wyroku, a trafiłem do celi 34, był Niemiec, z którym nawet sporo rozmawiałem, jako że znam język niemiecki. Więzień Niemiec zachowywał się po ludzku, zresztą, co miał do zdziałania. Ja z kolei, jako wyznawca opinii Janka Romeckiego „Bonawentury” z jego modlitwą, ponieważ jestem wierzący, to specjalnie nie nalatywałem na zbrodniarzy niemieckich. Dostał wyrok, odbywał karę i cześć, a czy pomordował, o to nie pytałem, nie było potrzeby.

  • Pamięta pan nazwisko tego Niemca?


Nie pamiętam.

  • To był Wehrmacht, SS?


Gestapowiec.

  • Jak do niego podchodzili inni więźniowie?


Były wrogie spojrzenia, nieprzyjemne, nieprzyjazne. Ja osobiście jak nie chciałem okazywać swojego nieprzyjaznego stosunku, to po prostu nie rozmawiałem z nim. Jeżeli zauważono, że rozmawiam, to prawdopodobnie miałem jakąś potrzebę, chciałem odnowić język niemiecki, chciałem dowiedzieć się, co porabiał, będąc w gestapo, dlaczego trafił do gestapo, dlaczego się tak w Warszawie popisywał. To były ogólnoludzkie rozmowy, nie dociekliwe, śledztw nie było, nie umiałem.

  • Czy pamięta pan nazwiska klawiszy z rakowieckiej czy z Wronek?


Sieradzki, Olszyna, Gąszczak, Henryk Zwierzyński, których wymieniałem. Był Urbaniak.

  • Dobry był?


Pilnował więźniów pracujących, potrafił pędzić do pracy i kluczem popychać. Ale nie miałem z nim nic wspólnego. Widziałem go kiedyś w Warszawie, coś załatwiał urzędowo w Alejach Jerozolimskich. Szedł z drugim, którego pamiętam z twarzy jako klawisza Wronek, pokłonił mi się. Odpowiedziałem, ale nie zatrzymywałem się, ponieważ nie miałem z nim nic wspólnego. O tych, z którymi zetknąłem się, którzy okazali mi serce, przyjaźń, już powiedziałem.

  • Czy można było wychodzić na spacer? Ile czasu trwał?


Na spacer wychodziliśmy raz dziennie na dziesięć, piętnaście minut. Oczywiście chodziliśmy na spacerze miedzy pawilonami. Między więźniami [była zachowana] odległość, nie było żadnych rozmów, nie było żadnego oglądania się, człowiek szedł przed siebie dziesięć, piętnaście minut, patrząc w ziemię. Spacery były nam potrzebne tylko dla łyknięcia świeżego powietrza, nic więcej nam nie dawały.

  • Jak było ze sprawami higieny?


Był sedes na miejscu i cała szóstka używała go na miejscu, oczywiście była woda do spłukiwania. Na wodę do mycia, względnie do popijania dostaliśmy emaliowane niebieskie wiadro, które musiało starczać co najmniej na jeden dzień. Rano, kiedy wstawiali śniadanie, myśmy to wiadro wystawiali dla uzupełnienia. Do kąpieli pod prysznicami chodziliśmy raz na miesiąc. Oczywiście nie można było rozmawiać. Mieliśmy ręczniki, trzeba było się wytrzeć i wracaliśmy do celi.

  • Czy ktoś od pana z celi dostawał paczki?


Oczywiście. Jak paczka przychodziła, to obdarowany przez rodzinę paczką zapraszał sześciu, ośmiu więźniów, dzielił, częstował nas kawałkiem chleba ze szmalcem, jabłeczkiem. Jajka nie dawali. Oczywiście nie było to potężne jedzenie. Kiełbasa była krojona wzdłuż dla szukania ewentualnych ukrytych rzeczy. Ale były to smakołyki. Oczywiście nie było to ciągle, bo paczki ciągle nie przychodziły.

  • Czy siostra i mama odwiedziły pana, kiedy siedział pan w więzieniu?


W więzieniu Warszawie odwiedzin nie miałem. Siedziałem przez rok cały czas sam. W więzieniu we Wronkach dwa razy odwiedziła mnie moja mama, która niestety miała utrudnioną rozmowę ze mną. Było murowane urządzenie, dwie ściany, w których były okienka pod kratkami, do których dochodzili więźniowie, a z drugiej strony, za korytarzem było okienko dla rodzin. Dwukrotnie, wyraźnie to pamiętam, klawisz, który chodził między tymi dwoma ścianami, słuchał, co się mówi, przeszkadzał, warczał. Pamiętam, że lubił przeszkadzać mi i mamie, dlatego że mama płakała. Stał między nami, matki nie widziałem, więc co to za widzenie, co to za rozmowa. Miałem z matką dwa widzenia.

  • Dlatego że mama nie mogła przyjechać?


Mama nie przyjeżdżała ze względów wzruszeniowych. Mama była żoną kolejarza. Kolejarzyna nie zarabiał kupy [pieniędzy].

  • Ile razy w miesiącu można było mieć oficjalne widzenia?


Raz w miesiącu. Były kary, za jakieś przewinienie pozbawiali widzenia na trzy miesiące, na pół roku.

  • Jak pan wspomina święta?


Święta w więzieniu były smutne z tego względu, że nie otrzymywałem paczek. Ale z szóstki przebywającej we Wronkach w celi dwóch dostało paczki. Ta dwójka dzieliła się z nami wszystkimi. Opłatek robiliśmy sobie z krojonego chleba, prawdziwego opłatka nie było, zwyczajowo czekaliśmy na gwiazdkę na niebie, jak się pojawiła, składaliśmy sobie życzenia. Wigilie bożonarodzeniowe w więzieniu pozostawiły we mnie okropny żal. Przypominam sobie, kojarzę z moją ostatnią Wigilią na wolności w grudniu 1948 roku. Gwiazdkę zorganizował Janek „Anoda”, których wszystkich zaprosił do siebie do mieszkania na Lwowskiej. Jego mama, pani Rodowiczowa przygotowała potrawy, śpiewaliśmy kolędy, nie przypuszczając 17, 18 grudnia, że jest to nasza ostatnia wolnościowa Gwiazdka. W Wigilię, 24 [grudnia] Janek został jako pierwszy aresztowany, potem szli następni, 1, 3 stycznia, ja trafiłem do celi 13 stycznia.

  • Myśli pan, że popełnił samobójstwo?


Nie wierzę. Mogę przypuszczać, ale tego nie powiem, żeby nie robić krzywdy duchowi Janka. Jestem przekonany, że nie popełnił samobójstwa. Jeżeli potrafili napisać do ojca w trzy miesiące po śmierci, że w czasie prowadzenia na śledztwo wyskoczył z okna na czwartym piętrze, to wszyscy widzimy tego upadłego z czwartego piętra na betonowym chodniku. Mógł się zabić, ale mógł się i połamać. Jak była ekshumacja ciała Janka „Anody” przy ponowieniu śledztwa o przyczynę śmierci, specjalnie stałem przy prokuratorze, który wiedział, że jestem więźniem, i patrzyłem, jak wyjmowano ślady trumny. Pierwszą wyjęto mamę, a drugiego wyjmowano Janka. Normalnego wierzchu trumny już nie było, ale dolna część była i on leżał spokojnie, ręce złożone, na piersiach miał Virtuti Militari, który mu mama przed właściwym pogrzebem przypięła. Janek nie miał połamanych ani rąk, ani nóg, ani popękanej głowy. Specjalnie prosiłem, żeby być blisko. Nachyliłem się i dotykałem nóg. Nic nie było połamane. Czy można w to wierzyć, że z czwartego piętra na płyty chodnikowe się rąbnie, nie łamiąc? Wykluczone! Poza tym wierzę w ludzkie podejście Janka. Janek był człowiekiem ambitnym, dążył do wyznaczonego celu albo do celu wyznaczonego przez los, chciał koniecznie skończyć studia. Był wzorowym studentem architektury. Na politechnice są jego prace, rysunki wykonane naprawdę przepięknie. Nie wierzę, żeby Janek z własnej woli chciał się pożegnać z życiem. Zresztą za późno dowiedziałem się o tym, że nie żyje, bo już we Wronkach, a przecież on zginął 7 stycznia, a ja trzynastego byłem aresztowany, nie wiedząc, że on nie żyje. Może i dobrze, że nie wiedziałem, bo w śledztwie w czasie tortur, męczarni zachowywałem się zawsze tak, żeby moimi wypowiedziami nie zaszkodzić Jankowi, bo on był pierwszy aresztowany, bo jego będą męczyć. Nie wiedziałem, że już nie żyje…

  • Kto przekazał panu tę informację?


Więźniowie przyjechali z więzienia z Warszawy. Któryś, nie od nas z „Zośki”, mówi: „Ty z Warszawy, z Mokotowa?”. – „Tak”. –„Podobno Rodowicz »Anoda« nie żyje, został zamordowany w więzieniu”. Mówiono, że został zamordowany, nie mówiono o samobójstwie.

  • Tym bardziej że najpierw nie chciano powiedzieć rodzicom, gdzie jest pochowany, przecież go szukali. Miał jeszcze opłatek w kieszeni.


Tak. Pochowali go na dołku, daleko, na cywilnym cmentarzu. Daleko od drugiej bramy, od Powązkowskiej był dołek, który zresztą do dzisiaj istnieje jako miejsce pamięci, są płyty ludzi pomordowanych, tabliczka Janka też jest. Trzy miesiące po śmierci Janka przysłali do rodziców pismo: „Państwa syn Jan popełnił samobójstwo przez wyskoczenie z czwartego piętra w czasie przeprowadzania na śledztwo”. Rodzice, szczególnie mama, pani Rodowiczowa, czyniła wszystko, żeby dojść do trumny syna. Nie doszła, bo przecież leżał w dołku incognito zakopany, zasypany. Znalazł się dobry los. Mianowicie jego pogrzeb przeprowadzał zakład pogrzebowy przy ulicy Sandomierskiej. Jeden z grzebiących zwłoki Janka poznał go jako chłopaka sprzed lat, z 1945 roku, kiedy Janek był głównym inicjatorem i motorem szukania zwłok naszych chłopaków, żeby ich wszystkich położyć w jednym miejscu na cmentarzu wojskowym, gdzie stoją białe, brzozowe krzyże. Janek nas wszystkich do tego pędził: „Zbierajmy, bo nie mogą leżeć na chodnikach i w ogrodach”. On to robił. Napędzał nas również do pisania pamiętników: „Opiszcie, żeby po nas coś zostało”. Dzisiaj mamy na pólkach sześć wydań naszych opowieści, wspomnień, w których są moje trzy rozdziały.

  • Grabarz go poznał?


Grabarz jak poznał Janka, to uczynił wszystko, żeby znaleźć matkę. Znalazł matkę. Oznakowany przez siebie grób wskazał matce i matka, wiedząc, gdzie są zwłoki [syna], czyniła parotygodniowe starania, chyba do czerwca, żeby przenieść go do grobu rodzinnego, do taty, który po aresztowaniu umarł na zawał serca. Po długich staraniach otrzymała zgodę, którą podpisało dwóch panów przychylnych sprawie, którzy coś więcej powiedzieli pani Rodowiczowej: „Nie samobójstwo, bo myśmy go badali”. To jest moje przekonanie. Pani Rodowiczowa została poinformowana przez szefa grobów historycznych, że Janek nie skończył życia w wyniku samobójstwa, zginął śmiercią tragiczną. W ten sposób udało się Janka wygrzebać i przenieść do grobu na Stare Powązki cywilne, gdzie spoczywa razem z dziadkiem, ojcem, matką i starszym bratem, który zginął w Powstaniu Warszawskim. W ten sposób sugeruję drużynom harcerskim, które chwalą się imieniem Janka Rodowicza: „Widzieliście grób Janka? Chodźcie, zaprowadzę was”. Ten grób jako tako wygląda, jest oczyszczony, jest kwiatek, wisi chorągiewka na patyku. Janek ma należny szacunek i pamięć.

  • Wracając do pana, jak pan pamięta moment wyjścia z więzienia?


W czerwcu 1956 roku zostałem wywołany z celi. W celi było nas wtedy trzech. [Zostałem] przyprowadzony przez oddziałowego do gabinetów administracji więzienia, które były na parterze i na pierwszym piętrze pierwszego pawilonu, w miejscu, gdzie rozpoczynały się skrzydła [budynku]. Oddziałowy wprowadził mnie do jednego z takich gabinetów. Stanąłem, zameldowałem się jak zwykle: „Więzień karny Sieradzki Stanisław melduje swoje wejście”. – „Niech pan przestanie” – powiedział do mnie pan major, którego czapkę z czerwonym otokiem widziałem na półce czy na krześle. Czerwony otok to była prokuratura. Rzeczywiście był to prokurator, przedstawiciel Generalnej Prokuratury. Tenże major poprosił mnie o zajęcie miejsca. Podkreślam, że zawsze mówił do mnie: „Panie Sieradzki” – ja prawie przez osiem lat słyszałem: „Ty faszysto, bandyto”, a tu umundurowany major mówi: „Panie Sieradzki”. Rozmawialiśmy dwie godziny. Po dwóch godzinach pan major wstał od stołu, powiedział, że jestem wolny, podał mi rękę i oświadczył: „Panie Sieradzki, wracam, do Warszawy i stawiam wniosek o zwolnienie pana z więzienia, ponieważ nie dopatruję się przyczyn pozbawienia pana wolności. Pan jest w więzieniu niesłusznie”. Jak wróciłem do celi, jak powiedziałem to chłopakom, to początkowo śmiali się ze mnie, ale ja wierzyłem. Wierzyłem dzięki grzecznym gestom, dzięki [temu, że zwracał się do mnie] „panie Sieradzki”. Wierzyłem, że taki wniosek poszedł, co z niego będzie, nie wiem.
Nadchodzi październik. W tejże celi wstałem rano, otworzyłem okno. Na ławce przygotowałem miednicę do mycia. Ale przed myciem, przy otwartym oknie robiłem gimnastykę, żeby utrwalać siły w mięśniach, ramionach. W czasie gimnastyki przewróciłem się na podłogę, zwalając miednicę z wodą i tracąc przytomność. Oczywiście dwaj koledzy więźniowie, nie z mojej sprawy, inni polityczni, zrobili raban: „Kolega leży nieprzytomny! Nie rusza się”. Przy drzwiach były rurki do wyciągania, wtedy z drugiej strony na korytarzu spadała blaszana chorągiewka i przylatywał strażnik. Otwiera: „Czego chcecie?”. – „Kolega Sieradzki leży nieprzytomny”. Strażnik spowodował przyjście noszy, na których wyniesiono mnie do szpitala dla więźniów, do pawilonu III. O ile pierwszy miał trzy skrzydła, tak drugi i trzeci były pojedyncze, długie. W szpitalu był jeden więzień lekarz, który w czasie pobytu w więzieniu wydobył mi odłamek z Powstania Warszawskiego. Wtedy jako nieprzytomny nie miałem szczęścia trafić pod jego rękę. Zajmował się mną jakiś konował, który doprowadził mnie do przytomności i orzekł, że nastąpił u mnie zawał mięśnia sercowego. Stąd utrata przytomności, stąd nakaz: „Nie wolno się wam ruszać, nie wolno się podnosić, nie wolno [wstawać] do siusiania, ręce przy ciele, nic. Tu macie kaczkę, basen”. Widziałem moje zemdlenie jako możliwość umierania, a potem orzeczenie: „Jesteście po zawale”. Chciałem koniecznie przeżyć, mając na uwadze rozmowę z panem majorem, który przyrzekł mi wniosek o zwolnienie. Naprawdę leżałem poprawnie do listopada. W listopadzie przychodzi do mnie strażnik: „Który z was Sieradzki?” Podniosłem rękę. „Wstawajcie, ubierajcie się”. – „Panie oddziałowy, nie wstaję, mam zakaz lekarza. Jestem ciężko chory, po zawale. Nie wstaję”. – „A ja wam mówię, wstajecie”. – „Nie wstanę”. Wtedy zacząłem się denerwować, co oni ode mnie chcą. Myślałem, że w ten sposób chcą mnie dobić. Przyszedł drugi, ważniejszy, przodownik jak ten krzykacz Olszyna „Dlaczego nie chcecie wstawać?” – „Dlatego że chcę umierać tu w więzieniu. Lekarz powiedział mi, że jestem ciężko chory. Chcę umrzeć, dajcie mi spokój, nie wstanę”. Za parę minut przychodzi zastępca naczelnika pan Krzyżanowski: „Sieradzki, będziecie musieli wstawać”. – „Panie naczelniku, nie wstaję, jestem zdecydowany kończyć życie. Osiem lat spokojnie tu siedziałem, dajcie mi umrzeć. Nie wstanę”. Zbliżył się do mnie: „A jak powiem wam, dlaczego musicie wstać, to wstaniecie”. Mówię: „Nie ma przyczyn, nie ma powodu, żebym wstał. Z tym sercem nie wstanę”. Patrzy na okno, potem na mnie. Pamiętam, to było takie ważenie: „Przyjechała po was matka. Idziecie na wolność”. – „Matka pod więzieniem? Ja na wolność? Wstaję”. Ubrałem się bardzo powoli. Przez strażnika zostałem doprowadzony do gabinetu zwolnień, gdzie oddali mi moje rzeczy. Wyrosłem, brzuch mi urósł, spodni nie mogłem dopiąć, na sznurkach miałem. I pomaleńku, pomaleńku wychodzę z więzienia, szukając matki. Bo jeżeli naczelnik mnie oszukał, to wracam z krzykiem. Ale patrzę, po prawej stronie na trawniku stoi moja kochana mama. Mama podeszła do mnie, przywitaliśmy się serdecznie. Mama płakała, ja płakałem, bo wyszedłem żywy na wolność. W czasie rozmowy, co będziemy robili, upadłem i znowu straciłem przytomność. Mama narobiła rabanu. Wnieśli mnie z powrotem, ocucili, przywrócili przytomność i wynieśli z powrotem. „Jest pan wolny, panie Sieradzki”.

Matczysko mówi: „Co zrobimy, synku?”. A ja mam trzydzieści cztery lata. „Mamo, jestem po zawale mięśnia [sercowego]. W Warszawie na ulicy Asfaltowej mieszka dobry kardiolog, pan profesor Sieroszewski, znajomy z lat okupacji, który uczył nas w batalionie medycyny. [Pójdziemy] do niego, tylko jemu wierzę”. – „Dobrze. [Idziemy] na pociąg”. – „Mamo, jeżeli, to jedziemy taksówką, bo muszę szybko jechać, bez przerwy. Pociągi wloką się”. Matka sprowadziła taksówkę, pomogła mi się ułożyć na tylnym siedzeniu. Mama siedziała z przodu. Taksówka popędziła prosto na ulicę Asfaltową. Szczęśliwy, że przyjechałem, do tego domu, że widzę klatkę pana profesora, wchodzę o własnych siłach na drugie piętro. Pan doktor mnie przyjmuje: „Cześć »Świst«. Co z tobą?”. – „Wyszedłem z więzienia i jestem po zawale”. – „Kładź się”. Położył, rozebrał, bada, bada, długo badał. No i widzę, że twarz jego smutnieje, więc też mi się robi przykro. Usiadł na krześle: „»Świst«, a kto powiedział, że jesteś po zawale?”. Mówię: „Lekarz w więzieniu”. Sieroszewski mówi: „To był konował, nie lekarz. Serce masz jak parowóz. Ty nie masz lewego płuca”. No to ja zrozumiałem, że gruźlica zżarła. Okazuje się, że to była odma samoistna lewostronna. Powietrze przez otworki wytworzone przez awitaminozę na skutek marnego żarcia wydostało się poza płuco, rozepchnęło płuco, zacisnęło, płuco się urwało, spadło na przeponę i klatka pusta, nie mam czym oddychać. Ale ja rozumiałem, że to była gruźlica, bo widziałem jak w więzieniu we Wronkach jeden więzień przy mnie po lewej stronie umarł w nocy na gruźlicę, skończył życie. Więc jak tutaj przyjechałem nieprzytomny, jak usłyszałem słowa, że serce mam jak parowóz, to znowu starciem przytomność. Najpierw płakałem bardzo, że matka czeka nie wiadomo na co. Zrobił wszystko, żeby przywrócić mnie do przytomności. Jak się obudziłem, przy łóżku na stole stały nosze, dwóch sanitariuszy, wezwane pogotowie odwoziło mnie do szpitala na ulicę Karolkową róg Górczewskiej. Jak mnie dźwigali na tych noszach, to widziałem, że przed gmachem na schodach stoi pani doktor w białym kitelku, wyraźnie ją widzę, blondynka, [mówi]; „Pozwólcie, pozwólcie, szybko do gabinetu rentgenowskiego”. Ta kobiecina tak mnie dokładnie prześwietlała, od a do zet. Robiła to starannie, czułem serce. Kiedy już dokonała prześwietlenia, kiedy leżałem na kozetce, usiadła na krześle przy kozetce: „Pan podobno dzisiaj wrócił z więzienia?”. – „Tak, pani doktor”. – „Długo pan tam przebywał?” – „Osiem lat. Jest listopad, w styczniu będzie osiem lat”. – „Osiem lat?” – „Tak. I miałem karę śmierci zamienioną na piętnaście. Usłyszałem, że wyjdę niewinny i wyszedłem, ale umieram”. – „Nie, będzie pan żył. A za co pan siedział?” – „Armia Krajowa, Batalion »Zośka«, powstaniec warszawski”. Ta pani przesiadła się do mnie na kozetkę: „A może znał pan, pseudonim Kuba w Powstaniu?”. Pomyślałem: „Pani doktor, jeżeli to ten, którego znałem, to powiem, że był to Konrad Okolski, syn dyrektora szpitala Dzieciątka Jezus, lekarza, który powiedział prawdę o Janku «Anodzie»”. Ta dziewczyna, płacząc momentalnie, klękła, objęła mnie za głowę. Pamiętam ciepłe łzy kapiące mi po twarzy. Oczywiście też płakałem. Ona mówi: „Panie Stasiu, »Kuba« to był mój brat. Jestem Halina Okolska”. W ten sposób zacząłem nowe życie na wolności.

  • Proszę powiedzieć, jak pan przyjął Warszawę, jak pan ją zobaczył po ośmiu latach więzienia?


Praktycznie Warszawę ujrzałem dopiero w [szpitalu] na Płockiej, Warszawę żyjącą. W szpitalu, jak leżałem nieruchomo, naprzeciw okna, widziałem ulice Płocką i domy po drugiej stronie ulicy. Tam zawsze w oknie widziałem kobietę, która patrzyła na moje okno. Jak prosiłem, żeby okno otworzono, bo chciałem zobaczyć, co to jest, czy znajoma, czy coś, a ona [składała ręce jak do modlitwy], żegnała mnie, pozdrawiała i była ładna. To był mój pierwszy widok Warszawy – ładnej Warszawy.
Wtedy kiedy wyszedłem ze szpitala, znalazł się przyjaciel, więzień, Kaźmierczak z Wronek, który był pracownikiem PAX-u na ulicy Pięknej. Tenże Jurek Kaźmierczak dowiedział się, że jestem wyleczony, zaproponował mi pracę w Veritasie, w oddziale PAX-u na ulicy Chłodnej. „Co tam będę robił?” – „Jesteś ekonomista, studiowałeś na SGH, to coś z ekonomią. Możesz finanse?” – „Mogę”. Jakieś cztery, pięć miesięcy nie pracowałem, podpisywałem listę płac, dostawałem pieniądze. Zawdzięczam to Kazimierczakowi. W czasie pracy na Chłodnej poszukiwało mnie biuro Stołecznego Związku Spółdzielczości Pracy na Śniadeckich. Przyjechali po mnie samochodem, stanąłem przed panem Jerzym Krawczykiem, prezesem Związku. „Pan studiował SGH?” – „Tak”. – „Pan był długie lata w więzieniu?” – „Tak”. – „Czy ma pan pracę?” – „Mam, ale mało pracuję”. – „Chcieliśmy zaproponować panu pracę u nas w związku, w dziale lustracji”. W dziale lustracji pracowałem chyba pięć miesięcy. To była kontrola finansowa, chodziłem po spółdzielniach. Była spółdzielnia Dom Mody „Astra” w Warszawie na ulicy Pankiewicza. Prezes spółdzielni pan Grochowski przyszedł kiedyś do mnie do biura na Śniadeckich: „Proszę pana, mam wolne stanowisko głównego księgowego i wiceprezesa do spraw ekonomiczno-finansowych. Ponieważ dowiedziałem się, ze jest pan dobrym fachowcem, chciałem panu zaproponować tę pracę”. No i jak zacząłem w roku 1958, to pracowałem do 1982 roku jako wiceprezes i główny księgowy. Z tego okresu mam przemiłe wspomnienia o dziewczętach, moich podległych pracowniczkach. W „Astrze” dwadzieścia dziewięć pań, a na zakończenie w Markach pracowało u mnie trzynaście pań. Markowskie panie co roku organizują spotkanie przy herbatce, przyjeżdża po mnie samochód. Wszystkie składają się, ode mnie nie chcą, i robią herbatkę, wspomnienia o szefie. Dzisiaj też chciała mnie odwiedzić moja zastępczyni, która powiedziała, że gdzieś wyjeżdża, chyba do Ameryki, do córki, i proponowała spotkanie. „Nie mogę, bo jestem u pana prezydenta w kancelarii na odznaczeniach, potem jestem na pięknym naświetleniu mojej przeszłości więziennej”. Tymi słowy kończy się dzisiejsza opowieść, chyba że jeszcze są pytania dotyczące więziennictwa.

  • Chciałabym poruszyć jeszcze jedną ważną sprawę. Proszę opowiedzieć o Jakubie Wiśni, Żydzie uratowanym z Gęsiówki.


Dzisiaj na przyjęciu u pana prezydenta wspominałem go.

  • Był warszawskim robinsonem, ukrywał się. Później po wojnie, chyba w 1947 roku prowadził obiady i pan do niego przychodził. Pan załatwił mu krzyż powstańczy. Proszę powiedzieć, jak doszło do poznania Jakuba Wiśni?


5 sierpnia 1944 roku. Pod dowództwem dzisiaj odznaczonego Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą panem pułkownikiem Wacławem Micutą mój III pluton z 2. kompanii „Rudego” poza normalnymi zajęciami na ulicach walczącej Warszawy dowiedział się o specjalnym zadaniu. Dowódca zgrupowania, pan pułkownik „Radosław” wyraził zgodę, ażeby małym nakładem sił i ludzi uwolnić żydowskich więźniów w obozie koncentracyjnym przy ulicy Gęsiej (stąd obóz ten nazywał się Gęsiówka). Właśnie mojemu plutonowi przypadło w udziale zdobywać ten obóz. Wziąłem ze sobą szkic okolicy (myślałem, że będzie dziś potrzebny, ale mówiłem bez tego). Okazuje się, że 1 sierpnia w nocy chłopcy z II plutonu „Alek” złapali niemieckiego zastępcę komendanta tego obozu. Jak mieliśmy taką fiszę i doszło do rozmów, okazuje się, że nam wszystko powie, bo się śmierci boi. Został potem załatwiony, ale przedtem musiał wszystko powiedzieć. Okazuje się, że jakieś cztery, pięć dni przed wybuchem Powstania Niemcy wywieźli chyba sześć tysięcy więźniów, Żydów do Oświęcimia, a w obozie zostało około czterystu dobrych fachowców, ślusarzy, mechaników, elektryków, którzy byli potrzebni do reperowania, do remontowania niemieckich urządzeń wojskowych. Byli to naprawdę dobrzy fachowcy, Żydzi przeważnie spoza Polski, z Francji, Holandii, Belgii, Węgier. Dlatego żeby więźniowie nie mieli możliwości porozumiewania się z Polakami, takich czterystu siedzi. Jest szansa dać im wolność.

Wtedy otrzymuję zadanie. Na lewym skrzydle po prawej stronie jest Gęsiówka. Idę na lewym skrzydle, ulica Ceglana, która dzieli obóz od fabryki Pfeiffera, garbarni (teraz są tam sklepy towarowe Klif). Między garbarnią a murem była ulica Ceglana. W tym murze były bunkry otaczające wkoło cały obóz. Bunkry składające się z trzech kondygnacji: dół – prycze do spania, pierwsze piętro – strzelanina, drugie piętro całe oszklone, punkty obserwacyjne, gdzie siedział obserwator. Dostałem z moją sekcją – dziewięciu chłopaków – zadanie zdobycia takiego bunkra. Trudne to było zadanie. Wtedy wyobrażałem sobie, że krzyż pański, bo przecież w tym bunkrze siedzi kupa dobrze uzbrojonych Niemców, w bunkrze są luki strzelnicze. Jak podejdę do bunkra? No, ale na szczęście wokół tego getta było dużo zniszczonych budynków, gruzy. Po tych gruzach, po tych dolinach jakoś żeśmy się do tego muru doczłapali. Widzę wyraźnie bunkier, widzę nawet jakieś ruchy w okienkach do strzelania, ale leżymy, czekamy na sygnał. Okazuje się, że sygnałem do skoku na poszczególne bunkry było jego ostrzelanie z wewnątrz obozu przez czołg polski. Myśmy już wtedy mieli czołg, pluton pancerny, którego dowódcą był dzisiaj odznaczany pan, dziewięćdziesiąt dwa lata. Tenże czołg, który prowadził pan Micuta, byli tam dwaj moi koledzy, którzy żyją dzisiaj. Czołg miał się wgryźć w obóz, wjechać na teren i poszczególne bunkry ostrzeliwać z działa czołgowego. Po takim ostrzelaniu grupa siedząca w gruzach zdobywała bunkier. Niestety nie wiedziałem o tym albo przegapiłem. Czekałem, ale w pewnym momencie mój kolega, Jurek Zastawny, pochodzący z Miłosnej – moich wszystkich dziewięciu chłopców było z Miłosnej – nie wiem, w jaki sposób, siedzi pod bunkrem, pod dziurą do strzelania i rękoma daje znaki – krzyczeć nie może. Myślę, co on chce. Zrozumiałem, że pyta, co ma robić. Dobrze zrozumiałem. Mówię: „Wal granaty do środka!”. Jurek wrzucił przez tę dziurę dwa granaty, narobił krwi i mięsa. Bunkier był nieżywy. Wtedy myśmy skoczyli i ten bunkier zdobyli przez dziury wyrwane przez nasze granaty. Obsadziłem bunkier moimi chłopakami.

Tutaj [mam inne] piękne wspomnienie i pochylenie czoła dla czternastoletniego Jerzego… Zapomniałem nazwiska, ale powiem, skąd się wziął. Jurek w drugim dniu Powstania w nocy przyszedł do garbarni Pfeiffera, gdzie myśmy nocowali, i obudził mnie. Mówię: „Czego ty chcesz?”. – „Chciałbym rozmawiać z druhem dowódcą”. Mówię: „Dowódcą drużyny jestem ja”. – „Ale chciałem z większym dowódcą”. Mówię: „Możesz poczekać na dowódcę plutonu »Kubę«. Poczekasz do rana, jak wstaniemy, to się z nim zobaczysz”. Czekał. Rano jest apel, zbiórka, modlitwa. Ten chłopaczek stoi na końcu. „Kuba” pyta się: „Czy są prośby, zażalenia? Wystąp”. Ten chłopaczek wyszedł i podaje „Kubie” list napisany przez matkę. Matka pisze w tym liściku, że wyraża zgodę na służbę pomocniczą w Powstaniu przez jej synka Jurka. „Przysyłam podarunek dla walczących, rannych powstańców”. Ten chłopak przyniósł torbę z prześcieradła pełną bandaży, waty, jakieś dwie butelki z jodyną. „Kuba to wszystko przyjął, przekazał Irence, szefowej sanitariuszek. Patrzy na chłopca: „»Świst«!”. – „Jestem”. – „Wystąp”. Wyskoczyłem. „Podejdź do mnie”. Podchodzę do „Kuby”, [który mówi]; „Ponieważ kochasz dzieci, to dodaję ci go do twojej sekcji karabinu maszynowego. Przyda ci się?”. Mówię: „Tak jest”. Posadziłem Jurka na górze jako obserwatora, przecież już bunkier zdobyty. Wzdłuż ściany w kąciku przebiegała rura z murku. Myślałem, że to jest sedesowy interes do siusiania. To była rura do meldowania z góry dowódcy na dole, że Niemcy, że to, że tamto. Mówię: „Jurek, obserwujesz, nie wychylasz głowy, bo ci łeb ustrzelą. Obserwujesz ruchy Niemców i wszystko, co widzisz meldujesz do mnie przez tę rurę”. Ten chłopak dosłownie co dziesięć minut: „Druhu »Świście«, żadnych ruchów nieprzyjaciela nie widzę”. Mówię: „Jak będziesz widział, melduj”. – „Dobra”. Za parę minut: „Druhu »Świście«, nieprzyjacielskich ruchów nie widzę”. Mówię: „Do cholery, uspokoisz się?!”. Tenże chłopaczek (szkoda, że nie pamiętam w tej chwili jego pseudonimu) był moim dzielnym chłopcem, dosłużył się stopnia kaprala. Mamę poznałem. Jak dostał zgodę na służbę, to zaprowadził mnie do domu, do matki, na ulicy Dzielnej na drugim piętrze. Wycałowałem tej mamie rączki, podziękowałem. W ten sposób chłopiec pełnił u mnie służbę do przejścia na Stare Miasto, gdzie 22 sierpnia trafiony serią pocisków skończył życie. Nie ma go wśród żywych. Matki też nie znalazłem.

Obóz zdobyliśmy. Na teren obozowiska wyspały się setki Żydów, wszyscy byli w pasiakach. Pamiętam, że wyskoczyłem z bunkra, żeby coś usłyszeć, coś powiedzieć. Wszyscy [mówili] obcymi językami, po francusku. [Mówiłem trochę] po francusku, więc trochę pogadałem sobie. Znalazł się polski Żyd, który podbiegł do mnie i chciał mnie ucałować w rękę. Mówię: „Dlaczego to robisz?”. – „Dziękujemy wam. Uratowaliście nas od śmierci”. Wacek też był tak całowany po rękach. Niektórzy z tych Żydów zameldowali się do służby w Powstaniu. Utworzono pluton gospodarczy, w którym było paru Żydów. Wacek Micuta trzech, czterech przyjął do swojego plutonu pancernego jako dobrych mechaników do ewentualnego remontu. Tak że trochę Żydów do nas przeszło.
Jednego z Żydów poznałem bliżej, jak byłem ranny. 22 sierpnia na Starym Mieście na stadionie Polonii oberwałem. [Zostałem] przeniesiony do budynku na Franciszkańskiej 12. Leżałem na pierwszym piętrze w kuchni, za ścianą. Przyniósł mi zupę człowiek z plutonu gospodarczego. Ciepło się do mnie odnosił. Jak chlipałem tę zupkę, mówi do mnie; „Widzi pan, jak to dobrze, żeście nas wyzwolili”. – „Jak to wyzwolili?” Mówi: „Jestem z Gęsiówki, mam na imię Jakub”. W ten sposób powstała przyjaźń. Dużo razy przynosił mi zupki, potem na Mławską mi przynosił. Jak mnie przenieśli na Miodową 23, przestał. Ale znowu spotkaliśmy się na Czerniakowie nad Wisłą. Spotkaliśmy się tylko przechodząc, bo tam już gospodarczy pluton nie był tak aktywny, działający, nie było z czego gotować zupek. Jak się zdobyło jakąś kaszę, to chłopaki gotowali na wodzie wiślanej.
Na Czerniakowie postawiono mnie na balkonie pierwszego pietra w budynku Wilanowska 5. Leżałem na balkonie, na podłodze między słupkami obserwowałem most Poniatowskiego, wiadukt mostu, budynki. Była przerwa między domami. Od strony mostu podjechały dwa czołgi. Jeden stanął i odwrócił lufę w moim kierunku. Nie przypuszczałem, że będzie walił. Rąbnął pierwszym pociskiem tak, że pocisk uderzył pod balkonem i z tym balkonem z pierwszego piętra spadłem na ziemię, na chodnik. Drugi pocisk miał mnie zniszczyć, ale mnie uratował. Balkon z drugiego piętra upadł tak, że oparł się o ścianę w kąciku przykrywając mnie gruzem. Nadal mogłem się poruszać, pomodlić. Ale byłem przygotowany na śmierć, bo nikt mnie nie słyszał, nikt mnie nie widział, nikt nie wiedział, że tam leżę. Zawalony dom… Co przeżyłem pod tym gruzem, pod tym balkonem…Straszne rzeczy… To było piętnastego po obiedzie. Szesnastego rano słyszę drapanie po murze, uderzanie młotkiem. Zacząłem krzyczeć. Przez te gruzy [słyszę]: „Jest człowiek, jest człowiek”. To znaczy, że mnie szukają. Leżę cichutko i w pewnym momencie słyszę wrzask: „Mam jego nogę!” Okazuje się, że wykopał z tego gruzu [moją nogę], że mój but wystawał. Mówię: „Tak, to moja noga”. Wydobyli mnie spod tego gruzu. Jakub Wiśnia na drzwiach przeniósł mnie do sanitariatu w piwnicy budynku Wilanowska 1. Tam leżałem cały dzień szesnastego, [robiono mi] opatrunki.


W czasie dnia przyniesiono ciężko rannego Janka „Anodę”, który na balkonie na drugim albo trzecim piętrze oberwał strzał z czołgu. Potłukło mu cały lewy bok, ramiona. Osiemdziesiąt jeden procent utraty zdrowia i lewej ręki nie podnosił. Leżałem przy nim. Wieczorem przyszli po mnie żołnierze Ludowego Wojska Polskiego. 3 Dywizja imienia Romualda Traugutta, która przyszła nam na pomoc, która lądowała u nas, postanowiła wykorzystać płynące na Pragę puste łodzie, pontony. Rannych, jako tako żyjących, przenoszono nad Wisłę. Mnie właśnie na takich drzwiach przeniesiono, położono na piasku. Słyszałem: „Tu czekaj na ratunek”. Jak wylądował taki patrol, kompania, to łódki płynęły z powrotem na drugą stronę po żołnierzy. Położono mnie na podłodze w łódce.

  • Jakub Wiśnia został?


Został, nic o nim nie wiedziałem. Przewieziono mnie na Saską Kępę, gdzie wysiadłem na piasek. Mówię: „Koledzy, jeżeli pozwolicie, to poczekam tu trochę, bo w jednej z następnych łodzi przyjedzie mój dowódca, mój kolega”. Postanowiłem czekać na „Anodę”. Rzeczywiście druga łódź przypłynęła, nie było go. Czekając na niego, widziałem, jak te łodzie dostawały i szły na dno. Czekałem, czy Janek wyląduje. Wylądował. Zaraz wzięli go na nosze do samochodu, wywieźli do Otwocka, gdzie był leczony. W styczniu, w lutym wrócił do matki do Warszawy, a ja trafiłem do szpitala na Grochowie.
Kiedy przeżyłem wojnę, rozpocząłem pracę w Dyrekcji Centralnej Zakładów i Warsztatów Samochodowych. Najpierw pracowaliśmy w domu akademickim na placu Narutowicza, a potem przeniesiono nas do baraku przy ulicy Chmielnej róg Zielnej. Przed wykładami o godzinie trzeciej latałem do baru mlecznego zjeść zupę, obiadek przed wykładami. W czasie mojego drugiego posiłku podchodzi do mnie Jakub Wiśnia: „Cześć! Ty żyjesz?”. – „Żyję”. – „Pamiętasz, jak cię odkopałem na Wilanowskiej?” –„Kto nie będzie pamiętał?” Zupę odstawiłem, wstałem, ucałowaliśmy się i w ten sposób powstała wielka przyjaźń. Tę przyjaźń niestety przerwano mi 13 stycznia 1949 roku, osiem lat mnie nie było. Wróciłem z powrotem z więzienia. Odwiedzałem z młodzieżą cmentarz żydowski. Na cmentarzu opowiadałem kto, co, jak żeśmy walczyli. Na cmentarzu podszedł do mnie Wiśnia: „Co tu, »Świst«, robisz?” – „Wycieczki oprowadzam”. On do mnie: „Słyszałem, że jesteś wielki działacz zbowidowski”. Mówię: „Nie wielki. Jestem sekretarzem środowiska żołnierzy Batalionu »Zośka«”. – „To musisz mi pomóc”. – „W czym? Zawsze ci pomogę”. – „Czy byłem w Powstaniu czy nie?” – „Byłeś”. – „Czy dostanę uprawnienia kombatanckie?” – „Dostaniesz”. – „Czy pomożesz mi?” – „Pomogę”. Zacząłem mu to robić, świadków kombinować, zaświadczenia, zaświadczenie klubu. W 1982 roku mam telefon, kobieta dzwoni: „Jestem żoną Jakuba Wiśni. Znalazłam telefon w notatkach Jakuba i dlatego do pana dzwonię”. – „Co?” – „Chciałam pana zaprosić na pogrzeb”. – „Jak to?” – „Nie żyje. Jakub umarł”. – „Gdzie pogrzeb?” – „Na cmentarzu żydowskim”. Poszedłem na pogrzeb z kumplem z „Miotły”. Stoimy za kupą narodu, Żydów sporo było. Przede mną stało dużo kobiet, niektóre zapłakane. Mówię do Antka; „Wiesz, szkoda, że chłopak umarł, załatwiałem mu kombatanctwo i nie doczekał”. Te kobiety płaczące: „Pan znał Wiśnię?”. – „To był mój kolega z Powstania”. Ta kobieta podeszła do modlącego się rabina, duchownego i powiedziała, że tu jest ktoś, kto był kolegą. [Rabin] przerwał modły: „Proszę pana, może pan do mnie pozwolić?”. – „Mogę”. – „Czy pan mówił, że znał zmarłego?” – „Znałem”. – „Dobrze?” Mówię: „Dobrze, w Powstaniu razem byliśmy”. To niech pan coś powie. Jak się rozkręciłem – a żegnam też moich chłopaków z „Zośki”, to sobie możecie wyobrazić, jak [mówiłem] do tych Żydówek – ryczały te dziewczyny. Od tego czasu chodzę, staram się, żeby grób był czysty. W zeszłym roku załatwiłem, żeby go podnieśli, bo zapadł się w ziemię.

  • Czy jak Żydzi zgłaszali się z uwolnionej Gęsiówki, chętnie byli przyjmowani przez Armię Krajową?


Przecież zaraz weszli do plutonu. Micuta miał chłopaków Żydów.

  • Nie było antysemityzmu.


Nie. W czasie Powstania, w czasie walki, gdzie śmierć widzieliśmy? Powiem więcej, wśród tych Żydów był Polak, który Wackowi Micucie zameldował stojących w szeregu chyba dwunastu czy czternastu chłopaków: „Pluton żydowski gotowy do walk w Powstaniu, panie kapitanie”. Oni byli przyjęci u nas. Wiśnia też był, tylko wtedy jeszcze go nie znałem.

  • Są osoby, które twierdzą, że Armia Krajowa nie chciała Żydów w swoich szeregach.


Jak mnie odkopał, to nie był ze mną? A jak myśmy się całowali po wykopaniu, to nie był ze mną? Tak mogą gadać tylko ci, którzy nie wiedzieli, co to jest Powstanie. W Powstaniu się wszyscy szanowaliśmy, byliśmy sobie potrzebni. A i po wojnie ta zupka na Zielnej też mi się przydała. Kontynuacja nagrania zarejestrowana 20 kwietnia 2007 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Iwona Brandt.

  • Został nam bardzo ważny epizod kończący powrót Batalionu „Zośki”, czyli Czerniaków. Co pan zapamiętał z tamtego okresu?


Na Czerniakowie znalazłem się na skutek namów moich przyjaciół, kolegów, szczególnie Wojtka z Sulejówka, który odwiedził mnie w szpitalu przy ulicy Hożej, gdzie po przejściu kanałami zostałem jako ranny przeniesiony na łóżko szpitalne.

  • Z jakiego rodzaju obrażeniami?


Miałem pięć odłamków po wybuchu pocisku działa pepanc. Cały prawy bok posiekany. Trzy odłamki wydobył mi z ciała nasz lekarz batalionowy „Brom”, Zygmunt Kujawski, a dwa pozostały, nie można było ich ruszać.

  • Nie przeszkadzały w funkcjonowaniu?


Nie, nie przeszkadzały. Jeden odłamek siedział pod skórą, a drugi odłamek miałem w ręku, w związku z tym prawa ręka [była] nieczynna. Leżałem w szpitalu, Wojtek namówił mnie i przekonał, że mogę zginąć w murach szpitala. Szpital, w którym leżałem na Starym Mieście, był dwukrotnie bombardowany i dwukrotnie poległy masy, duże ilości naszych koleżanek i kolegów.

  • Mówi pan o Miodowej 23?


Tak. Tam właśnie 2 września po naszym wycofaniu było ciężkie bombardowanie, w czasie którego zginęli jeszcze inni ranni leżący w szpitalu. Mogę powiedzieć, że Wojtek wyprowadził mnie na spokojne drogi.

  • Jak się pan przedostał z Hożej?


Już mogłem chodzić pieszo, już rany po wyjętych odłamkach nie przeszkadzały. Przeszedłem do gmachu ambasady bułgarskiej w Alejach Ujazdowskich niedaleko Wilczej. Okazuje się, przygotowywano nas do przejścia na Czerniaków. Kiedy ta decyzja zapadła, Alejami Ujazdowskimi doszliśmy do placu Trzech Krzyży, do ulicy Książęcej. Książęcą, częściowo przekopem, przeszliśmy na ulicę Czerniakowską róg Rozbrat przy dzisiejszym szpitalu imienia Orłowskiego, gdzie otrzymaliśmy wiadomości, czego od nas oczekuje los, co będziemy na Czerniakowie czynili. Zostałem przydzielony jako obserwator, bo broni nie miałem, nie mogłem zresztą z niej korzystać.

  • Ciągle miał pan unieruchomioną rękę?


Ręka na temblaku. Byłem obserwatorem i z miejsca obserwacji komunikowałem moim przyjaciołom.

  • Gdzie się mieściło miejsce obserwacji?


To było na strychu w budynku na rogu ulicy Rozbrat i Szarej. Pamiętam, że dalej w Szarą ku Wiśle była czerwona, murowana świątynia. Teraz jej nie widzę. Tam byłem najczęściej. Przez okna obserwowałem ogrody sejmowe, budynki naprzeciw mojego punktu obserwacyjnego przy ulicy Rozbrat. Tutaj byłem jedną dobę. Potem nasz dowódca kompanii Andrzej „Morro” zarządził chwilowy, niedługi wypoczynek. Zostaliśmy przeniesieni na ulicę Cecylii Śniegockiej, gdzie była obszerna klatka schodowa, na której przede wszystkim zostaliśmy przywitani przez mieszkańców domu.

  • To był początek września?


To był 4, 5 września. 4 września opuściłem Aleje Ujazdowskie, ulicę Hożą, a piątego wieczorem byłem już przy Szarej.

  • Jak się do państwa, do powstańców odnosili ludzie cywilni?


Po naszym przyjściu na Czerniaków było ciepło ze strony mieszkańców, ponieważ widziano dużo rannych, dużo zmęczenia i ludzie odnosili się do nas bardzo dobrze. Śpiewaliśmy mieszkańcom na klatce schodowej, opowiadałem o dotychczasowych przejściach. Andrzej „Morro”, mój dowódca, zapytał, czy ktoś z mieszkańców byłby skłonny wziąć mnie jako rannego do mieszkania. Zgłosiła się pewna pani, koło pięćdziesięciu lat, która zaproponowała mi zamieszkanie u niej. Było to przy ulicy Cecylii Śniegockiej, chyba na drugim piętrze. Wprowadzony zostałem przez tę panią do mieszkania. Na końcu przedpokoju widziałem ślady po wybuchu pocisku. Z ciekawości zbliżyłem się do tego końca i ujrzałem urwany cały róg pokoju i wiszącą nad nim szafę. W tej sytuacji jak dobra musiała być myśl tej pani, która mimo tych ciężkich warunków przyjęła mnie. Zapytałem: „Gdzie będę mieszkał, gdzie będę nocował?”. – „Proszę pana, w kuchni jest urządzone łóżeczko”. – „A pani?” – „Śpię u sąsiadki z uwagi na to zbombardowanie”. Rzeczywiście w kuchni było łóżko, trochę za krótkie dla mnie, bo chyba od dziecięcia, wobec tego nogi miałem wystawione poprzez szczyt, spoczywały na taborecie przykrytym kocami. Tak leżałem. Pierwszego dnia wieczorem zostałem posilony. Na pytanie, co chętnie bym zjadł, powiedziałem, że marzeniem moim jest zjeść trochę pomidorówki, którą bardzo lubiłem. Była, dostałem pomidorówkę od tej pani.
Na drugi dzień rano miałem przeżycie. Spałem spokojnie na łóżku. Usłyszałem burzliwy śmiech dziewczyny, tak strasznie głośny, że mnie obudziła. Otwieram oczy i patrzę, że przy wejściu do tej kuchni stoi nasza sanitariuszka „Lidka”, Lidia Daniszewska, która przyszła do mnie z zastrzykiem. Nasze sanitariuszki były kochane. Jeżeli zapadła decyzja, żeby nas strzykać jakimś lekiem, ona to chętnie robiła. Pierwszy raz byłem zastrzyknięty na Woli przy ulicy Okopowej 55a. Zapytałem: „Czego się tak śmiejesz, czego tak ryczysz?”. – „Bo wyglądasz jak Jezusek”. Zdębiałem: „Ja, ranny, jak Jezusek?”. Mówi: „Popatrz za swoją głowę”. Patrzę, a drugi szczyt [łóżka] od głowy jest ozdobiony przez właścicielkę mieszkania w hołdzie rannemu. Jest rozwieszona firaneczka, na której są biało-czerwone kolory. Nad głową dokładnie wisi obrazek Chrystusa.

  • To znaczy, że dla tej pani to była bardzo istotna decyzja.


Tak. Mnie to podniosło na duchu. Jednocześnie czułem się zobowiązany wobec tej pani za taki gest wobec mnie, rannego. W 1945 roku jestem w drugiej konspiracji, w czasie pobytu w Łodzi oglądałem okna wystawowe i w pewnym momencie za moimi plecami usłyszałem: „Juras, Juras!”. Tak nazywano mnie w czasie Powstania. W 1945 roku, rok po Powstaniu jeszcze ktoś „Jurasa” poznał? Oglądam się, a to ta pani. Okazuje się, że była to Żydówka, która w Łodzi zaprosiła mnie do swego mieszkania, gdzie poznałem jej córkę i dowiedziałem się, że jej męża Niemcy zabili w czasie Powstania. To był przyjemny gest z jej strony.

  • Najpierw mieszkała w Warszawie a potem przeniosła się do Łodzi?


Warszawa była zniszczona. Po wojnie mieszkała na rogu Ludnej i Czerniakowskiej. W czasie Powstania była na ulicy Cecylii Śniegockiej. Stamtąd na drugi dzień zostałem wyciągnięty do budynku na swoje stare stanowisko przy Szarej róg Rozbrat. Tutaj leżałem wysoko na trzecim, a może nawet na czwartym piętrze. Ten budynek dzisiaj stoi. Nie było dachu, był zniszczony artylerią. Znalazłem sobie cieple miejsce do ukrycia się. Mianowicie na strychu była wędzarnia domowa, w której można się było schować i wypoczywać. Sam dach został zniszczony, dachówek nie było.

  • Na którą stronę miał pan widok?


Widok miałem w kierunku na sejm. To było moje główne zadanie – obserwować ruchy Niemców, szczególnie żandarmów od strony sejmu na dół, w kierunku Rozbrat i dalej ku Wiśle. O wszystkich ruchach niemieckich meldowałem niżej stojącemu koledze i w zależności od tego, co meldowałem, chłopcy przygotowali się do boju. Miałem niestety niedobrą przygodę. Mianowicie wieczorem byłem bardzo zmęczony i postanowiłem trochę odpocząć w tej wędzarni, siedziałem na piecyku do wędzenia, oparłem się i zasnąłem. Rano, świtało, któryś chłopiec po mnie przyszedł, [powiedział], że mam opuścić stanowisko i przejść do kościoła.

  • Na czym polegało niedobre zdarzenie?


Zanim wydostałem się z wędzarni, kolega już poszedł. Nie wiedziałem, że dom od strony Rozbrat jest już dotykany przez Niemców. Schodziłem po piętrach na dół, strasznie trzeszczały kawałki szyb, gruzy leżące na schodach. Zszedłem na dół na podwórze, po prawej stronie była brama wyjściowa na ulicę Rozbrat. Kiedy zbliżyłem się do bramy, za bramą usłyszałem gadanie Niemców. Ponieważ znam język niemiecki, zrozumiałem, że przygotowują się do porannego ataku, do natarcia na ten dom.
Oczywiście szybko ku kościołowi, który był otoczony czerwonym murkiem wysokości dwa i pół metra, może trzy. W murku był wyłom, przez który musiałem się przedostać. Właśnie kiedy wchodziłem przez wyłom na posesję kościoła, padła do mnie seria z pistoletu maszynowego. Upadłem na ziemię, na szczęście nie raniony. Przypuszczam, że nasz kolega, który do mnie strzelał, strzelał jako strzeżenie, nie po to, żeby mnie zabić. Był świt, jeszcze nie było jasno. Skąd od strony Rozbrat przechodzi człowiek? Niemiec. Wobec tego huknął. Leżałem. Usłyszałem jak chłopcy miedzy sobą rozmawiają po polsku. Wtedy wrzasnąłem: „Chłopcy nie strzelajcie, jestem powstańcem!”.
Przeprowadzono mnie do innego mieszkania na inny strych, gdzie już był dach. Z okien, chyba na trzecim piętrze, widziałem domy ulicy Górnośląskiej. Szczególnie widziałem dom z czerwonej cegły i żadnego ruchu. Rano, jak już zrobiło się dobrze jasno, była dziesiąta, jedenasta, Niemcy atakują poprzez budynek sportowy na rogu Rozbrat i Górnośląskiej. Trójka ich atakuje, przechodzi przez mur. Biegiem zmierzają do czerwonego budynku na ulicę Górnośląską, a ja ich z góry obserwuję. Nie wiedziałem, co jest w tym domu, czy są powstańcy. Widziałem, że jak pierwszy z tych Niemców zbliżył się do wejścia do kamienicy, najpierw z pistoletu maszynowego strzelił serię, to znaczy, że dom był zajęty przez naszych, przez Polaków. Później dowiedziałem się, że byli tylko cywilni mieszkańcy. Oczywiście na takie działanie Niemca pożyczyłem karabin od pilnującego, strzegącego mnie miejscowego żołnierza, chyba ze zgrupowania „Kryski” i z karabinu, mimo rany na ręku, postanawiam załatwiać tych trzech Niemców. Dwóch uciekło z powrotem, a ten, który strzelał z pistoletu, wskoczył do środka. Za chwilę słyszałem serię z pistoletu. Prawdopodobnie dobijał naszych ludzi. Wtedy prosiłem kolegę, żeby chwileczkę postał, że pójdę wyłowić tego szkopa z kamienicy. Zszedłem na dół, przez przekop przez uliczkę przeszedłem do muru otaczającego sportowy budynek i zbliżyłem się do drzwi wejściowych do piwnicy. Kiedy karabinem pchnąłem drzwi, wszedłem do korytarza, Niemiec zupełnie się mnie nie spodziewał. Stał twarzą zwrócony na dół do wejścia do piwnicy. Dostał ode mnie dodatkową kulę, pocisk i w ten sposób został ułożony. Ale nie był ranny śmiertelnie, był na chodzie. Wobec tego wziąłem go do niewoli. Wprowadziłem do na trzecie piętro na strych. Poprosiłem miejscowego kolegę, aby odprowadził do niewoli. Nasz chłopak odprowadził tego Niemca ku Czerniakowskiej. Potem jak się wycofywaliśmy z ulicy Cecylii Śniegockiej ku Wiśle, zobaczyłem tego Niemca, leżącego za rogiem na Czerniakowskiej róg Cecylii Śniegockiej, nieżywego, zabitego i rozebranego z munduru, nie miał hełmu, leżał w bieliźnie. Zastanawiałem się, co nastąpiło. Spotkałem tego chłopaka ubranego w niemiecki mundur, w hełmie. Zdobył sobie z Niemca. Myśmy ze Starego Miasta też przyszli prawie wszyscy umundurowani w niemieckie mundury. Zdobyliśmy duże magazyny ubraniowe, mundurowe, żywnościowe na Stawkach. Większość naszych chłopaków ze Zgrupowania „Radosław” była umundurowana w niemieckie mundury, szczególnie niemieckie panterki. Nie dziwiłem się temu chłopakowi, że tak samo chciał wyglądać i być w mundurze.
Tutaj byłem przy kościele Górnośląska róg Czerniakowskiej, dzisiaj ta świątynia stoi, pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej. Tu zostałem wezwany do budynku szkoły przy ulicy Zagórnej, gdzie dzisiaj stoi hotel Solec. Właśnie na podwórzu tej szkoły zbierali się wszyscy nasi chłopcy. Było to w nocy z 13 na 14 [września]. Wszyscy zostaliśmy ściągnięci. Do chłopców przemawiał nasz dowódca 2. kompanii „Rudy” Andrzej Romocki, pseudonim Morro. Usłyszałem, że dzielił się z chłopakami zamierzeniami, planami na najbliższe godziny.

  • Jakie to były plany?


Dowiedzieliśmy się, że zapadła decyzja za Wisłą o przyniesieniu pomocy przez armię polską, która przyszła z Armią Czerwoną, względnie nawet przez Sowietów. Notabene spodziewaliśmy się i oczekiwaliśmy tej pomocy. Wisła, tuż za Wisłą Saska Kępa już opanowana przez nasze siły. Bardzo czekaliśmy na ich lądowanie. Na tym podwórzu dowiedzieliśmy się, że musimy przygotować wybrzeże Wisły od strony Czerniakowa na przyjęcie lądujących sił posiłkujących.

  • Na czym miało polegać przygotowanie brzegu Wisły?


Oczyszczenie ze stanowisk niemieckich. W tym celu nasza ocalała kompania, jeszcze walcząca, została podzielona na dwie grupy. Kompania była zdziesiątkowana, na Woli, na Starym Mieście straciliśmy dużo chłopaków. Na samej Woli w ciągu trzech walk na Spokojnej straciliśmy około piętnastu chłopaków z plutonu, z sześćdziesięciu. Tutaj podzielono nas na dwie grupy. Trafiłem do grupy Jurka Gawina, pseudonim Słoń. Ta grupa miała zadanie oczyścić z posterunków, z sił niemieckich budynki przy ulicy Solec, wyglądające oknami na Wisłę. Później okazało się, że tutaj Niemców nie było, byli tylko powstańcy czerniakowscy, też kierujący ogień na Wisłę. Drugą grupę poprowadził „Książę”, Andrzej Samsonowicz, który szedł nad samą Wisłą. Po prawej stronie od nas zobaczyłem na Cyplu Czerniakowskim mrugającą latarkę elektryczną. Dzisiaj wiem, że był to obecny prezes Związku Powstańców Warszawskich pan Zbigniew Ścibor-Rylski, generał brygady. On właśnie na cyplu osłonięty jakimiś tkaninami mrugał światełkiem w kierunku Saskiej Kępy, okazując miejsce, na które spodziewaliśmy się lądowania. Za plecami Ścibora, pseudonim Motyl, były pozycje niemieckie. Od niego ku mostowi Poniatowskiego było przygotowane do lądowania wybrzeże Wisły dzięki oczyszczeniu tych odcinków prze nasze dwie grupy. Muszę zauważyć, że grupa, która poszła nad Wisłę, cała, w pełnym składzie około dwudziestu ludzi, nie doszła Solcem do ulicy Wilanowskiej. Dojście do mostu Poniatowskiego nie było możliwe. Okazuje się, że grupa „Księcia” została ostrzelana przez Niemców i nikt z tej grupy nie wyszedł ze zdrowiem. Szczególnie żałowaliśmy „Księcia”, Andrzejka. Moja grupa doszła szczęśliwie do ulicy Wilanowskiej. Po drodze mieliśmy małą przygodę. Mianowicie, idąc ulicą Solec ku wiaduktowi mostu Poniatowskiego, z lewej strony z krzaków dostaliśmy ostrzał z karabinu powtarzalnego pojedynczy strzał w momencie, gdy wychodziliśmy zza budynku. Oczywiście po strzale, który nam nic nie zrobił, cofnęliśmy się z powrotem za budynek. Rzuciłem w te krzaki granat zaczepny, który miał trochę tego wroga przestraszyć. Usłyszałem, jak chłopcy zaczęli się po polsku nawoływać: „Wycofujemy się, bo to Niemcy”. Wrzasnąłem: „To nie Niemcy, to powstańcy ze Starówki!”. Przeszliśmy szczęśliwie do samej Wilanowskiej 1. Dzisiaj z Wilanowskiej pozostały po stronie parzystej budynki, jakie pamiętam z Powstania, natomiast po lewej stronie stoi tylko budynek Wilanowska 5, wszystkie inne zostały w czasie Powstania zniszczone. Dostałem zadanie obserwacyjne ze strychu domu Wilanowska 1, skąd widziałem doskonale brzeg Wisły i wyłaniające się od czasu do czasu spoza skarpy polskie mundury. Przez lornetkę starałem się wypatrzyć na czapkach, na beretach, na furażerkach jakiś polski znaczek.

  • To byli berlingowcy?


Okazuje się, że to było w nocy z 14 na 15 [września], że już na naszym brzegu lądowała mała grupka. Z Saskiej Kępy zmierzali do nas mniej więcej na wysokość ulicy Wilanowskiej, u której wylotu na Wiśle stał statek „Bajka”. Płynęli pontonem ku temu statkowi. Prawdopodobnie wiedzieli, że statek nie jest przez nikogo zajęty.

  • Zdaje się, że w tym statku byli ranni.


Niektórzy nasi ranni zostali przeniesieni albo wręcz ukrywali się w nim, jednym słowem oczekiwali „wycieczki” na Saską Kępę. Okazuje się, że z tego pontonu, z około piętnastu, szesnastu ludzi ocalało w czasie przepływu pięciu. Pozostali zginęli w nurtach Wisły. Piątka wylądowała. Ta piątka widziała nasze pozycje, posterunki. Ale widziała nas w niemieckich mundurach. Ci chłopcy nie odważali się wyskakiwać ku naszym budynkom, bo widzieli Niemców. Nawoływaliśmy ich po polsku, po rosyjsku: „Chodźcie, my swoi, na was czekamy”. Po pewnym czasie nawoływania pięciu chłopaków znalazło się w naszym gronie. Szczególnie zapamiętałem chłopaka, który podał się jako harcerz z Łucka na Wołyniu. Był wciągnięty do Armii Ludowej, zresztą jak wielu innych na Wołyniu, na Lubelszczyźnie, na Podlasiu. Podał się jako harcerz i tak został w mojej pamięci. Był drużynowym, pokazał mi nawet zdjęcie grupy harcerskiej, na którym pokazał siebie. Był to żyjący do niedawna w Lęborku na wybrzeżu Kowalski, niestety nie mam z nim kontaktu, po wojnie lekarz, którego Basia Wachowicz zwabiła do Warszawy przy okazji jakiegoś święta, rocznicy Powstania. Poznałem tego człowieka, jako tego, który lądował i który jako podoficer przyprowadził tę piątkę.
Od tych pięciu chłopców dowiedzieliśmy się, że następne noce będą przeładowane lądującymi naszymi żołnierzami. I rzeczywiście sporo ich wylądowało na naszym brzegu przez te dni naszej walki do 23 września, ale niestety dużo z nich poległo już w samej Wiśle czy później w czasie walk. Przypisać to należy brakowi doświadczenia w walkach między domami w mieście. Chłopcy ci w wielu przypadkach pytali przez ulicę zajętych domów, co mają robić dalej. Pamiętam, jak do mnie krzyczeli do budynku Wilanowska 7: „Co mamy robić dalej?”. – „Atakować, wrzucać granaty i włazić do budynku”. Niestety tamta wyprawa chłopców, berlingowców zakończyła się tragicznie, wielu z tych chłopaków zginęło. Dzisiaj wiemy, że ogółem zginęły tam grube setki żołnierzy.
Ja 15 [września] byłem obserwatorem na tym domu i widziałem, jak przez uliczkę Solec od Wilanowskiej 1 przebiegał do budyneczku parterowego stojącego u wylotu Wilanowskiej w Solec… Po stronie Wisły stał niski, parterowy domek, którego okna były na poziomie chodnika, taki niski, parterowy domek, prawdopodobnie jakiś rybak tam mieszkał. Widziałem, jak przeskakiwał przez ulicę nasz dowódca kompanii Andrzej „Morro”. Widziałem, że pobiegł za budyneczek, do wejścia do tego budynku i za chwilę usłyszałem: „Ranny, ranny!”. Domyśliłem się, że chodzi o Andrzeja. Zbiegłem wtedy na dół, ostrożnie przez okno z mojej strony wszedłem do tego domku i tu zobaczyłem tragedię. Nasze dwie sanitariuszki opiekowały się, oglądały rannego Andrzeja „Morro”. Leżał na ławce, pamiętam, mundur cały skrwawiony, dostał postrzał w klatkę piersiową. Strzały padły ze strony mostu Poniatowskiego, z wieżyczek i Andrzej został śmiertelnie trafiony. W suterynie skończył życie. Jedna z tych dziewcząt żyje, jest to Zosia Stefanowska. […] Dobrze byłoby się z nią skontaktować, bo niestety ona się nie udziela, jest słaba, schorowana, owdowiała.

  • Była w pobliżu i udzielała pierwszej pomocy?


Była sanitariuszką na posterunku. Andrzej padł, krzyczano: „Pomoc sanitarna!”, to dwie dziewczyny skoczyły, próbowały ratować. Już tam wtedy byłem, jak usłyszałem: „Andrzej nie żyje”.

  • To był już drugi chłopak z tej rodziny, czyli po „Bonawenturze” jego brat.


Jego brat zginął wcześniej, 18 sierpnia, na Starym Mieście, właśnie w tym zbombardowanym szpitalu. [To było] pierwsze bombardowanie szpitala Miodowa 23. Drugie bombardowanie, już gruzów zbombardowanych po poprzednim bombardowaniu, było 2 września.
Po tym jak ujrzałem zabitego Andrzeja, oczywiście byliśmy wszyscy załamani. Chłopcy nie wstydzili się, nie krępowali się ocierać łez, ja też płakałem. Jeżeli dzisiaj wspominam Andrzeja, to rzeczywiście pułkownik „Radosław” miał rację, że był to najlepszy dowódca kompanii w Powstaniu Warszawskim. Jeżeli nasza 2. kompania „Rudy” potrafiła przetrwać całe Powstanie do Czerniakowa i potem do przejścia kanałami na Mokotów, to była to zasługa Andrzeja „Morro”. Tak umiejętnie nami kierował, takie podejmował decyzje, żeby nas maksymalnie ochronić przed śmiercią. Na przykład przeprowadzenie przez Ogród Saski, przez pozycje niemieckie – Andrzej „Morro” dowodził grupą prowadzoną ze Starówki do Śródmieścia z ulicy Niecałej na ulicę Zielną.

  • Wszyscy inni musieli przechodzić kanałami.


Ja szedłem kanałami. Ale wtedy, kiedy poszedłem kanałami, on szedł przez Ogród Saski. Wspominam Andrzeja bardzo ciepło i gorąco. Potem w dalszych losach jego ciała brałem udział, w jego ekshumacji. Bardzo często bywałem u mamy, pani Jadwigi Romockiej. Zawsze zwracała się do mnie słowami „synu”. Kochany dom, rodzina strasznie zmaltretowana przez wojnę. Zginął pan Paweł Romocki, zginęli dwaj synowie, mama, pani Jadwiga została sama. Zmarła dopiero w 1975 roku.
Po stwierdzeniu śmierci Andrzeja wróciłem z powrotem do domu na Wilanowskiej 1. Z tym że już nie poszedłem na strych, tylko postanowiłem obserwować pozycje niemieckie z okna, z boku budynku Wilanowska 1. Po drugiej, parzystej stronie stały domy, w których były pozycje niemieckie. Postanowiłem obserwować te domy i ewentualne ruchy Niemców. Udało mi się na przykład jednego ze szkopów ustrzelić. Chyba to była Wilanowska 6. Naprzeciw mojego domu zobaczyłem w oknie mieszkania na pierwszym piętrze wiszącą na ramie okna latarkę elektryczną. Myślę sobie: „Kto zostawił tę latarkę?”. Fajna latareczka, widzę przez lornetkę. Pomyślałem sobie, że może nie było baterii. Ale postanowiłem jakoś zdobyć tę latarkę, obserwuję ją i widzę, że raz odchyla się od okna, raz się chowa za ramę. Musiało mnie to zastanowić. Przez lornetkę patrzę na tę latareczkę, dlaczego tak się przesuwa. Okazuje się, że wisiała na piersiach Niemca, który wychylał się przez okno i gapił się na Wisłę, obserwował nasze powstańcze, względnie już berlingowskie, ruchy nad Wisłą. Oczywiście poczekałem, jak się troszeczkę lepiej wychylił, frajer, głupi był, że się w ogóle oparł o okno i wychylił się, żeby dobrze widzieć po lewej stronie. Wtedy ode mnie ze zwykłego karabinu pada strzał i szkop wylatuje z pierwszego piętra na chodnik. Nieładnie zakończyłem mu życie.
15 września rano przeżywałem inną bolesną tragedię. Siedziałem w łazience, przy oknie była gruba rura, która mnie zastawiała od ewentualnych widoków Niemców. Przy tym oknie, stojąc na wannie, obserwowałem drugą stronę ulicy. Obserwując, usłyszałem w pewnym momencie jęki człowieka, nieregularne, smutne, bolesne. Myślę: „Co się tam dzieje? Co jest?”. Przesunąłem się na drugą stronę okna, żeby nie być widzianym z parzystej strony. Patrzę na dół z drugiego piętra, że na wolnej przestrzeni między budynkiem Wilanowska 1 a Wilanowska 5 – nie było domu Wilanowska 3 – na trawie twarzą do ziemi leży dziewczyna i od czasu do czasu ona właśnie unosiła główkę i prawdopodobnie nieartykułowane słowa znaczyły „pomocy”, „ratunku”. Taki widok musiał spowodować moją uwagę. Zbiegłem na dół. Spoza budynku widziałem tę otwartą przestrzeń. Widzę, że to leży nasza dziewczyna, łączniczka z mojego plutonu „Stefa”, Stefania Grzeszczak, wielka bohaterka Powstania Warszawskiego. Bohaterstwa niech dowodzi fakt, że brała udział w przebiciu przez Ogród Saski, gdzie została, już nie pamiętam, w które przedramię, postrzelona przez Niemców. W Śródmieściu po szczęśliwym przejściu udała się na ulicę Pańską do swoich rodziców. Rodzice byli szczęśliwi, zobaczywszy młodszą córkę „Stefę”, że wróciła, że ranna, że będzie się trzeba dzieckiem opiekować. A Stefunia powiedziała mamie: „Mamo, chłopcy idą na Czerniaków, idę z nimi, muszę walczyć”. Mimo rannej ręki poszło to dziewczę na Czerniaków z chłopakami. Nie umiem sobie wyobrazić, że dziewczyna mogła podjąć taką decyzję, szczególnie, że jej starsza siostra, aresztowana w styczniu 1944 roku, przed Powstaniem, na przystanku tramwajowym na placu Narutowicza, została po kilkunastu dniach zamordowana na Pawiaku. Niemcy aresztowali, wsadzili, ciężkie śledztwo. Siostra „Stefy” Oleńka została zamordowana.

  • Była w konspiracji prawdopodobnie.


Była w konspiracji, była dowódczynią jednego z zastępów dziewcząt. Studentka medycyny na tajnym nauczaniu. Aresztowana z paczką materiałów wybuchowych, osadzona na Pawiaku. Dziewczynę zamordowali, nawet nie wiemy, co się z nią stało, co stało się z jej ciałem.
Stefunia, straciwszy starszą, kochaną siostrę, będąc ranną, nie skorzystała z przepustki, nie została w domu, tylko poszła walczyć. Ona właśnie leży na tej przestrzeni. Ranna rączyna odsunięta na trawie na bok. Oczywiście robimy wszystko, żeby tę dziewczynę wyciągnąć. Próba wyjścia na tę przestrzeń kończy się niepowodzeniem, bo Niemcy widzą i strzelają. Chowamy się. Któryś z chłopaków wpada na pomysł, że trzeba tę dziewczynę wyciągnąć jakimś drutem. Znaleźli chłopcy drut, zrobiliśmy haczyk na końcu i tym drutem po trawie bliżej, bliżej do „Stefy”. Zahaczyliśmy o jej spódniczkę i tak Stefuńkę ściągaliśmy do nas do budynku Wilanowska 1. Kochani moi, że szkop – wróg! – potrafił dobić tę dziewczynę ciągniętą na drucie, dobić seriami z pistoletu maszynowego, to cholery można dostać! Widzi, że dziewczyna, widzi, że ma odkryte nóżki, bo ciągnęliśmy ją za spódniczkę, i taki potrafił ją zabić. Widzieliśmy tę dziewczynkę, leżącą twarzyczką do ziemi, zabitą.
Dokończę jeszcze moje spojrzenie i pamięć dla Stefuni. Kiedy Niemców wypędzono z Warszawy w styczniu 1945 roku, ze szpitalika na Grochowie, ocalony z Powstania z Czerniakowa, postanowiłem dostać się do wolnej Warszawy. Po lodzie Wisły dostałem się do kościółka na ulicy Solec. Szedłem do budynku Wilanowska 1, [był] niesamowicie zbombardowany, zniszczony, nie miał okien. Na tej przestrzeni przykryta śniegiem leży Stefunia, niepogrzebana, nie było warunków… To straszne było… Wygrzebałem Stefuńkę z tego śniegu, odrywałem jej włosy przymarznięte do ziemi, spódniczka przymarznięta. Postanowiłem ją jakoś pogrzebać. Znalazłem wgłębienie terenowe, chyba po wybuchu bomby, wciągnąłem to ciałko do tego dołu, założyłem różne belki, deski, na nich, ułożyłem kilkanaście bryłek muru i ustawiłem krzyżyk z desek związanych drutem. Napisałem na nim: „Łączniczka »Stefa«, Batalion »Zośka«”. Wtedy nie znałem nazwiska Stefuni. Długo po wojnie, po ujawnieniu się naszym, pani Marianna Grzeszczak, już wdowa, matka Stefuni, dowiedziała się, że gdzieś na Czerniakowie córcia walczyła. Chodziła, szukała. Czerniaków pusty, zrujnowany. Jakaś kobieta powiedziała: „Jest grób w dole, jakieś deski, jakieś gruzy i krzyżyk, na którym coś jest napisane, nie pamiętam co”. Podprowadziła ją. Matczysko czyta: „Łączniczka »Stefa«”. Wszystko wiadome. Odgrzebały, ekshumacja i przeniesienie Stefuni na wojskowy cmentarz Powązkowski. Spoczywa w symbolicznym grobie razem z Oleńką.
Stałem się przyjacielem tego domu, dużo bywałem u pani Marianny, robiłem zakupy. Mieszkała przy Górnośląskiej. Zmarła, żegnałem ją nad trumną na cmentarzu Bródnowskim. Została najmłodsza wtedy w Powstaniu dziewuszka, siostrzyczka Oleńki i Stefy, która też mieszkała w mieszkanku na Górnośląskiej. Zmarła ona, zmarł jej mąż, została córka, która przychodzi na nasze spotkania rodzinne przy opłatku, czasem wspominamy, czasem ocieramy łzy. Jednak ten jeden fragment życia ludzkiego, młodej, dziewiętnastoletniej dziewczyny, musi boleć, musi wywoływać straszny ból. W ten sposób przetrwałem tamten dzień.
Szesnastego przed południem postawiono mnie na posterunku obserwatora w budynku Wilanowska 7 albo 7a albo 9. Wiem, gdzie ten budynek stał, nie ma go dzisiaj. Naprzeciw tego budynku jest wolna przestrzeń po parzystej stronie ulicy Wilanowskiej. Przez tę przerwę między domami obserwowałem wiadukt mostu Poniatowskiego. Zadanie moje: obserwować ruchy Niemców. Widziałem Niemców biegających pod wiaduktem, widziałem dwa niemieckie czołgi jadące w naszym kierunku, które momentami chowały się za domy. Ale nadszedł wreszcie moment, że jeden z tych czołgów wyjechał na otwartą przestrzeń, spory kawałek ode mnie. Nie miałem sposobu, żeby go unieruchomić. Obsługa czołgu prawdopodobnie widziała mnie na balkonie. Padają strzały, jeden z pocisków uderza pod balkonem i ja z tym balkonem z pierwszego piętra walę się na chodnik. Bogu dziękować, co dzieje się ze mną dalej. Padają następne strzały w ten budynek. Nade mną opada balkon z drugiego piętra, przykrywa mnie w rożku. Żyję. Poharatany, potłuczony, ale żyję, mogę ruszać nogami, rękoma. Oczywiście byłem przygotowany na to, że trzeba będzie umrzeć z głodu pod tym gruzem. W pewnym momencie słyszę drapanie, uderzanie w gruz leżący nade mną. Okazuje się, że jeden z przyszłych moich przyjaciół, uratowany z Gęsiówki Żyd Jakub Wiśnia, był tym, który mnie wygrzebywał spod tego balkonu. Chłopcami dowodził „Fil”, kolega Michalski, szef grupy kwatermistrzowskiej.

  • Czy oni widzieli, co się stało?


Widzieli, co się stało. Oni, jak później mi opowiadał Jakub, zainicjowali rozgrzebanie tego domu, bo: „Tam »Świst« leżał, jego zwłoki musimy wydobyć”. Zamiast zwłok zobaczyli wystający spod gruzu but. Usłyszałem wrzask: „Mam jego nogi!”. Za chwilę po nogach doszli do mnie, wydobyli i żyję. Trafiłem do szpitalika przy ulicy Wilanowskiej 1 w piwnicach, gdzie nasze dziewczyny nas opatrywały, opiekowały się nami. Leżałem obok Janka „Anody”, który mimo ciężkich ran na Woli także dołączył do walczących na Czerniakowie. On także został sprzątnięty z balkonu, ale na Wilanowskiej 1. Ciężko ranny leżał obok mnie, mało rozmawialiśmy. Zapadła decyzja, że ranni będą wyniesieni nad Wisłę do ewentualnego ratowania.

  • Do transportu za Wisłę?


Transporty z Saskiej Kępy przyjeżdżały pontonami, puste wracały po następnych na Saską Kępę. Przeniesiono mnie na drzwiach wyjętych z zawiasów, noszy nie było. Wysypano mnie nad Wisłą przy „Bajce”, gdzie zostałem załadowany do pontonu i szczęśliwie przepłynąłem Wisłę na Saską Kępę. Były łodzie, które szły na dno. Szczęśliwie wylądowałem, czołgałem się nad samą Wisłą ku domom.

  • On pana wciągnął do konspiracji?


Nie, on mnie przyjmował.

  • Przedostał się pan na drugą stronę Wisły jako kolejny raz ranny.


Kiedy już byłem na brzegu Wisły po praskiej stronie, przypomniało mi się, że obok mnie leżał ciężko ranny Janek „Anoda”, zastępca dowódcy plutonu, człowiek, któremu zawdzięczam wszystko, co w czasie okupacji osiągnąłem i co osiągnąłem po wojnie. Postanowiłem na niego poczekać. Leżałem na wybrzeżu. Pamiętam, druga łódź poszła na dno trafiona pociskiem artyleryjskim, ale następna łódź, następny ponton z Jankiem wylądował. Prosiłem żołnierzy, którzy nas przenosili do piwnic na Saskiej Kępie, że chciałbym być razem z Jankiem. Okazuje się, że nie miałem szczęścia, bo Janek jako bardzo ciężko ranny został odwieziony samochodem do Otwocka do szpitala, a mnie przeniesiono na Grochów, na ulicę Terespolską do polowego szpitala wojskowego, gdzie leżałem parę dni. Dodaję, że właśnie z Grochowa, z ulicy Zamienieckiej przy placu Szembeka poszedłem na Powstanie i tamże mieszkał mój wujek, brat mojej mamy, z żoną i z dwunastoletnim synkiem Zygmusiem. Od Terespolskiej do placu Szembeka daleko. O kulach, nie bardzo mogłem chodzić, wyjednałem prośbą, nieomal błaganiem, żeby mnie przeniesiono do szpitala bliżej placu Szembeka. Trafiłem za ulicą Wiatraczną do szpitala braci albertynów (dzisiaj stoi ten dom). Zostałem przeprowadzony już o własnych siłach, o kulach. Po kilku dniach postanowiłem odwiedzić wujka, ciocię. Niestety dowiedziałem się smutnej wiadomości od sąsiadów, że w pierwszych dniach Powstania cała rodzina została wywieziona. Najpierw wujek, jako mężczyzna, został zawieziony do Niemiec na roboty, do niewoli, a jakiś czas później ciotkę i synka wypędzili Niemcy i zapędzili do kopania umocnień, rowów przy domu Schichta, przy moście Kierbedzia, dzisiejszym Śląsko-Dąbrowskim. Nad Wisłą nasi ludzie, przeważnie kobiety, kopały jakieś przekopy. W czasie tej roboty ciocia razem z synkiem zostali porwani pociskiem artyleryjskim. Wujkowi po powrocie udało się znaleźć zwłoki w piasku nad Wisłą. Wujek później zginął w wypadku tramwajowym w Warszawie. Tak że tej rodziny już nie mam. W każdym razie, leżąc w szpitalu u albertynów, zaczęła mi się tworzyć myśl, żebym już opuścił szpital i zajął mieszkanie po wujostwie.

  • Jak się pan czuł?


Już zacząłem czuć się lepiej, już chodziłem tylko o lasce. [To były] dwa miesiące leczenia. Wtedy rzeczywiście zostałem zwolniony. Tutaj już rządzili zakonnicy, nie wojsko, na Terespolskiej miałbym trochę zmartwienia. Dodaję, że byłem w mundurze harcerza, a nie miałem przy sobie żadnych ubrań cywilnych. Zamieszkałem na pierwszym piętrze w budynku na Zamienieckiej 53. Przez podwórze z budynku Zamieniecka 51 obserwowała moje życie rodzina, matka z córką, szczególnie córką. Przez okno z trzeciego piętra obserwowała moje życie na pierwszym piętrze. A ja obserwowałem tę dziewczyną, jako że była bardzo ładna. Po wojnie studiowaliśmy na jednej uczelni. Okazuje się, że możliwość ożenku przeleciała mi przed oczyma. Nigdy z nią nie rozmawiałem po wojnie, ale gdy się kiedyś lepiej czułem, postanowiłem pójść do kościoła na placu Szembeka pomodlić się za to, że ocalałem, że chodzę o własnych siłach. Przeważnie klęczałem, bo nie miałem siły. Kiedy wychodziłem z kościoła po mszy świętej, czekała na mnie mama z córką Wandzią: „Proszę pana, podobno pan ocalał z Powstania Warszawskiego”. – „Tak, ocalałem, zostałem przewieziony przez Wisłę”. Wtedy stałem się gościem tej córki Wandy z matką. Dodaję, że jak uciekłem z Niemiec w czerwcu 1942 roku, to po dostaniu się do Warszawy, do momentu otrzymania fałszywych dokumentów na inne nazwisko, przez trzy, cztery dni mieszkałem u wujka. Wujek urządził 24 czerwca swoje imieniny i zaprosił te panie: „Pamiętaj, Stachu, że się nie odzywasz, jesteś niemowa. Nic się nie odzywaj”. Ja przy tym stole imieninowym [bełkotałem]. Proszę sobie wyobrazić, jak musiałem się czuć, jak ta dziewczyna do mamy mówi: „Taki fajny chłopak, a nie gada”. Ta dziewczyna potem pod kościołem mnie dopadła, usłyszała, że mówię. […]

  • To był normalny szpital u braci albertynów?


To był normalny szpital. Postanowiłem coś smacznego sobie kupić, miałem jakieś grosze. Przy placu Szembeka był bazar. Poszedłem tam, znalazłem dziewczynę, która mi bardzo chętnie sprzedawała, nawet nieraz darowała coś smacznego. Do tego kiosku nadchodzi żołnierz polski, ludowy, w mundurze i z daleka woła: „Kaziu Sieradzki!”. Sieradzki rozumiem, ale dlaczego „Kaziu”? Okazuje się, że kolega z mojego rodzinnego Działdowa został wciągnięty przez Niemców do armii niemieckiej, dostał się do niewoli sowieckiej jako czołgista i z niewoli sowieckiej trafił do Ludowego Wojska Polskiego. Wyzwalał Pragę.

  • A skąd imię Kazio?


Kazio to był mój młodszy brat, który też trafił na te drogi, ale dostał się do niewoli na Zachodzie, do Anglików, był na wale atlantyckim. Też przeżył wojnę. Ten, o którym mówię, był to syn naszego wójta w Działdowie, Gustaw Kasprzyk, też harcerz przedwojenny, fajny chłopak, nie żyje. Jak bywam na grobie rodziców, to do Gucia idę, też zapalam światełko. W każdym razie takie spotkanie dużo mi dało. Zacząłem mieć chęć poczęstowania czymś tego chłopaka, ściągnięcia do domu wujka, a kieszeń pusta, przecież nie pracowałem. Wtedy postanowiłem zdobywać pieniądze. Warszawa nie miała tabaki, tytoniu.

  • Który to był miesiąc?


To było na przełomie listopada i grudnia 1944 roku. Postanowiłem wtedy pohandlować tabaką, tytoniem. Trzeba go było zdobywać gdzieś poza Warszawą i w Warszawie sprzedawać, żeby mieć parę złotych. W czasie takiej jednej wyprawy do Garwolina, kiedy krążyłem i szukałem tytoniu, zostałem dopadnięty przez trzech sowieckich żołnierzy: Ruki wwierch. Już byłem ostrzeżony przez mieszkańców Grochowa, że wywożą chłopaków, już mundur harcerski zlikwidowałem, kupiłem na bazarze mundur tramwajarza warszawskiego z wypustkami, czapkę z syrenką. Byłem tramwajarzem i jako tramwajarz handlowałem. Jak mnie przesłuchiwali, gadali, kim jestem z zawodu, [mówiłem]: „Jak widzicie, raboczy narod, od tramwajow”. Wtedy mnie wywieźli do Lublina na ulicę Browarną, gdzie była możliwość zakupywania Polaków do Ludowego Wojska. Przychodzili niby nasi oficerowie mówiący często po sowiecku. „Kto z was chce ochotniczo do armii?”
Spotkałem się tam z naszym zośkowcem, Bogdanem Deczkowskim. Myśmy się zastanawiali, co zrobić, czy jechać na Syberię, czy iść do Ludowego Wojska. Obaj postanowiliśmy się przerzucić do wojska. Wtedy wywieziono nas na Majdanek, gdzie był obóz przejściowy dla przyszłych żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, gdzie doczekałem się powołania do oficerskiej szkoły saperów w Przemyślu. Służyłem w wojsku do Wielkiej Nocy 1945 roku. Właśnie przy tej okazji, jako żołnierz, w styczniu 1945 roku zostałem wysłany z jakąś paczką, z jakimś ładunkiem do polskich żołnierzy na Grochowie, którzy lada moment mieli atakować Wisłę i wypędzić Niemców. Doczekałem takiego momentu i wtedy znalazłem pod śniegiem Stefunię. Wtedy też spotkałem kolegę z „Zośki”, Henia Kończykowskiego. Pamiętam, że to było na ulicy Puławskiej przy placu Unii Lubelskiej. Szedłem od Mokotowa.

  • Dało się rozpoznać Warszawę?


Tak, ale była bardzo zniszczona. Tu i ówdzie jeszcze widziałem trupy. Dzięki Heniowi dowiedziałem się, że Janek Rodowicz przeżył wojnę w Otwocku, że jest inwalidą, ręki nie podnosi, osiemdziesiąt jeden procent utraty zdrowia, a mimo to był wielkim człowiekiem. Tylko niepotrzebnie zginął 7 stycznia 1949 roku na ulicy Koszykowej 6.

Warszawa, 29 marca i 9 września 2005 roku,
30 marca, 10 kwietnia i 20 kwietnia 2007 roku
Rozmowy prowadzili Bogusława M. Karczewska, Leszek Włochyński,
Małgorzata Brama, Iwona Brandt

Stanisław Sieradzki Pseudonim: „Świst” Stopień: podporucznik Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter