Sławomir Wyczański „Mur”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Wyczański, imiona: Sławomir Feliks. Urodziłem się w Warszawie 10 września 1922 roku jako drugi z trzech synów kierownika Szkoły Powszechnej nr 59 w Warszawie przy ulicy Modlińskiej 21. Dziś to jest róg powiedzmy Jagiellońskiej i Trasy Toruńskiej przy Moście „Grota” Roweckiego.

  • Proszę teraz opowiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny i co pan robił, gdzie pan był w czasie wojny.

W czasie wojny... Wojna dla mnie, jako ucznia Gimnazjum imienia Władysława IV w Warszawie, to właściwie moje czasy szkolne. Najpierw, przed wybuchem wojny, były wakacje i z kolegami robiliśmy wycieczki rowerowe. Tak że zwiedziliśmy sobie, powiedzmy, wszystkie województwa aż do Grodna mniej więcej. W Sokółce niedaleko Grodna mój starszy brat był w wojsku i przed samą wojną pracował w wydziale poborowym. Tam już się czuło, że wojna wybuchnie już za kilka tygodni, za miesiąc, za dwa. I wybuchła w końcu. Ale jeszcze wcześniej z kolegami pojechaliśmy na Śląsk, na odzyskane przez generała Bortnowskiego tereny. Śląsk Cieszyński – interesowały nas tamte ziemie. Jeszcze w drugiej połowie sierpnia pracowałem jako pomocnik wychowawcy [na] koloniach dla młodzieży pod Małkinią. To była moja pierwsza w życiu posada. Jak już w sposób przyśpieszony powróciliśmy do Warszawy, za parę dni wybuchła II wojna światowa. Dla mnie, młodego chłopaka (miałem wtedy niecałe siedemnaście lat) to było bardzo ciekawe wydarzenie. Nie zdawałem sobie sprawy tego, że tak szybko będziemy przegrywali tę wojnę! Właściwie, jeśli chodzi o wojsko Polskie, to były w zasadzie same przegrane. Cała Kampania Wrześniowa była przegrana. To już ogólnie wiadoma historia, jak to się odbywało ze Związkiem Radzieckim. [...]

  • Co się działo w czasie wojny? Jakie były pana losy w czasie wojny?

Mój ojciec był po ciężkiej chorobie Heinego-Medina, miał oparcie w nauczycielach. Nauczyciele pomagali nam też w ten sposób, że zorganizowali dla mnie... zrobili ze mnie szklarza. W pierwszych dniach po wojnie uczyłem się wstawiania szyb. Szyb nie było, przede wszystkim szyby [były] zniszczone w domostwach. Wstawiałem [je] w Warszawie. To nie było po wojnie, to było po Kampanii [Wrześniowej] w Polsce: październik, listopad, grudzień. Trzeba było szyby powstawiać, bo zima się zbliżała, więc byłem szklarzem. Później też nauczyciel z ojca szkoły, który był kierownikiem w Michałówku pod Małkinią na mojej pierwszej posadzie, zrobił ze mnie handlowca i powiedział, że będę sprzedawał mydło. Ta sprawa nie udała się i jemu i mnie, tak że z tym mydłem wyszliśmy jak Zabłocki na mydle! Tak! Przegraliśmy! Następnie… Za polskich czasów niepodległych była zaczęta budowa dużego wału przeciwpowodziowego na Pelcowiźnie. Pelcowizna jest tam, gdzie Żerań (teraz ładniejsza nazwa –¬ Żerań, nie Pelcowizna). Na tamtym terenie zostałem zwyczajnym robotnikiem. Musiałem wozić piasek na ten wał i na przeciwko swojego domu... Mieszkaliśmy w domu szkolnym. Szkoła spłonęła, a budynek, gdzie ojciec jako kierownik miał dobre mieszkanie, to ładny domek – cztery pokoje z kuchnią i dwa pokoiki na górce. Naprzeciwko tego domku budowałem przeciwpowodziowy wał ochronny. Zaczęło się już planować elektrownię Żerań, ale to były tylko plany. W okolice, w których miała być ta elektrownia, zwożono węgiel. Takie były te moje czasy. Jednocześnie uczyłem się w gimnazjum. [Ale] nie od razu klasy gimnazjalne albo gimnazja były przez Niemców dopuszczone i otwarte, [kiedy nie było szkoły,] wtedy pracowałem. Później uczyłem się i udzielałem korepetycji. Tak zarabialiśmy, w ten sposób. Pensja ojca była bardzo mała, resztki emerytury, to trzeba było dorabiać. I to takie moje lata... Następnie, jak skończyłem gimnazjum, musiałem dokończyć małą maturę. Poszedłem do liceum chemicznego na ulicy Hożej, dlatego że w gimnazjum powiedziano nam: „Po wojnie potrzeba nam będzie inżynierów, to trzeba kończyć konkretne kierunki”. Musiały być techniczne, nie humanistyczne, więc chemik. Dobrze! Skończyłem to gimnazjum, jednocześnie konspirując. W środowiskach nauczycieli... Ojciec – kierownik szkoły, a ci nauczyciele konspirowali i takich podrastających chłopaków jak ja angażowali do tych półwojskowych, (powiedzmy, nie całkiem wojskowych) konspiracyjnych zespołów – mnie i młodszego brata [wciągnęli do konspiracji]. Mój starszy brat poległ od razu na początku wojny. Odwiedzaliśmy go właśnie tam, w Grodnie. Tam był 76. Pułk Piechoty. Brat [w nim] służył. Ten pułk został pchnięty pod Piotrków. Do Piotrkowa zbliżali się Niemcy. Pierwsza poważna bitwa pod Piotrkowem i [brat] od razu zginął. Tak że było nas trzech braci. Najstarszy poległ. Po nim odziedziczyłem rower. Akurat gdy kończył gimnazjum, ojciec kupił mu rower. Odziedziczyłem ten rower, który bardzo szybko mnie skradli. Zaopatrywałem tam w kartofle... jeździłem rowerem. Wtedy dostałem się do szkoły motorowej Armii Krajowej. Jednocześnie ukończyłem kończąc liceum chemiczne i kurs motorowy Armii Krajowej. Potem, od razu po skończeniu tego kursu, rozkazem pchnęli mnie do konspiracyjnej Szkoły Podchorążych Piechoty. Już nie chodziłem na normalne zbiórki konspiracyjne, tylko kończyłem Szkołę Podchorążych Piechoty. Ukończyłem [ją] 3 maja 1944 roku. Ale wcześniej wstąpiłem już na Politechnikę Warszawską, bo Niemcy otworzyli kilka wydziałów, dlatego że owało im inżynierów do prowadzenia, na przykład, zakładów chemicznych (dlatego otworzyli Wydział Chemiczny). Jak ukończyłem liceum chemiczne, to wstąpiłem na Wydział Chemiczny. Staatliche Technische Fachhochschule – Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna, nie nazywała się Politechnika. Tam ukończyłem pierwszy rok. Zbliżało się Powstanie, a mieszkałem na Pelcowiźnie – prawa strona Warszawy. Groziło [nam] to, że Powstanie może być ograniczone, że nie uda się dowództwu opanować całej, wielkiej Warszawy. Wisła z mostami, które myśmy mieli zdobyć... Nie zdobyło się żadnego mostu, za mało było broni i amunicji. Kazali nam mieszkać w lewobrzeżnej Warszawie w punktach wyczekiwania – w takich punktach, żeby w każdej chwili można [było] na nas liczyć, że wystąpimy. Ale broni było bardzo mało, amunicji też (wszyscy wiedzą, jak to było z całym Powstaniem Warszawskim). Doszliśmy do Powstania Warszawskiego...

  • Może jeszcze pan powie, jak pan wspomina Warszawę z czasów okupacji. Jak wyglądało życie codzienne? Jak pan zapamiętał Niemców?

Spotkanie z Niemcami było takie: Niemcy zbliżali się od Prus przez Modlin albo przez okolice Modlina; bo Modlin padł jako twierdza dopiero wraz z kapitulacją Warszawy, ale oni szli na Warszawę mimo Modlina. Szli na Żerań – Pelcowiznę. Myśmy się ewakuowali (nasza rodzina) na Powiśle, na ulicę Czerniakowską. Tam mieliśmy wujka i jakoś przez kilka tygodni aż do kapitulacji tam żeśmy mieszkali. Niemieckie sztukasy chciały zniszczyć most Poniatowskiego, to nad Czerniakowską, akurat nad naszymi głowami, obniżały loty. Ciągle mieliśmy ich naloty na most Poniatowskiego i dalszy most Kolejowy (most Średnicowy), do dziś dnia istniejący. Pytano mnie, jak się organizowało życie. Już powiedziałem o swoim uczeniu się i pracowaniu. Trzeba było dorabiać, żeby żyć. Wszyscy tak byli zorganizowani. Ale to nie znaczy, że był jakiś wielki smutek [dla ludzi] w takim wieku, jak [ja] (od siedemnastego do dwudziestego pierwszego roku życia). Byłem studentem, tak że to życie miało i swoje ciekawe spotkania. Jeździliśmy pod Warszawę nie tylko po to, żeby tam szkolić się wojskowo, robić okopy, przedpiersia do stanowiska wojskowego, ale także po to, żeby się bawić w towarzystwie. Ludzie różnie zarobkowali. Byli i tacy, którzy, na przykład, dostawali koncesję na sprzedaż papierosów. To była bardzo dobra posada. Naturalnie monopol państwowy i tak dalej… Tak samo alkohole [kupowali] zamożniejsi niż, powiedzmy, my. Trochę tych pieniędzy było, w ten sposób się żyło. Wszyscy tak [robili]. Ja byłem szklarzem. Akurat Warszawa była bez szyb, bo był ostrzał przez cały miesiąc. Mogłem pracować. Nie było tak, żebym mógł nie pracować. Zresztą miałem szczególnie [zaprzyjaźnionego] tego jednego nauczyciela ojcowskiego, który mnie te posady jakoś organizował; udane, nieudane, bardziej udane, mniej udane… ale zawsze jakoś pracowałem. Miałem też uczniów (ten nauczyciel mnie [ich] dostarczał) i udzielałem korepetycji. Warszawa... Teraz o Warszawie, jak ona wyglądała w tym czasie. Nie była bardzo zniszczona. Owszem, Opera spłonęła, zniszczona Filharmonia, podniszczony Zamek, w końcu całkowita ruina... Ale tramwaje kursowały, ludzie żyli prawie normalnie. Można się było kształcić. Akurat ja trafiłem tak, że nie byłem w konspiracyjnym szkolnictwie. Właściwie byłem w RGO – Rada Główna Opiekuńcza (była taka nad młodzieżą). Ojciec to trzymał, jako kierownik szkoły, a ja miałem klasę, którą prowadziłem. Nawet dostawało się tam pewną żywność na drugie śniadanie, na przykład. RGO wspomagało młodzież tym drugim śniadaniem. Takie życie... A towarzyskie, to już powiedziałem – byliśmy młodzi, to żeśmy się bawili, tańczyliśmy naturalnie. I różne były zarobki ludzi w tym czasie...

  • Czy pan pamięta jakieś łapanki, terror niemiecki w Warszawie?

Naturalnie! Sam uciekałem przed nimi... Organizowało się specjalnie... [Jak] te łapanki się zbliżały, to trzeba było mieć nosa, [że] w jakiejś dzielnicy się coś szykuje, czy coś takiego. Moja kompania to była kompania „Wawerska”. Zaraz w grudniu 1939 roku, na przykład, Niemcy zamordowali [dwieście osób], bo zabito Niemca w Wawrze! Dwieście osób do ziemi poszło! Za jednego [Niemca]... W jakiejś kłótni byli, pobili się, zabili Niemca... Następnie były pokazowe szubienice organizowane dla dziesięciu powieszonych. Oni zastraszali Warszawiaków takimi... Nie w Śródmieściu to się odbywało (na przykład te dziesięć szubienic), [ale] na Annopolu (to jest tam, gdzie Trasa Toruńska wychodzi z Warszawy). Też przy jednej szkole zrobili nam taką pokazówkę. Ja byłem w Małym Sabotażu. W 6. kompanii „Wawerskiej” to był Mały Sabotaż. Myśmy nie wykonywali wyroków śmierci na zdrajcach ojczyzny, ale zmienialiśmy niemieckie napisy. Na przykład [było napisane]: Deutschland siegt an allen Fronten – „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach”. Myśmy zmieniali w tym tylko jedną literę, ale trzeba było to zorganizować, trzeba było mieć obstawę, [bo] z różnych kierunków mogą iść niemieckie patrole. Ktoś musiał mieć drabinkę, żeby dosięgnąć do takiego napisu i zmienić tylko jedną literę! Zamiast Deutschland siegt an allen Fronten – „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach”, Deutschland liegt an allen Fronten – „Niemcy leżą na wszystkich frontach”. To był ten Mały Sabotaż. „Tylko świnie siedzą w kinie” – trzeba to napisać! Znów obstawę trzeba zorganizować, mieć farbę. Także, na przykład, skrzynki pocztowe – oczywiście [są] bez orła, tylko postamt jest napisane. To myśmy dorabiali polskiego orła w koronie. Trzeba było zrobić specjalny szablon i wymalować takie orły na skrzynkach. To był Mały Sabotaż. Nie trzeba było strzelać. Nie było z czego strzelać! Ale, naturalnie, [musieliśmy] zbierać starą broń z 1939 roku, czyścić i tak dalej... To też nie była robota polegająca na wykonaniu wyroku śmierci na jakichś Niemcach czy współpracownikach Niemiec. Takie było wtedy życie młodzieży, jak miałem te siedemnaście [lat]. Powstanie zacząłem, mając dwadzieścia jeden lat – taki wojskowy poborowy wiek osiągnąłem dopiero w Powstaniu Warszawskim.

  • Przejdźmy do Powstania. Proszę najpierw opowiedzieć o mobilizacjach jeszcze przed Powstaniem i później o samym Powstaniu. 1 sierpnia...

Może dla wszystkich różnie [to] wyglądało. Dla mnie, z prawej strony Warszawy, ważny był kontakt z lewą stroną Warszawy. To było bardzo ważne. Na przykład, nas zmobilizowano prawie na tydzień przed Powstaniem. Powstanie Warszawy – konspiracyjnie było, że się zbliża, zbliża, zbliża... Co robili Warszawiacy, czego nikt nie opisuje i dzisiaj w prasie? Ludność starała się zajmować miejscowości podwarszawskie, tak że właściwie Warszawa się częściowo wyludniała. Tak się urządzali ludzie! Powstanie będzie tam, gdzie domy, bo jak to… Dla osłony! Dobrze ludzie myśleli. Tak że w Warszawie nie było, powiedzmy, pewnej ilości [warszawiaków], tylko [byli oni] w okolicach. To, że się przygotowuje Powstanie, roznosiło się konspiracyjnie; ale pięć lat [je] przygotowywaliśmy. Później siedem miesięcy jenieckiej niewoli dla tych, którzy przeżyli! Mieli szczęście i przeżyli... To było takie przygotowanie. Oczywiście wszyscy, którzy byli w danym oddziale (powiedzmy, na przykład, 6. kompania w moim Batalionie „Kiliński”) [musieli] wiedzieć, gdzie mieszkają członkowie drużyny, żeby ich na czas powiadomić. Wszyscy składaliśmy przysięgi przed Powstaniem. W Powstaniu były też organizowane przysięgi dla tych, którzy nie byli w konspiracji, nie składali przysięgi [wcześniej]. Na przykład, 15 sierpnia w naszej 6. kompanii już w czasie Powstania Warszawskiego w budynku poczty (na dzisiejszym Placu Powstańców Warszawy była Poczta Główna) była msza święta i składali przysięgę żołnierską ci, którzy świeżo przybyli. Te różne zbiórki odbywały się w naszych domach, tak że znaliśmy mieszkania kolegów. Po skończeniu konspiracyjnej Szkoły Podchorążych szkoliłem sekcję łączniczek dla naszego batalionu, tak że musiałem mieć kontakt z policją. Co dawała granatowa policja? Potrzebowałem szkolić na konkretnej broni, musiałem mieć Visa! Kto miał Visa? Policjant miał Visa! Miałem z nim umówione spotkanie na ulicy Smulikowskiego, a na Bielanach miałem wykład (taką zbiórkę) – rozebrałem Visa i pokazywałem, jak się strzela tym dziewczynom, które później były w naszej kompanii łączniczkami. Tak to wyglądało. Byłem już podchorążym (niskiego stopnia wprawdzie) – starszy strzelec podchorąży. Jak nam składał gratulacje i [nadawał] stopnie rotmistrz „Sosna” (znany zresztą, jak się [w książkach] o Powstaniu czyta, poległ w Powstaniu), to był skrępowany, że daje mi taki niski stopień. Dopiero po zdobyciu PAST-y na Zielnej… Brałem w [tym] udział. [...] Miałem tam ciekawą [sytuację] – prowadziłem zbrojny patrol na szczyt PAST-y... [...]

  • Przejdźmy do wybuchu Powstania. Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?

Wybuch Powstania... Jesteśmy poza domem. Tak się złożyło, że nas zwolniono w niedzielę, a chyba we wtorek wybuchło Powstanie. Mamę zostawiliśmy… Bo i mój młodszy brat był w Powstaniu… Cała nasza trójka, ten co poległ i nas dwóch pozostałych… Byliśmy z mamą. Mamę zostawiliśmy. Okazuje się, że brat był w tym samym batalionie, co ja. On trochę wcześniej odwiedził mamę, pożegnał się z [nią], a ja byłem później trochę. Mama sobie zrobiła taki ołtarzyk z fotografii naszych, naszych dziewczyn, znajomych i tak dalej. Przeżywała to jak [każda] mama... Mieliśmy wyrzuty sumienia – jak [ją] tu zostawić? Na druga stronę Wisły pojedziemy, a mama? Ale miała dużo sióstr i jedna, najmłodsza siostra zainteresowała się i przyjechała później, nie wiedząc, czy my na pewno jesteśmy w Powstaniu [ale domyślając się tego]. Dwadzieścia jeden lat, Warszawiak – musi być w Powstaniu. Przyjechała i opiekowała się [mamą]. Z tego budynku szkolnego (szkoła spłonęła) mamę usunęli, dlatego że tam (tak gdzie teraz niedaleko jest elektrownia Żerań) już za czasów carskich był budowany kanał, ale nie [był] skończony (po wojnie został skończony). Na tym kanale była linia – kilometr od naszego domu. Mamy nie ewakuowano, nie dano jej [żadnego] środka lokomocji. Nie! Kazano opuścić… Mama maszerowała od szkoły do szkoły (bo ojca znano, był działaczem szkolnym) aż do Siedlec. Tam przeżyła Powstanie Warszawskie i ten czas, kiedy Stalin wziął się za walkę z Niemcami. Mógł zdobyć Warszawę wtedy, kiedy wybuchło w Warszawie Powstanie. Po prostu tak! To był 1 sierpień, a on wyruszył do Berlina poprzez ruiny Warszawy 17 stycznia następnego roku – pół roku później! Pół roku wcześniej, według mnie, wojna mogła się zakończyć, gdyby on szedł w dalszym ciągu naprzód! A on... Nie potrzebował w ogóle zdobywać Warszawy, bo to były ruiny. W ogóle przez Polskę przechodził, jak przez masło, do Odry. Zaodrze – [tam] dopiero zaczęły się poważne starcia z Niemcami. Niemcy już byli zniszczeni i niemiecka armia w Stalingradzie [poniosła klęskę]. Później już wojna właściwie dyszała. Wszyscy mieli dosyć tej wojny! To był ten czas...

  • Wybuch Powstania.

Wybuch Powstania. Jesteśmy w Warszawie. Na dzień wcześniej wiemy, że jutro Powstanie. To dotarło do nas bardzo szybko. Dostaliśmy trochę broni: dwadzieścia granatów, Stena, jeden pistolet maszynowy na całą kompanię! Mieliśmy pięć pistoletów przez nas wynalezionych, oczyszczonych – to było całe nasze uzbrojenie. Około czterdziestu osób (już razem z łączniczkami) było na kwaterze przy ulicy Zielnej 13. To było damskie gimnazjum. Byliśmy [tam] na drugim piętrze [przez] ostatnie dwa dni, kiedy już wiedzieliśmy, że Powstanie będzie 1 sierpnia. Dużo ludzi opuszczało Warszawę. To było zakonspirowane, nie wolno nic mówić, ale rodziny były poinformowane! Nie chcecie od razu zginąć, tylko trochę później, to się przenieście, na przykład, na linię otwocką: do Falenicy, Radości, Świdra czy gdzieś! Wybuch Powstania. Dowódca, mój kolega, podzielił oddział (tę grupę czterdziestu osób). Sam wziął dwadzieścia pięć, mnie zostawił piętnaście, jako swojemu zastępcy. On miał oddział główny, a ja miałem część końcową. I dostałem granat do ręki! Miałem broń! Moja broń, jako dowódcy tej grupy piętnastu, to był granat. Tak wyglądała sprawa. Taborety szkolne służyły jako opakowanie do butelek zapalających. Mieliśmy pięćdziesiąt butelek zapalających. Same się zapalały po zbiciu szkła. Dobrze i niedobrze, bo tę szkołę, [gdzie] robiliśmy te butelki, mogliśmy spalić. Ale jakoś to przeszło. Teraz taka sytuacja: jestem z tą piętnastką, o piątej po schodach schodzi mój dowódca, ja mam ruszyć zaraz po nim i zdobywać gmach radia. Nie wiedzieliśmy, czy Niemcy [go] opuścili, czy nie opuścili, to trzeba będzie strzelać i rzucać granatami! To jest 13 numer [na] Zielnej, a gmach radia – Zielna 25. Trzeba było przejść przez Sienną, dochodziła [ona] aż do Sienkiewicza poprzez Marszałkowską. To były te ulice. (Teraz po wojnie ich nie ma.) Wychodzimy, a do mnie przystępuje żołnierz i mówi, że on nie pójdzie, nie wyjdzie, on broni nie ma! Ciekawa sprawa, to znaczy – nieprzewidziana przeze mnie ani przez mojego dowódcę. To zresztą był kolega mojego dowódcy! On nie pójdzie, bo nie ma broni... [Mówię:] „A ja też nie mam”. – „Jak to? Ma pan granat!” – „Chce pan granat? Proszę bardzo, jeśli pan umie posłużyć się tą bronią!” – „Jak to? Chodziłem na zbiórki, umiem się posłużyć!” – „To proszę przyjąć tę broń”. – „A co pan będzie miał?” – „To moja sprawa. Nie mam żadnej broni, bo dowodzę. Mogę nie mieć”. Mniejsza z tym, ale takie [sytuacje były]. On był z żoną zresztą, ten chłopak... nie chłopak, starszy trochę ode mnie był. Taką miałem trudność, ale reszta się podporządkowała. Wychodzimy na [ulicę]. Mieliśmy iść po jednej i po drugiej stronie, zdobywać ulicę. Jej nie trzeba [jednak] zdobywać – Niemców nie ma na tej ulicy! Są dalej, w kierunku PAST-y, ale tutaj, gdzie ta szkoła, [ich] nie było. Ale ostrzał już zrobili. Widzieli tę grupę wczesną, zaczęli strzelać. Ale im trudno strzelać do nas, bo wtedy nie idziemy dwiema stronami ulicy Zielnej, tylko jedną stroną, tą samą przy której jest przy ulicy Zielnej 37/39 gmach PAST-y. A tam Niemcy uzbrojeni po [zęby]. Strzelają do nas, ale niecelnie! Biegniemy. Okazuje się, że Niemcy [strzelają] z gmachu radia, z którego w 1939 roku prezydent Starzyński nadawał przemówienie. Ten gmach ma być naszym miejscem postoju. Biegniemy tam. Najpierw pierwsza grupa, liczniejsza, później moja grupa. Tam jest tragedia! Butelka samozapalająca pękła, chłopak płonie! Było przy nim bliżej dwóch starszych od nas. Zrzucili płaszcze i gaszą. Wygasili go, ale jest pierwszy ranny! Butelka nie pękła [tak po prostu], tylko być może jeden z wystrzałów z gmachu PAST-y trafił w stołek i zbił powstańcowi butelkę. Tak że mamy pierwszego rannego w parę minut po piątej godzinie. Obejmujemy tamten gmach. Jest wspólne podwórko przedzielone murem, bo od strony Wspólnej (następnej ulicy równoległej do Zielnej) jest budynek czynszowy dla ludności, a tu publiczny. Staraliśmy się zajmować budynki szkolne, publiczne, żeby nie narażać ludzi od razu na rozstrzeliwanie. (Jak z tych domów czynszowych padały strzały, to wygarniali, bo mieli powód, i rozstrzeliwali. Też trzeba rozumieć sytuację tych Niemców, jak oni się... Szczególnie na Woli…) Obejmujemy [budynek]. Daję rozkaz zrobić dziurę w murze, żeby zająć budynek czynszowy przy ulicy Wielkiej 26 (a tu ulica Zielna 25). Trzeba znaleźć dozorcę i zabezpieczyć bramę wjazdową, żeby być pewnym naszego położenia na Zielnej 25. To był pierwszy dzień. Oczywiście ludność pomagała, zapraszała na kolację. Już drzwi się otwierały, zapraszali na kolację żołnierzy. A my szykujemy się od strony Wielkiej 26, żeby wiedzieć, co tam się dzieje. Dopiero następnego dnia dostałem rozkaz, żeby szukać innych oddziałów Armii Krajowej w sąsiedztwie, nawiązać kontakt. To było następnego dnia, ale tego dnia właściwie było burzenie muru i jeszcze nie było roboty z barykadami, na przykład. Te robione początkowo barykady zaczęły przeszkadzać. Barykady, barykady! Coś dowieźć samochodem, na przykład, to już nie można, bo jest barykada. Trzeba było zrobić plany, gdzie mają być [barykady]. To też jest ważna sprawa. Rozbiliśmy barykadę na Zielnej 25 (po drugiej stronie była Zielna 24 czy 22). Myśmy musieli [to] zrobić, bo z tej strony był ostrzał na Zielną, z Zielnej 37 i 39, to znaczy z gmachu PAST-y. To był początek. Oczywiście wsłuchiwaliśmy się w to, co się dzieje. Na [dzisiejszym] Placu Powstańców Warszawy oczywiście nasi zdobywali wieżowiec Prudential i Pocztę Główną. [Mieliśmy] nawiązać kontakt z dowództwem. Już musiał pójść łącznik. To jest pierwszy dzień. Następny dzień – atak czołgów właśnie od strony Wspólnej. Byłem tam, przy Wielkiej 26, pierwsze piętro. Na pierwszym piętrze musimy zrobić stanowisko bojowe, bo czołgi idą od strony Ogrodu Saskiego, poprzez Plac Grzybowski, ulicą Bagno i [od] Wspólnej do Pańskiej. Boję się o firanki, chcę otworzyć okno, a to małżeństwo, ci państwo, którzy tam mieszkają, mówią: „Niech pan się nie przejmuje, niech pan zerwie te firanki!”. Na ich rozkaz zerwałem firanki, żeby mieć możliwość ciśnięcia w te czołgi… Mam granaty. To był 2 sierpnia. I kontakt z budynkiem przy Zielnej 25, gdzie był mój dowódca, podchorąży, zresztą mój kolega. (Ale on był kapral podchorąży, a ja tylko starszy strzelec podchorąży.) Taki był drugi dzień.

  • Proszę opowiedzieć o zdobywaniu PAST-y i jakiś innych ważnych akcjach, w których pan brał udział.

Opowiem, co się działo do zdobycia PAST-y, od 2 do 20 sierpnia. W ogóle trzeba zorganizować oddział. Po raz pierwszy jesteśmy w takim oddziale – mam pluton. Pluton dzieli się na drużyny. Trzeba zorganizować z chłopaków drużyny. Organizujemy początkowo trzy drużyny, potem też czwartą, jak przychodzą chłopcy, panowie. [...] Mam zresztą uraz do tych chłopców: filmy o Powstaniu pokazują takich chłopców z granatami, z bronią, biegnących po ulicach Warszawy! To jest niewyobrażalne! Owszem, byliśmy wszyscy młodzi, to byliśmy, ale nie aż tak! Tak samo tutaj – zgłaszają się ludzie do walki. Myślą, że mamy broń, a my broni nie mamy. Mamy [ją] zdobyć na nieprzyjacielu. Ten nieprzyjaciel powinien być zmęczony Stalingradem, walką w Rosji i tak dalej, i tylko podnosić przed nami ręce, i [opróżniać] kieszenie pełne amunicji i broni. A on taki nie jest! To jest zaskoczenie! Niemcy nam się nie poddają, Niemcy walczą, jeszcze walczą... Strzelają, zabijają, mordują... Organizacyjna sprawa – [trzeba] zorganizować drużyny. Bardziej doświadczonych chłopaków, mężczyzn ustawić jako dowódców drużyn. Teraz [znaleźć] dla nich pokoje, które będziemy zajmowali. Przejdziemy pierwsze piętro, drugie piętro. Już dalej nie ma co, mimo że są puste [pokoje] (sześciopiętrowy budynek), nie będziemy wszystkich pokojów zajmowali, bo powiedzmy, zaczynają się naloty bombowców i bomby zwalają przede wszystkim te górne piętra. Trzeba się zorganizować. Poznajemy się nawzajem. Jest drużyna sanitarna, jest drużyna łączności (przede wszystkim panie). Trzeba jeść, trzeba pić – kto ma teraz... Łączniczki organizowane, sanitariuszki organizowane, a trzeba jeść. Trzeba kuchnię [zorganizować] – trzeba zaparzyć chociaż herbatę czy miętę, zrobić coś. Łączność z dowództwem. Dowództwo ma przecież jakąś żywność do podziału. Początkowo jest przecież chleb i tak dalej, przydziały. Panie robią nam naszywki: kapral, starszy strzelec... Sznureczek biało-czerwony [oznacza], że [to] podchorąży, na przykład. Musiałem poprosić taką koleżankę. Jak jesteśmy ubrani? Niektórzy bardzo porządnie, a tu trzeba podczołgać się na gruzie w takim ubraniu. Na ulicy Ciepłej, niedaleko, zdobyliśmy magazyny policyjne. Były tam granatowe mundury policyjne i cała 6. kompania Batalionu „Kiliński” wystroiła jak policjanci! Ten kolor nie był przez wszystkich kochany. W zasadzie styczność z nieprzyjacielem nastąpiła 2 sierpnia. Oczywiście ich strzały były od pierwszych minut po siedemnastej, 1 sierpnia. Teraz zajmujemy ten budynek mieszkalny, czynszowy od strony Wielkiej. Jestem z tej strony, a mój dowódca jest od strony Wielkiej. Mam część oddziału, zawsze mniejszą, on ma zawsze większą i daje mnie rozkazy. Jest od nich informacja (leci łącznik), że Niemcy jadą tu czołgami. Taki jeden czołg przejechał ulicą Bagno, wjechał w ulicę Wielką i zbliża się do budynku mieszkalnego. Ale my już panujemy nad tymi dwoma posesjami: Zielna 25 i Wielka 26 (na pierwszym piętrze). Jak się zbliża [czołg], kiedy rzucić w niego butelką?! Co jest ciekawe, za nimi idzie drużyna niemieckich żołnierzy, bojących się, przerażonych, takich którzy się tulą do murów domów albo do jakiejś furtki czy bramy. Widać na ich gębach przerażenie z powodu tego, że ten czołg posuwa się naprzód. Kiedy będą pierwsze strzały? Z naszej strony [nastąpił] mój rzut butelką zapalającą, która nie dotarła do czołgu; tylko metr, półtora metra przed czołgiem zapaliła się ulica, rozlała się benzyna. Moi żołnierze, chłopcy, też się położyli na podłodze – [teraz] albo wstają, albo klęczą (bo mam tam trzech, czterech chłopców). Co się dzieje? Oni bardziej przerażeni ogniem [który wybuchł] przed tym czołgiem. Niewiele owało! Miałbym załatwiony pierwszy czołg, ale za słabo rzuciłem butelką. Drugiej na razie nie mam. Czołg stanął i kieruje się na naszą ulicę. Oddał strzał, który minął nasze budynki. Nie zauważył, z którego balkonu rzucam butelką. Szykują się do wycofania. Niemcy boją się jednej butelki benzyny! Po prostu się wycofują! To było pierwsze spotkanie z Niemcami. Zapomniałem powiedzieć o moim pierwszym spotkaniu z pierwszym Niemcem (poza Niemcami na barykadzie na ulicy Modlińskiej) jeszcze przed Powstaniem, Jak pojechałem po kartofle... [...] To było pierwsze spotkanie z Niemcem w 1939 roku po kapitulacji Warszawy – mój wyjazd po kartofle. To było dla mnie bardzo ważne. [Zdarzyło się] w Tarchominie. To nie była dzielnica Warszawy, tylko wioska, do której trzeba było dojechać rowerem, żeby od chłopów kupić trochę kartofli. Jadę z kartoflami na rowerze brata i jest taka sytuacja: jest twarda ścieżka, obok jest wydeptana przez kopyta koni piaskowa część tej dróżki tarchomińskiej, i ten Niemiec... Patrzę – idzie Niemiec twardą częścią [ścieżki]! Teraz – co to będzie, co to będzie?! Oczywista sprawa – rower nie jedzie tym piaskiem, to jadę twardą częścią. On [ten Niemiec] po niej idzie i nie ustępuje. W końcu, w ostatniej chwili kieruję się w piaszczystą część tej ścieżki, przewracam się i krzyczę: „Cholera jasna! Psia krew!”. A on [woła], powtarzając to, co powiedziałem, łamiąc polszczyznę: „Cholera! Cholera! Ciężka cholera!”. Zdejmuje kaburę. Z kabury [wyjmuje] pistolet. Jasna sprawa – jest tylko on, mój przewrócony rower, wysypujące się kartofle i młodniak (taki las dziesięcio-, siedmioletni). Każe mi iść w ten młodniak! Ma wielki pistolet! Koniec. Spotkałem się ze śmiercią po prostu. W pewnym momencie... Skąd się wziął ten człowiek, czort go wie. Chłop tutaj idzie, w naszym kierunku i zastaje tę sytuację. Niemiec opuszcza do dołu rękę z pistoletem, już się mną nie interesuje, czeka aż ten przejdzie. [Chłop] zatrzymuje się przy rowerze, nie wie, czy go podnosić, bierze kartofle... Chłop osłupiał! Osłupiały chłop... Ale przeszedł i przeszło temu Niemcowi. Trzyma pistolet. Okazuje się, że jest Mazurem, zna język polski. Rozmawiamy po polsku. Mówi do mnie: „Co ty nie wiesz, kim ja jestem?!”. Mówię: „Jest pan żołnierzem niemieckim”. – „I nie ustępujesz mnie miejsca?!”. I na ten temat parę zdań. Widzę, że chowa pistolet do kabury. Zbieram kartofle do worka (rozsypały się, bo pękł tam sznurek czy coś takiego) i przygotowuję się do odjazdu. Odjechałem w kierunku Warszawy. To jest dzisiaj wielkie osiedle – Tarchomin, Białołęka. Tam jest także jakiś kościółek przy tej właśnie ulicy. Pierwsze spotkanie z Niemcami [miało miejsce], jak byli na barykadzie czy przy szlabanie na ulicy Toruńskiej. Niemcy patrzyli, jak ludzie tu przychodzą, a ja byłem zdumiony... Myśmy, jako rodzina. Powiedzieli nam, że nie ma domku administracyjnego, naszego domu... Nie ma. Nie ma? Spaliła się szkoła i ten domek. Będąc przy przystanku Pelcowizna, dalej w kierunku Warszawy, widzieliśmy nasz domek, że stoi. I mieszkaliśmy w [nim] przez okupację przy ruinie spalonej szkoły. To jest to pierwsze spotkanie z Niemcami. Spotkanie z Niemcami w Powstaniu Warszawskim, 2 sierpnia, przy czołgu, który przeraził się jednej płonącej butelki i wycofał się z powrotem, tam skąd przyjechał. Szły dwa czołgi. Jeden szedł ulicami Bagno i Wielką, a drugi Zielną. Byłem zainteresowany, co z tamtym czołgiem, czy przepuścili czy nie. Skręcił w Świętokrzyską w kierunku Marszałkowskiej. Tam były jakieś zdobycze z broni tych, którzy towarzyszyli temu czołgowi. Dostaliśmy jeden karabin. 2 sierpnia mieliśmy jeden karabin!

  • Proszę opowiedzieć, co się działo do zdobycia PAST-y, do 20 sierpnia.

Nie zdawaliśmy sobie sprawy z ogromu naszych obowiązków. 1 sierpnia do zdobycia był gmach PAST-y, tej twierdzy, w której było stu kilkudziesięciu esesmanów, żołnierzy, Niemców uzbrojonych, strzelających z różnych okien po całej Warszawie! Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak to zdobyć. Już od 2 [sierpnia] robimy rozeznanie terenu. Były tam różne żydowskie szopy z żelaznymi detalami. Specjalizowali się w takich sprawach. Jest tam też taka słynna uliczka od Placu Grzybowskiego... [...] (Uciekła mnie ta nazwa.) Podchodzimy od tych szop. Jak tu strzelać z pistoletu? Mam pistolet. Było pięć: trzy czynne, dwa do remontu. Trzy kulki do tych pistolecików, a tu gmach! Jak to zdobywać?! Nie wiedzieliśmy za bardzo jak, ale mamy dowódców – będą wiedzieli lepiej. Robili podkopy do fundamentów, [liczyli na to,] że od strony fundamentów wyjdą na podwórze PAST-y (żeby ich zastrzelili, czy jak?). Jak to zdobyć? Przez tych dwadzieścia dni do 20 [sierpnia] było jakieś trzy, cztery próby zdobycia gmachu PAST-y. Już dowództwo wyższych szczebli wiedziało, że temu nie podoła 6. kompania batalionowa, tylko trzeba uderzyć całym batalionem. Ale środki były różne. Najlepiej ją [PAST-ę] podpalić, po prostu podpalić. Ale szkoda podpalać, bo to jest centrala, jeszcze na wojenną przerobiona. Bardzo ważna centrala telefoniczna. Były różne zdania, aż doszło... Taki dzień, ciekawa sprawa, Niemcy przestali się... Czołgami z Ogrodu Saskiego zaopatrywali w broń, amunicję i jedzenie tę twierdzę – Zielna 37/39, gmach PAST-y. Udało się (nie mojej kompanii) od dowództwa batalionu zdobyć pompę i benzynę, w kilku miejscach podpalić, szturmować i wybić dziurę od strony tej ulicy (której nazwę zapomniałem). Ciekawe, że ten batalion, to była drużyna damska. Kobiet użyto właśnie tam, jako specjalistycznego oddziału do wysadzania trudnych przeszkód, zrobienia dziury w gmachu PAST-y, na przykład. Zaczęto wchodzić do PAST-y przez otwór, a tu Niemcy uciekają w kierunku Ogrodu Saskiego poprzez ruiny. Między Marszałkowską a Zielną były domy zamieszkałe od Zielnej, a cała Marszałkowska 125 to był [jeden] dom zamieszkały, ale inne [to były] już częściowo ruiny. Niemcy uciekali do Ogrodu Saskiego. Myśmy się ustawili w barykadzie zrobionej z wywalonych samochodów. W czasie ataków do 20 sierpnia nazbierało się różnych klamotów podpalonych pod gmachem PAST-y, gdzie byli Niemcy. Chowając się za te resztki spalonych samochodów, myśmy celowali. Stworzyłem patrol zbrojny. Każdy miał broń, każdy miał pistolet i mieliśmy uniemożliwić ucieczkę Niemców na Świętokrzyską i Bagno – na tyły gmachu PAST-y. Tam żeśmy patrolowali, ale w pewnym momencie myślę sobie – dostać się na podwórze PAST-y. Ale tam był już inny patrol, który trzymał [wartę] przy mniejszym budynku, przy Zielnej 37 ([gmach] mniejszy o dwa piętra od tego wysokiego), i już nie dopuszczał nikogo. Znaliśmy się jako koledzy z zabaw przedpowstaniowych z Witkiem Cellerem. Mówię: „Wituś, przepuść mnie do tego podwórza”. – „Ale tam mogą być Niemcy”. Część PAST-y była już zdobywana od strony Próżnej inaczej, od naszej strony inaczej. Witek zgodził się: „Ale uważaj, bo tam, na podwórku, są kamienie – nie kamienie, ruiny. Nogę połamiesz, jak będziesz skakał”. Ale jakoś przedostałem się na to niewielkie podwórko. Na przeciwko naszego wejścia była jakaś płonąca piętrowa szopa. Część tej szopy jeszcze istniała, ale częściowo płonęła. Płonęło jakieś ciało, nie wiadomo zresztą jakiej narodowości [człowieka]. Tam już nie wchodziliśmy. To od strony Świętokrzyskiej. Na podwórzu idziemy w kierunku gmachu głównego, Zielnej 39. Majaczą mnie się trzy postaci Niemców z bronią, z pistoletami maszynowymi, a ja mam pukaweczkę. Mniejsza z tym. Dalej dymy przeszkadzają. Oni nas jeszcze, przez te dymy, nie widzieli. Ja ich już czuję, widzę i krzyczę: Hände hoch! Nie wiedzą, co z tymi pistoletami zrobić, rzucić na ziemię... Co z tymi pistoletami przy Hände hoch? Ja też nie wiem do dziś dnia! Pozbyć się bagażu, czy co? Oni też nie wiedzą, więc podnoszą [ręce] z tą bronią. Z tyłu, zza moich pleców, Kubański, taki strzelec... W tym patrolu zbrojnym było nas czterech. Mówiło się jeden plus trzech. Jeden z tych trzech strzela do środkowego Niemca, w brzuch. Mogli wtedy otworzyć ogień, mieli już prawo nas załatwić. Ale mają jeszcze ręce z pistoletami w górze. Są już niby nasi, ale tutaj zza moich pleców kolega strzela do Niemca. Niemiec krzyczy (tego krzyku już nie zapomnę do końca życia): „Jezus Maryja! Jezus Maryja!”. To jest międzynarodowy okrzyk. [Niemiec] padł. Ochrzaniam tego chłopaka z tyłu, ale co tu zrobić. Mówię do Niemców: „Bierzcie go pod pachy, wyprowadzimy do sanitariatu”. Tak zrobiliśmy. Zabraliśmy im broń. Sprawdzamy, ile mają amunicji. Każdy ma po jednej sztuce. Tak że nie mogę pochwalić się zdobytą amunicją, absolutnie. Ale ja to zdobyłem dla batalionu tak, a nie dla naszej 6. kompanii. Oddałem to dowódcy. Powiedział, że broń trzeba zdać do batalionu. Poszliśmy, bośmy głodni trochę byli. Niedaleko mieliśmy już nasza Zielną 25. Tam żeśmy się posilili i zachciało nam się wejść na górę, na szczyt PAST-y. Przed wejściem na szczytu był zbrojny patrol niemiecki. Tak zrobiliśmy… Witek Celler już mnie drugi raz przepuścił bez słowa. Wracamy, bośmy już się posilili. To zdobywanie PAST-y jeszcze trwało, bo to są dwa olbrzymie gmachy. Idziemy klatką, pali się. Taka konstrukcja: metalowe ramy, deski – silne belki niedopalone, więc trzeba było uważać, żeby się nie zwalić na dół. Idziemy piętro po piętrze. Ciekawa sprawa: jedno piętro się paliło, drugie się jeszcze nie paliło, trzecie się paliło, czwarte [nie]. Co drugie piętro w zasadzie [się paliło]. Doszliśmy do wyjścia na taras. Jestem w dalszym ciągu na czele, to taki patrol – jeden plus trzech, ten sam. Kopnąłem drzwi i otwierają się one na taras, na sam szczyt PAST-y. Idziemy. Znów [mówię]: Hände hoch!, bo widzę Niemca, który siedzi pod murkiem. Była taka galeryjka, naturalnie niby strzelecka, wysoka – on siedzi pod [nią] i coś robi ze swoim mundurem. Dzisiaj mogę powiedzieć, że był oficerem. Co robił z mundurem? Zdejmował insygnia oficerskie, chciał pójść do niewoli jako żołnierz, z nie jako oficer. Ale widziałem nogi obandażowane. Oczywiście przedtem żeśmy szli palącymi się schodami, więc może [on] nogi nadpalone. Wziąłem od niego kaburę, pistolet, Gott mit uns [napis na klamrach] naturalnie, trochę za duży hełm. Koledzy wzięli buty. Buty (to też ważne) na tydzień [starczały] w Powstaniu Warszawskim, bo się chodziło ciągle po gruzach (tak że ja kiedyś też musiałem buty zmienić, mimo że porządne z domu wziąłem). Nasz udział już się skończył. Trochę tam poszperaliśmy... Był tam aparat nadawczy wzywający pomocy, były też flagi, ale tych rzeczy nie braliśmy z sobą. Na dole nie wziąłem pistoletów maszynowych, [bo już miałem] z sobą Browninga (taka oficerska firma), ten pas i kaburę. Moi chłopcy, moi rówieśnicy... [...] Wróciliśmy. Tego dnia też ciekawa sytuacja, taka ludzka. Naturalnie zadowoleni wszyscy, którzy byli w miejscu postoju, w budynku przy Zielnej 25, że nasz patrol przyniósł tyle broni! Ale ta broń została zaniesiona do dowództwa batalionu (oprócz tej mojej, na razie). Dowódcą już był zrzutek [cichociemny], „Skała II”. W międzyczasie, 8 sierpnia, dotarł do nas zrzutek z Anglii, Karol Pentz, oficer, porucznik. Był dowódcą i na Próżnej został śmiertelnie ranny, jak przygotowywał akcję pomocy Staremu Miastu. Była taka akcja w końcu sierpnia, bardzo krwawa. Jeden pluton, który prowadził Morro, przeszedł przez Ogród Saski, ale inni poginęli. Nie wszyscy, cofnęli się... Niemcy pilnowali od Placu Bankowego, poprzez Ogród Saski do swoich budynków, które mieli. Mocno tam pilnowali i wykosili z naszej kompanii [też] drugi pluton, który się utworzył z żołnierzy Armii Ludowej. Myśmy – Armia Krajowa, a komuniści – Armia Ludowa. Ale Armia Ludowa na apel Armii Krajowej podzieliła się (przynajmniej w Warszawie) na dwie części, [jedna pozostała] przy komunistach, przy Berlingu, a ta druga poddała się rozkazom Armii Krajowej. U nas był taki pluton Polskiej Armii Ludowej porucznika Siwka. Akurat ten pluton został skierowany na pomoc Staremu Miastu. Połowa ich zginęła od razu tej nocy! Połowa zginęła razem z porucznikiem Siwkiem i przestała już właściwie działać. Zamiast dwóch plutonów mieliśmy w 6. kompanii jeden: mój pluton 168, gdzie byłem pełniącym obowiązki dowódcy plutonu. Na tym właściwie by się skończyło. Teraz taka ludzka sprawa. Oczywiście koledzy i koleżanki przyjęli nas bardzo serdecznie, po tej akcji 20 sierpnia. Nie obyło się bez alkoholu. Przez pewien czas miałem funkcję (nadaną mi przez „Skałę II”, przez dowódcę zrzutka) polegającą na pilnowaniu żołnierzy, żeby nie spożywali alkoholu. Miałem taką funkcję – tak porządnie wyglądałem, [że wydawało się,] iż mogę to utrzymać. Wróciłem jednak z tej udanej akcji... Jak ze mną rozmawiał „Skała II”, to powiedział: „Mamy uroczystą odprawę, ale nie życzę sobie, żeby pan na niej był. Nawet nie chciałbym, żeby pan [tu] mieszkał przez tą noc. Niech pan sobie znajdzie gdzieś jakiś lokal, jakieś miejsce – to już pana sprawa. Po panu się tego nie spodziewałem – czuję od pana alkohol”. [...] Było hasło, kto ma tutaj w pobliżu jakąś rodzinę, „Mura” trzeba przenocować. Nocowałem na Marszałkowskiej 125, jedyną noc poza moim plutonem. Tak że dostałem za tę akcję Krzyż Walecznych (tak wcześnie). Dostałem [też] pistolet, zdobyczną broń, pas, kaburę, w ogóle to, co tam zdobyłem – to też za tę akcję. Tak że miałem te rzeczy. (Później opowiem, jak mnie ukradli ten pistolet w końcu Powstania. To będzie już koniec września. Do tego wrócimy później.) Przez cały czas, do końca Powstania miałem tę broń, tak że Niemcom nie oddałem. (Oddał ten, kto mnie chwycił, ale to inna sprawa.) Co się później stało w okolicy Zielnej 25 i 37/39, w zdobycznym gmachu? Oczywiście przy okazji jest wielkie nieszczęście. Niemcy nie mogli ostrzeliwać z Grubej Berty, z olbrzymiej, znanej armaty, którą niszczyli Warszawę. Wtedy, kiedy [budynek] był w rękach niemieckich, myśmy mieli spokój na Zielnej 25 od tej ciężkiej broni. Teraz Niemcy stracili ten gmach i zaczęli łomotać po najbliższych domach i po naszym domu. Też ciekawa sprawa. Zrobiliśmy sobie wcześniej placówkę zbrojną przy Placu Grzybowskim 10 (ten budynek jest do dnia dzisiejszego). Dostałem rozkaz, żebym się opiekował tą placówką, [więc] się nią opiekowałem. Tam straciłem kolegę (studenta z Wydziału Chemicznego), Zbyszka Kijowskiego, pseudonim „Wojtek”. Dwukrotnie się do mnie zwracał. Do tej pory nie był powstańcem Warszawy. Powiedzmy, że to był 15 sierpnia, mówi: „Słuchaj, modlę się z tymi ludźmi w piwnicach, a wy tutaj walczycie!”. – „A co ty sobie wyobrażałeś?”. – „Proszę cię, żebyś mnie przyjął do waszej kompanii”. Przyjąłem, [a] raczej starałem się. Musiałem się postarać – mój kolega, no jak to? Już nie przyjmowaliśmy, bo nie mieliśmy broni dla przyjmowanych. Ale dla niego ta broń się znalazła i przyjęliśmy go. Nadaliśmy mu pseudonim „Wojtek”. Znów na tej placówce – Plac Grzybowski 10 (Niemcy ostrzeliwali te okolice granatami z Placu Bankowego) – mieliśmy ciężko rannego kolegę, „Włodka”, który miał własną broń – ręczny pistolet maszynowy. Niebezpiecznie było mieć taki pistolet. On nie chciał się rozstawać ze swoją bronią! Ciągle z [nią] był. Był już kilkakrotnie ranny, ale ostatnio już bardzo poważnie. Wynosiliśmy go na tyły Placu Grzybowskiego 10 i blisko nas rozwalił się granat wystrzelony przez Niemców. „Wojtek” nosił, ja nosiłem, nosiła sanitariuszka „Wrona” i jeszcze jedna sanitariuszka od noszy – dwóch mężczyzn i dwie kobiety. „Wrona” dostała, uderzona gdzieś odłamkiem. Bardzo się rozczuliła tym uderzeniem. Krzyczała nam, że ją boli. Naturalnie – bolało ją. Ale także „Wojtek” został postrzelony w plecy i syknął. Mówię: „Słuchaj, co ty tak…”. – „Tutaj coś mnie... ale to jest głupstwo. Z tyłu mnie boli”. Mówię: „Słuchaj, jesteś ranny, w takim razie odejdź od tych noszy”. Zorganizowaliśmy wyniesienie „Włodka” do szpitala, a to „Wojtek”, Zbyszek Kijowski, mój kolega, student, chemik kilka dni później zmarł na Mariańskiej 1 albo w PKO (nie bardzo wiedziałem, bo byłem znów gdzieś indziej skierowany). Umarł z tego delikatnego postrzały w plecy. Syknął tylko! Syknął, zobaczył trochę krwi. „To nie ważne, słuchaj, nie przejmuj się. Wniesiemy to jakoś”. Daliśmy sobie radę, ale w każdym razie dowiedziałem się, że zmarł w szpitalu. Dochodzimy dalej. Niemcy mają teraz szersze pole ostrzału. Ostrzeliwują. Puścili na ulicę Zielną 22 (naprzeciwko nas, [Zielnej] 25) pocisk, który zmiótł kamienicę trzypiętrową. Ale zwaliły się ściany działowe, nie zewnętrzne. W tym czasie byłem na kwaterze w miejscu postoju i zwaliła się na mnie taka ściana. Wiele kurzu i ból piersi! Początkowo nie wiedziałem, co to jest z tym bólem. Okazało się, że mam złamane dwa żebra. Z jednej strony złamane żebra, z drugiej strony szturm na Ogród Saski, gdzie zginęła połowa naszych żołnierzy – ten pluton z PAL-u. Oczywiście, gdybym był całkiem zdrowy, to bym brał udział w tym ataku na Ogród Saski, ale nie dostałem takiego rozkazu, bo sam byłem z bolącymi piersiami (dwa żebra złamane). Nawet nie wiedziałem o tym, że to są złamane żebra, tylko jak chciałem więcej powietrza wciągnąć, to mnie bardzo bolało. Nie wziąłem udziału w [ataku]... Ale to już ostatnie tygodnie sierpnia. Przechodzimy do września. Dostajemy rozkaz... kilka rozkazów – mamy tworzyć na Czackiego, Mazowieckiej i Wareckiej (w trzech miejscach) oddziały, które nie dopuszczą Niemców ([oni już] zdobyli Powiśle, gdzie jest elektrociepłownia). Stamtąd idą: Ordynacka, Foksal, Świętokrzyska i Warecka. Stamtąd, z dołu [Niemcy] ciągną na Nowy Świat. Nowy Świat to granica naszego batalionu, nie 6. kompanii, [tylko] innych – głównie 3. kompanii, gdzie był mój brat „Wojczan”. (Taki ładny [miał] pseudonim: czan –Wyczański, Woj – Wojtek, Wojciech). [...] Wojtek Wyczański, mój brat, też przeżył Powstanie. Przechodzimy na Bracką 18 za „Smyka” (nad Alejami Jerozolimskimi góruje taki dom towarowy, w pobliżu są Bracka, Chmielna). Tam obejmujemy nowe miejsce postoju, Bracka 18. Siódmego [września] nocą przechodzimy i już mamy spotkanie z ludnością Warszawy. Jest na nas rozżalona, już się zmienił jej nastrój, stosunek do powstańców. Już nie jest taki, jak na początku: „Budujemy barykady! Naturalnie, pomagamy naszym żołnierzom!”, tylko: „Jak długo to może trwać?! Ile ludzi poginęło?! Co wy tu robicie?!”. A my musimy przejść na nowe miejsce, bo Niemcy przechodzą przez Nowy Świat i chcą zlikwidować całe Śródmieście-Północ, [idąc] od Żelaznej ulicami: Sienną, Pereca, Chmielną! Ten teren [przecięty] przez Marszałkowską do Nowego Światu – po prostu chcą zlikwidować tę część Warszawy. [...] Dlaczego się przenieśliśmy? Od początku Powstania do 7 września mieliśmy miejsce... 7 września dostaliśmy rozkaz, aby wzmocnić linię obrony Warszawy-Północ na Nowym Świecie, bo Niemcy po zajęciu Starego Miasta obsadzili Powiśle. Pchali się pod górę, głównie Tamką i innymi ulicami na Nowy Świat i chcieli zdobyć Śródmieście-Północ – teren, gdzie myśmy byli. Trzeba było wzmocnić tę linię i dostaliśmy rozkaz przeniesienia się całą kompanią na Bracką 18. Tam była Bracka 18, Bracka 20 i pałacyk na podwórzu (do dzisiaj to wszystko tam jest). W tych domach były walki. Po prostu Niemcy pchali się, już wchodzili przez Nowy Świat. Dostałem rozkaz, żeby przenieść się pod rozkazy zastępcy dowódcy batalionu, porucznika „Szarego”, w Batalionie „Kiliński” chyba najodważniejszego i najbardziej bojowego dowódcy. Dał mnie rozkaz: zorganizować oddziału dziesięć plus jeden (jeden to ja, a dziesięć – żołnierze) z uzbrojenia naszej kompanii i rano 8 września wymaszerować do Nowego Światu (zdobytego już w zasadzie przez Niemców pchających się Chmielną od linii zachodniej Nowego Światu już do Chmielnej 4). To nie było takie proste, bo Niemcy już strzelali, mieli ostrzał Chmielnej, tak że trzeba było bardzo uważać, przenieść się na drugą stronę i zapleczem domów Nowego Światu dostać się do szkoły na ulicy Górskiego. Było tam gimnazjum Górskiego właśnie. Doszliśmy do dowódcy tamtego odcinka, podchorążego „Teodora” (nie jestem pewien tego pseudonimu, ale mniejsza z tym). Powiedział mnie, żebym obsadził ruiny po tej szkole zbombardowanej dwa dni wcześniej. Ale przedtem zabrał mnie jeden patrol – jeden plus trzech; czterech z moich dziesięciu ludzi [poszło] jeszcze na jego żądanie. Tak że miałem zmniejszony stan mojego patrolu (jeden plus sześć), jak szedłem do ruin szkoły Górskiego. Obsadziliśmy [teren], zrobiliśmy tam stanowiska. Niemcy weszli wprawdzie, ale ulica Górskiego jest ślepą ulicą, nie ma wlotu na Nowy Świat. Zresztą wlot – wszystko ruiny, zbombardowane! Mamy [taki] widok: klatka schodowa, prowadzące [do niej] też już ślepe schody, bo dalej są zrujnowane piętra, pod tym konstrukcja tych schodów, a dalej ławka dla woźnej. Na ławce leży łączniczka, właściwie jej trup. Nie zdążyli jej pochować, takie już były ciężkie walki. A my przeszliśmy i w tym gruzie zrobiliśmy sobie stanowiska bojowe na wypadek, gdyby Niemcy postanowili iść w kierunku Szpitalnej, dzisiejszego Placu Powstańców Warszawy. Tam tkwiliśmy do następnego dnia, do 9 września. Porucznik „Szary” przysłał łączniczkę, [prosił,] żeby go wspomóc na Brackiej 18, bo mieli przed paru godzinami groźny atak Niemców. Poszliśmy tam Szpitalną i widzieliśmy nowy obraz. Już ze Śródmieścia-Południe oficerowie poprzez Aleje Jerozolimskie wysłali oddział na wzmocnienie, bo tu jest atak, a na Południu akurat Niemcy nie robili żadnego szturmu. Ustawiony był ciężki karabin maszynowy (w miejscu gdzie są Bracia Jabłkowscy, chyba na Brackiej 23). Obok [stała] ruina do pierwszego piętra i na [niej] polski ciężki karabin maszynowy skierowany lufą w Chmielną, którą atakują Niemcy. Idą [oni] w kierunku Marszałkowskiej, tak że trzeba bardzo uważać, bo jest duży ogień. Niemcy walczyli w dzień. Jak już zapadał zmrok – koniec aktywności Niemców. Jeśli była w Powstaniu Warszawskim aktywność nocna, to ze strony powstańców. Niemcy [szli] na kolację i spać, na przykład. Taka była sprawa. Tak to czuję przez cały czas. Urządziliśmy się tam i dostaliśmy nowy rozkaz. Niemcy weszli już do piwnic na Brackiej – trzeba zejść do piwnic, [sprawdzić,] czy jeszcze tam są, czy dla nich to już noc. Jak żeśmy tam się znaleźli… Dla nas walka w piwnicach z takimi, którzy już są jakoś zagospodarowani, weszli wcześniej... Dostać się tam to była też ciężka sprawa. Ale Niemców w piwnicach nie było. Mieliśmy spokojną noc z 9 na 10 [września]. Na Brackiej 17 następnego dnia porucznik „Szary” zrobił odprawę dwóch drużyn: mojej i „Teodora” z innego oddziału. Jesteśmy w bramie domu przy Brackiej 17 czy 15 może (bo to ruiny były), słuchamy, co nam karze. Karze nam utrzymać ten punkt strategiczny: ulica Bracka – Aleje Jerozolimskie (obszary bojowe na przeciwko BGK). Trochę inaczej [niż dziś] wyglądało to BGK, było krótsze. (Po wojnie dobudowano skrzydło zachodnie w miejsce ogródka z okopami zrobionymi przez Polaków jako przeciwlotnicze). Tam tkwili Niemcy i stamtąd do nas prażyli. Nowe miejsce. To jest bardzo ważne w Powstaniu, w walce, jaki oni mają ogląd ze swoich stanowisk, jak mogą do nas strzelać. I strzelali ciągle. W dzień gwiżdżą kule! Znów się zbliża następna noc i tak dalej. Ale już 12 [września] ginie porucznik „Szary”, dowódca. Zaś 8 września, jak mieli atak niemiecki, to rotmistrz „Leliwa” Roycewicz, dowódca Batalionu „Kiliński”, ciężko ranny, został wyniesiony z Brackiej 18 na Żelazną. „Szary” był dowódcą batalionu i 12 [września też został] ciężko ranny. Niosą [go] na noszach, taki wzmocniony patrol sanitarny. Pytam się poprzez ulicę Bracką: „Kogo niesiecie?!”. – „Porucznika »Szarego«!”. Teraz mojego dowódcę [widzę] już na noszach. Dwa dni potem zmarł. Taki był los... Jesteśmy tam. W tym czasie (12–14 września) Rosjanie zajmują Pragę. Rosjanie i polskie wojska Berlinga (żołnierze komunistyczni) przepływają w ciężkim boju przez Wisłę. Niemcy muszą tam dać ogień, czyli aktywność niemiecka na naszym odcinku zmniejsza się, odeszli nad Wisłę. Nam dają... Z Warszawy-Południa (to teren od placu Trzech Krzyży do Placu Zbawiciela) dają nam pomoc, nowych żołnierzy, a nas przekazują do odwodu. Co to jest odwód? Zmęczone wojska są zmieniane, w ich miejsce idą ci, co odpoczywali. W ogóle wtedy, 9 września [są] pierwsze rozmowy kapitulacyjne. Kłócą się tam, jakie warunki dają nam, Polakom, powstańcom. Nasi wodzowie nie zgadzają się, żądają lepszych warunków. W ogóle wymagają honorowej kapitulacji. To trwa do początku października. Jesteśmy w odwodzie. Jak jest przerwa w ogniu, jak rozmawiają, to idą rozkazy – wstrzymanie ognia, a nasze panie, sanitariuszki i łączniczki [idą] na Pole Mokotowskie po kartofle i warzywa. Robią nam jakieś lepsze jedzenie, jeszcze psa czy kota mordują, żeby... To mnie zaszkodziło. W końcu Powstania dostaję dyzenterii, która mnie przechodzi w krwawą dyzenterię. Teraz już do końca Powstania nasi się też organizują, bo nie wiadomo, czy koniec Powstania [jest bliski] czy jeszcze nie. Właściwie jedni chcą, żeby był koniec, a drudzy chcą jeszcze walczyć – jest takie tarcie. W międzyczasie, 18 września, Amerykanie robią olbrzymią dostawę broni i amunicji. A tu zaczynają się rozmowy kapitulacyjne. Taka jest sprawa. Ja dostałem krwawej dyzenterii... Z czym to jest związane? Z kompletnym rozstrojem żołądka, tak że muszę mieć dla siebie pokój i łączniczkę czy sanitariuszkę (to już wszystko jedno). Te panie, które gotowały jedzenie, zupkę „pluj” (wtedy była tylko zupka „pluj”)... Przynosiło się różne zboża z ulicy Żelaznej, gdzie Haberbusch z Schielem mieli swoje piwiarnie. Stamtąd się przynosiło (ze stratami naturalnie) te worki i gotowało się zupkę „pluj”. Też ważna sprawa: Batalion „Kiliński” w myśl ugody kapitulacyjnej ma pełnić rolę specjalnej kompanii, Niemcy boją się wchodzić w ruiny, [więc mój batalion ma pilnować] żeby wszyscy Polacy przestrzegali zasad kapitulacji, a nie strzelali do Niemców. Zaznaczyli w warunkach kapitulacji, że taki oddział ma być stworzony z resztek powstańców i pozostać w Warszawie. To też jest [materiał] na jakąś powieść: stosunki patroli niemieckich i polskich – nie strzelając do siebie, biją się! Jak myśmy mieli lepszą broń niż oni, to chcieli nam ją odebrać. Jak oni nam odbierali, to myśmy od nich odbierali – takie były stosunki. To się skończyło 9 października. Wychodzimy w końcu, wyprowadzają nas...

  • W październiku był pan już zdrowy? Był pan w tym batalionie?

Byłem wtedy chory. [...]

  • Niech pan opowie więcej o tym, jak Batalion „Kiliński” współpracował z Niemcami w czasie oczyszczania Warszawy przez ludność.

[Już] opowiedziałem, że trzeba było zrobić bezpieczne warunki.

  • Proszę opowiedzieć trochę więcej o tym okresie do 9 października...

Powstanie kończy się 3-4 października, odeszły już wzięte do niewoli oddziały, oprócz tej grupy, tej jednej kompanii. Akurat upodobali sobie kompanię „Kilińskiego”. Leżę w łóżku i krwawię, ale nie z ran tylko... Zastanawiam się, czy iść ze zdrowymi do niewoli czy zapisać się... zrobić sobie miejsce w jakimś szpitaliku i ze szpitalami iść do niewoli. Była taka sytuacja, więc już w tych patrolach nie odgrywam żadnej roli. Jestem pielęgnowany, przynoszą tą zupkę „pluj” i herbatę, miętę czy coś. Dobrze mnie życzą. Koniec, kropka, pat. Tak że dużo o tym nie mogę opowiedzieć, ale moi zdrowi koledzy [chodzili] patrolami jeden plus trzech, tak jak ja szedłem na PAST-ę. Jeden plus trzech – takie patrole były lubiane, w tym zestawieniu. Dlaczego czterech? Bo nie było broni, amunicji, w ogóle kończyła się już amunicja. Ale już się wtedy nie strzela tylko patroluje, czy ludzie spełniają warunki kapitulacji. To tylko to było. Nie mogę więcej powiedzieć. 9 [października] maszerujemy z Warszawy...

  • Został pan w szpitalu i wyszedł ze szpitalami?

W szpitalu w ogóle nie byłem. Nawet, jak miałem połamane żebra, jak zwaliła się na mnie ściana na Zielnej 25, to też do szpitala [nie poszedłem]. Sanitariuszki rozpoznały, [co mi dolega,] nie było lekarza. Mówię: „Boli mnie. Nie mogę wziąć powietrza, ból mnie przeszkadza”. Ale nie poszedłem do szpitala.

  • Do 9 października zaraz wrócimy. Niech pan opowie o swoim bracie.

Brat jest w 3. kompanii Batalionu „Kiliński”. Wojciech Wyczański, młodszy ode mnie o dwa lata. Wstąpił na ochotnika do kompanii szturmowej. Niemcy w tym czasie uderzali od Woli. Tam jest inny obraz – Wola. Batalion „Kiliński” zorganizował kompanię szturmową. [Brat] sam się zapisał do tej kompanii i był w okolicach Żelaznej, to już bliżej Woli. Odwiedzał mnie, bo byłem w punkcie Zielna 25 – to punkt przechodni z Woli do Śródmieścia. Odwiedzał mnie [tu], a ja go odwiedzałem w [jeszcze] nie zburzonej wtedy, w sierpniu, szkole Górskiego. Została zburzona dopiero 6 września, ale on był już wtedy na Woli. Był tam drużynowym w jakimś oddziale, wspomagał tych, którzy wołali o pomoc. Był kontuzjowany. Nawet dostał jakąś rentę kontuzjowanego, jak wrócił po wojnie. Po wojnie był lekarzem, kończył medycynę warszawską. Czternaście lat temu zmarł.

  • Proszę opowiedzieć o życiu codziennym w czasie Powstania.

Życie codzienne w czasie Powstania...

  • Gdzie pan spał, kiedy już wszędzie były ruiny? Co pan robił, jak pan był później w odwodzie...

Jak byłem w odwodzie, to byłem wtedy schorowany na krwawą dyzenterię. Odwiedzały mnie łączniczki, przynosząc jedzenie i pytając o zdrowie. Takie były te ostatnie dni września.

  • To niech pan powie, jak wcześniej wyglądało życie w Powstaniu.

Tak... Jak wyskoczyliśmy na Powstanie, tośmy nie byli jeszcze zorganizowani. Po zajęciu Zielnej 25, naszego miejsca postoju sierpniu i w pierwszym tygodniu września, trzeba było się zorganizować w drużyny, w sekcje.

  • Co się działo po walce, co było, kiedy pan wracał z jakichś zadań bojowych?

Wstąpili do nas z ludności Warszawy nie tacy konspiracyjni żołnierze jak ja, na przykład, tylko w ogóle chłopaki. Jest taki pluton w następnej kamienicy, trzeba wejść tam do nich, przyłączyć się. Nie umieli strzelać! Nie znali broni! Trzeba ich było uczyć. Kto miał uczyć? Byłem w podchorążówce i było tam paru kolegów, którzy byli podoficerami. Zgłaszali się także oficerowie, ale nie byli wyznaczeni na naszych dowódców. Jak się do nas ktoś zgłosił i powiedział, [że] jest kapitanem, na przykład, [to czy] my go skądś znamy? Jak byliśmy razem w konspiracji, tośmy wiedzieli o każdym prawie wszystko. A tak, to jaki kapitan? Kapitan może być bojowym kapitanem albo administracyjnym przy dowództwie. Mieliśmy takiego kapitana, ale on chciał być szeregowym, to był szeregowym. Mieliśmy takich dużo. Mój kolega o rok starszy, też podchorąży (o stopień wyżej, kapral podchorąży), Zbyszek Jarkiewicz, pseudonim „Krzeczkowski”, też potrafił szkolić. Myśmy na strychu, na szóstym piętrze mieli wgląd na PAST-ę oknami strychowymi. Wśród mebli na strychu były stoły bilardowe. Zrobiliśmy sobie stanowiska bojowe i tych chłopaków uczyliśmy strzelać naszym jedynym karabinem. W tym czasie był [on] zdjęty z barykady na Zielnej. A jak już mieliśmy pistolet maszynowy Sten, to oddaliśmy ten karabin, a wzięliśmy Stena i strzelaliśmy. Sten jest do starcia wręcz. Nie jest na strzelanie odległościowe. A karabinem można strzelać na parę setek metrów. Używaliśmy amunicji, która była wygrzebana z ziemi, [leżała w niej] od 1939 roku, też zbieraliśmy taką amunicję, ale nie każdy pocisk wystrzelał, bo był przerdzewiały, na przykład. Taką amunicję też mieliśmy i używaliśmy jej do nauczania tych chłopaków, którzy akurat nie byli w konspiracji, a teraz przystąpili. Tośmy mieli szkolenia takich ludzi. Poza tym Powstanie miało trwać cztery, pięć dni, a trwało sześćdziesiąt trzy. Myśmy mieli wziętą z domu porcję jedzenia na tych parę dni. Skończyło się i co jeść? Brzydko to brzmi: wchodziło się od tyłu do zamkniętych sklepów i z magazynu sklepowego brało się żywność. Były też i kłopoty, brało się i alkohol. Mężczyźni to jest bardzo dobry naród, ale zdarzają się wśród nich [tacy], którzy lubią pić alkohol. Jeden z rozkazów dla mnie to był: zwalczać picie alkoholu. Miałem taką funkcję. Była przykra, bo to moi koledzy. Skończyłem gimnazjum, byłem już studentem, ale nie każdy miał to wykształcenie. To byli robotnicy, ale to moi koledzy. I teraz odbierać takiemu alkohol... Fatalna [funkcja]. Już mówiłem o tym, [że] jak mieliśmy wypady na PAST-ę, to nie mogłem w nocy z 20 na 21 [sierpnia] nocować na terenie kompanii, bo [dowódca] wyczuł ode mnie alkohol. A co się robi po zwycięstwie? Wiemy, co zawodnicy Legii i kibice robią po zwycięstwie. Idą na Plac Zamkowy popić. Przy naszym głodzie powstańczym wystarczyło wypić jeden kieliszek, a już dowódca zrzutek „Skała II” mówi: „Panie podchorąży, niech pan nie nocuje na tym terenie”. Przykra sprawa. Uroczystość duża, wydawanie honorowych odznaczeń bojowych. Ja też dostałem Krzyż Walecznych za zdobycie PAST-y. Wyróżniony, a nie jestem na tej odprawie... Co robiłem? Takie życie było różne: i szkolenie, i zdobywanie żywności. Zamówienia były z kuchni, [mówili,] co im uje na następne pożywienie, co do garnka włożyć. Jeszcze jak woda była, no to cacy. Ale z wodą też później... Jak Filtry nie pracowały już dla nas, to trzeba było drążyć tunel, czerpać na podwórzu wodę do picia. I takie były zajęcia przecież. Różne. Budowa barykady na przykład – duża sprawa. To wszystko szło: krzesełka, taborety, różne drewniane rzeczy. Później trzeba było zamieniać to drewno na płyty. Te płyty trzeba było wyciągnąć z chodników, a Niemcy na takich [którzy wyrywają płyty z chodników] czekają, żeby ich ustrzelić. Niełatwe rzeczy, różne takie roboty były w czasie, kiedy nie było akcji... Dobre pytanie: co się robiło, jak nie było akcji? Kiedy Niemcy walczyli? Zaczynali rano, pierwsi, a Polacy [walczyli] dłużej. Oni nie opuścili kolacji. Po kolacji szli spać. Był spokój. Dwa sposoby poznania, kto zaczyna... Jak Powstanie miało trwać cztery, pięć dni, to co innego. Amunicji nie ma. [Kto] strzela?... Zrzutki były. Podjęcie zrzutków, to też jest inna sprawa. Też były wyprawy wtedy, kiedy samoloty...

  • Pan opowie też o zrzutach, jak to wyglądało.

O zrzutkach... Mój brat miał konflikt. Był akurat w takim patrolu, który wyskoczył podjąć zrzutkę. Spadek takiego spadochronu z zasobnikiem… Nie upadnie na środku jezdni, upadnie w gruzy. Trzeba się wybrać. Oglądało się, że tam spadał. Taki spadochron dla pań, na przykład, to bardzo ważna sprawa, bo sobie robiły [listy] potrzebnych rzeczy. To też było zamówienie, na przykład. Ale to jest inna sprawa... Mój brat był dowódcą drużyny i jak podjęli taki zasobnik, to sobie przydzielił pistolet. Ale na ten pistolet mieli chęć i inni chłopcy, [a] to dowódca musi przydzielić pistolet. [Brat] miał konflikt z kolegami z gimnazjum o ten pistolet. Jak wracał, jak szedł do niewoli… To może nie jego pistolet był, może kogoś innego, ale chłopaki nie oddali [go] Niemcom. Były wystawione kosze na bieliznę przy Pomniku Saperów czy Dąbrowszczaków na Filtrowej, duże kosze. Tam, jak żeśmy szli do niewoli, to się wrzucało oporządzenie wojskowe. Ja nie miałem czego wrzucić, bo ukradli mnie mój pas z kaburą i z pistoletem. Nie podejrzewam, że to moi chłopcy, ale wszyscy marzyli o takiej broni zdobytej w [budynku] PAST-y. Budzę się już pod koniec Powstania, już będąc w odwodzie... Dali mnie takie drzwi od gabinetu dyrektorskiego, ze skórą wypchaną dla wyciszenia dyrektorskich rozmów. Wygodnie spałem, za wygodnie. Budzę się – nie mam pasa, kabury i nie mam swojego pistoletu... A od 20 sierpnia miałem to, o czym wszyscy marzyli, wstępując do konspiracji. „Musimy na Niemcach zdobyć broń”. Nie miałem co wrzucić. Oni mi wzięli, jeden z nich, taki chłopak... Tak że jak uciekali z niewoli, z Niemiec do Polski, byli na komenderówce (to jest zatrudnienie u chłopów czy w fabrykach)... Uciekali do Polski. Mój brat już w połowie lutego 1945 roku był w Polsce. Dokończył naukę –zrobił maturę i wstąpił na prawo, bo wcześniej zjawił się w Polsce.

  • Proszę mi powiedzieć, czy były takie słuchał pan ze swoim oddziałem radia? Czy czytali państwo jakieś książki albo ulotki? Czy chodził pan może do kina? Czy były urządzane jakieś tańce?

Tańce... W ogóle piosenki czy tańce... Śmichy chichy przy kolacji były, ale żeby było tak wesoło, żeby śpiewać, to nie. Można było przez to narobić sobie tylko kłopotu. Tak żeby Niemcy wiedzieli, gdzie się [ludzie] bawią i dają cynk tym, co strzelają z Włoch (z granic Warszawy) na Warszawę. Tak że piosenki były napisane w Biuletynie Informacyjnym, ale nie śpiewało się ich w Powstaniu Warszawskim. To jest nieprawda. To jest taka prawda, jak [...] powstaniec warszawski – chłopczyk z takimi butami, z dużą bronią i naturalnie z hełmem na głowie! To jest Powstaniec Warszawski! Nieprawda! A zdrowi ludzie, młodzi, to co? To siedzieli z paniami i modlili się do Przenajświętszej Maryi Panny w piwnicach? Miałem też takiego kolegę, który miał potąd tych modlitw w piwnicach i prosił mnie wtedy, kiedy nie przyjmowaliśmy już do oddziału, bo nie było dla nich w ogóle broni... Ale koledze nie załatwić, jak miałem funkcję? Tak że potrafiłem to załatwić i przyjąłem go do specjalnej drużyny [złożonej z] takich z ludności [cywilnej] Warszawy. I na moich oczach... Wynosiliśmy razem ciężko rannego, mówiłem już... Przepraszam...

  • Jak pan wspomina ludność cywilną w czasie Powstania?

Kapitalnie się zmieniało... Wszystkie zmiany nastrojów ludności cywilnej – oczywiście entuzjazm pierwszego dnia, drugiego dnia, pierwszego tygodnia! Budowanie barykad wszędzie! Jeszcze mieliśmy samochody ciężarowe. Dowoziły potrzebne rzeczy, a tu stawiają barykady na ulicach, samochody nie mogą poruszać się wewnątrz miasta. Tak że to było później regulowane odpowiednimi rozkazami. Ale kiedyśmy zmieniali miejsce postoju z Zielnej 25 na Bracką 18 i przechodziliśmy piwnicami... Znów piwnice były organizowane, wywalane ściany, żeby były przejścia między gmachami. Ludzie tam spali, tam śpiewali (ale same nabożne piosenki, jak to kobiety potrafią śpiewać) i tamtędy przechodzili. Wtedy, z 7 na 8 września (druga połowa Powstania), to brzydkie słowa słyszeliśmy. Idziemy w hełmach na głowach, broń – wiadomo, powstańcy Warszawy! A tu takie brzydkie wyrażenia! Co myśmy zrobili?! Ta Warszawa coraz gorzej wygląda i w ogóle żyć już nie można! Tak że my to wysłuchiwaliśmy już wtedy, naturalnie. Były organizacje cywilne wspomagania Powstania Warszawskiego. To znów co innego. To społeczna akcja. Oni są traktowani teraz jak żołnierze Powstania. Mieli jeden pistolet, było ich pięćdziesięciu i pomagali nam w różnych pomocniczych sprawach – na przykład, w budowie barykad, przynoszeniu zboża na zupkę „pluj” i tak dalej, takie rzeczy.

  • Jak pan wspomina praktyki religijne? Jak to było u pana w oddziale?

Życie religijne... To jest osobista sprawa ludzi. Ale, na przykład, tworzenie nowej drużyny Powstania – ludzie nie składali przysięgi. Ci, co byli w konspiracji, to wszyscy po przysiędze, a ci, co [byli] nowoprzyjęci, to wszyscy bez przysięgi. Dla nas, jak byliśmy na Zielnej 25, to parę ulic [dalej], przez Marszałkowską do Placu Powstańców Warszawy, była Poczta Główna. Tam była msza święta i przysięga tych nowych powstańców Warszawy. Teraz księża spełniali swoją posługę przy szpitalach, szpitalikach. Nawet jak u nas nie było szpitaliku, to w piwnicy był punkt – łóżka dla lekko rannych. Są różne rany, ale rany brzucha w Powstaniu Warszawskim, to rany śmiertelne. Nie było sposobu, jak ktoś miał przestrzelony brzuch... Nawet mój kolega, ten który strzelił zza moich pleców do patrolu niemieckiego i ranił Niemca (niepotrzebnie, jak już krzyknąłem: Hände hoch!, tego żołnierza trafili, jak był w ruinach na przeciwko BGK w Alejach Jerozolimskich) zwolnił się u mnie, że musi pójść na podwórko. Co innego gruz od ulicy, a co innego od podwórka uporządkowanego jako tako przez ludność cywilną. Tam można było załatwić potrzeby ludzkie, bo jak w ruinach się leży, to się siusia w cegły pod siebie, ale czasami są większe potrzeby. On się u mnie zwalnia. Powiedziałem mu: „Uważaj! Skryj się mocniej, jak będziesz przechodził przez ten garb gruzu!”. Nie za bardzo się pochylił i dostał w pachwinę. Niemiec go przyuważył przez ulicę, strzelił – nie taka znów odległość. On syknął. Pytam, co się dzieje. Mówi: „Dostałem”. – „To co, pomóc ci?”. – „Nie, ja się ruszam! Jestem już prawie na podwórku” – mówi do mnie przez ten gruz. Ale za dwa dni umarł. [...] [Życie] religijne. To zależy, czy to mężczyzna czy kobieta… Naturalnie kobiety, bardziej religijne, to się wzajemnie informowały, gdzie będzie msza święta. Jak ksiądz kończył mszę, to mówił: „Jutro będę odprawiał mszę świętą o godzinie takiej, tu i tu”. Informowały się. Ale żeby było... Jest przecież taka piosenka (chyba Konopnickiej) religijno-patriotyczna. Jak się kończyły odprawy wieczorowe, informacyjne, to się prawie nuciło. Czy się śpiewało? Marsz Mokotowa – piękna piosenka, ale myśmy jej nie znali, żeśmy jej nie śpiewali. Jest taka rytmiczna, wyraźna, bojowa. A [sprawy] religijne związane z odejściem, jak już rany się nie goją i śmierć jest już prawie za drzwiami, puka, to naturalnie… Pytało się, czy jest gdzieś ksiądz, [żeby] udzielił ostatniego sakramentu. Na wszelki wypadek, jak już [ktoś] szedł do szpitala, to też udzielało się [mu] ostatniego sakramentu. To już księża wiedzieli. Księża byli widoczni w Powstaniu. Zresztą na powstańczym pomniku jest postać księdza.

  • Mówił pan, że pana dowódcą był porucznik „Szary”. Może pan o nim coś opowie.

Był moim dowódcą cały tydzień, bo był oficerem sztabu dowódcy batalionu. Był zastępcą dowódcy batalionu. Wtedy moja funkcja pełniącego obowiązki dowódcy plutonu [była] za mała, żeby z nim się kontaktować. Jak się dowiedziałem, że on mi będzie dawał rozkazy i jestem jemu odkomenderowany – jeden plus dziesięć, to mnie tam trzymał. Jak kazał [sobie] oddać z tych jeden plus dziesięć [drużynę] jeden plus trzech, do dowództwa bez gadania musiałem oddać! W tym [oddziale] jeden plus trzech był uwolniony z getta warszawskiego Żyd, Szenfeld, „Zielony”. Jak „Szary” mnie kazał wskazać, który będzie dowódcą tej czwórki, to wskazałem Szenfelda, „Zielonego”. Jak wróciłem z [ulicy] Górskiego tam, gdzieśmy dotarli (wróciliśmy następnego dnia wieczorem), zastałem dwa groby. Wiem, że on jest Żydem, ale jest chowany pod krzyżem, bo ci, co go chowali, nie wiedzieli. Nie zmieniałem już tego. Był pochowany jako dowódca. Być dowódcą w Powstaniu, to jak z mojej opowieści wiadomo… Moi dowódcy ginęli. To nie to, że dowódca nie ginie, [a] żołnierze giną! Nie! Dowódcy giną... Jak był dowódcą patrolu, to musiał poderwać chłopaków do szturmu i pierwszy...

  • Może już teraz wrócimy do 9 września, do momentu, kiedy pan wymaszerował z Warszawy. Potem w skrócie opowie pan o swoich losach jenieckich.

[...] Kapitulacja Warszawy na warunkach honorowych z bronią białą. Panowie brali do niewoli broń dziadków wiszącą na ścianach i tam zginęła później, u Niemców. Mniejsza z tym, ważne były, na przykład, bagnety. Bagnetami robiliśmy otwory kanalizacyjne w wagonach bydlęcych, [żeby] się załatwiać. To jest bardzo ważna sprawa, ale Niemcy... Moja opinia w ogóle o zachowaniu się Niemców – niezrozumiała przemiana! Przedtem mordercy, a teraz spełniają wszystkie warunki umowy genewskiej o honorowej kapitulacji. Już powiedziałem o koszach od bielizny – tam się wrzucało resztki broni powstańczej. To jest co innego... Ruszamy, przystanki robione na odpoczynek. Maszerujemy najpierw do Ożarowa. Tam, przy torach kolejowych, jest Fabryka Kabli z halami towarowymi. Idziemy tam i zamyka nas tam po raz pierwszy w obozie drut kolczasty. Stamtąd po drodze Polacy uciekali, kto chciał uciekał. Nie było trudności. Niemcy nie strzelali do uciekających, w ogóle nie! Idziemy, patrzymy na ulice Warszawy. Są inne niż w Śródmieściu-Północ, tam gdzie myśmy walczyli. Przechodzimy przez Ochotę, mijamy dom akademicki na Placu Narutowicza i idziemy dalej Grójecką aż do znanej ulicy (ale teraz zapomniałem, jak się nazywa) na północ, w kierunku Dworca Zachodniego. Tam przechodzimy przez tory, idziemy do ulicy Wolskiej. Wolską idziemy na Poznań. Pół dnia trzeba iść piechotą, a ja ze swoją chorobą tarmoszę się aż tam... Ale zaproponował mnie taki aktor warszawski, Bogucki Tadeusz, „Pobożny”... Zabrał mnie z 3. kompanii, tam gdzie mój brat był. Nie brał udziału w kompanii szturmowej, tylko był pozostawiony w Centrum na ulicy Górskiego. On jako harcerz [miał] pseudonim „Pobożny”, (pytano o sprawy religijne) był pobożny, z pobożnej rodziny, a ja nie bardzo. Moja rodzina też pobożna, jeśli chodzi o kobiety. Jeśli chodzi o mężczyzn, to już nie będę mówił nawet... Schlafkamerade to jest ten, z którym razem się śpi (to znaczy, jeden obok drugiego) w jenieckim obozie – on mnie to zaproponował i [powiedział,] że mnie pomoże, skoro idę jako chory. Wspaniały człowiek! Starszy ode mnie o dwa lata, już dawno świętej pamięci… Dostajemy się do obozu. Choruję, na co choruję, co będę się plątał wśród zdrowych. [...] Tadeusz Bogucki cały czas przy mnie był, [aż] do zakończenia wojny razem ze mną. Też był podporucznikiem. Harcerz i pobożny, [więc] czasami udało mu się zaciągnąć mnie na mszę świętą. Jego siostra była w Watykanie [kimś] à la zakonnica, jakaś służba. To była taka rodzina, bardzo religijna. Wiadomo, w jakim towarzystwie byłem. Ponieważ on był z 3. kompanii, a ja z 6. [kompanii], to przez cały czas niewoli miałem luźniejszy kontakt z moimi kolegami. Mniejsza z tym, ale myśmy się zawsze szanowali. Najpierw byliśmy w Mühlbergu. To jest między Dreznem a Lipskiem. Tam pierwsze kroki w Europie robi rzeka Łaba. Po tej rzece, już szerokiej, pływają statki i dają sygnały inne niż koleje. Sygnały statków rzecznych – już wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Jest rozdział – żołnierze osobno, oficerowie osobno, panie łączniczki i sanitariuszki w Zeitheimie, w innej wiosce. Nie w Mühlbergu, tylko w Zeithainie. Pisaliśmy do siebie listy. Ja też pisałem. Byli tam mężczyźni ze szpitali i wszystkie kobiety. Ciekawe, że i szeregowi tam byli, a nas oddzielili. Mieszkaliśmy w namiotach. Już się zaczął październik, to już dryl jeniecki się zaczyna i są dyżury – kibel trzeba opróżnić, na przykład. Był tam dyżurny – taki, siaki, owaki. W końcu zamieszkaliśmy w Stalagu dla żołnierzy w Mühlbergu. Byliśmy tam tylko kilka tygodni. Niemcy mieli kłopot, jak tę białą broń (bo honorowa kapitulacja) rozdać. Musieli wszystko, co tam było (Ordnung muss sein) [zapisać], że ten dał to, a ten to. Jak to zrobić, też był kłopot, ale zabrali to do specjalnego wagonu i wywieźli nas do Altengrabow. Altengrabow to tam, gdzie Ildefons Gałczyński odbywał swój pobyt jeniecki od 1939 roku. Tam był. W [tamtym] obozie byliśmy najdłużej. Tam zapisałem się do chóru. Wychodziło się poza teren naszej stajni... To były stajnie dla koni, książęce i taką stajnię myśmy mieli. Tam nas połączyli z oficerami z Żoliborza. Najstarszym pułkownikiem był Niedzielski, dowódca Żoliborza. Był dla nas tam już nowym dowódcą. W ogóle porządek... A myśmy zrobili sobie na piętrze (na strychu) salę gimnastyczną. Byłem wysportowany człowiek, [więc było dla mnie] bardzo ważne, żeby tam się móc pogimnastykować. Tu były żłoby dla koni. Od żłobów do centrum był dyrektor Zoo Warszawskiego, pan Żabiński. Opowiadał nam siedzącym na stołach... miał wykłady o zwierzętach. Zapisałem się też na parazytologię. Były wykłady uniwersyteckie – pan Janczewski był profesorem. Wykładał nam parazytologię, [a] ja słuchałem. Nudziło mnie to bardzo, ale też wyjście było na to słuchanie. Na śniadanie wtaczało się beczkę z kawą czy z zupą. Wydawanie jedzenia – jest takie wojskowe powiedzenie, ale już zapomniałem... Pajdkę chleba... Głodno było... Stamtąd pisaliśmy już do Polski, do naszych rodzin, żeby nam przysłali coś do jedzenia. Pisałem do Łowicza, tam miałem wujka organistę związanego z kościołem. [...] Jesteśmy tam, robimy zawody bokserskie, zawody na zmagi (ja to tak nazywam) – zapasy. Z mojej kompanii było dwóch bardzo silnych panów, to dorabiali sobie, bośmy robili zbiórki za to, że nas zabawiają. Byli aktorzy warszawscy, przeważnie z komediowych teatrów, różni znani nam: Fijewski Tadeusz, Krukowski... Występowali i nas zabawiali. Nic złego nam się nie stało. Zapisałem się i do chóru, więc wyćwiczyłem się w chórze. Ale nasz specjalista zrobił [chór] na cztery głosy. Nie jeden głos, nie dwa, tylko cztery. Tak że to, co umiem z niektórych pieśni, jest niepodobne do tych pieśni, bo jest tam tylko pewna fraza, którą się powtarza, powtarza, powtarza... I koniec. Była tam rocznica Powstania Listopadowego, robiliśmy akademię. Nic nam się złego nie działo, nie mogę powiedzieć, absolutnie! Przy tym, że koniec wojny, jakoś przeżyliśmy. Zaledwie dwie paczki z Polski do mnie do Altengrabowa dotarły, tak że nie bardzo duże było wspomaganie. A oni dawali nam do chleba kawałeczek margaryny, kawałeczek marmoladki... [Dostawaliśmy] tę jedną pajdkę chleba, czasami jakieś dwa plasterki wędliny, jeśli to w ogóle można nazwać wędliną. Ale tak się żyło w Altengrabow.Z Altengrabow, jak już rosyjskie wojska podchodziły do Odry, wywieźli nas nad granicę holenderską, do Sandbostel. W Sandbostel był obóz koncentracyjny, taki jak Oświęcim. Tak że tylko przez druty mieliśmy towarzystwo. Tam było skoncentrowane bardzo dużo obozów. W ogóle tam, na zachód, pchali wszystkie obozy jenieckie, nasze też. To już była wiosna 1945 roku. Wieczorem ci Niemcy, co nas pilnowali, chowali się do środka szop albo w dołach, a myśmy oglądali, jak odbywają się walki lotnicze. [Alianci] wkraczali na ląd europejski z wyspy między Bremą a Hamburgiem i ścierali się z myśliwcami, które chciały ich strącić, więc mieliśmy ogień od strony ziemi prawie co noc. Samoloty myśliwskie, które ujadały przy bombowcach, czasami [je] strącały... To znaczy, jeden bombowiec strąciły. Myśmy mieli tych Anglików, którzy bronili się na spadochronach. Jednego zabili (bo Niemcy z dołu strzelali zaraz do nich), ale trzech rannych mieliśmy w swoim [obozie]. Później nas wyprowadzili, już pod koniec wojny. Poniżej Hamburga, nad Łabą, jest miasteczko Wedel (ciekawe, pracowałem u Wedla trzydzieści sześć lat). Przechodziliśmy przez to miasteczko do barek i na drugi brzeg rzeki, i znów maszerowaliśmy. Jadaliśmy tam masę jabłek, same sady jabłoni po drodze... Jak maszerowaliśmy, to były jabłonie, jabłonie... Jak w jakiejś stodole przyszło nam nocować, tośmy mieli jabłek do nagłej krwi. Doszliśmy do Lubeki, przez Lubekę do Bad Schwartau. Tam następował już koniec wojny. [Jak] Anglicy wkraczali swoimi czołgami, to już byli pół-rozebrani, bez broni siedzieli na swoich czołgach. To była taka wojna, ostatnie dni wojny... W ogóle już nie było żadnego strzelania. Jak w masło uderzali. Szli w kierunku Danii. Przy naszym obozie... Był tam obóz ze stadionem, była bieżnia i można było robić spotkania Polska – Anglia w piłkę nożną, na przykład. Zbierał się cały obóz i: „Polska gola!”. To już po zakończeniu wojny. Tam spotkaliśmy także tych żołnierzy, których brali do niewoli z armii Berlinga. Niekoniecznie pomagali powstańcom (to już jasna sytuacja, w historii pisze się o tym), ale później szli przez Polskę, przez Niemcy i też byli brani do niewoli. Byłem sąsiadem porucznika „Zająca” z armii Berlinga. Tu były koszary wojskowe, porządne łóżka, lepsze sienniki – był Oflag. W tym Oflagu byliśmy dwa tygodnie i [tam] zastał nas koniec wojny.

  • Niech pan jeszcze krótko opowie, jak pan wrócił do Polski.

Oczywiście koniec wojny – piszemy karty poszukiwawcze rodzin. Ja swojego brata, Wojtka, też szukałem, bo był żołnierzem [więzionym] w Stalagach właśnie, ale uciekł. Nie wiedziałem. Mimo że miałem paczki, to jakoś mnie nie poinformowali, nie wiedziałem. Mniejsza z tym. Wkrótce się dowiedziałem, że uciekł i studiuje w Polsce. Tutaj odnalazłem wujka, brata mamy, lekarza, który był specjalistą sądowym, kryminalnym, znanym w Warszawie zresztą. Mieszkał… miał letnisko i całą rodzinę w Choszczówce pod Warszawą. Jego syn był powstańcem Warszawy na Pradze, ale na Pradze [Powstanie] nie udało się, to i syna miał. Miał dwie córki, syna, żonę, sam też [tam był]. Niemcy, nie mając mostów w Warszawie (bo [je] wysadzili), zrobili most pontonowy. Tamtędy [wujek z rodziną] dostali się z Choszczówki na drugą stronę Wisły i udali się pociągiem do Hanoweru. Tu było Powstanie w Warszawie, a oni z Choszczówki całą rodziną [pojechali] do Hanoweru, ale bardzo nieszczęśliwie. Chłopak, syn [wujka]... Rodzina weszła do tramwaju, zajęli miejsca siedzące, a on naturalnie, Warszawiak, jechał na stopniach tego tramwaju. Samochód ciężarowy zawadził go za brodę i do widzenia… Wujek syna nie ma... Po wojnie zginął w takiej katastrofie... To inna sprawa... Jak go znalazłem, to sobie mnie upatrzył w zastępstwie swojego syna. Ja opieki nie potrzebowałem. Zajmowałem się handlem papierosami (znałem niemiecki i angielski, więc z Murzynami handlowałem papierosami). Wychodźstwo polskie w Hanowerze wydawało też książki. Handlowałem, na przykład, tymi książkami, tak że dawałem sobie radę, a jego odwiedzałem co pewien czas. Jeździłem po Niemczech. Trzeba było rekwirować samochody niemieckie, to nie było zgodne z prawem. Nie ja robiłem tę rekwizycję, inni robili, czyli mieliśmy w swoich rękach samochody. Jeździliśmy wszyscy po Niemczech zachodnich, szukając swoich rodzin. Tym też się zajmowałem. Nad granicą holenderską jest miasto Maczków, bo tam doszły oddziały [generała] Maczka. Niedaleko Maczkowa jest Oberlangen. Niemcy kobiety z Powstania Warszawskiego kierowali do Oberlangen. My też tam niedaleko byliśmy, to myśmy odwiedzali koleżanki w Oberlangen. Niewiele owało, a tam bym się ożenił, była tam taka Krysia. Wujek wziął udział... Tak, czekać na trzecią wojnę światową, bo co robić, jak ta Polska, która powstała w wyniku drugiej wojny światowej, to nie jest nasza Polska? Tam [w Anglii] jest Mikołajczyk, Anders, Raczkiewicz... W ogóle cały rząd tam jest! Korpus Andersa w końcu także [został] ewakuowany do Wielkiej Brytanii. Tam też można skończyć studia. Miałem zaliczone dwa lata studiów, to prawie połowa. Mogłem tam też [studia] skończyć i tam się urządzić. Gdzie się urządzić? Do Kanady, do Stanów Zjednoczonych, do Australii? Świat się przed mną otwiera. A tu jest wujek, któremu zastępuję syna... Powiedział: „Wykorzystuję moją więź z twoją mamą. Twoja mama mnie wychowywała”. To była liczna rodzina. Mama była najstarsza i była [dla rodzeństwa] drugą matką. [Wujek mówi]: „Jedziemy do Warszawy!”. Kończył się tutaj taki plebiscyt: „Trzy razy »tak«”. To był lipiec 1946 roku. [W Niemczech] przebywałem u dwóch rodzin: w Nahe – w jednej miejscowości i w Leinfelden – w drugiej miejscowości. Tam też źle nie było. [Tam] Niemcy nie wracali z wojny, bo ich Ruscy wzięli do niewoli po Stalingradzie. Kobiet tam zostało dużo, dziewczyn, narzeczonych i tak dalej. Tak że źle nie było... Ale wujek był nie w Lubece, tylko w Hanowerze. Ciągle pisał do mnie: „Wracamy. Organizuję tu [powrót]”. Powrót trzeba było zorganizować, badania lekarskie i tak dalej – to nie jest taka prosta sprawa zgłosić się na powrót do Polski. Trzeba to wszystko pozałatwiać. [...] On wszystko pozałatwiał. Kupiłem tam jeszcze rower, miałem bagaże, chemikalia jakieś, bo jak zarobiłem, to coś trzeba było kupić. Wracamy z wujkiem. Wszędzie transparenty: „Trzy razy »tak«!”. Akurat [wybory] się skończyły, a myśmy wracali do Polski po wojnie.

  • Czy był pan prześladowany po wojnie z tego powodu, że był pan w Powstaniu Warszawskim?

Bardzo ważne pytanie. Tak. Kazała nam taka komuszyna, taki komuch w spódnicy... posłanka, która – tu będąc komunistką – dostała się do Szwajcarii i tam ukończyła studia... Stawiała takim jak ja pytania, czy byłem dyskryminowany. Przecież żyję! Jak żyję, to nie byłem dyskryminowany! Krótka odpowiedź – nie byłem dyskryminowany, ale odnosiłem wrażenie, jak gdyby te RKU... To jest służba wojskowa dla mężczyzn, trzeba było się tam rejestrować, książeczki wojskowe i tak dalej. Innych brali na ćwiczenia, a mnie odebrali wszystkie stopnie a przy okazji legitymację Armii Krajowej. Mniejsza z tym... Przez moją głupotę... Czy byłem [dyskryminowany]? Jeśli powiem, że byłem wyrzucony z domu akademickiego, ja, powstaniec warszawski, który straciłem całe mieszkanie, nie mający gdzie mieszkać? Ale jak tylko przyjechałem i zgłosiłem się do swoich profesorów, to oni mnie ściskali: „Jakże mało was powraca”. Pan profesor Tadeusz Wojno wystosował prośbę, żeby mnie przydzielono miejsce w akademiku. Poszedłem na Polną (na Polnej był taki ocalały dom, nie spalony, nie zburzony), jak wchodziłem w mundurze… (Bo już kupiłem sobie mundur amerykański i angielski... Poland, Poland) Ledwo przyjechałem, to był tam bardzo długi ogonek do załatwiania sprawy. Sypiali tam na piętrach (to był wysoki budynek), a mnie wszyscy przepuszczali. Załatwiłem miejsce w domu akademickim w przeciągu niecałej godziny. Spotkałem kolegów w czteroosobowym pokoju akademickim na piątym piętrze. Tak że przywitanie nie było takie złe. Politechnika Warszawska na rocznicę Powstania Warszawskiego oficjalnie wtedy wysłała delegację na Cmentarz Powązkowski i w 1946, i w 1947 roku. Jak za polskich czasów, normalnie. Taka granda komunistyczna dopiero od następnego roku się zaczęła, jak było połączenie PPS z PPR. Wtedy się zaczęło! Tak że miałem gdzie mieszkać, a tak to byłem u mamy w Łowiczu, czyli u cioci. Dojeżdżałem pociągiem do Warszawy. Ale tam też widziałem, że mieli już dosyć tych remanentów powstaniowych, tak że urządziłem się w Podkowie Leśnej (sąsiednia miejscowość). Dlaczego tam miałem miejsce? Bo mnie wyrzucili z tego domu [akademickiego]. Nie wszystkich wyrzucali, ale ja byłem w Kole Chemików. Dałem się wybrać do zarządu Koła Chemików Studentów Politechniki Warszawskiej. Lekko mi było się tam dostać. Poland, Poland – napisane, to jak go nie wybrać? Wybrali mnie. Mało – jak byłem w zarządzie, to wybrali mnie na przewodniczącego. Byłem przewodniczącym Koła Chemików Studentów Politechniki Warszawskiej. Jak napisałem odezwę na 1 Maja, to się strasznie nie podobała władzy komunistycznej. Opisywałem tam bardzo dużo zakrętów historycznych . Usunęli mnie.

  • Czy ma pan miłe wspomnienie z Powstania?

Jak mnie odznaczali za zdobycie PAST-y i dali Krzyż Walecznych – to było miłe. Ale jak mnie powiedział mój dowódca „Skała II”: „Proszę szukać sobie noclegu” – to było niemiłe! Miłe i niemiłe. Poza tym ten kolega, którego wziąłem do Powstania, poległ. Ten kolega, który zza moich pleców strzelił w brzuch Niemcowi [też] poległ w Powstaniu. Strasznie dużo poległo nas w Powstaniu, po prostu co drugi musiał polec. Połowa nas poległa... Miłe – spotkanie z mamą. Mama była przesiedlona do Siedlec, bo była walka w okolicach Warszawy. Zabrane mieszkanie, wszystko. To źle! Ale wszyscy żeśmy przeżyli. Ojciec zmarł w pięćdziesiątym czwartym roku życia, ale zmarł w łóżku. Przychodzili po ojca zaaresztować [go] i w Palmirach go zastrzelić, i pochować, bo był działaczem społecznym – kierownik szkoły powszechnej. Tak... Teraz z Powstania coś przyjemnego. Dowódca mojej klasy ze Szkoły Podchorążych, rotmistrz „Sosna”, znany zresztą z historii Powstania Warszawskiego... Spotkanie z nim w czasie bombardowania ulicy Boduena, Sienkiewicza, w centrali. Jak od Górskiego wracałem na noc, na Bracką 18, to skoczyłem na Zielną 25, żeby wziąć swoje ciuchy, bo nie zdążyłem wziąć wszystkich. Poszedłem tam i spotkałem go w tej samej bramie – tego dowódcę, który mnie kształcił na podchorążego. Tego samego dnia, jak wracał do siebie do gmachu poczty na Placu Powstańców Warszawy, dowiedziałem się, że został postrzelony. Zakażenie, zmarł w szpitalu. Trudno powiedzieć, [co było miłe], ale że z bratem byłem (nas dwóch było), mama nas żegnała krzyżem świętym i tak dalej. Myśmy z Pragi musieli być [zmobilizowani] tydzień przed Powstaniem. Jak się dowiedziałem, [że] mama żyje, wróciła do Łowicza (nie do Warszawy, tylko do Łowicza, do siostry), to byłem szczęśliwy, naturalnie! Ale miałem przed Powstaniem narzeczoną, Barbarę, bardzo ładna. Piszę listy i do niej. Ona nie z Warszawy, spod Nasielska była. Piszę płomienne listy. Do narzeczonej, to płomienny list! Te listy przyjmuje jej mama i mama mnie odpisuje. Odpisuje mnie, na przykład, że wybiera się na ślub Barbary! Barbara, znając mnie, domyśliła się, że muszę polec w Powstaniu Warszawskim. Nie spieszyłem się... raczej już wiedziałem, bo mama znów elegancko mnie odpisuje... Pierwszy taki list z Polski – mama Barbary wybiera się do Gdańska na ślub i nie wie, co ma zrobić. Ale porozumiała się rodziną i jedzie na ten ślub do Gdańska. Koniec, kropka, pat! Przyjemne to było? Jak żeśmy się urżnęli, to z siostrzenicą mojego gospodarza pod Lubeką, gdzieśmy rozmieszczone mieli swoje kwatery... [Gospodarz] to był taki pan (wrześniowy jeniec z 1939 roku, czyli starszy ode mnie co najmniej o tych pięć lat – było mu na imię Zygmunt), który potrafił pędzić bimber, po prostu bimber... Był porucznikiem i robił alkohol. Tak. Całą tę porcję, którą wypędził, jak otrzymałem list od niedoszłej teściowej, to... Zrobiliśmy bal! Ale budzę się rano, a ja nie jeden śpię w łóżku! Co to jest za ciało obok?! Blondynką była. Ilse... Ilse była, niech będzie. Czy mnie spotkały przyjemności w życiu? Spotykały, nawet takie! Były takie niespodzianki różne! I dobre i niedobre. Ale jakoś przeżyłem.

  • Czy chciałby pan coś jeszcze powiedzieć od siebie na temat Powstania Warszawskiego?

Powiem, jak już jesteśmy przy takim pogodnym traktowaniu sprawy. Jestem na placówce w moim miejscu, gdzie dowództwo mnie zleciło pilnować – Plac Grzybowski 10, pierwsze piętro. Wgląd na ulicę Graniczną do Placu Bankowego, gdzie Niemcy mocno trzymają stan posiadania i strzelają do nas granatnikami. Ciężka sprawa. Trochę mnie faworyzowano w oddziale, bo miałem funkcję. Powiedzieli, [że] mają dla mnie bardzo dobre łoże na noc. Niemcy nie strzelają, już mówiłem dlaczego. Mają wyciągniętą główną część tapczanu. Pokazują mnie, że mam tu spać. To dobrze! Podziękowałem im serdecznie. Kładę się sam. Mieliśmy takie trzy harcerki siedemnastoletnie – najmłodsi żołnierze. Położyłem się na tym łożu sam (to było lato, nie trzeba było się specjalnie przykrywać) z pistoletem i pasem, ale wśród swoich żołnierzy i łączniczek. I też budzę się rano. Dlaczego? Bo jest mnie za gorąco – z lewej strony, z prawej strony. To te siedemnastoletnie harcerki – jedna z lewej, druga z prawej. Ale [to] inna sprawa... Przeprosiły mnie, [mówiły,] że chłopaki przeszkadzają im spać. Nie byłem taki, który by przeszkadzał. Ale byli tam tacy, którzy przeszkadzali. Też tak bywa. Coś przyjemniejszego o Powstaniu. Przywitanie przez profesorów, profesora Wojno, dziekana Wydziały Chemicznego. Witał mnie jak syna. Miał dwóch synów i córeczkę. Jeden syn zginął na ulicy Wolskiej, na początku września 1939 roku, a drugi zginął mu na terenie Politechniki Warszawskiej. Została córeczka. […]Mam ciągle stopień podporucznika. Wróciłem do niego po ukończeniu studiów, bo mnie komuchy wojskowe zabrali moje wszystkie żołnierskie wyczyny. Ale czort z nimi. Powrócił do mnie ten podporucznik. […]Nie wiadomo [kto] kim był w Powstaniu, co mógł robić. Przecież są żołnierze Powstania Warszawskiego, którzy nie mieli okazji strzelić do Niemca!, w ogóle strzelić, bo nie było dla niego broni, amunicji, a chcieli być żołnierzami. Takich było dużo!

  • Czy pan strzelał do Niemców? Zabił pan jakiegoś Niemca?

Czy zabiłem Niemca? Ochrzaniałem (delikatnie mówiąc) żołnierza, który strzelił w brzuch [Niemcowi], to już widać, jaki jestem do strzelania. Strzelałem do gmachu PAST-y, w oknach widząc sylwetki żołnierzy niemieckich. Jeśli nawet znikały, a odpaliła mnie moja amunicja wyjęta z ziemi i pocisk leciał (trzymałem za cyngiel), to nie mogę powiedzieć, czy kogoś zabiłem czy nie. To nie jest taka prosta sprawa. Zresztą wszystkie wypadki śmierci moich kolegów i moich dowódców, to nie od razu była śmierć – leżeli parę dni. W warunkach powstańczych szpitalik jakie miał środki do wyleczenia tych rannych?
Warszawa, 29 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Sławomir Wyczański Pseudonim: „Mur” Stopień: dowódca plutonu 168, podporucznik Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter