Sławomir Pocztarski „Bóbr”

Archiwum Historii Mówionej

Sławomir Pocztarski, Zgrupowanie „Żywiciel”, kompania „Żbik”, pluton 215, starszy strzelec, Żoliborz.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, z jakiego środowiska się pan wywodzi, gdzie się pan urodził?


Zarówno moi rodzice, jak i ja urodzili się w Warszawie na Żoliborzu. Bardzo często spotykałem się z pytaniami, czy można być w wieku ośmiu, dziewięciu lat patriotą. Oczywiście wydaje się, że nie, ale tak naprawdę patriotyzmu uczyłem się już w domu. Rodzice starali się o to, żeby pokochać Polskę, sztandar, godło. W 1939 roku, kiedy nadeszła wojna, a jeszcze przed jej wybuchem, pamiętam dobrze, byłem zgrupowany w drużynie zuchów, następnie „wilczków” – przejście było awansowaniem. Całą grupą w każdą niedzielę, drużynami chodziliśmy do kościoła ulicą Felińskiego. Jest tam kościół świętego Stanisława Kostki. Dla nas była to wielka uroczystość, przy dźwiękach orkiestry wojskowej, harcerze szli do kościoła. To już były akcenty patriotyczne.

W 1939 roku, we wrześniu, pierwsze wrażenia wojny były okrutne, bo akurat w mój dom uderzyła bomba, to był jedyny dom na Żoliborzu od razu zbombardowany. Ojciec w tym czasie był już w jednostce wojskowej w Modlinie. Zostałem z siostrami i matką. Zaczęła się gehenna życia. Sytuacja gospodarcza domu ratowała się spiżarnią, dzięki zapasom domowym, ale z miesiąca na miesiąc było gorzej… Nie było ojca, nie było pensji regularnej.



  • Ojciec trafił później do oflagu?


Tak, do oflagu trafił.

  • Z czego się państwo utrzymywali?


Mama była przy mężu. Takie były wtedy dobre obyczaje, że kobiety nie pracowały, zajmowały się dziećmi. Moja mama zaczęła robić tkaniny samodziałowe, z których wytwarzało się marynarki. Robiła to na skalę bardzo małą, w ramach akcji pomocy dla rodzin prowadzonej przez Caritas żoliborski, kierowany przez księdza Trószyńskiego. Caritas był przyczółkiem przy kościele, znajdował się przy ulicy Gdańskiej. Jakoś się żyło. Trzeba było tę sytuację pokonywać. Niestety okupacja była bardzo długa. Trwała blisko pięć lat i w związku z tym kryzys rodzinny ciągle pogłębiał się. Była bieda, niemniej my młodzi widzieliśmy ludzi, którzy żyli w jeszcze większym stanie ubóstwa. Tworzyły się wtedy getta żydowskie. Ja z moją drużyną, rozumiejąc cierpienia i głód Żydów, dzieci żydowskich, (to było niebezpieczne, to jeszcze nie była konspiracja, to były odruchy ludzi, którzy chcieli pomóc innym) woziliśmy tramwajem odpady z liści kapusty, marchwi, itp. Zbieraliśmy je na bazarach, szczególnie w okolicy ulicy Potockiej. Tam mieliśmy bazar, przywożono żywność z podwarszawskich wiosek. Liście, różne odpady pakowaliśmy w worki, by tramwajem wozić je do getta, wyrzucaliśmy z tramwaju tę żywność. To było naprawdę, jak wiem dzisiaj, niebezpieczne. Oczywiście wtedy nikt sobie z tego nie zdawał sprawy. Traktowaliśmy to jako normalną rzecz. Z akcjami konspiracyjnymi spotkałem się dopiero w szkole w piątej klasie. Mój nauczyciel, wychowawca, pan Miedziarski, miał działkę na Sadach Żoliborskich i tam nas chłopców zapraszał na spotkania patriotyczne. Potem prosił, żeby pomagać mu w wykonywaniu zabawek z drewna [...]. Robiliśmy różne wózki, przyczepki po to, żeby te zabawki były sprzedawane i w ten sposób żebyśmy mogli finansowo pomagać żołnierzom, którzy już byli żołnierzami Armii Krajowej na Żoliborzu. Miałem szczęście i zaszczyt mieszkać w tym samym domu, w którym mieszkał Władysław Bartoszewski, obecnie bardzo znany z konspiracji człowiek. Ubezpieczaliśmy jego mieszkanie, kiedy były spotkania. Nadszedł bardzo ważny dzień złożenia przysięgi harcerskiej-konspiracyjnej. To był właściwie pierwszy wielki moment mojego wejścia do konspiracji.

  • W którym to było roku?

 

To był 1943 rok. Przysięgę składaliśmy w zimie, w lutym, na krze nad Wisłą, w okolicy przystani „Spójnia”. W kręgu harcerskim siedzieliśmy na krze i tam, z dala od ludzi, składaliśmy przysięgę. Wtedy dowódcą kręgu był druh Bogdan, zresztą też z „Żywiciela”. To było moje pierwsze wejście do konspiracji. Jeśli chodzi o akcje, oczywiście w tym okresie – miałem wtedy czternaście lat – zaczęło się pisanie na murach, rysowanie kotwic - był to tak zwany „mały sabotaż”. Również staraliśmy się w miejscach egzekucji na Starym Mieście, Nowym Mieście, na Żoliborzu, składać wiązanki kwiatów. W tych miejscach, gdzie ludzie polegli, pod murami kościołów czy w ogóle w miejscach, gdzie była wykonywana przez Niemców egzekucja. Wiem, że to było również niebezpieczne, bo bardzo często obserwowały te miejsca patrole niemieckie. Chodziło im o to, żeby wyłapać ludzi, którzy przychodzili do tych, którzy zginęli pod ścianą. Zachowały mi się nawet zdjęcia, fotografie z tego okresu, szczególnie z Nowego Miasta. Wtedy właśnie oddawaliśmy cześć i honor tym, którzy zginęli zabrani z łapanek, wyprowadzeni z tramwaju. Zwyczajni prości ludzie, może niezwiązani nawet z konspiracją, rozstrzeliwani jako zakładnicy. Były również innego typu akcje, bardziej może już niebezpieczne. To było przewożenie ulotek, prasy, jak również niejednokrotnie, o czym nawet nie wiedzieliśmy, przenosiliśmy broń. Była to broń w rodzaju sidolki, to znaczy pojemniki po płynie wytwarzanym dla kosmetyki domów, wypełnione różnymi środkami wybuchowymi, słowem była to broń zaczepno-obronna.

Tak to wszystko trwało do Powstania. Właściwie nic się nie zmieniało. Codzienność była taka: była bieda, było ciężko, uczyliśmy się. Żyliśmy z tego, co się udało zebrać na ostrzeliwanych działkach – zwłaszcza owoce, z kartek żywnościowych mieliśmy trochę dżemu. To nie były konfitury, były to marmolady po prostu chleb z marchwi. Takie rzeczy się jadło, ale się przeżyło, ludzie w tym czasie, jak wiem, nawet niektórzy wyleczyli żołądki. Ta dieta była dla niektórych dobra. Wybuch Powstania Warszawskiego zastał mnie na Żoliborzu. Jeszcze nie byłem zwerbowany do jednostki. To nastąpiło dopiero po trzech, czterech dniach. Wyznaczono nam kontakt z oficerem operacyjnym, który zajmował się kadrami AK. Był to porucznik „Jakub” Jakubowski, urzędował na Mickiewicza 14. Tam pan porucznik w rozmowach z nami – chłopcami, harcerzami… Rozmawiał na tyle na ile mógł, nie bardzo chętnie chciał nas do jednostek bojowych wprowadzać, ale myśmy wyjaśnili, że mieliśmy historyjki z bronią, przewożeniem broni i się trochę na tym znamy. Oczywiście po dłuższych rozmowach otrzymaliśmy przydział wojskowy. Ja dostałem skierowanie do kompanii „Żbik” w Zgrupowaniu „Żywiciel”. Tam mnie przydzielono do plutonu 215. Był to pluton zwiadowczy, głównie trzeba było wykonywać w nocy różnego rodzaju zadania na terenach zajętych przez Niemców na dolnym Żoliborzu, blisko Wisły. Niemcy w tym czasie bali się i nie wychodzili z willi zajętych przez siebie. Wtedy myśmy robili rozpoznanie i trzeba było podchodzić bardzo blisko ich domów i orientować się co do liczebności wojsk niemieckich, ich nastrojów – czy się bawią, czy są w tym dniu po alkoholu. Trzeba było takie informacje przekazywać, żeby łatwiej było działać naszym kolegom starszym, tym którzy mieli bezpośredni kontakt z bronią i walką.

  • Czy w czasie tych patroli miał pan jakieś niebezpieczne sytuacje?


Miałem jedną bardzo niebezpieczną sytuację, choć ona była potem humorystyczna. Słyszałem kroki i osobę mówiącą po niemiecku. Słyszałem, jak ta osoba wchodzi do domu, w którym byłem. Była to willa jednorodzinna przy ulicy Promyka. Dla bezpieczeństwa schowałem się pod łóżko. Miałem tylko granat, bo to jedyna broń, jaką w tym czasie czternastolatkowie mieliśmy. To był pierwszy okres Powstania. Młodociani żołnierze zwiadu mieli granaty obronne. Okazało się, że wizyta była kontrolą ze strony mojej jednostki, mojego dowództwa. Sprawdzali czujki. To był Polak, kolega drużynowy, pseudonim „Zabielski”, Jerzy Marianek. Były też inne również niebezpieczne sytuacje. W moim rejonie, gdzie urzędowałem, miałem swoją działkę obserwacyjną. Był to budynek policji granatowej po drugiej stronie ulicy, na Bohomolca. W tym budynku byli Niemcy i mój rejon był pod ostrzałem, tak że musiałem bardzo uważać. Właściwie pole obserwacji miałem tylko przez okienko półokrągłe nad drzwiami wejściowymi do willi. Tam stałem na drabinie i to było jedyne pole obserwacji. Musiałem się odpowiednio zamaskować. Udało się sporo przekazywać ważnych spraw, którymi się interesowało moje dowództwo.

Były też bardzo niebezpieczne sytuacje, kiedy noc mijała, mieliśmy odpoczynek dwie, trzy godziny, odbywał się w składzie węgla, w szklanych domach przy ulicy Mickiewicza . Tam nasza jednostka, pluton 215, kompania „Żbik” był cały skoszarowany. Później mieliśmy stamtąd wypady do mieszkań, żeby ściągać żywność dla naszej kompanii. To były mieszkania opuszczone. Tam, gdzie to było możliwe, różną żywność znajdowało się, szczególnie konfitury, dżemy, żywność zebraną z działek, przetwory. To były bardzo cenne produkty. Wtedy, kiedy cała klatka schodowa przeszkolona bez szyb już [była], bo wszystko było zniszczone, wybite kulami, trzeba było szybko przemieszczać się po schodach. Dochodziłem do mieszkania państwa Kołodziejskich, pamiętam bo to moi znajomi. Wtedy mocno posypały się po schodach kule, tak że lekko dostałem rykoszetem w nogę, ale to nie było nic groźnego, była to powierzchowna ranka. Szczęście człowiek miał, że to nie trafiło groźniej. Na Gdańskiej była olejarnia, tam też było źródło żywności, ponieważ były ziarna różnego rodzaju i trochę oleju. Chodziliśmy tam, żeby olej ściągać do jednostki, żeby można było wykorzystywać go na posiłki dla żołnierzy. Tak że dzień spędzaliśmy na pozyskiwaniu zaopatrzenia – młodzi żołnierze – a w nocy byliśmy w zwiadzie.

Trudniejszą rzeczą był odbiór zrzutów. Niestety zrzuty alianckie były z dużej wysokości, w związku z tym bardzo często omijały nasz teren. Może trafiały gdzieś indziej. Natomiast zrzuty sowieckie były dosyć precyzyjnie zrzucane, jeśli w ogóle były. Zrzucane mieliśmy worki, które były z brezentu, wypełnione towotem. W nich były karabinki kbks-y, amunicja. Były również worki z żywnością. Żywność to bardzo ograniczony asortyment, suchary i kawa prasowana z cukrem. Ale to była też bardzo ważna sprawa, ponieważ chleb i kawa, to pożywka dzienna bardzo dobra dla żołnierzy.

Tak to wszystko trwało dosyć długo. W międzyczasie dowiedziałem się, że ojciec przedostał się z Modlina, przez Kampinos przeszedł na Żoliborz i włączył się również do akcji powstańczej. Został bardzo ciężko ranny pod Instytutem Badań Chemicznych przy ulicy Duchnickiej. Dostał odłamkiem w głowę. Wtedy wisiały nad ziemią w nocy żyrandole, które były umocowane na spadochronach. Oświetlały duży teren. Niemcy w tym czasie rzucali granaty z bardzo wielka ilością odłamków. Wybuchały one w powietrzu. Odłamki trafiały ludzi, którzy przebywali w różnych rowach, na barykadach, na posterunkach nocnych. Ojca przemieszczono do szpitala polowego, operował go pan Andrzej Rokita, późniejszy redaktor programów radiowych. Był w czasie Powstania Warszawskiego studentem piątego roku medycyny, ale po praktykach powstańczych zaniechał zawodu lekarza i został dziennikarzem. Tak że straciłem ojca, stałem się później żywicielem rodziny. Czyszczenie broni też było niebezpieczne. Mówiłem o workach, które spadały nam z nieba. W nich był duży bardzo poślizg z uwagi na konserwujący broń smar. Kiedy się ją czyściło, trzeba było zamek wyjąć. Zawsze była wprowadzona jedna kula do lufy. Chodziło o to, żeby nie zanieczyszczać jej jakimiś przedmiotami. Ta kula zabezpieczała zamek. Początkowo o tym nie wiedziałem i raz mi się trafiło, że strzeliłem w sufit czyszczoną bronią. Oczywiście stanąłem do raportu. Nasz dowódca, kapitan „Sławek”, miał siedzibę w Feniksie. Oczywiście wówczas był obowiązek stawienia się do raportu, dlatego że zawsze podejrzewano, że to mógł być strzał, sygnał dla Niemców. Ale kapitan mnie znał dobrze i wiedział, że to nic z tych spraw, powiedział: „Ponieważ i tak jesteś prawie w areszcie, bo śpisz codziennie na węglu, to dwa dni daję ci areszt domowy, idź do matki, odwiedź matkę”. To był już właściwie okres ku końcowi Powstania. Odwiedziłem matkę. Mama była w innym domu, ponieważ nasz dom został zniszczony w pierwszych dniach Powstania. Przeniosła się do znajomych na Kozietulskiego i tam wszyscy mieszkali w dużym maglu. W tym maglu zastałem mamę. Muszę powiedzieć, że droga z Mickiewicza na Kozielulskiego, to jest jakieś dwa kilometry, zajęła mi około kilku godzin. Nie można było przejść przez Plac Wilsona. Tam były porobione wykopy do przejścia niestety wypełnione trupami, tak że dosyć wysoko się człowiek znajdował nad ziemią, a strzelcy wyborowi Plac Wilsona ostrzeliwali z Akademii Wychowania Fizycznego, z wieży byłego CIWF. Bardzo celnie strzelali do nas. Więc tutaj właśnie była duża trudność. Po strzałach trzeba było się przemieścić kilka metrów i spokojnie odleżeć swój czas, potem znów strzały i tak dalej. Dalej odcinek na Felińskiego był bardzo trudny do przejścia. Kilka godzin dosłownie trzeba było iść taki krótki dystans do domu swojej matki. Tam właściwie Powstanie się dla mnie zakończyło, ponieważ w tym czasie była ogłoszona kapitulacja niektórych rejonów Warszawy. Pamiętam, jak wpadli Ukraińcy i Rosjanie. Ukraińcy byli zwerbowani przez Niemców, kryminaliści prawdopodobnie. Obchodzili się okropnie z ludnością. Spotykaliśmy w Powstaniu zwerbowanych Węgrów, też sporo Węgrów brało udział jako wojska pomocnicze dla Niemców, ale oni obchodzili się z nami bardzo dobrze, do tego stopnia, że nawet nam przynosili wodę, jakieś małe pożywienie. Z tego miejsca wyszedłem ulicami Okopową, Żelazną, do kościoła świętego Wojciecha. W nim byłem trzy dni z innymi wyprowadzanymi ludźmi. Byliśmy zatrzymani, drzwi zamknięte, żywności żadnej, bez toalety. Z tego miejsca dopiero wywożono nas do Pruszkowa, do obozu przejściowego.

Jeszcze wrócę na chwilę do trwania walk powstańczych, kiedy tuż przed przyjściem do swojej matki przypadkowo pomagałem w ewakuowaniu rannych żołnierzy ze szpitala przy ulicy Krasińskiego. Wówczas był tam szpital przy Klasztorze Sióstr Zmartwychwstanek. Niemcy widząc ewakuację szpitala obchodzili się w ten sposób, że uruchamiali miotacze ognia. Żołnierze niemieccy, którzy byli ranni, też w tym szpitalu przebywali. Wynoszono żołnierzy, mówiono: „Jeszcze nie podpalajcie szpitala, bo są ranni Niemcy „. Oni nie patrzyli na to, palili wszystko, nie interesowało ich, że tam ich ludzie byli. Tak że walka była wszędzie.

Walka powstańcza trwała sześćdziesiąt trzy dni, znane sześćdziesiąt trzy, ale każdy dzień to były dla mnie nieraz tygodnie, dlatego że każda godzina była nasycona niepokojem, lękiem. Mówi się, że żołnierz dzielny, ale lęk był wszędzie, dlatego że było tak dużo różnych strzałów, wybuchów, że były przypadkowe sytuacje. To nie była walka wręcz, ale po prostu walka ognia z powietrza, granatniki, wybuchy nieznane nam w ogóle, odłamki. Mnie belka uderzyła w okolicy szyi. Spadła z jakiegoś rozbitego domu, belka drewniana. Byłem kontuzjowany. Nigdy nie wiadomo, skąd na człowieka coś spadnie.

  • Czy Niemcy starali się likwidować opór na Żoliborzu przez ostrzał artyleryjski, czy były też przeprowadzane jakieś akcje mające na celu zniszczenie zabudowań, czy raczej starali się izolować ten obszar?


W pierwszych dniach Powstania Niemcy wdzierali się od strony Bielan wchodzili w Żoliborz czołgami, samochodami pancernymi. Potem był szpaler: po obu stronach ulicy setki żołnierzy szło i wrzucali do piwnic granaty. Wiadomo było, że cywile byli najczęściej w piwnicach. Było dużo różnych bomb zapalających zrzucanych z góry w czasie Powstania. Małe bombki, ale jak leciały, to widać było, jakby ptaki leciały. Paliło się wszędzie i wszystko. Znad ziemi też były wybuchy, ciągle odłamki sypały się z nieba. Na Żoliborzu mieliśmy jeszcze jedną fatalną rzecz. Na Dworcu Gdańskim było zainstalowane działo, tak zwana „szafa”. Ta „szafa” waliła niesamowicie w rejony centralne na Żoliborzu, z dużą ilością powietrza. Była to taka siła, że z odległości stu metrów ludzie fruwali w powietrzu. Szyby i ściany przewracały się. „Szafę”, było słychać jak leci, to był szum niesamowity, tak jakby starą szafę ktoś otwierał. Wtedy ginęło bardzo dużo ludzi. Człowiek się bał, bo nie wiedział, co kogo czeka w jakim momencie. Można być w walce dobrym, dobrze się spisywać, ale to nic nie oznaczało. Dzielny powstaniec mógł również zupełnie nieprzypadkowo zginąć.

Ale powracam do kościoła świętego Wojciecha. Wreszcie wywieziono nas do obozu. W obozie spaliśmy na matach betonowych. Były w nich wszy odzieżowe, których ja miałem na sobie tysiące. Tam gdzie był tylko jakiś szew, były wszy. Każdy je miał. Bez przerwy one chodziły, mnożyły się na nas. Byliśmy zawszeni niesamowicie, tak że Niemcy nas z daleka trzymali od siebie. Z obozu kierowani byliśmy na bocznicę kolejową w Pruszkowie i towarowymi wagonami odkrytymi z góry wywożono nas w nieznanym kierunku.

W wagonach okazało się, że ludzie z zewnątrz bardzo troszczyli się o nas w takim sensie, że też narażając się, tak jak my woziliśmy żywność do getta, tak oni rzucali nam cebulę. Ręce były wyciągnięte w górę. Było tak ciasno, tak było tłoczno w wagonie, że nawet jak hamował pociąg, to się człowiek nie przewracał. Ręce wyciągnięte i komu wpadła cebula, to miał. Oczywiście dzieliliśmy się w środku wagonu, chodziło o to, żeby cebula się nie odbijała od nas i nie spadała na zewnątrz, żeby ją przechwycić. Tak jechaliśmy do Kielc, potem, nie wiem, jak to się stało, z Kielc nas skierowano do Częstochowy. W Częstochowie grupie niewielkiej, udało się uciec przy pomocy Węgrów. Węgrzy zrobili przerwę na wodę. Otworzyli drzwi, ale nie te, gdzie Niemcy byli, tylko z drugiej strony wagonu. Drzwi były na dwie strony otwierane.

  • Pan już nie był w tym czasie z matką, z rodzeństwem?


Byłem wtedy z matką, bo z Pogonowskiego, gdzie przyszedłem do mamy, wyprowadzili nas razem. Tam były siostry. Basia była żołnierzem AK Zgrupowania „Żywiciel”. Z nimi byłem również w kościele świętego Wojciecha. Potem byliśmy trochę rozłączeni, ale do czasu wyjazdu do Pruszkowa byliśmy razem.

  • Chodziło mi o to, czy w czasie ucieczki przebywał pan razem z rodziną?


Tak. W Częstochowie udało nam się pójść do miasta. Byliśmy rozpoznawczo ubrani, każdy wiedział, że jesteśmy z Powstania. Nawet jeśli to była ludność cywilna, też była do rozpoznania w każdej chwili, bo z tego pyłu, z tego kurzu… wszystko zniszczone. Każdy miał odzież na pierwszy rzut oka zupełnie niepodobną do ludzi, których spotkaliśmy w Częstochowie, choć też skromnie ubranych. Przede wszystkim dostaliśmy się do jakiejś klatki schodowej, żeby się nie pokazywać. Tam nas ludzie troszkę przebrali. Potem ktoś nam powiedział, żeby się udać do Kazimierzy Wielkiej, tam jest majątek. To było chyba siedemnaście czy może dwadzieścia kilometrów. Pieszo udaliśmy się tam. Przyjęto nas bardzo dobrze, ale tylko na jeden dzień. Bali się nas przetrzymywać dłużej. Zjedliśmy wspaniały obiad, pamiętam: kotlet schabowy, kapusta, ziemniaki. Umyliśmy się. Przyjęcie było w dworku doskonałe, ale następnego dnia trzeba było przemieścić się dalej. Wtedy dostałem się do Koszyc. Jest tam cukrownia. To nie był obóz, tylko tam się trochę pracowało, to nie były trudne prace. Później był epizod tego typu, że zacząłem się zajmować handlem, to znaczy powróciłem do Koszyc już jako człowiek, który zaczął wykazywać inicjatywę gospodarczą w wieku czternastu lat. Robiłem ciastka „kajmaki”. Trzeba było chodzić do Krakowa co drugi dzień, pieszo czterdzieści kilometrów. Kupowałem tam wafle, wanilię. Mleko było na miejscu i cukier. Na bazarze sprzedawałem te ciastka. Były tam bazary końskie i różne bazary żywnościowe, ludzie ze wsi przywozili ziemniaki w workach i inne towary. Tak to trwało gdzieś dwa miesiące. Zima była fatalna, to chyba była jedna z najgorszych zim.

  • Gdzie państwo mieszkaliście?


W piwnicy pod sklepem bławatnym umieszczono nas w piwnicy, chodziło o to, żeby nas nie eksponować. Trochę Niemców było w tym miasteczku, mieli sklepy, byli lekarze niemieccy, więc musieliśmy być w miarę schowani. Kiedyś, kiedy wracałem z Krakowa już mocno zmarznięty, bardzo sympatyczna zakonnica spotkała mnie na drodze. Wzięła do swojego małego domu zakonnego. W nim mieszkało kilka zakonnic, nawet nie wiem ile, ale niedużo. Zasnąłem natychmiast, byłem tak zmęczony i tak zmarznięty. Do tej pory pamiętam miłą twarz zakonnicy, za to jej dobre serce, za to, że mnie z drogi ściągnęła. Potem były kolejne wyprawy do Krakowa. W pewnym momencie, będąc w pobliżu dworca, przy ulicy Lubicz w Krakowie – tam była Rada Główna Opiekuńcza, gdzie można było przyjść na zupę gorącą – Niemcy złapali mnie. Podszedł do mnie pan, miał znaczek ze swastyką. Podobnie jak w Pruszkowie – musiałem wejść do wagonu towarowego. Wywieziono mnie wtedy z innymi ludźmi do Słowacji. Słowacja w tym czasie kooperowała z Niemcami. W Słowacji były zakłady zbrojeniowe. Dostałem się do zakładu mechanicznego pod Koszycami. Moim zadaniem było sprzątanie placu fabrycznego z różnych przedmiotów, odpadów. Wtedy mocno zachorowałem, miałem zapalenie płuc. Jakaś pani – pamiętam jej imię: Zdenka – zaopiekowała się mną, podleczyła. Pracowała w tym zakładzie. Wreszcie zastało mnie wyzwolenie przez Armię Sowiecką. Nie pamiętam, chyba też Wojsko Polskie. Wtedy kiedy zostałem już wyzwolony, pierwszym składem udało mi się podążać w kierunku Warszawy. Oczywiście jechało się na dachu, na stopniach, wszędzie, gdzie się tylko dało, żeby jak najszybciej wrócić do Warszawy. W marcu już byłem w swoim mieście. W Warszawie, niestety nikogo nie zastałem z rodziny, nie miałem domu. W tym czasie przypomniało mi się, że dziadkowie mieszkali nie bardzo daleko nas. Okazało się, że dom był lekko wypalony, ale mieszkanie ocalało, więc się do nich wprowadziłem, chociaż dziadków nie było, też los ich wypędził z Warszawy. Wtedy zajmowano różne mieszkania, każdy zajmował, gdzie było wolne. Miałem to szczęście, że nie musiałem do obcych iść, tylko do swoich.

Tam zacząłem życie od początku. Pierwszy okres był dla mnie trudny, ponieważ musieliśmy się jako byli żołnierze Armii Krajowej meldować w Urzędzie Bezpieczeństwa przy ulicy Pogonowskiego. Ja, również moi koledzy z okupacji – Andrzej Nowacki i Sławomir Sławkowski, były operator Polskiej Kroniki Filmowej, znana postać, świetny kronikarz, wtedy oczywiście w moim wieku, trochę starszy, może o rok – postanowiliśmy uciekać z Polski. Udaliśmy się w kierunku Gliwic, tam przeszliśmy jakąś rzekę, nawet nie wiem jaką, ale to, jak się okazało, nie była rzeka, tylko jej odnoga. Po przejściu złapali nas Sowieci. Oczywiście przywieziono nas do bezpieki na Żoliborz. Ustalili, skąd pochodzimy. To była rozmowa dość twarda, ale nie bito nas. Byliśmy trochę jeszcze dziecinni, więc oni mogli sądzić, że zagubiliśmy się. Stwarzaliśmy pozory, że to nie była ucieczka. Ale już w bezpiece nas potraktowano inaczej. Tu był trudny moment, bo wojna się dla mnie nie skończyła. Służba bezpieczeństwa skierowała mnie i moich kolegów w rzeszowskie – wywieźli nas samochodami na rozpoznanie band, które tam jeszcze były, bandy UPA. Rozpoznanie polegało na tym, że nas wypuszczali do lasu, na pewno z zamiarem, że nas tam wybiją Ukraińcy. Dawano nam w workach żywność i puszczano w głąb lasu. Chodziło o to, że gdzieś powinniśmy natrafić na ludzi z lasu, gdzieś się spotkać z nimi. Potem prawdopodobnie, prawie na pewno, by rozpoznali, w którym miejscu były jednostki zgrupowane.

Już w kilka dni później miałem szczęście, bo przy drodze jechał społemowski samochód, to był PSS Przeworsk. Mnie udało się zabrać do tego samochodu. To był samochód z pieczywem. W tym momencie zaopiekowała się mną spółdzielnia przeworska. W niej pracował prezes Franciszek Łoś, późniejszy wiceprezes Centralnego Związku Społem w Warszawie. Przygarnął mnie i już wieku piętnastu lat byłem pracownikiem centrali. Na początek pracowałem jako młodszy biuralista. Ale to trwało krótko, tam mi powiedziano, żebym jak najmniej pracował, żebym siedział w sekretariacie i uczył się. Tak zdałem maturę. Matura wtedy to już było dosyć wysokie wykształcenie, tak że jak już ją miałem, to przydzielono mnie do trudniejszej pracy. Nawet jeździłem załatwiać sprawy organizacyjne na szkoleniach piekarzy, masarzy, handlowców. Ciągle jednak pamiętano o tym, że byłem w konspiracji, ponieważ w centrali Społem, obok doskonałych ludzi byli też oficerowie SB, najczęściej zatrudnieni w dziale kadr. Kiedyś właśnie taki pan, nazywaliśmy go „Rudym”, skierował mnie do Jeleniej Góry, w pobliżu jest Góra Smętka, na niej ośrodek szkoleniowy Społem. Skierował jednocześnie mojego kolegę, również powstańca warszawskiego, pana Ludwika Michalskiego. Razem jechaliśmy w podróż. Oficer powiedział, żebym obserwował tego drania – niby nie wiedząc, że byłem w Powstaniu – bo on jest wrogiem Polskie Ludowej. Jechaliśmy sobie razem, wtedy były, pamiętam, jeszcze wagony restauracyjne na dobrym poziomie. Poszliśmy coś zjeść. To był 1948 rok. Wówczas mówię do Ludwika Michalskiego: „Słuchaj Ludwik, muszę ci coś powiedzieć. Prosił mnie «Rudy», żebym cię obserwował i żebym zdał sprawozdanie”. – „Powiedz: słowo honoru?” – „Słowo honoru, tak było”. – „Słuchaj, on prosił mnie o to samo”. – „Mam plus, bo pierwszy ci powiedziałem”. Potem ”Rudy” nachodził moją żonę w domu. Ja się bardzo wcześnie ożeniłem, miałem dwadzieścia lat. Mieliśmy bardzo skromne mieszkanko na poddaszu. Kiedyś zobaczył krzyżyk nad drzwiami, kazał zdjąć. Żona powiedziała, że to jest jej mieszkanie i go wyrzuciła, potraktowała go odważnie. Zresztą niezwiązana była z Armia Krajową, była młodsza o trzy lata, więc miała jedenaście lat w Powstaniu Warszawskim. Od tego momentu, od dzielnego postępowania żony, on mnie wyłączył z pola obserwacji. Ale wkroczył wtedy sekretarz partii PPR, pan Remiszewski, który nie darował. Prawdopodobnie był ustawiony przez tego oficera. Powstał chór centrali Społem. Ja nie mam słuchu ani nie mam zdolności aktorskich. Kazał mi w chórze śpiewać partie solowe. Oczywiście musiałem się zwolnić z pracy, bo już nie wytrzymywałem obciążenia psychicznego. Potem sekretarza zwolniono z pracy, więc z kolei wróciłem do centrali Społem. O dziwo, pracując tam czterdzieści lat, zostałem wiceprezesem centralnego związku, w instytucji, która zatrudniała pół miliona ludzi, była to bardzo duża organizacja. Zajmowałem się obrotem towarowym i gastronomią, tak że miałem typowo branżowe zajęcia. To była rzeczywiście ważna funkcja i dużo ludzi mnie do dzisiaj spotyka. Wszystkim, jak mogłem, pomagałem.

  • Na koniec naszej rozmowy proszę powiedzieć, jakie pan najważniejsze rzeczy zapamiętał z tego okresu? Co było dla pana najważniejsze?


Właściwie trudno powiedzieć, co było najważniejsze. Kiedy człowiek pięć lat jest w okupowanym mieście, w mieście, w którym nic nie wolno, a teraz w Powstanie na każdym domu są sztandary, jeżeli na każdym podwórku odbywają się msze, pochówki żołnierzy, legalne już wtedy, jeżeli słyszy się przez głośniki hymn polski, radio powstańcze w polskim języku i polską muzykę, to człowiekowi się żyło jak w raju. Nieważne to, że byłem głodny. Wolność była najważniejsza dla człowieka, bo inne rzeczy, może człowiek pozyskać. Jedzenie nie jest ważne wtedy, nie jest ważna nawet rana. Na to człowiek nie patrzył. Patriotyzm wtedy jest tak silny. On był bardzo potrzebny wszystkim. Dlatego Powstanie było bardzo ważne i bardzo potrzebne, bo dało sygnał całemu światu, że Polska jest silna i Polska potrafi sama walczyć o niepodległość. Choć wiadomo, że potem mieliśmy jeszcze pięćdziesiąt lat trudnego okresu, ale żyliśmy chyba w tych latach pięćdziesięciu lepiej trochę, niż w NRD, większa była wywalczona przez nas swoboda, mniejsze uzależnienie, mniejszy lęk od „braci radzieckich”. Tak że tutaj Powstanie było najważniejsze, to była Polska w Polsce. Dla mnie to było najważniejsze. Już nie mówię oczywiście o tym, że bardzo ważną sprawą jest rodzina. Teraz, kiedy wiem, że w Powstaniu ojciec kończył życie, bo był ciężko ranny w głowę, kiedy się z mamą spotkałem i z siostrami, to też były momenty bardzo czułe, trudne. Niemniej siłą była Polska. Wiem, że ojciec zginął za Polskę i wszyscy ponosiliśmy trudy. Opaska moja powstańcza została w maglu na Pogonowskiego, za drzwiami. We framugę włożyłem, myślałem, że po Powstaniu, jak wrócę, to opaskę znajdę. Niestety, już jej nie było. Drzwi nie były spalone, ale ktoś ją wyjął. Szkoda, bo bym dał do Muzeum. Wspomnienie to dedykuję mojej żonie Krystynie, dzieciom Joasi i Jarkowi, wnukom Martusi i Rafałkowi, siostrom i całej rodzinie oraz Ojcu Stanisławowi Pocztarskiemu, którego nazwisko wykute jest na murze pamięci Muzeum Powstania Warszawskiego, także dzieciom z Lasek, które w wyniku mojej trzydziestoletniej opieki nadały mi ORDER UŚMIECHU – unikalny order na świecie, jedyny przyjęty przez Ojca Świętego Jana Pawła II.

Warszawa, 21 maja 2007 roku
Rozmowa prowadziła Małgorzata Brama
Sławomir Pocztarski Pseudonim: „Bóbr” Stopień: starszy strzelec Formacja: Obwód „Żywiciel”, kompania „Żbik”, pluton 215 Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter