Olgierd Budrewicz „Konrad”

Archiwum Historii Mówionej



  • Chciałabym pana zapytać, co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Byłem w trzeciej klasie gimnazjum.

  • W jaki sposób był pan wychowywany; w jakiej rodzinie, do jakiej szkoły pan uczęszczał?

Byłem uczniem Gimnazjum Poniatowskiego (to była tak zwana „Piątka”), Piątego Gimnazjum Państwowego imienia księcia Józefa Poniatowskiego na Żoliborzu. Zdałem do czwartej klasy, ale już nie zdołałem rozpocząć roku szkolnego. Wychowany byłem oczywiście po polsku i w polskiej rodzinie.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?

Moi rodzice się rozeszli. Mój ojciec mieszkał w Gdyni. Moja matka była lekarzem. Ojciec został zabrany do obozu Oranienburg-Sachsenhausen, gdzie został zgładzony przez Niemców.

  • Jaki wpływ miała na pańskie wychowanie szkoła?

Miała dosyć duży wpływ, przede wszystkim ze względu na harcerstwo, które było przy szkole. Byłem harcerzem i dzięki temu na przykład nigdy w życiu nie paliłem papierosów, bo zupełnie mi to jakoś nie pasowało. Nawet wtedy, kiedy byłem już dorosły. Był dosyć wysoki poziom w gimnazjum i to w jakimś sensie kształtowało moją umysłowość. Miałem od początku złe skłonności, to znaczy dziennikarskie, w związku z czym w gimnazjum już próbowałem coś pisać. Wydawaliśmy jakieś pismo. W sumie bardzo sobie chwalę nie tylko szkołę, ale pamiętam doskonale wspaniałych nauczycieli, którzy w tej szkole byli.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Myślę, że tu trzeba by uczciwie powiedzieć, że w tym wieku myśmy byli wszyscy bardzo podnieceni sytuacją. Wiedzieliśmy już na ileś dni wcześniej, że coś się bardzo groźnego szykuje. Na przykład na Placu Inwalidów na Żoliborzu już kopaliśmy rowy, schrony, z myślą o tym, że jak będzie jakaś historia z domami, [to] żeby ludzie mogli się schronić w rowach. Nie wiem, przypuszczam, że również myślano o tym, że to będą rowy, które będą stanowiły punkty, miejsca do obrony. Nawet dokładnie nie wiem, czy też były takie motywy budowania tego. Cała ludność brała w tym udział, doskonale żeśmy się tam spotykali i nawet muszę powiedzieć, że, ponieważ to były dni już przed Powstaniem, był jakiś, w moim wieku oczywiście, element zabawowy trochę. Wiedzieliśmy, że wojna to nic przyjemnego, nic dobrego, ale równocześnie była jakaś magia tej sytuacji, które powstała. Myśmy nie wiedzieli, co nas czeka. Naturalnie nie mieliśmy pojęcia, że czeka nas wojna barbarzyńska.

  • Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed Powstaniem?

Gimnazjum Poniatowskiego zorganizowało tajne komplety nauczania. To zresztą była specjalność polska, to było fenomenalnie zrobione. Myślę, że władze cywilne podziemne, to był nasz wielki sukces. Myśmy to świetnie zrobili. Państwo doskonale funkcjonowało w podziemiu i funkcjonowała również oświata. Wszystkie poważne gimnazja i szkoły miały swoje komplety. W różny sposób się to robiło. Był jakiś kamuflaż. Były na przykład szkoły ogrodnicze. Moja żona chodziła do szkoły ogrodniczej. Szkoła ogrodnicza była niczym innym jak gimnazjum, z tym, że moja szkoła, Gimnazjum Poniatowskiego, [to] po prostu myśmy się zbierali na kompletach w domach prywatnych. Nie udawaliśmy jakiejś szkoły zawodowej rzemieślniczej, tylko konspiracyjnie spotykaliśmy się na lekcjach. Nasi profesorowie, ci sami, którzy przed wojną wykładali, uczyli nas, byli również na kompletach naszymi nauczycielami. Niektórzy z nich zapłacili za to życiem.

  • Jakie zajęcie było dla pana źródłem utrzymania?

Matka była moim źródłem utrzymania. Przecież jeszcze właściwie ledwie wchodziłem w życie, nie pracowałem, ale w czasie okupacji była sytuacja, kiedy trzeba było mieć tak zwany Ausweiss, mówiąc po niemiecku, czyli jakiś dowód, że się gdzieś pracuje. Pracowałem przez kilka miesięcy w Wytwórni Papierów Wartościowych, nawet nie bardzo wiem, co tam robiłem. Jakieś paczki przenosiłem, zdaje się. Co mnie trochę chroniło, ponieważ miałem zaświadczenie po polsku i po niemiecku napisane, że pracuję. Poza tym, to był chyba wyjątek, później już nawet nie wiem, czy miałem tego typu, pewnie miałem, ale nie pamiętam, jakieś fikcyjne zajęcia gdzieś. Ale w zasadzie nie pracowałem, uczyłem się. Przyszedł moment, kiedy zdawałem maturę w konspiracji. Matura odbywała się na Żoliborzu, w centralnym miejscu, na Placu Inwalidów, w tak zwanym Hotelu Oficerskim. Była prowadzona bardzo correct, bardzo surowo. Nie było żadnych taryf ulgowych, mimo że była wojna i że różna była sytuacja uczniów, absolwentów. Po zdaniu matury rozpocząłem studia na tajnym Uniwersytecie Warszawskim, który wspaniale funkcjonował, też oczywiście olbrzymim kosztem, również zagrożenia życia. Profesorami byli profesorowie przedwojenni o wielkich nazwiskach, którzy przychodzili do rozmaitych domów po to, żeby odbywać wykłady. W związku z tym skończyłem dwa lata studiów prawniczych, byłem na Wydziale Prawa w czasie wojny, bo dalszy ciąg to już jest czas powojenny.

  • Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?

To był chyba rok 1942. Była bardzo dziwna sytuacja, że był cały szereg organizacji, które ciągnęły młodych ludzi do siebie. Na szczęście stałem się żołnierzem Armii Krajowej. Mówię; na szczęście, ponieważ dla mnie to była formacja absolutnie najważniejsza i przewodnia w podziemiu. Wszystkie inne były jej podporządkowane, chociaż czasami nawet formalnie, jak Narodowe Siły Zbrojne na przykład, Armia Ludowa, czy Polska Armia Ludowa. Był cały szereg różnych i jeszcze małych organizacji. Byłem, jak to się pięknie mówiło: akowcem.

  • W jaki sposób po raz pierwszy zetknął się pan z konspiracją?

Miałem przyjaciela, który mi zaproponował, że ma jakieś kontakty. Przyjaciel nazywał się Zbigniew Kryst, do dziś pamiętam, który mnie skontaktował już z jakimś swoim kontaktem. To wszystko musiało być, wszystko było bardzo zakonspirowane. Wszyscy używaliśmy pseudonimów. Jeżeli znaliśmy się dobrze bardzo, tak jak ja ze Zbyszkiem, to oczywiście znaliśmy swoje nazwiska, ale poza tym wszystko było jakimś wielkim kamuflażem. Przez niego dostałem kontakt i zostałem przyjęty do szkoły podchorążych. Mieliśmy wykłady. Myśmy się cały czas uczyli w czasie wojny. Uczyliśmy się strzelania, służby wartowniczej, różnych rzeczy. Między innymi moim dowódcą był Stefan Matuszczyk, porucznik, później bardzo wybitna pozycja w ruchu podziemnym, ponieważ on był szefem, dowódcą specjalnej jednostki, grupy likwidacyjnej przy Komendzie Głównej Armii Krajowej. Była to grupa mężczyzn i kobiet, którzy likwidowali skazanych na śmierć zdrajców i bardzo groźnych gestapowców. Słowem, grupa niezwykle bojowa, bardzo ważna dla podziemia. Miałem to szczęście, że dowódcą mojej podchorążówki i wykładowcą był właśnie Stefan Matuszczyk, pseudonim „Porawa”. Na zdjęciach, które przekazałem Muzeum Powstania, są ćwiczenia naszej podchorążówki pod Warszawą, pod Radzyminem, w Rejentówce, gdzie na zdjęciach jest również porucznik Matuszczyk, „Porawa”. [...] Zdjęcia są świetne i cieszę się, że mogłem je przekazać do Muzeum, ponieważ to jest dosyć duża rzadkość, ponieważ nikt nie fotografował ćwiczeń. Nawet nie wiem, czy to było dozwolone. W jaki sposób aparat tam przeszwarcowałem, nie wiem, ale miałem ze sobą pistolet, a o aparacie nic nie pamiętam.

  • Ile lat, ile czasu trwała pańska nauka w podchorążówce?

To nie były lata, to były miesiące, ale nie pamiętam teraz dokładnie. To były też częściowo wykłady w domach prywatnych. Mieliśmy swoją grupę. W tej chwili nie pamiętam, ale to było cyframi określone, każda grupa miała swoją cyfrę i to jest znane. Naszym dowódcą był Matuszczyk, „Porawa”.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zastał mnie w moim własnym domu, na Żoliborzu. Jestem związany z tą dzielnicą od dzieciństwa. Urodziłem się w centrum Warszawy, na Wilczej, ale mieszkałem od trzeciego, czwartego roku życia już na Żoliborzu, więc związany jestem bardzo z tą dzielnicą. To jest moja prawdziwa mała ojczyzna. Byłem naturalnie przygotowany na to, że Powstanie wybuchnie, aczkolwiek moje wtajemniczenie było bardzo ograniczone. Ponieważ byłem tylko żołnierzem w randze podchorążego, więc nie miałem dostępu do bliższych informacji o jakichkolwiek planach. Wiedziałem natomiast, że 1 [sierpnia] o godzinie piątej po południu, już wcześniej, mamy się zebrać tam i tam i mamy obiekt do zaatakowania. Był to obiekt, który mieliśmy określony. To była placówka niemiecka na ulicy Gdańskiej na Żoliborzu, tam gdzie jest kościół zresztą obok. Wiedziałem, że muszę wyjść na Powstanie. Muszę zrobić malutki wtręt, czyli dygresję; Powstanie wybuchło na Żoliborzu przed czasem. Około godziny drugiej po południu doszło do spotkania. To jest bardzo znany epizod, więc nie będę go opisywać, tylko go przypomnę, że doszło do spotkania z grupą polskich podchorążych, żołnierzy, może nie tylko podchorążych, z niemieckim patrolem. Działo się to na ulicy Suzina, na Żoliborzu. Doszło do walki. Tam zginął zresztą jeden z moich przyjaciół, pierwszy żołnierz, ofiara Powstania Warszawskiego. Nazywał się Kazimierz Jacyna. W związku z tym, że doszło do starcia na ulicy, Niemcy zostali zaalarmowani, a zwłaszcza Niemcy w północnych dzielnicach Warszawy, czyli Żoliborz. Niemcy zaczęli być obecni na ulicach, przejeżdżały czołgi. Wszystkie jednostki niemieckie były pod bronią, był alarm absolutny. W związku z tym sprawy zaczęły się bardzo komplikować. Mówiąc w skrócie, nie mogłem dotrzeć na miejsce, jak wielu kolegów, bo już nie było to fizycznie możliwe. Natomiast pułkownik „Żywiciel”, pułkownik Niedzielski, zarządził wycofanie oddziałów do Puszczy Kampinoskiej. To są już epizody znane i nie chciałbym tego bliżej omawiać.

  • Gdzie i kiedy służył pan w czasie Powstania? Czy był to tylko teren Żoliborza?

Tutaj muszę troszkę kontynuować moją opowieść, mianowicie, nie udało się 1 sierpnia, zresztą padał deszcz wtedy. Była bardzo dziwna aura, był ponury dzień, mimo, że był 1 sierpnia, a sierpień jest zawsze piękny w Polsce, ale tego dnia było bardzo brzydko. Wtedy kiedy to się nie udało, myśmy się wycofali, już nawet nie wiem, czy wróciłem do domu. Raczej nie. Gdzieś spotkaliśmy się z kolegami w jakimś punkcie. Zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej, bo przecież zerwały się rozmaite, normalne nici kontaktów. Następnego dnia ja i kilku moich kolegów z plutonu 238, ale również z innych oddziałów, zebraliśmy się na podwórzu Spółdzielni „Feniks”. Spółdzielnia „Feniks” to jest bardzo duży dom na Placu Wilsona. Dzisiaj go bardzo łatwo zidentyfikować, ponieważ się nie zmienił. Ocalał, nie został zniszczony. Żoliborz w ogóle miał dosyć dużo szczęścia, o wiele mniej było zniszczeń niż w reszcie miasta. W tym domu na podwórzu zebrała się grupa chłopaków. Pierwszych było nas siedmiu. To dokładnie pamiętam, że „siedmiu wspaniałych”. To było już chyba po południu, ale nie pamiętam już tego w tej chwili. Już była pogoda, już deszcz przestał padać. To wszystko są szczegóły, ale dość istotne dla aury, która towarzyszyła sytuacji. Bardzo szybko okazało się, że nasza grupa się powiększa. Już tego dnia wieczorem już było nas więcej niż siedmiu, już było nas kilkunastu. Pamiętam, jak dzisiaj, że ustawiliśmy się w szeregu, odliczyliśmy od jednego do któregoś. Nawet miałem zaszczyt jako pierwszy być tam najwyższy stopniem, bo tak się złożyło. To było jedyny raz, kiedy byłem najwyższy stopniem. Powoli zbliżyła się noc i tutaj czasami się trochę gubię, więc mogę niezupełnie precyzyjnie, chronologicznie wszystko ustalić. Chyba wieczorem tego samego dnia (mam wrażenie, że to było tego dnia, chyba nie następnego), nadjechał niemiecki samochód ciężarowy od strony Bielan. Dojechał tylko do barykady, którą zbudowała ludność z naszą pomocą; barykady u wylotu ulicy Słowackiego na Plac Wilsona. Tam u wylotu była barykada i jak Niemcy podjechali, już byli bardzo bliscy. Widocznie nie wiedzieli, akurat oni nie byli poinformowani o tym, co się dzieje, że jest taka sytuacja w mieście. Zatrzymali się i chcieli zawrócić ciężarówką, ale zostali ostrzelani przez nas z okien „Feniksa”. To jest bardzo duża mieszkaniówka. Zaczęli uciekać, nie pamiętam. Pamiętam tylko jedną dramatyczną scenę. Mianowicie, jeden z Niemców wbiegł na podwórko. To jest bardzo ciekawe podwórko. Mogę w tej chwili trochę błądzić z chronologią, ale to chyba było wieczorem, już po zmroku, drugiego dnia Powstania. W pewnym momencie z rozbitego samochodu, do którego myśmy nawet granaty powrzucali, wybiegł ktoś, kto wbiegł na nasze podwórze, w mundurze, żołnierz niemiecki. Tam można było przebiec przez podwórze w poprzek, ponieważ nieostrożnie, nie były zamknięte obie bramy. Jedna mogła być otwarta ostatecznie, ale druga powinna była być zamknięta od ulicy Mickiewicza, a nie była. Niemiec wbiegł na podwórze i strzelił do jednego z żołnierzy, którzy stali blisko drugiej bramy. On był ranny w rękę chyba, wybiegł i uciekł. To był epizod bardzo nieprzyjemny. Potem, tego samego dnia, chyba późnym wieczorem, przybył do nas podporucznik, mówiono nawet, że chyba podchorąży, ale już zawodowy. Zygmunt Zabierzowski się nazywał, pseudonim „Zygmunt”. On objął dowództwo placówki. Już byliśmy zorganizowanym punktem oporu na Żoliborzu. Równolegle gdzieś przy ulicy Niegolewskiego tworzyła się nowa grupa, ale mało o tym wiem. Potem była noc. Nazajutrz przybył do nas dowódca zgrupowania, rotmistrz, a później major Rzeszotarski, pseudonim „Żmija”. Nasze zgrupowanie nazywało się „Żmija”. Myśmy mieli szereg zgrupowań na Żoliborzu i wszystkie zgrupowania miały nazwy zaczynające się od „Ż”. Miało to związek z Żoliborzem, chodziło o podkreślenie tego. Był „Żubr”, „Żyrafa”, „Żaglowiec” i tego rodzaju nazwy. Myśmy mieli „Żmija”. Już był dowódca, już oficer zawodowy, bardzo ważny człowiek, który był również naszym dowódcą już w czasie okupacji. W pewnym momencie, już to było trzeciego dnia, 3 sierpnia, w pewnym momencie dostaliśmy wiadomość od naszych posterunków rozstawionych, że Niemcy od strony Marymontu idą w ataku tyralierą na Plac Wilsona. W tym momencie rotmistrz „Żmija” zarządził opuszczenie placówki i wyjście na ulicę Kniaźnina. Mówię to tak dokładnie, bo tak to wyglądało. Kniaźnina to jest mała uliczka, która dochodzi do Mickiewicza, po drugiej stronie Mickiewicza. Tam była barykada i myśmy się ustawili na rozkaz Rzeszotarskiego. Ustawiliśmy się przy barykadzie i czekaliśmy, co będzie. Widzieliśmy z daleka, jak przez pole, bo wtedy były tam pola, teraz wszystko jest zabudowane, przesuwała się tyraliera niemiecka. Niezbyt liczna. Nie wiem ilu żołnierzy; kilku czy kilkunastu. Myśmy ich ostrzelali z daleka i jeden żołnierz niemiecki padł, to znaczy został trafiony. Do dziś nie wiem, nie pamiętam, czy on został. Chyba został zabrany przez pozostałych żołnierzy niemieckich, którzy się wycofali. Następny rozkaz: „Wracamy do ‘Feniksu’”. Tam z kolei już przybywało ludzi. Myśmy się tam roztasowali po mieszkaniach. Pozycja była coraz silniejsza. Potem dostałem rozkaz przejścia do tak zwanego Szklanego Domu, to jest zajęcia stanowiska, posterunku z ilomaś żołnierzami na Mickiewicza 34/36 (czyli tak zwany Szklany Dom na dole Mickiewicza, bardzo piękny dom zbudowany już przed wojną). Myśmy tam objęli naszą placówkę. Tam byłem dowódcą placówki. Stamtąd robiliśmy [wypady], brałem chyba udział w dwóch wyjściach patrolowych na Marymont. Marymont był wtedy dzielnicą, która zaczynała się od ulicy Potockiej. Był dzielnicą częściowo zabudowaną drewniakami, slumsowatymi domami. To była dzielnica lumpenproletariacko-proletariacka w przeciwieństwie do Żoliborza, który był dzielnicą inteligencką. Ulica Potocka była granicą. W czasie Powstania granica przestała prawie istnieć, była oczywiście. Myśmy zaczęli patrolować ziemię niczyją. Marymont stał się ziemią niczyją. Czasem pojawiali się Niemcy gdzieś z Gdańskiej ulicy, to jest z miejsca, które myśmy mieli zająć pierwszego dnia, a czasem my. Bywało, że z daleka było widać jakiś patrol niemiecki. Myśmy się gdzieś wycofali. To było trochę partyzancko; dzikie pola. Bo tam ludzie mieszkali. Między innymi nasz patrol aresztował (to pamiętam jako dziwny szczegół), człowieka, który był kontrolerem tramwajów miejskich. Nie wiem, czy był Niemcem, czy był folksdojczem, czy był zdrajcą jakimś. Bo być wtedy kontrolerem, to mieć funkcję raczej bliską policji. On też tam się zachowywał tak, jakby był Niemcem. Był zresztą w jakiejś czapeczce. Myśmy go aresztowali i dostawili do posterunku żandarmerii, który mieliśmy. On był przy ulicy Kossaka, mała uliczka koło kościoła Stanisława Kostki. Tam doprowadziliśmy tego człowieka. Co z nim dalej było, nie wiem, bo żandarmeria nasza już się tym zajęła. Tam jednym z żandarmów był późniejszy wydawca, który był naczelnym redaktorem Wydawnictwa Artystycznego i Filmowego, przez pewien czas, przez wiele lat. Zmarł (w tej chwili wyleciało mi nazwisko...). Chodzenie po Marymoncie było niebezpieczne, ponieważ w każdej chwili mogliśmy się natknąć na żołnierzy ROA. ROA to była Rosijska Oswoboditelska Armia, która była kolaboracyjną armią. Działała wtedy z Niemcami. Przez pewien czas błędnie pisano, że byli to Ukraińcy. To nieprawda. Nie było tam Ukraińców. To byli Rosjanie albo jacyś z Azerbejdżanu czy skądś indziej, z innych grup, Mongołowie jacyś. Po drugiej stronie Potockiej mieszkała rodzina mojego dowódcy, czyli rotmistrza Rzeszotarskiego. On był o kilkaset metrów oddalony od swojej rodziny, która tam była. Stała się rzecz straszna. Zamordowano całą jego rodzinę wtedy, w czasie Powstania, to znaczy jego żonę i dzieci. On już wiedział, że coś się działo, albo się dowiedział już po ich zabiciu. Sytuacja z jakiejś strasznej powieści. Straszna rzecz się stała. On się załamał w dużym stopniu, bo nawet nie mógł pomóc. Nawet nie wiem, czy wiedział o tym, że to się dzieje wtedy. To zrobiła ROA, z tego, co my wiemy. Jedną z funkcji naszych był posterunek na Mickiewicza. On był najbardziej wysunięty na północ w stronę Marymontu, więc myśmy tam to patrolowali.Jeszcze chyba jakaś grupa chodziła po Marymoncie i czasami zdobywało się jabłka czy coś, bo tam było dużo warzyw, kapusta. Oni mieli tam ogrody. Mało tego mieli nawet krowy, które były w czasie Powstania bezcenne, ponieważ dawały mleko. Były również kozy. Zawsze piszę, przepraszam za tą dygresję, że trzeba zbudować w Warszawie pomnik kozy. Bo są pomniki generałów, ale zapomina się o tym, że dzięki kozom mnóstwo niemowląt zostało przy życiu. Kozy odegrały olbrzymią rolę. Przepraszam za tę dygresję. Na Marymoncie były jeszcze zwierzęta, które były cenne. Nawet to było źródło mięsa czasami.

  • Jak był pan uzbrojony?

Miałem pistolet parabellum. To był dobry pistolet, bardzo, kaliber dziewięć. Bardzo dobry, chwaliłem sobie. To się nie nadawało do jakiejś walki, typu atak na obiekt. Myśmy byli wszyscy nie dozbrojeni. Byli chłopcy, którzy mieli po jednym granacie i byli z tego dumni. Jeden granat i już się mówiło: „On ma broń”. To było straszne. Myśmy byli bezbronni, podczas gdy przeciwnik był uzbrojony po zęby.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce albo wziętych do niewoli?

Trochę już mówiłem o dziwnych kontaktach, które były z tym, który przebiegł przez ulicę, z tymi, którzy przyjechali, potem z tyralierą, która szła. Bezpośrednio się z nimi nie stykałem. Nie doszło do żadnej sytuacji, kiedy doszło do walki wręcz. Takiej sytuacji nie miałem.

  • Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości uczestniczących czynnie w Powstaniu?

Raz jeden miałem do czynienia z dwoma żołnierzami wziętymi do niewoli, Flamandami, czyli Belgami z Flandrii. Oni nie mówili żadnym językiem, nawet po francusku, co już jest rzadkie. Roznosili zupę. Myśmy wzięli ich do niewoli, ale nie robiliśmy im krzywdy. Oni roznosili zupę. Z nimi rozmawiałem, już nie wiem, w jakim języku, bo po flamandzku nie mówiłem. To cały mój kontakt. Oczywiście raz jeden strzelałem, wtedy kiedy byłem na barykadzie, jak myśmy się wycofali, opuścili na parę godzin „Feniks”. Wtedy będąc na barykadzie strzelałem chyba z karabinu, ale już to był albo kolegi albo od kogoś wziąłem, nie pamiętam. Mam nadzieję, że nikogo nie trafiłem.

  • Czy często stykał się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych w czasie Powstania?

Mogę powiedzieć, że chyba nie, bo wszystko, o czym wiedziałem, to było z drugich ust. Sam na własne oczy tego nie widziałem. To, co opowiadałem o zabiciu rodziny mojego dowódcy, to była zbrodnia, która była bardzo blisko mnie, ale tego na własne oczy nie widziałem i nie widziałem również innych strasznych scen, które były niewątpliwie. Było ich na Żoliborzu pewnie trochę mniej, ale były.

  • Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?

To jest ciągle bardzo trudne pytanie i bardzo trudna odpowiedź. Myślę, że na Żoliborzu przebiegało to o tyle może łagodniej, że istniał styk interesów żołnierzy; nas, walczących i ludności cywilnej. Dlatego, że myśmy mieli przynajmniej przez miesiąc sierpień niezłe zaopatrzenie. Myśmy zdobyli tak zwaną olejarnię. Olejarnia, tam olej produkowano, na ulicy, ona się wtedy nazywała Kamedułów, teraz nazywa się Gwiaździsta, tam gdzieś na dole Marymontu. Tam żeśmy musieli docierać przez Marymont, to była osobna sprawa bardzo trudna. Tam z olejarni mieliśmy olej, chyba rzepakowy. Olej, którym już po dwóch, trzech tygodniach, przepraszam, chciałem powiedzieć, co robiłem tym olejem. Miał bardzo silny aromat, nie był chyba do końca oczyszczany, ale był dobrodziejstwem, bo jednak można było coś okrasić. Poza tym mieliśmy z Marymontu warzywa, dosyć dużo. Na Żoliborzu zresztą także było sporo ogrodów. To była bardzo zielona dzielnica. Przez pierwszy miesiąc była kasza. Pierwszy miesiąc było zupełnie dobrze i wtedy ludność nie miała wielkich pretensji z powodu u żywności. Drugi miesiąc był trudniejszy, aczkolwiek nie katastrofalny. Nigdy nie było sytuacji, którą by można porównać z tym, co było na Starym Mieście. Nie było tego, ale na pewno nie było przyjemnie i wesoło, w związku z czym ludzie, którzy siedzieli przeważnie w piwnicach wielkich bloków, czasami wymyślali nam nawet. To nie były wypadki notoryczne, ale były takie. Byli również tacy, którzy, nawet pamiętam nazwiska, ale to już nie będę mówił tego, bo za dobrze bym pamiętał ludzi, którzy sobie kpili z Powstania, którzy potem zresztą okazywali się raczej innej orientacji politycznej. Czyli, mieliśmy czasami jakąś sytuację konfliktową, ale nie było to na wielką skalę. Tam przychodzili ludzie, którzy się skarżyli, do komendy szli. Komenda się mieściła na ulicy Krasińskiego, bardzo niedaleko nas.

  • Jaka atmosfera panowała w pana zespole?

Wspaniała, świetna. Myśmy byli absolutnymi przyjaciółmi. Ci, co żyją, zostali do dzisiaj [przyjaciółmi]. Niewielu żyje, ale jednak ktoś został. To jest braterstwo broni.

  • Z kim pan się przyjaźnił w czasie Powstania?

Miałem już narzeczoną. Nie była jeszcze narzeczoną, ale była szansa, że będzie moją narzeczoną, a potem została moją żoną i jest do dzisiaj. Ona była na Żoliborzu. Mieszkała w centralnym, w tak zwanym ZUS-ie, to jest dom na Placu Wilsona. Długi, bardzo zakręcony dom, gdzie jest „Orbis”, gdzie jest „Europa”, jakieś banki rozmaite. Ona tam mieszkała, ja natomiast mieszkałem na ulicy Kaniowskiej. Widywałem ją wtedy, kiedy można było i była chwila czasu. Byłem zaprzyjaźniony z kolegami, którzy byli w moim oddziale, w mojej drużynie właściwie, bo to była chyba jednostka, która miała określenie drużyna. W tej dziedzinie są naprawdę lepsi ode mnie, którzy się świetnie orientują, również ci, którzy nie brali udziału w Powstaniu, ale są znakomici. Mówię to bez ironii w tej chwili, bo są piszący nawet, którzy są świetni. Historycy Powstania znakomicie wyszkoleni, pamiętający i wiedzący o wielu rzeczach, o których ja nawet nie wiem.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne w czasie Powstaniu; chodzi mi o kwestie ubrania, noclegów, higieny, kontaktów z najbliższymi?

Najkrócej powiem, bo to jest chyba mało ciekawe. Byłem ubrany, kurtkę miałem mundurową zieloną, czapkę żołnierską. Miałem buty z cholewami przez długi czas, do końca Powstania używałem butów z cholewami. Nawiasem mówiąc, to też jest temat wielki. Głupota Niemców była tak wielka, że oni nie zauważali, że połowa młodzieży w moim wieku chodziła w butach z cholewami. I to byli wszystko akowcy. Myśmy się po prostu trochę snobowali, a trochę to była dziecinada. Myśmy chcieli mieć buty z cholewami, zresztą były wspaniałe. Polskie buty z cholewami były sławne na świecie i tu przyjeżdżał nawet fiński marszałek Mannnerheim do Hiszpańskiego, żeby szyć sobie buty. Więc każdy marzył o wysokich butach. W czasie okupacji myśmy nosili te buty, co było głupotą. A Niemcy na szczęście byli jeszcze głupsi, bo oni wszystkich powinni pozamykać natychmiast za te buty. To było wiadomo, to był rodzaj munduru. W czasie Powstania mogłem mieć te buty i nic mi nie groziło. Musiałem je zdjąć w pewnym momencie, ale to potem opowiem. Jak byłem ubrany, i co jeszcze?

  • Kontakty z najbliższymi, z rodziną?

Rzadkie bardzo i utrudnione, dlatego że nie miałem czasu, żeby tam [chodzić]. Nie mogłem, byłem jednak żołnierzem związanym z jednostką.

  • A noclegi i higiena?

Noclegi najpierw w „Feniksie”, tam gdzie myśmy mieli placówkę, później w Szklanym Domu. W różnych miejscach, ponieważ dosyć dużo mieszkań było opuszczonych, więc wystarczyło zapytać właściciela: „Czy mogę u ciebie pomieszkać?”, ponieważ właściciel siedział w piwnicy. Przeważnie tak było. W „Feniksie” połowa mieszkań było wolnych, co dla nas akurat było wygodne. To wszystko oczywiście, to jest mój punkt widzenia, dlatego że byli przecież koledzy, którzy byli na wysuniętej placówce „Opla”, czy coś, którzy nie mieli dostępu do prywatnych mieszkań i musieli byle jak, na ziemi, na podłodze [spać]. Miałem w pewnym sensie luksus, bo mogłem sobie wybrać, mogłem tu i tam [spać]. Przecież cała rodzina mojej obecnej żony siedziała w piwnicy, więc jak trzeba było, to do tego mieszkania szedłem, bo do piwnicy jednak nie wchodziłem. Chyba tylko po to, żeby popatrzeć, co tam się dzieje.

  • Jak spędzał pan chwile wolnego czasu, kiedy takie się zdarzały?

Nie wiem, czy był taki czas. Na pewno były [takie chwile]. Ponieważ zawsze trzeba było być na posterunku, więc myśmy po kilku na podwórzach [się zbierali]. Podwórza odgrywały olbrzymią rolę; podwórza żoliborskie i nie tylko zresztą. W centrum miasta przecież też wiemy dobrze, jaką rolę odegrały podwórza. Myśmy się na podwórkach zbierali; rozmawiali i gawędzili. Jest bardzo dużo fotografii, które przetrwały. To była młodzież, myśmy mieli zupełnie te same potrzeby, co wy macie w tej chwili. Gdyby was przebrać w mundury, to wyglądalibyście tak jak my. Przecież to jest ten sam naród, ta sama rasa, te same odruchy... Muszę przejść do tematu, który nie jest typowy dla moich kolegów, ponieważ w pewnym momencie otrzymałem rozkaz objęcia stanowiska dziennikarza w dzienniku. Nazywał się „Dziennik Radiowy Dwudziestego Drugiego Obwodu Armii Krajowej”. Bardzo długi tytuł i niedobry, ale taki był. „Dziennik” wychodził drukiem od 2 września. To był drugi miesiąc, w którym opuściłem mój oddział, oczywiście za zgodą wszystkich dowódców, a nawet na rozkaz dowódców i objąłem stanowisko dziennikarza jako jeden z trzech w „Dzienniku”. Skąd się zjawił „Dziennik”? To jest bardzo ciekawa historia. Mianowicie, na Żoliborzu jest Plac Tucholski, on się obecnie nazywa chyba [jak] jedno z naszych zgrupowań – „Żaglowiec”, bodajże. Na tym placu, zielonym, to jest na tyłach kina „Wisła”, stała budka z wodą sodową, blisko ulicy Karpińskiego. [...] Tam przez dziwny przypadek, nie wiem, jaki (przypuszczam, że ktoś szukał żywności albo czegokolwiek szukał w tym kiosku, który był już ogołocony, ale ktoś stwierdził, że on jeszcze ma rodzaj piwniczki), w piwniczce znaleziono płaską maszynę drukarską. Jak ona się tam znalazła, nikt nie wie. Przypuszczam, że była ukryta przez konspiratorów w czasie okupacji. Była to płaska maszyna i wielka kaszta z pojedynczymi czcionkami (o tym opowiadałem, na dole jak było spotkanie, nawet z prezydentem Kaczyńskim, pokazywano maszyny drukarskie, biuletyny). […] Kiedy się znalazła maszyna, pułkownik Niedzielski powiedział: „No to przecież wydajemy drukiem gazetę”, bo nie było. Gazetki wydawane na powielaczu, bardzo ważne i cenne. Przez miesiąc nic nie było. Kiedy się ukazała pierwsza gazeta drukiem - nasza, to była sensacja, chociaż to była strasznie skromna gazetka. Na dwóch stronach A-4, bardzo mała czcionka, tylko kursywa, petit kursywa. Wyjątkowo małe petit, już prawie nonparel. Znalazło się dwóch zecerów i linotypistów. Dla nich składanka z [czcionek] to [było] średniowiecze, niemniej oni - ofiarni, wspaniali ludzie, zaczęli składać czcionkę do czcionki. Każde słowo musiało się składać z pojedynczych czcionek. Oni to robili, całą noc składali. Myśmy dostarczali im [teksty]. Redakcja nasza mieściła się na ulicy Suzina, chyba to jest [Suzina] 3. W sąsiedniej klatce schodowej urzędował pan Kliszko, pan Zenon Kliszko, późniejszy bardzo ważny dygnitarz Polski Ludowej, który wydawał też na powielaczu jakąś gazetę. Tam byli bardzo znani architekci, pani Syrkusowa, pan Sigalin się tam kręcił, rozmaici warszawscy komuniści. Myśmy urzędowali w sąsiedniej klatce. Mieliśmy tam jakieś kontakty, ale bardzo oziębłe. Myśmy tam drukowali, na parterze, to trwało przez cały miesiąc. Wydaliśmy tego sporo. Trochę numerów ocalało, bardzo mało. Mnie ukradziono wszystkie. Nie mam ani jednego. Tylko to, co mam, to jedynie w książkach są odbitki. Teraz wyszła książka, gdzie mam mały rozdział, chyba o tym mówiłem. To jest książka, wspomnienia ludzi z Żoliborza, to znaczy od „Żywiciela”, którzy piszą o tym, jak wyszli z Powstania. To raczej jest takie założenie, trochę jest o samym Powstaniu, ale [także o tym] co się działo później. Moim zdaniem jest to dość ciekawy pomysł. Tam jest między innymi mój tekst i widzę, że jest koło tego odbitka, kopia pierwszej strony tej gazety. [...] Od pewnego momentu byłem już związany z gazetą. Widziałem się z moimi kolegami, odwiedzałem ich, do „Feniksu” chodziłem i widziałem naszego dowódcę, który powolutku wracał do przytomności, ale bardzo powoli. Oni urzędowali w klatce schodowej, która wtedy miała literę, ale nie chcę już takich szczegółów podawać, bo teraz ma cyfry, w piwnicy. Mieli urządzoną piwnicę, to było dowództwo. Tam między innymi czasami wpadałem, pokazywałem się, ale poza tym musiałem się przestawić na zupełnie inną funkcję. Trochę chodziłem po barykadach, nawet czasami mówię pół żartem, pół serio, albo zupełnie żartem, że byłem korespondentem wojennym i że może w moim życiorysie należy to napisać, ale to jest oczywiście bzdura. Po prostu byłem obecny tu i tam, również gdzieś po piwnicach łaziłem, żeby ludzi przepytywać, rozmawiać. Dziennikarska robota. Pisałem felietony krótkie, że gdzieś ktoś kogoś okradł albo gdzieś nie było wody, dlaczego nie ma czystej wody. Samo życie. Oczywiście, pierwszy artykuł zawsze był ważny, jakiś polityczny, to ktoś pisał. Tam doczekałem do ostatniego numeru. Mój kolega, nazywa się Jerzy Kubin, doktor Jerzy Kubin, to jest naukowiec, socjolog, autor wielu książek, prowadził nasłuch radiowy. Byłem od ganiania i ewentualnie pisania trochę i kontaktów z oficerami, a on był od nasłuchu. Cały czas był na „Radio Londyn”, bez przerwy. To było oczywiście bardzo ciekawe, bo człowiek miał ciągle nowe wiadomości. Naczelnym redaktorem był pan, który nazywał się Strzelecki. Ale on [był] właściwie nominalnie, prawie się nie pojawiał. To był dziennikarz sportowy przed wojną i miałem z nim mało kontaktu. Myśmy to robili głównie, Jerzy Kubin i ja, tę gazetę, skromną gazetkę, ale bardzo ważną. Myśmy wydawali w tysiącu egzemplarzy gazetę i ona ukazywała się, o godzinie dwunastej był kolportaż. Jacyś chłopcy, dziewczęta pomagali nam i po rozmaitych piwnicach roznoszono numery. Oczywiście rozdawano za darmo, to jasne. To nie kosztowało. Tak było do 29 września. Kapitulacja nasza nastąpiła 30 września na rozkaz Komendy Głównej Armii Krajowej. „Żywiciel” nie chciał kapitulować, pozostali żołnierze, czynni, aktywni, jeszcze przy życiu zgromadzili się na ulicy Promyka. To jest sto metrów od miejsca, gdzie w tej chwili mieszkam i tam chciano się przegrupować. Miano jeszcze jakieś plany, zamiary, chociaż sytuacja była zupełnie beznadziejna. Wtedy przyszedł rozkaz, specjalny rozkaz, albo nawet ktoś przyjechał (już nie pamiętam, historycy wiedzą dokładnie), jakiś generał czy pułkownik, który wydał rozkaz bezpośrednio „Żywicielowi”: „Kapitulować!” Otrzymałem rozkaz Komendy „Żywiciela”, że mam zdjąć wszystkie insygnia wojskowe i nie kapitulować z wojskiem, ponieważ będą ludzie, którzy będą wiedzieli i wskażą mnie palcem, że jestem autorem tego czy innego tekstu, że wydawałem gazetę, czyli powinienem się wynieść. Wyniosłem się prywatnie, wyszedłem po cywilnemu ubrany, zdjąłem buty z cholewami. Musiałem. Przeszedłem z ludnością cywilną, bardzo dużą grupą przez Wolę, przed obliczem pana generała Reinefartha do Dworca Zachodniego. Po to, żeby się dać wywieźć do Pruszkowa. Była po drodze próba ucieczki, która się nie udała. Z Pruszkowa wydobyli mnie koledzy akowcy, którzy byli przebrani za sanitariuszy, pełnili funkcje sanitariuszy. To też jest opisane bardzo dokładnie. Jeden z kolegów obandażował mi ręce, nogi i zdaje się, głowę i na wozie chłopskim wywieziono mnie z Pruszkowa. Niemcy przez bramę pozwolili, bo widzieli, że ciężko ranny, a byłem nawet nie draśnięty. Zostałem wywieziony i w ten sposób ocalałem. Tak to wygląda. Chyba powinienem opowiedzieć o ostatnim dniu w redakcji, kiedy właściwie już byliśmy w sytuacji wielkiego ataku niemieckiego na Żoliborz. Był to chyba 29 [września], znowu to jest do sprawdzenia. Upadła bomba w nasz dom, właściwie w redakcję trafiła dość dokładnie, dość precyzyjnie. Pan Doktor Jerzy Kubin siedział wtedy ze słuchawkami na uszach, jak zawsze, bo on tylko cały czas słuchał i zanim upadła bomba słyszał, jak Londyn nadaje piosenkę „Z dymem pożarów”. To była piosenka, którą stale nadawano, „Z dymem pożarów”, jak to dalej idzie? Już nie pamiętam, sławna piosenka, jeszcze sprzed set, wielu lat, ponura piosenka. Kiedy upadła bomba, on miał nadal słuchawki na uszach i nagle usłyszał: „Dalej chłopcy, dalej żwawo”. Krakowiaczka. On mówił: „To było coś wstrząsającego”. On o tym zresztą wydał małą broszurkę, napisał. To było coś niezwykle śmiesznego, jeżeli w ogóle można użyć tego określenia. Wszyscy mieli zresztą pretensje do radia „Londyn”, że nadaje właśnie taką piosenkę „Z dymem pożarów”, że to nie pasowało, że trzeba było coś weselszego. Więc oni mieli coś weselszego, tego krakowiaczka. To chciałem dodać, ponieważ to jest dość istotny moment, kiedy właściwie rozbito nam wszystkie kaszty, czcionki. To się rozsypało, to był koniec rzeczywiście. Dobrze, że akurat nikt nie zginął wtedy. Jakoś się udało. Nie pamiętam, może idealnie nie trafiło w samą redakcję, tylko na podwórzu. To jest możliwe. Nie pamiętam tego.

  • Po zakończeniu Powstania trafił pan do obozu w Pruszkowie, tak?

Tak, przez Pruszków przeszedłem.

  • Ile czasu pan tam był?

W Pruszkowie, jedną noc chyba.

  • Co się działo z panem później?

Najpierw wyjechałem pod Warszawę, najpierw do Żyrardowa. Byli ciągle Niemcy, to jest jasne. Następnie tam doczekałem wejścia bratniej Armii Czerwonej. Nie miałem z nimi na szczęście żadnego kontaktu.

  • Jak zapamiętał pan ten moment?

Dla mnie to był straszny wstrząs. To był wstrząs, zobaczenie ich na ulicach, tak dawno temu.

  • Powróćmy na chwilę do Powstania. Teraz być może trudne pytanie. Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?

[...] Nie miałem żadnej sytuacji absolutnie dramatycznej, dlatego nie chciałbym w tej chwili kreować jakiegoś momentu, który miałby być straszny. Nawet, kiedy bomba upadła w redakcję, to nawet wtedy mnie akurat nie było. Miałem trochę szczęścia. Parę razy zresztą miałem trochę szczęścia. Szczęście w czasie wojny, w czasie okupacji, było niezbędne. Kto go nie miał, to już go nie ma. Samo świadome działanie, to jest jedna sprawa, a druga sprawa [to] jest ludzki los, który tak się układa, że jedni są na muszce Pana Boga, a drudzy nie. Nie miałem absolutnie dramatycznego momentu. Na pewno przejście przed frontem kościoła, gdzie stał Reinefarth, super zbrodniarz, o którym wiedziałem, myśmy wiedzieli, że tysiące ludzi jest zabijanych, to było dla mnie bardzo trudne. Pewnie myślałem, byłem przecież młody, było coś udawanego, że mnie zęby bolały. Było widać, że oni wyławiali w tym wieku ludzi. Mnie akurat nie wyłowili. Szczęście odegrało wielką rolę. To był na pewno jeden z najstraszniejszych momentów mojego życia.

  • A najlepsze wspomnienie?

Właściwie, gdybym powiedział zupełnie szczerze, to w związku z Powstaniem, bo w związku z okupacją, to być może [tak], ale w związku z Powstaniem, nie mam najlepszych wspomnień. Po prostu nie był to czas na dobre sprawy. To był trudny czas walki, nie tylko zbrojnej, ale walki o życie, walki o przeżycie. Jeżeli miałbym tutaj być uczciwy, to powiem, nie pamiętam nic takiego.

  • Czy religia była dla pana jakimś wsparciem w tym okresie, życie religijne?

Byłem pod pewnym urokiem naszego kapelana Armii Krajowej, który miał pseudonim „Alkazar”. To był człowiek, który po wojnie został wtrącony do więzienia i siedział kilka lat. Wspaniały kapłan. On był na Gdańskiej proboszczem, w tym kościele, o którym wspominałem, zdaje się. On nie chodził, on biegał. Miał straszliwie brudną sutannę, czarną niby. Miał rozchełstane włosy. Była to wręcz postać filmowa. On biegał po barykadach, tam spowiadał, udzielał ostatniego namaszczenia, żegnał ludzi, pogrzeby. Była to cudowna postać, pamiętam go. Odegrał w moim życiu pewną rolę. Był kimś, kogo widziałem. To była chyba dość ważna postać.

  • Co działo się z panem po zakończeniu wojny?

Pojechałem do Krakowa. W Krakowie zostałem przyjęty na trzeci rok Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ponieważ niektórzy profesorowie z Warszawy byli wykładowcami, nie musiałem szukać żadnych dokumentów, ponieważ oni mnie znali. Był sławny profesor Taubenschlag od prawa rzymskiego, profesor Sawicki – prawo administracyjne. Oni mnie znali i powiedzieli: „Tak. On już jest na trzecim roku, już kończył trzeci rok”. Tam zdałem rozmaite egzaminy na trzecim roku i mieszkałem w Krakowie przez pewien czas. Potem wróciłem do Warszawy i [uczęszczałem na] czwarty rok. Tu jest bardzo ważny szczegół, ludzie tego nie wiedzą; Uniwersytet Warszawski tuż po wojnie był nieczynny. Przez jeden rok nie było nic, nie było wykładów. Ludzie zupełnie o tym nie wiedzą, bo czasami rozmawiam. Zupełnie się o tym zapomina. Dopiero następny rok był początkiem roku akademickiego. Skończyłem [studia] w Warszawie, dostałem magisterium w Warszawie, Kraków dał mi tylko różne dokumenty i skończyłem trzeci rok w Krakowie, a czwarty rok tutaj.

  • Pańskie życie zawodowe?

Po wojnie, ponieważ miałem złe skłonności dziennikarskie od początku, więc to mnie ciągnęło najbardziej. Tuż po wojnie była sytuacja fatalna, ponieważ przyszedł nowy reżim, który początkowo zaczął jeszcze bardzo nieprecyzyjnie działać, na szczęście. Można było dostać jakąś pracę. Dostałem się do „Tygodnika Warszawskiego”, który potem skończył tragicznie swój los. Naczelny redaktor nazywał się Zygmunt Kaczyński; ksiądz, minister oświaty w rządzie generała Sikorskiego w Londynie, który zaraz wrócił do Polski. Potem, kiedy pismo zostało zamknięte (pracowałem tam może rok, może półtora, pismo zostało zamknięte), on został aresztowany i mnóstwo ludzi aresztowano. Pismo przestało się ukazywać. On zmarł już w więzieniu, czyli prawdopodobnie kolejna zbrodnia. Tak się skończyła moja pierwsza praca. To był „Tygodnik Warszawski”, to była Kuria Metropolitalna Warszawska, tak jak paralelnie do „Tygodnika Powszechnego”, który szczęśliwie ukazuje się do dnia dzisiejszego. Stamtąd, kiedy zamknięto pismo, uciekłem dzięki stróżowi w Domu „Roma” na Nowogrodzkiej. To jest wielki dom kościelny „Roma”, tam teraz jest chyba jakiś teatr. Tak, na pewno jest. W „Romie” była nasza redakcja. Wtedy kiedy przyszła bezpieka, nawet nie wiem, jak się ich wtedy nazywało, policja przyszła, weszła do sekretarza redakcji i zamknęła się od środka w sekretariacie. Przyszedłem później i zacząłem pukać do sekretariatu, gdzie była już policja. Nikt mi nie otwierał, a słyszałem, że coś rozmawiają. Pukałem, pukałem, zrobiła się cisza. W tym momencie stróż z daleka zaczął kiwać na mnie i wydał dziwny syk. Podszedłem do niego i on powiedział mi, co mam zrobić. Natychmiast to zrobiłem. Dzięki temu ocalałem, nie byłem aresztowany, zresztą jeszcze trzy osoby ocalały z tego. Zacząłem później pracować w dzienniku popołudniowym „Wieczór Warszawy”. To był już dziennik reżimowy czy jakiś inny, już pan Jerzy Borejsza, taki sławny człowiek, był z tyłu za tym. Tam byłem reporterem miejskim. To był początek moich zainteresowań varsavienistycznych. Chodziłem po mieście, którego nie było, tylko chodziłem po gruzach, po rozmaitych strasznych miejscach, ale uczyłem się miasta. Tam pracowałem pewien czas.

  • A pańskie dalsze losy?

Miałem być prawnikiem, na szczęście do tego nie doszło. [...] Przez czterdzieści osiem godzin byłem nominowanym aplikantem sądowym, po czym podałem się do dymisji, bo zobaczyłem, kto tam pracuje, jak pracuje, w sądach na Solidarności. Pomyślałem sobie: „Jeżeli ja mam w wieku, w którym oni są wszyscy, którzy jedzą zupę z makaronem, ścieka im to po brodzie. Jeżeli ja mam w tym wieku później tak wyglądać, to ja dziękuję bardzo za ten zawód”. I zacząłem uprawiać dziennikarstwo, pisałem do różnych pism. Zacząłem później pisać w „Przekroju”. „Przekrój” był potężnym pismem, to była super potęga wtedy w Polsce. Ukazywał się w siedmiuset dwudziestu tysiącach egzemplarzy w pewnym momencie. Był spod lady. To był absolutny hit. Pracowałem tam piętnaście lat na etacie i pięć lat już jako współpracownik. Dzięki temu pismu zacząłem wyjeżdżać w świat, ponieważ naczelny redaktor załatwiał mi paszport. Ponieważ nigdy mnie nie posadzono, chociaż wielokrotnie chcieli, ale nigdy nie siedziałem, nie miałem żadnej plamy tego typu, żeby mi nie wydać paszportu. Wobec tego paszport mi wydawano z dużym ociąganiem i obrzydzeniem. Nie wydawano mnie, tylko naczelnemu redaktorowi, który dawał mi go ze słowami: „Ty taki owaki, to ostatni raz. Przestań! Co ja z ciebie mam! Przecież ty o polityce nie piszesz”. Nie, on tego nie mówił, on powtarzał to, co mówił sekretarz KC, pan Starewicz. On mówił do niego: „Po co wysyłasz takiego człowieka, który nie zajmuje się polityką i nie jest naszym człowiekiem, tylko pisze jakieś tam przygody?”. Ale jeździłem. A policja i tak się do mnie potem przyzwyczaiła. To jest skrót moich losów, kilkudziesięciu lat później. [...]

  • Wracając jeszcze do czasów Powstania, czy chciałby pan powiedzieć na tą chwilę coś, co jeszcze nikt dotąd nie powiedział?

Tak wielu ludzi w tej chwili mówi również negatywnie i pisze o Powstaniu, że nie muszę mówić negatywnie. Pozytywnie mówię otwarcie, bo jest wiele okazji do tego. Zresztą mówiąc szczerze między nami, chociaż to nie jest między nami, to było największa „przygoda” mojego życia, na pewno. Nie tylko dlatego, że był to moment trudny, kiedy można było nie mieć dalszego ciągu filmu życiowego. Nie tylko dlatego. Dlatego, że przeżyłem to bardzo, bardzo głęboko. Myślę, że będę chyba zgodny z tym, co napisał pan Norman Davies, że moje pokolenie chciało tej walki. Myśmy po prostu uważali, że przychodzi moment sprawiedliwości dziejowej. Refleksja przyszła dopiero później i ona jest do dzisiaj. Ale częściowo ją zachowuję dla siebie.
Warszawa, 6 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska
Olgierd Budrewicz Pseudonim: „Konrad” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Żmija” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter