Marian Zbigniew Czaja „Grzesio”

Archiwum Historii Mówionej


Marian Czaja, [urodzony] w 1931 roku, Zgrupowanie „Żmija”. [Byłem w funkcji] łącznika.

  • W 1939 roku, jak zaczęła się wojna, miał pan lat raptem…


Osiem lat.

  • Proszę powiedzieć, co się najbardziej wryło panu w pamięć z tego dnia.


Nalot niemiecki na fort Bema. Mieszkałem wtedy na ulicy Włościańskiej, to jest na Żoliborzu.[Niedaleko był cmentarz. Samoloty bombardowały ten teren, tam były też fabryki amunicji].

  • Gdzieś niedaleko było chyba lotnisko?


Fabryka amunicji i lotnisko były niedaleko na Bielanach. Niemcy od razu spalili sporo domów. Cmentarz wojskowy był zrąbany (nawet byłem tego dnia na cmentarzu), bo Niemcy szukali składów amunicji.

  • Wasz dom ocalał?


Tak, [to był drewniak].

  • Nastała zupełnie inna codzienność.


Nie było chleba, nie było żywności, [były] naloty.

  • Rodzice mieli pracę?


Mieli. Jak już wojna wybuchła, ojciec poszedł na wojnę, a matka pracowała w fabryce amunicji, ale w czasie okupacji już nie pracowała.

  • Jak sobie radziła?


Prała, pomagała,[sprzątała].

  • Ile dzieci było w domu?


Jeszcze dwoje. Brat starszy, ale został aresztowany w 1943 roku i zginął w obozie Gross-Rosen. Prawie cała okupacja taka była, bo nas spalili. Pocisk kolejowego działa uderzył w nasz dom i nie zostało nic.

  • To znaczy z tego, który krążył wokół Dworca Gdańskiego?


Nie wiem, czy z tego, ale z dużego działa, a że to była drewniana chałupka, to rozleciała się, tylko dół został po niej.

  • Kiedy to miało miejsce?


To było w drugiej połowie września 1939 roku.

  • Co wtedy zrobiła mama z wami? Jak sobie poradziła?


Jakoś radziła. Myśmy też pomagali. Jestem najmłodszy, brat był dwudziestodwuletni, siostra szesnastoletnia.

  • A pan wtedy ośmioletni.


Tak. Trochę rodzina nam pomagała.

  • Gdzie zamieszkaliście?


Najpierw, tak na kupie, u mojej ciotki na ulicy Łomiańskiej. Potem w 1940 roku dostaliśmy z RGO przydział mieszkania na Marii Kazimiery 3.

  • Rada Główna Opiekuńcza nieźle działała, jeśli zajęła się wami.


Tak. Dostaliśmy mieszkanie i w tym domu, bo to nowy dom był wybudowany w 1939 roku, zamieszkał pan rotmistrz „Żmija” z rodziną.

  • Jak się nazywał?


Adam Żeszotarski, [ludzie mówili, że „Czerwoniak”]. On mnie już wykorzystywał za okupacji, nawet nie wiedziałem, chodziłem do szewca, do apteki coś zanieść.

  • Małe dziecko nie rzucało się w oczy.


To już był 1944 rok. Przyjaźniłem się zresztą z jego synem, moim rówieśnikiem. Jak wybuchło Powstanie, nie dał mi bronią się posługiwać, ale dał mi lornetkę, opaskę. Chodziłem nawet na patrole z naszymi starszymi kolegami. Znałem Marymont bardzo dobrze, a to był taki teren niczyj właściwie, bo Niemcy buszowali i nasi. Byłem przewodnikiem. Potem, jak przyszli z Kampinosu to byłem też ich przewodnikiem, nie znali tutaj [terenu]. Tak doszło do 14 września.

  • Do 14 września 1944 roku pomagał pan, nie będąc jeszcze w tych strukturach?


Byłem.

  • Przysięgę pan składał?


Nie, ale bez przysięgi byłem w strukturach. Miałem opaskę, miałem lornetkę, miałem meldunki, [które doręczałem innym zgrupowaniom. Byłem osobistym łącznikiem Rotmistrza „Żmij”

  • Miał pan pseudonim?


[Miałem pseudonim „Grzesio”]. Miałem zadanie chodzić, pomagać ludziom kopać rowy, żeby były, bo obstrzał był ze szkoły gazowej, która była za naszym domem. Były koszary niemieckie. Trzeba było ich obserwować, czy oni nie knują coś przeciwko nam. Co dzień dawałem meldunki do rotmistrza. Tak było do dwudziestego któregoś sierpnia.

  • Czy do tej pory były jakieś straty w ludziach?


Były.

  • Przy okazji jakich akcji?


Na patrolach były. Był ostrzał snajperów niemieckich. Właśnie między innymi z kolegami wykopałem rów, żeby przed snajperami można było [się schować]. Było pole ostrzału [na nasz dom, który był na pierwszej linii, bardzo blisko Niemców].

  • Żeby się przeczołgać?


Przez jezdnię. Kilka osób zabili. Potem jak Niemcy, po podpaleniu koszar, w których byli, wycofali się do CIWF-u czy gdzieś, to myśmy z kolegami i ze starszymi kolegami trochę dobra, sprzętu wojskowego i zanieśli do dowództwa.

  • Pan mieszkał wtedy u siebie w domu.


Tak, u siebie w domu. Najbardziej potem mi się wbił w pamięć dzień 14 września. Już Ruscy wkraczali, zresztą obserwowałem przedtem przez lornetkę z dachu Ruskich, jak wkraczają na Pragę, już było widać.

  • Co pan dostrzegł?


Czołgi ruskie jak już dochodziły do Wisły naprzeciwko Pelcowizny. Mój dom był trzypiętrowy, nie było wyższych domów, tak że było wszystko dobrze widać. A to było ze cztery kilometry, może krócej. W naszym domu schronili się ludzie, którzy zostali spaleni w okolicznych domach. To był dom solidny, to był schron na jakieś sto kilka osób.

  • Prawdziwe schrony, nie piwnice?


Był jeden prawdziwy schron. Stropy betonowe, wyjście osobno na ulicę, w razie jakby się dom zawalił. Co najmniej sto osób siedziało w nim. 14 września ksiądz Zygmunt Trószyński, [kapelan oddziałów Żoliborskich], pseudonim „Baltazar”, pułkownik, przyszedł odprawić mszę. Obok tego domu był pałacyk, w którym mieściła się szkoła powszechna, do której chodziłem. Znałem rozkład szkoły i może dlatego żyję. Najpierw była msza, [którą] ksiądz rano odprawiał.

  • W tymże pałacyku?


Tak. To był pałacyk królowej Marysieńki. To była duża sala. Była msza, ksiądz był bardzo odważny. W czasie mszy zaczął się atak niemiecki artylerii na nasze domy i pociski padały, ale ksiądz nie zwracał uwagi. Skończył. Zresztą z kolegami służyłem do tej mszy. Jak się msza skończyła, ucichło, ksiądz poszedł, ludzie do piwnic się schowali, bo dalej jeszcze pociski padały i w pewnym momencie zobaczyliśmy, że się zbliżają dwa czołgi niemieckie. Jeden szedł ulicą Marii Kazimiery, a drugi ulicą Potocką w górę od Wisły. Wpadli do naszego domu, kazali wszystkim wychodzić pod pałacyk. Też z matką wyszedłem. Wyszła rodzina rotmistrza [„Żmii”]– żona, teściowa i syn. Z piwnic wyszło razem chyba ze sto osób. Niemcy nas okrążyli, krzyczeli, czołg odwrócił w naszą stronę lufę, karabiny maszynowe ustawili i zaczęli walić do nas. Zginęła moja ciotka z dzieckiem trzymiesięcznym, [sześcioletnia] córeczka, jej mąż ciężko ranny, którego dobijali, ale nie dobili. Na drugi dzień go wyciągnęli. Zginęła cała rodzina rotmistrza, kilkunastu lokatorów z naszego domu i dużo obcych ludzi, których nie znałem. Miałem szczęście, że pierwszy wyszedłem pod mur. Pierwsza fala rozstrzelanych mnie przysłoniła. W taki korytarzyk się cofnąłem, znałem zakamarki w szkole, matkę wyciągnąłem za rękę i wyczołgaliśmy się w drugi hol. Przeleżeliśmy z godzinę, jak masakra cały czas była. Jak trochę przycichło, [przeszliśmy] przez piwnicę do drugiego budynku, tam leżeliśmy. Niemcy za nami jeszcze rzucili granaty, ale nie trafili w to okienko [gdzie się schowaliśmy].

  • Wiedzieli, że ktoś przeżył?


Tak, ale nie trafili akurat w to okienko, tylko w drugie. Jak już się zmrok zrobił, to przez jezdnię cały czas był obstrzał. Ale nie byliśmy ranni. Na drugi dzień chciałem dać znać rotmistrzowi o rodzinie. Gdy szedłem do niego [na kwaterę przechodziłem] ulicą Bohomolca, [gdzie] był domek, [w którym] mieszkała moja ciotka; [chciałem dowiedzieć się], czy ktoś przeżył.

  • Ta ciotka, która zginęła?


Nie, inna. Ta zginęła i już. Druga się uratowała z dwojgiem dzieci, nie wiem, czy litość Niemców wzięła. Miała dwóch sześcioletnich bliźniaków, [wzięła] ich za ręce i na oczach Niemców, [którzy] kazali jej odejść. Cud. Resztę wszystkich rozstrzelali. Moja ciotka z trzymiesięcznym dzieckiem została zabita. Dziecko było ciężko ranne. Na drugi dzień jeszcze żyło i sześcioletnia córka też była rozstrzelana. Mąż po nogach dostał i potem Niemiec doszedł i z parabellum mu strzelił w głowę.

  • Pan to wszystko widział?


Tak. Częściowo widziałem jak szkop dobijał mojego wujka. To on mi [potem] opowiedział, że się poruszył, a Niemiec doszedł i strzelił. Kula przeleciała i utkwiła mu gdzieś pod językiem i po dwóch latach dopiero tę kulę mu wyjęli. Dwa lata w szpitalu leżał, bo głowa [była] pogruchotana. Na drugi dzień nalot nas spotkał na ulicy Sułkowskiego. Niemcy na szklany dom uderzyli, chcieli go zbombardować. Mieszkał [w nim] rotmistrz „Żmija” i mieściło się też dowództwo Żoliborza.

  • Gdzie był usytuowany szklany dom?


Na rogu Mickiewicza i Bohomolca.

  • Przybył pan wtedy, żeby spotkać rotmistrza. Spotkał go pan?


Nie, bo zastał mnie nalot, bomby. Przywaliło nas i jak się odgrzebaliśmy zaczęliśmy uciekać, bo zaraz drugi raz nadlatywały samoloty. Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać z granatników. Widać było. Nie pozwalali ratować zasypanych. Zaczęli nas ostrzeliwać i wtedy zostałem ranny w miejsce bardzo nieszlachetne. Pośladek mam wyrwany. Matka moja [dostała] w rękę. Po tym nalocie, sami zakrwawieni, szliśmy w stronę placu Wilsona, żeby jakąś pomoc dostać. Pomogli nam powstańcy. Skierowali nas na ulicę Krasińskiego 16, [gdzie] był szpitalik, [który] prowadził doktor Bielecki z żoną.

  • Zajął się wami?


Leżałem kilka dni w szpitaliku, [tam mnie opatrzyli].

  • Pogrom 14 września, straszliwy.


To był już 15 września. Byłem ranny piętnastego, a czternastego była masakra pod pałacykiem. Zginęło wtedy masę ludzi. Już dalej nie działałem. Potem przenieśli mnie do szpitala powstańczego na Krechowiecką i do końca, do 30 września byłem w szpitalu powstańczym na Krechowieckiej 6.

  • To nie była bardzo groźna rana?


Nie, ale szarpane mięśnia, duży upływ krwi był. 30 września, jak skapitulowało Powstanie mogłem zostać w szpitalu, ale po prostu bałem się, że Niemcy będą rozstrzeliwać rannych.

  • Takie doświadczenie pan miał.


Ci, co mogli się ruszać, to wyszli. Myśleliśmy, że pomordują rannych. Ale to już był 30 września, Niemcy podpisali już podobno konwencję, że nie będą mordować jeńców i popędzili nas.

  • Wyszedł pan z matką?


Tak.

  • Dokąd poszliście?


Doszliśmy nad tak zwany Pionierpark na Powązkach. Zagonili nas. [Było] bardzo dużo ludzi, kilkaset, nie wiem ilu. Pilnowali nas, kto szedł z boku, to zastrzelili.

  • Zresztą z przestrzeganiem konwencji to tak [było].


Nie, skąd?! Myśmy myśleli, że nas po drodze zastrzelą. Jak szliśmy w stronę Pionierparku, to [obok] Zmartwychwstanek wyszły czołgi. Zmartwychwstanki były rozpołowione przez czołgi, była reduta nasza, ale [Niemcy] nie strzelali do nas. Zebrało się jeszcze ileś ludzi i przed wieczorem popędzili nas w stronę Dworca Zachodniego.

  • Dotarliście do Dworca Zachodniego?


Tak.

  • Co pan zobaczył? Bardzo jestem ciekawa. Przeróżne są relacje na ten temat.


Były odkryte wagony po węglu, ale nie płytkie, tylko węglarki. Kazali nam się ładować na wagony. Jeszcze jak nas pędzili przez ulicę Bema na Dworzec Zachodni, wcześniej byliśmy w kościele Świętego Wojciecha naprzeciwko Bema. Niemcy dali nam wody i popędzili w stronę Dworca Zachodniego. Za jakieś dwie godziny byliśmy [na miejscu]. Po drodze stali Kozacy z armii niemieckiej z czapkami barankowymi i rabowali zegarki, pierścionki, kobiety wyciągali w gruzy, mordowali mężczyzn. Niemcy nie zwracali na to uwagi. Dopędzili nas do Dworca Zachodniego i kazali się ładować.

  • Kozacy was wypędzili?


Nie, Niemcy, ale Kozacy pod drodze wychodzili, bo kwaterowali w tych domach i co chcieli, to robili. Niemcy im pozwalali. Zapędzili nas na dworzec, kazali w lory wsiadać i pojechaliśmy.

  • Odkryte? To już był październik.


[To był 30 września]. Dojechaliśmy do Pruszkowa, do Zakładów Kolejowych. Kazali nam się na gołej ziemi [położyć]. Dostaliśmy z PCK chleba kawałek. Wody nie było ani naczynia, ani łyżki, ani nic. Myśmy wyszli tak jak staliśmy, nic nie mieliśmy. Byliśmy cztery czy pięć dni w obozie. Później robili selekcję, część do Generalnej Guberni, a część do Niemiec. Mnie chcieli rozdzielić z matką. Matkę chcieli do Niemiec, a mnie do Guberni. Nie chciałem, prosiłem, za rękę trzymałem matkę, a szkop doszedł, kopniaka mi dał i z matką razem do Niemiec pojechaliśmy. Jechaliśmy do Niemiec trzy dni bez otwierania wagonu. Na terenie Niemiec dopiero otworzyli wagony.

  • Nie dawali nic jeść i nie było możliwości, żeby załatwić swoje sprawy?


Nasi zrobili dziurę w wagonie. W Skierniewicach po drodze zatrzymali się, dostałem puszkę mleka. Jako ranny leżałem przy wyjściu.

  • Puszkę skondensowanego mleka?


Rozchorowałem się od tego mleka, dostałem biegunki, że coś okropnego, ledwo to przeżyłem. Po trzech dniach dojechaliśmy do obozu przejściowego w Parchimiu, gdzieś nad morzem.

  • To jeszcze było na terenie Polski?


To już było na terenie Meklemburgii, gdzieś w Niemczech. Po paru dniach znów kazali nam się zbierać. 250 osób wybrali z tego obozu, Polaków, wszystkich z Powstania. Zawieźli nas do miasteczka Wesenberg koło Neustrelitz. To wschodnie Niemcy były. Nasi pracowali. Przez trzy miesiące nie pracowałem. Może i dobrze, że pojechałem do Niemiec, bo uratowali mi nogę. Rana mi się strasznie paskudziła. Wachman mnie woził na opatrunki do miasteczka i przez trzy miesiące jeszcze nie pracowałem, ale już po trzech miesiącach, jak już się podleczyłem, musiałem iść do pracy.

  • Jakiego rodzaju to była praca?


To była praca na torach kolejowych. Poprawialiśmy tory. Miałem za zadanie kawę przygotować, ognisko napalić, jak był przerwa śniadaniowa, to kawę zbożową zaparzyć. Tak [przez kilka miesięcy do wyzwolenia, praca była po 12 godzin].

  • Kto was wyzwolił?


Rosjanie, ale wyzwolili. Zbombardowali nasz [obóz], ledwo z życiem uciekliśmy. Wszystko pijani byli. Kobiety gwałcili. Ruski nas wziął [na wóz] od bauera, który jechał. [Wzięliśmy] flagę polską, on ruską i jechaliśmy. On jeszcze [był] z jakimś chłopakiem i tak jechaliśmy w stronę Szczecina. Po drodze rozmaite przygody były. Już nie pamiętam.

  • Z mamą pan jechał?


Tak, cały czas mamę pilnowałem. Wróciliśmy do swego dziadka. Po drodze w Niemczech myśmy co ocaleli, mój dziadek z poznańskiego pochodził.

  • Nie wróciliście do Warszawy?


Nie, bo nie wiedzieliśmy, czy w Warszawie coś ocalało. Mój dziadek pochodził z poznańskiego. Był wysiedlony ze swojej ziemi, ale mieszkał na komornym u tego, co zabrał mu tę ziemię. Babcia była akuszerką na wsi. Dziadek przed wojną był działaczem ludowym i miejscowi folksdojcze wstawili się za dziadkiem, żeby go nie wyrzucać. Ziemię mu zabrali, ale niech mieszka. Dziadek jakieś prace u nich miał, a myśmy pisali wszyscy z Niemiec. Siostra do obozu trafiła. Brat do Gross-Rosen. Wszyscy pisali do dziadka, a dziadek nam rozsyłał adresy. W ten sposób się kontaktowaliśmy. Siostra była w Buchenwaldzie, ja byłem z matką w obozie pracy.

  • Majątek dziadka przejął Niemiec?


Tak, jakiś Niemiec, nie wiem jak się nazywał.

  • Pełnił funkcję zarządcy, czy dostał majątek na własność?


Dostał na własność. To było miasto Turek.

  • Jak długo zostaliście w poznańskim?


Dwa miesiące.

  • A potem?


Matka przyjechała do Warszawy, zrobiła rekonesans. Zostałem jeszcze u dziadka. Wróciła po mnie po dwóch miesiącach. Przyjechałem do Warszawy. Siostra też, w lipcu czy sierpniu 1945 roku przyjechaliśmy do Warszawy. Zacząłem od września [chodzić do szkoły], bo dwie klasy musiałem skończyć, a już musiałem pracować, było ciężko bardzo. Skończyłem szkołę wieczorową powszechną na Felińskiego. Potem pracowałem w warsztaciku, trochę pomagałem. Potem skończyłem technikum samochodowe.

  • To znaczy matka bardzo dzielnie sobie poradziła, ale brat zginął?


Brat zginął.

  • A co z ojcem?


Ojciec był w obozie. Też wrócił.

  • Czyli straty były oczywiście, ale udało się rodzinę jakoś scalić.


Brat żył. Jeszcze wolno było tylko po niemiecku pisać listy [do niego]. Napisał do mnie, do tego obozu list po niemiecku i 16 stycznia 1945 roku żył jeszcze.

  • To co się stało?


Widocznie zastrzelili go, jak Niemcy obozy likwidowali i pędzili na Zachód. Po drodze ślad wszelki zaginął.

  • To nawet nie wiadomo gdzie jest jego grób?


Nie wiadomo. Tak samo nie wiadomo, gdzie naprawdę jest grób mojej ciotki.

  • Po wojnie były przecież ekshumacje.


W czasie Powstania, jak Niemcy rozstrzelali tych, na drugi dzień przyszli, bo w nocy się wycofali. Nasi zabrali rannych, którzy żyli, a [Niemcy] wrócili rano, trupy powrzucali do środka pałacyku i podpalili. To się wszystko spaliło, zawaliło.

  • Ślady zacierali?


Utrzymuję stosunki z rodziną Żeszotarskiego, z jego synami. To są młodsi synowie, bo on po powrocie z Niemiec drugi raz się ożenił i zamieszkał w Ciechanowie. Nie chciał w Warszawie mieszkać, bo pochodził z Ciechanowa. […]

  • Dziękuję panu bardzo. To była przejmująca opowieść.


Jestem powstańcem. Wielkim nie byłem, ale to, co mogłem, pomagałem ludziom. Chodziłem na patrole. Co trzeba było, to pomagałem. [W 1944 roku otrzymałem uprawnienia kombatanckie, przyznano mi Warszawski Krzyż Powstańczy i Krzyż Armii Krajowej].





Warszawa, 05 marca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brand
Marian Zbigniew Czaja Pseudonim: „Grzesio” Stopień: łącznik Formacja: Zgrupowanie „Żmija” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter