Jerzy Sienkiewicz „Rudy”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Sienkiewicz. Urodziłem się w styczniu 1927 roku. W Armii Krajowej miałem pseudonim „Rudy”. Pierwszym stopniem jaki otrzymałem w Armii Krajowej był kapral podchorąży, ostatnim – podporucznik czasów wojny, nadany w styczniu 1945 roku, w momencie likwidacji Armii Krajowej. Wróćmy w takim razie do szkoły. Pochodzę z inteligenckiego domu. Przed wojną moi rodzice byli urzędnikami państwowymi. Chodziłem do państwowego gimnazjum Stefana Batorego w Warszawie. Wojna przerwała moją naukę w gimnazjum. Do budynku gimnazjum Niemcy wprowadzili niemiecką szkołę, wysiedlając wszystkich profesorów z budynków mieszkalnych. Rozpocząłem wtedy naukę na tak zwanych kursach przygotowawczych do szkół zawodowych, które stworzyli profesorowie gimnazjum. Pod przykrywką przygotowania do szkół zawodowych kończyłem gimnazjum. Pod przykrywką oficjalnej szkoły doszedłem do tak zwanej małej matury. Dalsze losy to tajne komplety, które przerwałem w 1943 roku przechodząc na etat Armii Krajowej. Byłem kurierem Armii Krajowej. Na lotniskach Okęcie i Bielany pracowałem dla wywiadu Armii Krajowej jednocześnie, pracując w firmie „OBHUT”. To była niemiecka firma, która prowadziła ochronę magazynów i obiektów na niemieckich lotniskach.

  • Jaka była pana droga do Armii Krajowej?

Droga moja do Armii Krajowej była bardzo prosta. Początek jak u wielu młodych ludzi: „Szare Szeregi” na bazie harcerstwa. Do szkoły powszechnej chodziłem w Warszawie na ulicy Zagórnej 9, ten budynek stoi do dziś dnia. Była tam 90 Warszawska Drużyna Harcerska. Na bazie 90 WDH wszedłem do „Szarych Szeregów”. Proszę sobie wyobrazić, że będąc w „Szarych Szeregach” rwałem się ciągle do wojska, bo mazać farbą wszystkie napisy... Nam się wszystkim wydawało, że powinniśmy dostać broń i bić Niemców, a nie latać z pędzelkiem. Spotkałem swojego kuzyna, pułkownika Wojska Polskiego, który pracował w komendzie głównej Armii Krajowej. Nazywał się Zygmunt Cetnarowski, zginął w 1943 roku w obozie na Majdanku, razem z całą rodziną: żoną i córką. Pułkownik Cetnarowski dał mi namiary, na organizację wojskową, która się nazywała „Odwet”. Była to wtedy tak zwana Kompania Szturmowa „Odwet”. W Kompanii Szturmowej przeszedłem przeszkolenie strzeleckie i zostałem odkomenderowany do konspiracyjnej szkoły podchorążych rezerwy, którą zorganizowano przy grupie Wojsk Polskich „Edward”. [Była to] organizacja prowadzona przez pułkownika Edwarda Pfeiffera, który był później, jako pułkownik „Radwan”, komendantem Okręgu Warszawa – Śródmieście. Szkołę ukończyłem. Rozpocząłem pracę kurierską. Byłem dwukrotnie w 27. Dywizji Wołyńskiej, na Wołyniu, dokąd przewoziłem dokumenty ewakuacji oficerów z terenów Wołynia. Przyjechałem do Warszawy. Zostałem odsunięty od pracy kurierskiej, bo aresztowano mnie przypadkowo na dworcu w Lublinie. Wydostałem się z aresztowania przy pomocy fortelu, ale u nas był taki zwyczaj, że jeżeli ktoś był aresztowany raz, to na parę miesięcy odsuwano go od pracy kurierskiej. Było zawsze posądzenie, że mógł przejść na stronę nieprzyjaciela.

  • Który to był rok?

To była wiosna 1944 roku. Zostałem odkomenderowany, jako instruktor wyszkolenia do plutonu 1140. Pluton ten wchodził w skład zgrupowania numer III w okręgu warszawskim, dokładnie do 3. kompanii, która się składała z trzech plutonów: 1138, 1139 i 1140. Dowódcą zgrupowania był kapitan Szawdyn, jego pseudonimem był „Konrad”. Zgrupowanie walczyło później w składzie grupy „Krybar” na Powiślu, w rejonie elektrowni i ulic przylegających. Ale nie w tym rzecz. Na 1 sierpnia mieliśmy bardzo dziwne zadanie. Początkowo mieliśmy blokować skrzyżowanie ulic Nowy Świat i Aleje Jerozolimskie z obsadzeniem gmachu BGK i gastronomii – restauracji po drugiej stronie. O jedenastej, proszę zwrócić uwagę na godzinę, zwołano odprawę, na której byłem obecny razem z dowódcą plutonu, ponieważ byłem dowódcą grupy szturmowej składającej się z jedenastu uzbrojonych ludzi. [Byli to] jedyni uzbrojeni ludzie w plutonie. Pluton liczył około czterdziestu młodych chłopaczków w granicach siedemnastu – dwudziestu paru lat. Na spotkaniu dowódca kompanii, który prowadził odprawę, przekazał nam bardzo proste zadanie: zdobyć Most Poniatowskiego. Było to zadanie praktycznie niewykonalne. Na Moście Poniatowskiego siedział wtedy 654 Batalion Pionierów Wehrmachtu, który minował mosty. Dowódca batalionu kapitan Trenner, umieścił swoje stanowisko w domu Schichta na Nowym Zjeździe. Ten dom istniej do dziś dnia, to jest wielki budynek. Rozstawił swoje plutony na poszczególne mosty. Most Poniatowskiego był obsadzony przez pięćdziesięciu paru Niemców z własną artylerią przeciwlotniczą. To znaczy mieli czterolufowe, szybkostrzelne, działko przeciwlotnicze po jednej stronie, a po drugiej stronie karabiny maszynowe nastawione na strzelanie przeciwlotnicze. Samoloty sowieckie pokazywały się już wtedy rano nad Wisłą, tak że Niemcy byli właściwie w ciągłym alarmie. Jeszcze most był zablokowany kozłami z drutu kolczastego. Na moście mieścił się mały baraczek, w którym spała obsługa mostu. Chciałem zwrócić uwagę historyków, że działa przeciwlotnicze, które były stałe na Moście Poniatowskiego umieszczone na koronach wierzy, zostały przez Niemców ściągnięte na dół. Na to miejsce przyszła obrona przeciwlotnicza z 654 Batalionu Pionierów Wehrmachtu. Naturalnie dokładne dane, które państwu w tej chwili przekazuje uzyskałem po wojnie, czytając bardzo szczegółowe opracowanie Hansa von Krannhalsa „Der Warschauer Aufstand 1944” w języku niemieckim. Szkoda, że ta książka nie została przetłumaczona na język polski. Zadanie, jak już wspomniałem, wydawało się bardzo proste. Zająć warszawski przyczółek Mostu Poniatowskiego, nie dopuścić do wysadzenia mostu, posunąć się w kierunku Saskiej Kępy. Zadanie to miały wykonać trzy plutony: 1138, 1139, atakujące z narożnego domu przy Alei 3 Maja i nasz pluton 1140, który atakował z terenu dawnej rzeźni na Solcu, która składała się z dwóch małych budynków administracyjnych plus dużych garaży. W budynkach administracyjnych i garażach, które stoją do dziś dnia i jest tam Muzeum Azji i Pacyfiku – mieliśmy się skoncentrować i rozpocząć natarcie na most. Jak wspomniałem, dowodziłem grupą szturmową. Miałem dobry pistolet maszynowy, niemieckiego szmajsera, miałem brena, obsługiwanego przez mojego nieżyjącego już kolegą Andrzeja „Rota” i resztę chłopców z bronią krótką i jednym STEN-em. Z tym całym uzbrojeniem mieliśmy pokonać pięćdziesięciu paru pionierów niemieckich, którzy w oszańcowanych stanowiskach na moście szykowali się do jego wysadzenia.
Naturalnie akcja ta zakończyła się fiaskiem. Poległ jeden kolega, kilku zostało rannych. Zupełnie przypadkowo ustrzeliłem ze swojego szmajsera podoficera Luftwaffe, z artylerii przeciwlotniczej, zdobywając jego dobry karabin szturmowy. Koło godziny szóstej zostaliśmy najechani przez tak zwane Bereitschaft der Überfall Kommando policji niemieckiej, które przyjechało Ludną i próbowała nas zaskoczyć pod mostem. Skończyło się na ucieczce Niemców w kierunku ulicy Wilanowskiej. Powstał problem, co dalej robić.
W Warszawie słychać grzechot strzałów. Miasto walczy. Gdzieniegdzie pokazują się już dymy. To jest noc z 1 na 2 sierpnia. Pamiętam jak dzisiaj hasło i odzew: „Wolność! Warszawa!” Nie pamiętam tylko czy najpierw „Warszawa”, a potem „Wolność”. Idąc ulicą Solec zaczęliśmy się ewakuować w głąb Czerniakowa. W pewnym momencie natrafiliśmy, na rogu Solca i ulicy Mącznej, dużą barykadę, obsadzoną przez powstańców. Mączna dzisiaj już nie istnieje, ona jest mniej więcej na wysokości ulicy Fabrycznej, to znaczy jakby ulicę Fabryczną przedłużono do Wisły, w tym miejscu jest węzeł trasy Łazienkowskiej. Na ulicy Mącznej, w nocy z 1 na 2 sierpnia, spotkaliśmy rozbitych żołnierzy z różnych oddziałów. Były tam kompanie porucznika „Siekiery”, które atakowały Sejm, byli ludzie z 7 Pułku „Garłuch”, którzy nie dotarli na Okęcie, byliśmy my – pluton 1140, zaplątał się nawet jeden Słowak – pan Mirosław Iringh, który później organizował pluton pod nazwą „Słowacki”. W sumie sytuacja był nieciekawa. Dowództwo objął samozwańczy oficer, tak zwany kapitan „Sęp”, który nigdy nie był oficerem, a się okazało był przed wojną sierżantem. Widząc, że dowodzenie leży na ulicy, zaczął nami wszystkimi dowodzić. Był co prawda przedwojenny oficer, nawet w mundurze przedwojennym, porucznik Strojewicz, z V zgrupowania porucznika „Siekiery”, ale on nie bardzo się kwapił do dowodzenia. Natomiast „Sęp” zaczął szaleć i wydawać różne mniej lub bardziej sensowne rozkazy. W sumie drugiego dnia Powstania zorientowaliśmy się, że praktycznie w obozie warownym ograniczonym Wisłą, ulicą Mączną, Łazienkowską i Czerniakowską, nie ma żadnego poważnego oficera. Dowódca Zgrupowania „Siekiera” był na ulicy Szarej. Nie bardzo miał ochotę się ujawnić w pierwszych dwóch dniach. Wesoło to wszystko nie wyglądało. Jedynym pocieszeniem było, że nie byliśmy bezpośrednio naciskani, do dnia 3 sierpnia, przez Niemców. Załoga gimnazjum Batorego, która składała się z batalionu SA, tak zwanej Hilfspolizei (policji pomocniczej), to byli partyjni atamani ubrani w żółte mundury, i załoga sejmu składająca się z oryginalnych policjantów Schutzpolitzei, ostrzeliwała nasze stanowiska, ale nie zapuszczała się na nasz teren, prawdopodobnie bojąc się strat, które by poniosła. Tak było ciekawie do dnia 3 sierpnia.
3 sierpnia rano przebywałem w domu na ulicy Mącznej 4. To był wysoki dom cztero-, albo pięciopiętrowy, nowoczesny. On miał bezpośrednie jedno skrzydło przylegające do ulicy Solec i widać było z okien Wał Miedzeszyński. O świcie na Wale Miedzeszyńskim pokazała się kolumna składająca się z kilkunastu opancerzonych wozów niemieckich, kilku dział szturmowych i kilku czołgów niemieckich typu Panzerkampfwagen IV. Nie było tam żadnych „Tygrysów” ani żadnych „Panter”. Kolumna była widoczna bardzo dokładnie, kierowała się w kierunku mostu Poniatowskiego. Zameldowałem dowódcy plutonu, porucznikowi „Frankowi”, że po drugiej stronie Wisły Niemcy się do czegoś szykują. Ale do czego, to jeszcze nie wiedzieliśmy. W pewnym momencie kolumna wjechała na most Poniatowskiego. Dzień był pochmurny, ale było ich widać dokładnie. Mżył lekki deszczyk. Czołgi weszły na most Poniatowskiego i oddały w kierunku Śródmieścia kilka strzałów. Przyznam się szczerze, modliłem się, żeby nie zjechali na dół. Jak się okazało, moja modlitwa była nadaremna. Część grupy, która szła w kierunku mostu Poniatowskiego, w kierunku Alej Jerozolimskich, nagle zaczęła znikać z mostu. Jeszcze mieliśmy przeświadczenie, że może pojechali w kierunku Żoliborza. Jak się okazało, oni zjechali na dół. Na dół zjechało kilkanaście ciężarówek, wozów opancerzonych i dwa czołgi prowadzące. Były cztery wozy bojowe Panzenkampfwagen IV (to jest poprzednik „Pantery”). Solec w tym miejscu, gdzie myśmy obsadzali barykadę, był bardzo wąski. Po jednej stronie był parterowy dom, w którym była rozlewnia octu, a po drugiej stronie była stara fabryczka, chyba już nieużywana, jednopiętrowa z czerwonej cegły. Powstał alarm. Wszyscy na stanowiskach. Jak się okazało w fabryczce, na pierwszym piętrze, ulokowała się grupa żołnierzy porucznika „Siekiery”, dowodzona przez sierżanta „Małego”. Mieli minę przeciwpancerną zrobioną z niewypału, o której żaden z nas nie wiedział. Myśmy nie mieli granatów przeciwpancernych, na czołgi mieliśmy tylko butelki. Czołg nieopatrznie podjechał do samej barykady. W pewnym momencie nastąpiła eksplozja miny, którą rzucili żołnierze od porucznika „Siekiery” i rozpięli czołgowi gąsienicę. Załoga wyskoczyła, dostała się pod ogień naszych pistoletów maszynowych i brena. Dwóch poległo, a cała kolumna zatrzymała się na wysokości ulicy Zagórnej, dokładnej na wysokości klubu „Syrena”. Wtedy zaczęło się piekło. To wszystko, co się tam skupiło, otworzyło ogień chcąc wydostać załogę czołgu i czołg. Jednocześnie brzegiem Wisły zaczęła się posuwać piechota. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Jak się okazało później to oni wcale nie mieli zamiaru walczyć z nami i walkę rozpoczęli tylko dlatego, że natrafili na przeszkodę w postaci barykady. Oni mieli za zadanie jechać na południe i obsadzić front, tam gdzie Rosjanie przekraczali Wisłę pod Górą Kalwarią. Przypuszczam, że była to jednostka 19 Dywizji Pancernej, która równocześnie próbowała przejść Alejami Jerozolimskimi. Poniosła tam straty. Część czołgów się przedarło. To był dzień, kiedy Niemcy ściągali ze wszystkich stron czołgi. Z Woli szedł „Herman Göring” ze swoimi czołgami w kierunku Radomia, ponieważ Rosjanie stworzyli warunki do przełamania frontu w kierunku Radomia. Jeżeli front by się przełamał, to Warszawa byłaby otoczona, bo front się przełamał dopiero w styczniu 1945, właśnie w tym miejscu. Pierwszy raz w życiu miałem do czynienie z artylerią strzelającą ogniem bezpośrednim. Kurz, dym, odpryski pocisków, robiło wrażenie, że to jest apokalipsa, koniec świata. Czym walczyć z czołgami, kiedy my nie mieliśmy praktycznie [broni], żadnego PIAT-a, poza miną, która została prawidłowo użyta. Nie było żadnych szans walczyć z czołgami.
Zaczęliśmy się cofać w kierunku portu. Przez port Czerniakowski wydostaliśmy się na stację pomp. Stacja pomp była obsadzona przez policję niemiecką i kompanię Ukraińców. Dokładnie mówię: Ukraińcy, bo to byli Ukraińcy z tak zwanego Werkschutzu, to znaczy ochrony obiektów przemysłowych, to nie byli „ukraińcy” z SS Galizien. Na czele stał, zresztą znany mi osobiście, Ukrainiec nazwiskiem Borys Jarmuluk. Całe nasze szczęście, że oni zablokowali się w głównym budynku stacji pomp i nie próbowali penetrować basenów doprowadzających wodę. Poprzez basen – ostrzeliwani jednocześnie ze strony Wału Miedzeszyńskiego – moja grupa, siedmiu ludzi, przedostała się na ulicę Podchorążych. To już był wieczór. Byliśmy zmordowani, zmoknięci, wszyscy byliśmy lekko ranni. Ciekawa rzecz, Niemcy strzelali wtedy do nas, ze stacji pomp, pociskami ekrazytowymi. To jest pocisk tak delikatny, że rwał się na liściach. Dotknięcie liści albo gałązek drzew dawało eksplozję pocisku. Pocisk, który trafił w człowieka, wywalał dziurę i rana była bardzo trudna do wyleczenia. Popularnie ten pocisk nazywał się „dum-dum”, a to jest nieprawidłowa nazwa, bo „dum-dum” to są po prostu obcięte obcęgami czubki naboju, który powoduje też duże zniszczenia.
Przedostaliśmy się na ulicę Podchorążych, tam ludzie się nami zajęli, był punkt sanitarny, ale już nie było wojska. To była pusta dzielnica. Olbrzymia dzielnica, tak zwanych Sielc, była aż do Sadyby pusta, żadnych powstańców. Natomiast na ulicach leżały jeszcze trupy powstańców, którzy atakowali koszary niemieckie. Przedwojenne koszary DAK (Dywizjonu Artylerii Konnej) i Szwoleżerów. Cały atak skończył się masakrą atakujących oddziałów. Niektórych rannych opatrywano w punkcie sanitarnym, ale klęska 1 sierpnia w tym rejonie była totalna. Kto mógł, uciekał z miasta. Przed nami uciekli, może w cudzysłowie, przeszedł tą drogą Dywizjon Szwoleżerów, dowodzony przez rotmistrza „Wraka”, który tak się rozpędził, że wylądował w Lasach Kabackich i do Warszawy powrócił tylko częściowo. Sam dowódca nie wrócił do Warszawy. Natomiast część dywizjonu, jeden szwadron, pod dowództwem porucznika „Górala” Aleksandra Tyszkiewicza, przedostał się na Mokotów.

Drugiego dnia pobytu na Podchorążych zameldował się do nas łącznik, który zaproponował nam, że przeprowadzi nas do Pułku „Baszty”, który stał w tym czasie w rejonie Puławskiej. Po obiedzie, 5 sierpnia, ruszyliśmy w siedmiu, przez całe Sielce. W pewnym momencie wyszliśmy na pole, które było pomiędzy skarpą Wiślaną, a ulicą Sobieskiego i Chełmską. Były tam kopki zboża, po prostu było pole uprawiane przez rolników. Zboże było zebrane, ułożone w kopy. Przed nami Królikarnia, a po lewej stronie były stanowiska niemieckie na górze, w klasztorze Dominikanów. Niemcy prowadzili ogień na całe przedpole. Tak że chcąc się dostać do skarpy, musieliśmy przeskakiwać od kopki do kopki, bo po polu tłukły karabiny maszynowe. Byliśmy w połowie skarpy, na wysokości Królikarni, kiedy nadleciały dwa Messerschmitty. Messerschmitty tłukły z karabinów maszynowych w głąb Mokotowa. Widać było dokładnie pilotów w kabinie, bo samoloty szły na wysokości skarpy. Podrywały się do góry i strzelały. Tak że można było nawet do nich strzelać. Pochowaliśmy się w okopach, w których dawnej ćwiczyli żołnierze SS i pokopali sobie tam różne dziury. W tych dziurach obserwowaliśmy wyczyny Messerschmittów. Zresztą po paru minutach odleciały zrzucając jedną czy dwie bomby na Mokotów.
Dostaliśmy się na Puławską. Spotkaliśmy pierwsze oddziały powstańcze. Barykada z przewróconego tramwaju, powstaniec z francuskim karabinem w czapce tramwajarskiej, placówka z chłopaków w naszym wieku. Skierowano nas na ulicę Malczewskiego. Zrobiła się noc. Zameldowałem majorowi z „Baszty”, chyba to był major „Reda”, moją siedmioosobową grupę. W pewnym momencie major mówi: „Panie poruczniku…”, zwracając się do wysokiego oficera, który stał koło niego: „Pan dzisiaj atakuje Belgijską, przydadzą się panu ci chłopcy”. Porucznik „Góral” jak się okazało, dowódca Szwadronu Szwoleżerów, przygarnął nas do siebie. Ponieważ wszyscy mieliśmy broń, cała moja grupa została przydzielona do pierwszego rzutu jednostki, która miała w nocy zająć ulicę Belgijską. To jest jeden z ciekawszych fragmentów mojego opowiadania. Proszę zwrócić uwagę, to jest noc z 5 na 6 sierpnia. Palą się już poszczególne domy, noc jest widna. Przechodzimy ulicą Tyniecką. Grupa jest dowodzona dobrze, oficerowie widać przedwojenni, to nie żadna zbieranina tak jak na Czerniakowie. Przechodzimy ulicą Tyniecką do Ursynowskiej, przed nami Puławska. Barykada rozwalona przez przejeżdżające czołgi, szczątki mebli. Karabiny maszynowe sieką po Puławskiej co kilkanaście minut strzelając w kierunku Królikarni. Strzelają z wysokich domów na ulicy Dworkowej i z domu Wedla na ulicy Puławskiej, tak gęsto, że wydaje się, że ogień jest nieprzerwany. Raz skracają, raz wydłużają ogień. Na Puławskiej stoi rozbity samochód. Nie ma żadnej barykady, poza rozwaloną przez czołgi. Widać ślady wybuchów pocisków czołgowych, jest wyrwa w narożnym domu. Przeskakujemy Puławską na stronę kościoła świętego Michała. Podwórkami, cała nasza grupa, zaczyna się posuwać w kierunku ulicy Belgijskiej. Schodzimy w wąwóz ulicy Dolnej. Przede mną ściana wybrukowana kamieniami. Przewiesiłem szmajsera na plecy po kawaleryjsku, rękami sobie pomagam wdrapać się na kamienie, które zresztą do dziś dnia istnieją. Na górze stoi budyneczek, to się okazała łaźnia czy odwszalnia, nazywano to popularnie „Higieną”. Przede mną jest ulica Boryszewska. Porucznik „Góral” – wysoki, odważny facet z pistoletem w ręku – mówi: „Poprowadzisz swoich blisko ulicy Puławskiej. Tylko nie wyłaź na Puławską. Poprowadź ich w kierunku Belgijskiej tyłami domów”. Na razie nikt do nas nie strzela. Jest cicho, tylko trzeszczą karabiny na Puławskiej. Grupa, która szła niżej nas, została przez Niemców zauważona. Otworzyli do nich ogień z bunkrów na ulicy Dworkowej i ze szkoły na Grottgera. Pamiętam wstrząsający moment. Zaczyna się świt. Jestem blisko bramy przelotowej, Belgijska chyba 13, dzieli mnie od niej może pięćdziesiąt metrów. Po lewej stronie mam lekko uchyloną bramę i straszliwy fetor się wydobywa, coś tak jak zapach spalonego ciała, pierza, zapachy zupełnie mi obce. Pierwszy raz poczułem, jak śmierdzi spalone ciało ludzkie. Odchylam powolutku bramę, trzymając pistolet maszynowy przed sobą i wchodzę na podwórko piekarni, na której stoją dwa czy trzy nadpalone wozy konne do przewożenia pieczywa. Między wozami leży kilkanaście nadpalonych ciał – może dziesięć, dwadzieścia. Okazało się, że byli to zabici 3 sierpnia. Zostawiliśmy to podwórko. Posuwamy się dalej w kierunku ulicy Belgijskiej. W dalszym ciągu nikt do nas nie strzelał. Karabiny maszynowe idą górą. Nagle po prawej stronie salwa, trzask karabinów maszynowych, „peemów”, ale to walczył oddział, który był poniżej nas.
Wchodzimy na Belgijską poprzez bramę przelotową starego domu. Tu jest widok nie do opisania – na ulicy leży kilkadziesiąt trupów zamordowanych ludzi, cywilnych, ani jednego powstańca. Usiadłem na krześle w bramie Belgijska 13. Przede mną leżała kobieta, która ranna próbowała się odciągać od palącego się domu. Nie miała siły, pół ciała miała zwęglonego, a pół normalnie wyglądającego. Dalej leżał kolejarz, kobieta z dwojgiem małych dzieci, które padając przykryła, prawdopodobnie one się udusiły, nawet ich mogli nie zabić. Na ulicy leżą resztki granatów, trzonki od niemieckich granatów, puste łuski i ostatni Niemcy uciekają dołem w kierunku ulicy Dworkowej. To była noc z 5 na 6 sierpnia. Myśmy zajęli ulicę, na której Niemcy wymordowali kilkadziesiąt osób 3 sierpnia. Rzadka sytuacja, bo na ogół tam, gdzie mordowali, to powstańcy już nie wracali. Pamiętam jak dzisiaj dostałem rozkaz posuwania się Belgijską w kierunku schodów, tam były schody prowadzące na dół. Doszedłem do miejsca, gdzie działo szturmowe, albo czołg, wyrzucał wystrzelone łuski. Łuski z działa siedemdziesiąt pięć milimetrów leżały na ulicy. Wydaje mi się, że był to tak zwany Jagdpanzer, bo ciężki czołg by tamtędy nie przejechał. On przeszedł między domami Belgijska 2 i Belgijska 4. Doszedłem do rogu Belgijskiej. Dom Belgijska 4 – wysoka suteryna, zatrzymałem się przy suterynie i zobaczyłem stół. Na stole leżały cztery zapalniczki do papierosów ułożone tak jakby na krzyż. Myślę sobie: „Wezmę jedną, może mi się przyda do zapalania czegoś”. Nogę przesunąłem przez parapet, tam była balustradka z żelaza, okno było wybite. Nachyliłem się nad stołem i spojrzałem jednocześnie na łóżko. Na łóżku był ruj much i leżał właściciel zapalniczek, zabity strzałem przez okno. Widocznie leżał chory, albo spał i Niemiec zastrzelił go przez okno, i poszedł dalej. Naturalnie wycofałem nogę.
Jeszcze ciekawy moment. Koło mnie leżała powstańcza radiostacja, która meldowała o naszej sytuacji do dowództwa „Baszty”. To była radiostacja krótkiego zasięgu, do porozumienia się między oddziałami: „Sarna, tu Karol”. Pamiętam jak dzisiaj, radiotelegrafista w niemieckim płaszczu siedział na schodkach i meldował, gdzie się znajduje, co się dzieje. Postanowiliśmy pójść dalej. Zabrałem trzech moich chłopaków. Bardzo ostrożnie przez ogród, który był na tyłach Belgijska 4, doszedłem aż do Pałacu Szustra. Po drodze nie spotykałem już trupów. Dopiero w samym Pałacyku Szustra, na podejściu, leżała kobieta, też zwęglona, bo pałacyk był częściowo spalony i koń, zwykły koń, który się pasł – wszędzie było dużo trawy – i nie zwracał uwagi na to, co się dzieje. W pewnym momencie przeszedł koło nas, poszedł w dół, w kierunku tak zwanego Morskiego Oka, na placyk w kierunku ulicy Belwederskiej i w mgłach porankach znikł. Scena bardzo surrealistyczna. Ale chciałem jeszcze zwrócić uwagę, że pałacyk Szustra był tak usytuowany, że parę metrów za pałacykiem, w kierunku Dworkowej, był mur zwieńczony z jednej strony bunkrem, z drugiej strony strzelnicami, obsadzonymi przez Niemców. Na ulicy Dworkowej była komenda żandarmerii. Często ludzie mylą dwa pojęcia: policjant i żandarm. Organizacja policji niemieckiej była taka, że w małych miasteczkach i powiatowych miasteczkach urzędowali tak zwani żandarmi, a w dużym miastach urzędowali policjanci, którzy wchodzili w skład tak zwanej Schutzpolizei. Czyli policja, Ordnungspolizei, dzieliła się na: żandarmerię w małych miasteczkach, a Schutzpolizei w dużych miastach. Poza tym były naturalnie pułki policji zmilitaryzowane, które w Warszawie rozstrzeliwały na ulicach ludzi, a jednocześnie walczyły na froncie wschodnim.
Chciałem jeszcze powiedzieć, na marginesie mojego opowiadania, że w czasie okupacji dwa momenty wywarły na mnie wstrząsające wrażenie, dokładnie dwa. Pierwszy to widok olbrzymiego zdjęcia w „Nowym Kurierze Warszawskim” na Marszałkowskiej, oficera polskiego 1. Pułku Szwoleżerów w pełnym mundurze, w płaszczu, z odznakami na naramiennikach, zabitego w Katyniu. Było to dla mnie wstrząsające. Myśmy byli wychowani na kulcie munduru polskiego. Nam się wydawało, że nie może dojść do takiej profanacji. W dodatku oficerowie polscy siedzieli w niewoli niemieckiej i nic się z nimi nie działo. A druga rzecz, kiedy na murze dawnej składnicy taborów, między kościołem Trynitarzy, a rogiem Solca i Ludnej była egzekucja publiczna. Na murze były rozpryskane mózgi ludzi. Bardzo wysoko, widocznie strzał w głowę spowodował pęknięcie czaszki i wywalenie mózgu. O ile ulicę zmyto z krwi, to mózg na murze został. Wtedy pomyślałem sobie: „Muszę mieć dobre papiery. Nie mogę być złapany na ulicy, wywleczony na Pawiak i rozstrzelany na ulicy”. Wtedy uzyskałem papiery z firmy „OBHUT”, z lotnisk Okęcie i Bielany.

  • Papiery co zaświadczały?

Zaświadczały, że jestem pod kontrolą Wehrmachtu, jestem nietykalny w tym sensie, że nikt mnie na ulicy nie aresztuje, ponieważ pracuję dla Luftwaffe, jestem Luftwaffeangehörigen, czyli należący do personelu pomocniczego Luftwaffe. To był dokument z czarnym paskiem przez środek, ale na górze było napisane Nicht Deutsche Dienstausweis, Nieniemiecki [pracownik]. Te dokumenty praktycznie były honorowane w czasie łapanek ulicznych, a duży procent ludzi rozstrzeliwanych na ulicach pochodził [właśnie] z łapanek. Jak nie mieli kogo rozstrzeliwać, to łapali ludzi. Jeżeli nikt tych ludzi z Pawiaka nie wyreklamował, firma niemiecka, dla której pracowali, czy w ogóle nie mieli papierów, to szli pod ścianę. Najpierw szli pod ścianę na czerwonym plakacie, jako skazani na śmierć i mogą być ułaskawieni, a w parę dni potem znajdowali się na liście rozstrzelanych. Taka sytuacja była przez parę tygodni obserwowana, bo na liście pokazywał się pan Jerzy Schiele, syn właściciela dużych browarów przed wojną, pana Schielego. Browary nazywały się Haberbusch i Schiele. Były w rejonie ulicy Towarowej. Ojciec dawał za niego wszystkie pieniądze jakie miał, bardzo bogaty człowiek. Jego z kilku list zdjęto, ale po paru tygodniach ukazał się na liście jako rozstrzelany. To jest jedna sprawa.
Wracając do Belgijskiej… Belgijska została obsadzona. Chyba drugiego czy trzeciego dnia pobytu na Belgijskiej przyszły czołgi. To chyba były działa szturmowe. Z Belwederskiej zaczęli ostrzeliwać nasze stanowiska. Zostałem ranny w rękę i w nogę. Założyłem sobie opatrunek osobisty Polskiego Czerwonego Krzyża, który miałem w torbie. Przeprowadzono mnie na ulicę Malczewskiego do szpitala Elżbietanek, żeby stwierdzić czy mam odłamki w ciele, czy nie. Zatrzymałem się w izbie chorych na rogu Malczewskiego i Puławskiej. To było prywatne mieszkanie. Następnego dnia zaprowadzono mnie do szpitala Elżbietanek. Elżbietanki jeszcze wtedy nie były ostrzeliwane, nie były zniszczone. Parę dni potem Niemcy się dobrali do tego szpitala i działa z Okęcia zniszczyły kompletnie szpital, aż do parteru. Jednocześnie moździerze salwowe, czyli tak zwane „krowy”, rąbały w ulicę Malczewskiego, na której się znajdowało dowództwo. Naturalnie dowództwo wywiało w głąb Mokotowa na ulicą Szustra i Bałuckiego. A Niemcy dalej tłukli w Malczewskiego. Zupełnie przypadkowo znalazłem się w najgorszym ogniu jaki był na Mokotowie, będąc rannym. Przyznam się szczerze, że po paru dniach miałem dosyć. Nie można było głowy do poduszki przyłożyć, bo tłukły bez przerwy działa. Tutaj przyszła ciekawa rzecz, na Sadybie miałem rodzinę. Jeszcze przed tym przyszedł na Malczewskiego „Góral”, dowódca dywizjonu i pyta się: „Kto na ochotnika pójdzie?”. Jeszcze inaczej. W szpitalu na Malczewskiego pan doktor Loth wyjął mi odłamki z nogi, z ręki, tu gdzie mam zegarek. Rany zaczęły się goić. Po raz pierwszy byłem wtedy w kościele. Raz jedyny w czasie Powstania byłem w kościele, w kaplicy szpitala Elżbietanek. Była bardzo podniosła msza. Ludzie śpiewali: „Boże coś Polskę”. Ludzie płakali, to była wzruszająca scena. To był jeden jedyny raz, jaki byłem w czasie Powstania w kościele. Jednocześnie widziałem, w nocy z 13 na 14 sierpnia, zrzut aliancki. Akurat, jak wyszedłem przed budynek „Liberator”, nie Halifax, zakręcał pod cholernym ogniem artylerii przeciwlotniczej i szedł już na wysokości stu metrów. „Liberator” rozbił się później na tak zwanej „Bateryjce”, to jest na Ochocie. Zakręcał, już z jednego silnika szedł ogień – był trafiony. Zakręcił w kierunku ulicy Żwirki i Wigury, i znikł mi z oczu. To był zrzut. Nie wiem czy Mokotów coś dostał z zrzutu, ale widziałem na własne oczy olbrzymiego „Liberatora”. Przeszedł prawie że nade mną, może nie całkiem. On był na wysokości Parku Ursynowskiego. Wyraźnie go widziałem. Artyleria, szybkostrzelne działka niemieckie tłukły do niego jak mogły. Wróciłem do oddziału. wziąłem szmajsera, miałem jeszcze prywatny swój pistolet, z którym się nie rozstawałem. To była czternastostrzałowa „efenka”, dziewięć milimetrów.
  • Jak dużo czasu pan spędził w szpitalu?

Chyba tydzień.

  • Powrócił pan potem do walki?

Tak. Bandaże miałem założone. Poza tym chciałem uciec od cholernego ognia artylerii. Co z tego, że leżałem w szpitalu, jak [miałem] gorzej niż na pierwszej linii. Wtedy wyruszyliśmy z oddziałem, żeby odebrać część oddziałów, które szły z Lasów Kabackich, na pomoc Warszawie. Pamiętam, że z wyprawy przyniosłem cały worek granatów angielskich, które zsunęły się, oni mieli jednego konia jucznego. [To były] dobre angielskie granaty wielkości dużego jaja. Nie musieliśmy się posługiwać żadnymi „sidolówkami” ani imitacją granatów tylko mieliśmy dobre zrzutowe. Każdy miał po dwa, trzy granaty angielskie. One robiły straszne spustoszenie, bo to były granaty obronne. Rwały się na drobne kawałki.
Jak już mówiłem, wyszliśmy naprzeciw oddziałów leśnych z Lasów Kabackich. Byli to chłopcy, którzy częściowo wyszli 1 sierpnia, albo w pierwszych dniach sierpnia z Warszawy. Tam odebrali chyba jeden zrzut. Połączyli się z miejscowymi oddziałami. Grupa, która nosiła kryptonim „Krawiec”, dowodzona była przez oficera, porucznika niskiego wzrostu, który chodził z karabinem. Mnie to zainteresowało, bo na ogół oficerowie nie nosili karabinów. Proszę sobie wyobrazić, że kilkadziesiąt lat później spotkałem tego oficera w Kanadzie, zupełnie przypadkowo. Rozmawialiśmy parę minut na temat sytuacji na Mokotowie. Tutaj następuje bardzo ciekawa rzecz. Na Mokotowie spotkałem pana, który formalnie nic nie robił, który nazywał się Grocholski. Był podpułkownikiem Wojska Polskiego i dowódcą „Wachlarza”. Znałem go prywatnie z rodziny Grocholskich, bo mieszkałem parę metrów od ich willi na ulicy Morszyńskiej. Nie wiedziałem naturalnie, że to jest słynny dowódca „Wachlarza”. Podpułkownik był bardzo wysokim stopniem w czasie Powstania. Podpułkowników widziałem chyba dwóch czy trzech. Zaproponował, że weźmie mnie do swojego pocztu, że tworzy osobną grupę, na czele której stoi szef sztabu kapitan „Wania”. Powiedziałem: „Owszem, z przyjemnością pójdę, ale żeby porucznik »Góral« puścił mnie razem z bronią”. Był taki zwyczaj, że jak ktoś się przenosi do innego oddziału, to mówili: „Owszem, możesz się przenieść, tylko broń musisz zostawić”. Nikt nie chciał zostawić „szmajsera”. Był głód broni, za marny karabin ludzie tracili życie. Poznałem jego miejsce postoju na ulicy Puławskiej. W parę dni potem nastąpiło bombardowanie Sadyby, które widziałem ze skarpy. To było coś wstrząsającego. Bombardowali forty na Sadybie bombami o opóźnionym działaniu. Fontanny ziemi wyglądały tam, jakby się skończył świat. Moja rodzina była w bloku na ulicy Morszyńskiej. Całe moje zainteresowanie polegało na tym, jakby sprawdzić, co się dzieje z rodziną. Zupełnie przypadkowo napatoczył się pułkownik Grocholski, który też obserwował bombardowanie i mówi do mnie: „Mógłby pan pójść tam z patrolem i obejrzeć jakie są skutki bombardowania?”. Mówię: „Naturalnie, tylko muszę się odmeldować”. Napisał mi na kartce do porucznika „Górala”: „Proszę o odkomenderowanie na dwadzieścia cztery godziny podchorążego »Rudego« plus pięciu ludzi dla penetracji Sadyby i skutków bombardowania”. Zameldowałem się u „Górala”, popatrzył na kartkę. Mówi: „Macie dobre znajomości”. „Panie poruczniku, to nie znajomości tylko troska. On się też interesuje, co się z jego rodziną dzieje”. Jego brat, rozstrzelany zresztą po wojnie, mieszkał parę metrów od bloku na Sadybie, vis-à-vis Fortu Czerniakowskiego.
Wzięliśmy broń i poszliśmy pod wieczór na Sadybę. Wszedłem do piwnicy, gdzie była moja ciotka, siostra mojej matki. Wszyscy byli przerażeni bombardowaniem, ale blok nie był trafiony. Bomby wpadły na fort, zasypały jedną komorę. Dziur narobiły w całym otoczeniu fortu, lotnicy nie trafiali. Poszedłem do komendy placu. Komendantem placu był kapitan „Stryk”, ojciec mojego kolegi, Jacka Gwiżdża z Batalionu „Zośka”, który poległ 11 sierpnia przy ewakuacji ulicy Okopowej. On jeszcze nic nie wiedział o tym. Pytał mnie, co sądzę o tym wszystkim. Mówię: „Panie kapitanie, uważam, że w najbliższych dniach nastąpi ostre natarcie, bo oni bez potrzeby nie bombardują”. „Też tak sądzę” – powiedział. Wróciłem na Fort Czerniakowski. W forcie było zasypane miejscowe dowództwo. Miejscowym dowódcą był porucznik „Jaszczur”, doktor Szczubełek, znałem go osobiście. Bomby trafiły w komorę, gdzie odbywała się krótka odprawa dowództwa Sadyby. Żołnierze na gwałt wciąż odkopywali zasypanych ludzi, których można było jeszcze z ziemi wydostać. Jakiś oficer, już nie pamiętam, zwrócił się do mnie z prośbą czy nie można by przyprowadzić saperów z Mokotowa. Wziąłem swoich chłopaków i poszliśmy znowu na górę, do Królikarni. W Królikarni stała kompania saperów. Prowadziłem saperów na Sadybę do odkopywania fortu. Jako ciekawą rzecz powiem, że kiedy prowadziłem ich wzdłuż ulicy Idzikowskiego – byli zasłonięci wałem od strony Sadyby i zbliżałem się do zabudowań kościoła Bernardynów – nagle w dom przy Kościelnej trafiły dwa pociski artyleryjskie. Działa strzelały od Dominikanów na skarpie.[...] Cały czas, [kiedy] prowadziłem saperów, Sadyba była pod ogniem nękającym, to znaczy baterie z góry strzelały na Sadybę co kilka minut albo salwami, albo pojedynczymi działami. Bardzo mi się to nie podobało, saperom jeszcze mniej to się podobało, ale przyprowadziłem ich na Fort Czerniakowski. Zabrali się do pracy. Ze swoimi chłopcami ulokowaliśmy się w opuszczonej willi na Morszyńskiej, żeby się trochę przespać. To była druga nasza wyprawa na Sadybę.
Była godzina może druga w nocy, kiedy położyliśmy się w willi na dywanie. Nie wiem, która godzina była, kiedy instynktownie obudziłem się słysząc wystrzały, które znałem jako wystrzały z dział szturmowych albo z czołgów. To znaczy „odpał, wypał”, szybko to następowało, jeden po drugim. Obudziłem swoich kolegów, mówię: „Chłopcy jest źle, bo wydaje mi się, że pchają się Niemcy”. Spojrzałem na pola w kierunku Wilanowa i zamarłem – stały dziesiątki transporterów niemieckich i samochodów, z których wysypywało się wojsko i rozwijało się do ataku na Sadybę. Wiedzieliśmy, że nie mamy żadnych szans. Ci, co zostali w pojedynczych willach na przedpolu, wszyscy zostali zniszczeni. Największe straty poniósł dywizjon 7. Pułku Ułanów, który praktycznie przestał istnieć. Raz stracił masę ludzi w ataku na Aleje Szucha, a resztę najlepszych chłopaków stracił na Sadybie, a później na Dolnym Mokotowie, gdzie ranny dowódca dywizjonu popełnił samobójstwo. Nie bawiliśmy się już w żadną walkę z Niemcami – informuję, że wszyscy mieliśmy broń – tylko zaczęliśmy się ewakuować w kierunku Górnego Mokotowa. Droga była tylko jedna. Trzeba było przejść na ulicę Bernardyńską i z Bernardyńskiej na ulicę Chełmską, i z Chełmskiej, która była zajęta przez nasze oddziały, przez Sobieskiego, Dolną do góry, cały czas pod obstrzałem. Strzelano do nas z różnych kierunków. Jak wycofywaliśmy się, razem z nami wycofywały się niedobitki oddziałów mokotowskich, które zdążyły prysnąć z najbardziej wysuniętych placówek, które Niemcy zajmowali i rozstrzeliwali od razu. Kto im tam pod rękę wpadł, to mordowali. Znalazłem się na rogu Sobieskiego i Dolnej, [gdzie] zbudowany był przez Niemców schron przeciwlotniczy dla ludności cywilnej. To były po prostu kręgi przysypane ziemią. Znajdowała się tam placówka z telefonem, chyba z „Baszty”, ale nie jestem pewien. Przez telefon zameldowałem panu pułkownikowi Remigiuszowi Grocholskiemu, czyli „Doktorowi” wszystko co widziałem na Sadybie. Powiedziałem, że – była godzina czwarta po obiedzie – do tej pory, cała Sadyba już była zajęta przez Niemców. Straty największe ponieśli powstańcy, bo cywilnych ludzi na Sadybie wymordowali stosunkowo bardzo mało. Uważam, że liczba nie przekracza pięćdziesięciu osób. Ludność przepędzono na Fort Czerniakowski, zgrupowano ich na forcie i stamtąd popędzono do Pruszkowa. Na fort przyjechał von dem Bach i wygłosił do ludzi krótkie przemówienie, ale to są wiadomości uzyskane po wojnie, od mojej rodziny, która się znalazła na forcie, ewakuowana z dużego przedwojennego domu na ulicy Morszyńskiej.
Wtedy, na początku września, nastąpiła reorganizacja na Mokotowie. Został utworzony dodatkowo Pułk „Waligóra”, którym dowodził podpułkownik Grocholski. To był pułk o kryptonimie [pochodzącym] od pseudonimu używanego wtedy przez pułkownika Grocholskiego. Mokotów został podzielony wzdłuż ulicy Puławskiej. Wszystko, co było w dół od Puławskiej, to znaczy batalion rotmistrza „Gardy”, oddziały, które przyszły z lasu, wszystkie zostały wcielone do pułku „Waligóry”, a wszystko co było na zachód od ulicy Puławskiej w dalszym ciągu pozostało w „Baszcie”. W ten sposób dywizjon porucznika „Górala” znalazł się w pułku „Waligóra”. To był już chyba początek września, albo połowa września, kiedy pułkownik „Waligóra” zawezwał mnie do dowództwa przez swojego łącznika i zapytał się czy potrafiłbym przeprowadzić patrol przez front sowiecki? Ściśle mówiąc czy potrafiłbym przeprowadzić patrol na Augustówkę, czyli przez linie niemieckie, aż do samej Wisły. Odpowiedziałem: „Nie bardzo znam tamte okolice, ale w oddziale jest plutonowy »Afrykańczyk«, który pochodzi z Augustówki, albo z tamtych rejonów. Wydaje mi się, że on będzie miał lepsze rozeznanie”. Ale w dalszym ciągu zgłosiłem się na ochotnika do przeprowadzenia patrolu, który szedł z Mokotowa na drugą stronę Wisły. Po drugiej stronie byli już Rosjanie. To był chyba drugi dzień zajęcia tamtej strony przez Rosjan. To był wieczór. Zebraliśmy się na Puławskiej, przyszedł kapitan „Wania” i przyszło trzech czy czterech nieznanych mi ludzi. Jak się okazało później, jeden z nich był Rosjaninem, znanym pod nazwiskiem Kaługin, który znalazł się w Warszawie rzekomo jako wywiadowca frontu sowieckiego, był oficer AL-u, była łączniczka, która ich przeprowadziła ze Śródmieścia. Oni przyszli kanałem. Całą noc próbowaliśmy przekroczyć linie niemieckie u podnóża skarpy. Tak się akurat nieszczęśliwie złożyło, że przy pierwszej próbie natrafiliśmy na ukryte stanowisko karabinu maszynowego. Niemcy się po prostu rozbudzili, czyli już byli czujni na całej linii, tak że nie można było zrobić ruchu bez wywołania salw niemieckich. Mnie się wydaje, że to był początek blokowania całego Mokotowa przed generalnym uderzeniem. W każdym razie podnóże skarpy było nie do przekroczenia. Wróciliśmy z powrotem na Puławską. Wtedy zjawił się oficer z „Baszty”, który przyprowadził podchorążego o pseudonimie „Selim”. Podchorąży „Selim” był specjalistą od tras kanałowych, bardzo dzielny sierżant podchorąży. Wziął na siebie przeprowadzenie całej grupy na Czerniaków, bo przyszły wieści, że 16 września na Czerniakowie wylądowały formacje Berlinga i najłatwiej na drugą stronę Wisły przedostać się przez Czerniaków. Ale „Selim” postanowił, [że] najpierw pójdzie na zwiady czy kanał nie jest zawalony, czy nie jest zablokowany, a później zabierze całą grupę. Wprosiłem się, prawie że prywatnie do „Selima”, żeby mnie zabrał z sobą na Czerniaków pierwszą turą, bo na Czerniakowie mieszkała moja matka. Chciałem zobaczyć czy ona jeszcze żyje, co się dzieje z domem gdzie mieszkałem. „Selim” się na to zgodził, powiedział: „Będzie mi raźniej, iść we dwóch niż samemu”. W ten sposób znalazłem się ponownie na Czerniakowie. Parę godzin potem „Selim” przyprowadził „Wanię” z resztą grupy. Właz, z którego wydostałem się, znalazł się po stronie niemieckiej. To był właz jeszcze przy ulicy Zagórnej, a Niemcy zajęli w między czasie szpital na Zagórnej. Tu, gdzie [teraz] stoi Nowotel, był ogród szkolny, mojej szkoły powszechnej numer 29. „Berlingowcy” byli na Idźkowskiego i na Zagórnej w niektórych blokach. Toczyła się bardzo ostra walka. Krótko mówiąc „Wania” pojechał na drugą stronę Wisły, jakie były jego losy to wiadomo. Był w sztabie 1 Armii, co miał powiedzieć to powiedział, w końcu wylądował na Syberii na dziesięć lat. Tak się skończyła misja nawiązania łączności z Armią Czerwoną. Z tym, że gwoli prawdzie – nie wspomniałem, tam było dwóch radiotelegrafistów z aparatem – łączność radiowa została nawiązana 24 czy 23 września, a 23 padł przyczółek na Czerniakowie. W ten sposób wróciłem razem z „Radosławem” kanałem [w nocy] z 19 na 20 września z powrotem na Mokotów. Miałem już dosyć wypraw na Sadybę. Byłem już trochę zmęczony. Jako ciekawe powiem, że wtedy chyba po raz pierwszy poczułem, że są zimne noce. Zawsze się kręciłem koło płonących domów, zawsze było ciepło, nagle zobaczyłem, że na Mokotowie jest cisza. Niemcy szykowali się do gremialnego natarcia. Znowu się znalazłem na ulicy Belgijskiej, znowu w Pałacyku Szustra. Tam już było zimno, chłodno w nocy. Nie miałem żadnego płaszcza, miałem skórzaną kurtkę lotnika niemieckiego i panterkę, już mnie było chłodno. Długo spokoju nie było.
24 września, o świcie w szarej mgle, zaczął się ostrzał artyleryjski. Z bunkrów na Dworkowej wyszła grupa „szupowców” czyli zmilitaryzowanych policjantów, nie żandarmów, którzy byli tam kiedyś. Proszę zwrócić uwagę, to jest bardzo ciekawy moment. Byli zmilitaryzowani. To był pułk Schupo, wyposażony tak jak Wehrmacht, mieli czeskie karabiny maszynowe ręczne. Próbowali zając dom na Belgijskiej 2a, to były dwie wille równoległe do siebie, stojące na skarpie. Wille były obsadzone przez żołnierzy dywizjonu porucznika „Górala”, a ja byłem w Pałacyku Szustra. Tak że Niemcy którzy się zjawili u podnóża skarpy dostali się w dwa ognie. Strzelali do nich żołnierze z willi na Belgijskiej 2a, jednocześnie strzelaliśmy my, spod Pałacyku Szustra. Zabiliśmy wtedy trzech Niemców. Kto ich zabił czy ci z Belgijskiej czy my z Pałacyku Szustra... Wszyscy strzelali. W każdym razie trzech policjantów poległo na miejscu. Jeden pod samym bunkrem zginął, kilku było rannych. Od nas zginął jeden tylko człowiek – kapral „Jarek”. Zginął dlatego, że najbliżej leżącemu policjantowi chciał zabrać pistolet maszynowy. On widocznie jeszcze żył, bo strzelił mu w głowę, jak się do niego czołgał. Strat dużych tam nie było. Natomiast Niemcy popadli we wściekłość, bo stracili trzech [policjantów] i [mieli] kilku rannych. Rannych mogło być pięciu. Dlaczego państwu to mówię? Dlatego, że ci sami Niemcy, którzy ponieśli od nas straty, wyciągali później powstańców z kanału, którzy wyłazili na Dworkowej i natychmiast rozstrzeliwali. Ci sami Niemcy, ci sami policjanci, bo to byli przez nas przetrzebieni policjanci, którzy opłakiwali kolegów. Bartelski w swojej książce pisze między innymi, że jeden z nich bił pałką wychodzących powstańców krzycząc, że jego kolega został zamordowany parę dni wcześniej. To się działo 27, a nasze starcie było 24.
Koniec był smutny. Wszedłem do kanału w nocy z 26 na 27, do słynnego kanału, o którym nakręcił film Wajda. To trudno opowiedzieć co się działo w kanale. To był kanał zablokowany w dwóch miejscach przez barykady. Barykady były co prawda odsunięte, worki były przesunięte, ale woda była spiętrzona do połowy, do pasa. Szedłem bezpośrednio w otoczeniu pułkownika „Radosława”, który się ewakuował ze swoimi żołnierzami, tymi, którzy przyszli z Czerniakowa. To były resztki „Parasola”, „Czaty”, trochę od „Kryski”. W pewnym momencie w kanale wybuchł popłoch, który kosztował życie kilkudziesięciu ludzi. Dlaczego? Dlatego, że z kanału trzeba było w odpowiednim momencie skręcić w lewo, pod ulicę Górnośląską i wydostać się na ulicę Piusa, wtedy się tak nazywała ulica Piękna. Kanał prowadził do rogu Piusa, czyli Pięknej i Alej Ujazdowskich. Kanał pod Parkiem Łazienkowskim był bardzo wygodny. Miał dwa dwadzieścia, ale był do połowy zalany wodą przez barykady. Tak że jak się pan przewinął przez barykadę na druga stronę, to woda była znowu po kolana. Następna barykada już nie była taka przykra, jak pierwsza. Niemcy odkryli ewakuacje. Myśmy wchodzili koło jedenastej wieczorem. Niemcy odkryli ewakuacje o godzinie piątej rano i wysadzili kanał w powietrze na rogu Podchorążych, dokładnie na wysokości bramy wejścia do Parku Ujazdowskiego. Założyli ładunki i to wszystko co zostało w kanale miało do wyboru albo iść do przodu, albo wracać z powrotem na Mokotów. Do przodu nie było tak łatwo iść, bo Niemcy w między czasie otwierali wszystkie włazy i wrzucali granaty, sypali karbid, do tego stopnia, że pistolet maszynowy miałem pooksydowany tak jakby wyszedł prosto z fabryki – takie były kwasy w kanale. Wyszedłem półoślepiony z kanału. Przez parę godzin widziałem wszystko za mgłą. Pomagała mi wyjść dziewczyna na rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich. Kanał był niczym nieobudowany, często go pokazują. Przejeżdżam Alejami samochodem i koła klapią o pokrywy. Kierowali nas bezpośrednio do domów w Alejach Ujazdowskich. Potraktowano nas bardzo źle, bo uważano, że uciekliśmy z Mokotowa, że Mokotów walczy dalej, a my się tutaj znaleźliśmy jak uciekinierzy. Tak że zabroniono nam wychodzić z domów. Sprawa się rozwiązała po kilku godzinach, kiedy Mokotów skapitulował. Nie będę dłużej opowiadał o moich perypetiach, ale wszystkie oddziały, które przyszły z Mokotowa kanałem, połączono w jeden batalion, którym dowodził rotmistrz „Garda”, „cichociemny” nazwiskiem Czajkowski, rozstrzelany na Mokotowie w 1953 roku. Batalion został podporządkowany majorowi „Ostoi”, który był dowódcą odcinka: ulica Nowogrodzka, Aleje Jerozolimskie, Krucza do Brackiej. Tam stał poprzednio batalion „Bełta”. Nas w nocy skierowano na stanowiska tego batalionu na ulicy Nowogrodzkiej po nieparzystej stronie. Pierwsze dwa domy były chyba spalone. Były leje po pociskach. W nocy nawet nie wiedziałem gdzie jestem, bo szedłem piwnicami. Dopiero jak wyszliśmy z piwnic na Nowogrodzkiej 19, to się okazało, że jestem na ulicy Nowogrodzkiej, a na wysokości dzisiejszego hotelu Novotel, po parzystej stronie Nowogrodzkiej są Niemcy. Domy były spalone.

Tu jest kolejny jeden ciekawy moment. Nasza walka trwała jeszcze tylko dwa dni. Nic się tam specjalnego nie działo. Niemcy rzucali granaty, myśmy im też rzucili parę granatów, ale nie było ani zabitych ani rannych. . Przyszło zawieszenie broni, to był 1 października. Przyszedł oficer, dowódca odcinka i powiedział, żebyśmy nie strzelali od godziny ósmej rano, albo szóstej, do zmierzchu. To był ciekawy dzień, ludzie się przemieszczali przez Aleje Jerozolimskie, z północy na południe, górą, nie przez przekop. Drugiego dnia Niemcy puścili salwę moździerzy w tłum ludzi, którzy przechodzili przez Aleje pod pretekstem, że ktoś tam postrzelił żołnierza. Tu jest najciekawszy moment. To był 3 października. Pod moją bramę, zabarykadowaną workami, podszedł podoficer niemiecki. Obserwowałem go przez strzelnicę w bramie i krzyknął po niemiecku, żeby ktoś wyszedł do niego, chce porozmawiać. Ponieważ byłem najbliżej, odsunąłem worki i wyszedłem na Nowogrodzką. Stanąłem naprzeciwko podoficera z policji bezpieczeństwa, nie z Schupo tylko z tak zwanego Sipo w mundurach, w których chodzili gestapowcy. Gestapo jak wiadomo było organizacją cywilów. Zaczynamy rozmawiać, on mówi do mnie w pewnej chwili, żebyśmy rozebrali barykadę na Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej, ponieważ jest taki rozkaz, że powstańcy kapitulując mają rozebrać frontowe barykady. Odpowiedziałem, że nic na ten temat nie wiem, zaraz dam znać do dowódcy odcinka. Poprosiłem kolegę – były telefony – żeby zakręcił do majora „Ostoi”, a w między czasie zostałem z podoficerem na ulicy na środku Nowogrodzkiej, a to wąska ulica. W ruinach naprzeciwko po parzystej stronie podnieśli się żołnierze, w naszym wieku, z karabinami w panterkach, podobne oporządzenie mieli jak my. W pewnym momencie podoficer mówi do mnie: „Z nimi możesz porozmawiać po polsku”. Pomyślałem, może to są Ślązacy, bo trafiali się w Wehrmachcie Ślązacy. Tak bezpośrednio z ulicy krzyknąłem do nich: „Chłopcy mówicie po polsku?”. Jeden z nich odkrzyknął mi: „Tak, panie”. „A skąd jesteś?”. „Z Baranowicz, panie”. Okazało się, był to batalion policji niemieckiej, zorganizowanej w Baranowiczach do zwalczania sowieckich partyzantów, który się ewakuował na zachód i został włączony do walki w Warszawie. Niewiele owało to zabijalibyśmy Białorusinów, czy Polaków pochodzących z Białorusi – takie były pokręcone losy. Tego samego dnia przerzucono nas na drugą stronę ulicy Nowogrodzkiej, na wysokości Cafe Kuczyńskich z poleceniem rozstawienia patrolu wzdłuż Alej Jerozolimskich i nie przepuszczania nikogo na niemiecką stronę. W „Cristalu”, czyli „Orbisie” stali esesmani. Proszę sobie wyobrazić esesmani przyszli do nas. Okazało się, że są to esesmani z brygady Dirlewangera, słynnej brygady, która narobiła tyle morderstw. Jedyną ich obsesją było zdobyć krótką broń. Łazili między nami, pytając się, w jaki sposób mogą uzyskać nasze pistolety, nie maszynowe, a ręczne, bo tłumaczyli nam, że i tak musimy je oddać, i tak. Kto by tam oddał pistolet. Jeden z nich opowiadał mi, że walczył na Wilanowskiej. Pokazywał mi spodnie przestrzelone. Opowiadał, że nasi wywieszali białe flagi, a później do nich strzelali uzasadniając to, że mordowali cywili na Wilanowskiej. Wyglądali jak normalni ludzie. Widać było, że są podegradowani, bo rozmawiałem z oficerem, który miał mundur oficerski bez naramienników, miał czapkę polową. Inni esesmani pokazywali na niego, że on był kiedyś oficerem i został zdegradowany. Wydaje mi się, że oni wszyscy pochodzili z karnego obozu, ale nie koncentracyjnego, tylko obozu karnego dla SS. W pewnym momencie przyszedł sierżant SS, z naramiennikami sierżanta, bo tamci to nie mieli nic, żadnych odznak. Zaczął do mnie mówić narzeczem kaszubskim, ponieważ dowodziłem placówką. Najpierw poszedł do mojego kolegi, oni pokazali na mnie, żeby przyszedł do mnie. Przyszedł do mnie i mówi narzeczem kaszubskim, że: „Nasze oficery chcą z waszymi oficerami rozmawiać”. Mówię: „Niech pan mówi po niemiecku, bo pana nie rozumiem. Skąd pan pochodzi?”. On mówi: „Z wyspy Rugii”. Jak się okazało, to jest plemię kaszubskie, które mieszkało na wyspie Rugii, mówił narzeczem, który uważali za nasz słowiański język. Po paru minutach przyszedł oficer SS, w skórzanym płaszczu. Ciekawostka – miałem furażerkę esesmana z białą obszywką dookoła, dla fasonu zdjąłem orła hitlerowskiego z furażerki, ale zostawiłem trupią główkę i na to wszystko przywaliłem orła dużego polskiego, jakiego się nosi na czapce oficerskiej. On z pasją patrzył na moją czapkę i był przekonany, że to jest zabitego esesmana. A nie, to znalazłem w domu, w którym mieszkał esesman.
Przyszedł oficer prosić, czy nie mógłby rozmawiać z kimś z dowództwa Warszawy. Dałem znać do majora „Ostoi”. Przyszedł kapitan i poprowadziliśmy esesmanów do kina „Palladium”, gdzie urzędował „Monter”. Dopiero wtedy zobaczyłem jak blisko są Niemcy. Niemcy byli na Złotej, na Chmielnej, dwa domy od Brackiej. Jedno porządne uderzenie – a całe dowództwo obrony Warszawy jest w kinie „Palladium” – parę kroków i oni włażą do kina. Całe szczęście, że tu się skończyło Powstanie, bo byśmy byli skazani praktycznie na zagładę, bo po naszych oddziałach obsadzających Nowogrodzką i Bracką, poszłoby uderzenie odcinające północ od południa. Czyli to wszystko co było na północ od Alej Jerozolimskich, zostałoby odcięte od południa. To był wąziutki skrawek, to było kilka domów, które ograniczały przekop, który szedł przez Aleje Jerozolimskie. Sytuacja wyglądała bardzo źle. Puściliby czołgi „goliaty” i by nas zniszczyli na ulicy.
Przyszliśmy do „Palladium”. Ludzie byli przekonani, że to jeńcy, bo nie mieli broni. To nie byli żadni jeńcy, to byli ludzie od Dirlewangera. Oficer w komendzie obrony Warszawy, podpułkownik mówi do mnie: „Panie podchorąży niech pan zaprowadzi oficerów do kina „Hollywood” na ulicę Hożą, niech pan im pokaże, co zostało z obozu jeńców”. Oni przyszli po to, żeby zabrać swoich esesmanów z powrotem do brygady, jeńców wziętych przez nas do niewoli. To było trochę żenujące, wiedziałem, że żaden esesman wzięty do niewoli nie przeżył długo u nas. Myśmy esesmanów nie brali do niewoli. Poszedłem z nimi do kina „Hollywood” na Hożej. To było na wysokości ulicy księdza Skorupki, uliczka od Marszałkowskiej idzie pod kątem do Hożej.
Przyszła nieszczęsna kapitulacja. Proszę państwa mówię nieszczęsna, ale to był dla nas jedyny ratunek. My byśmy wszyscy zginęli w ruinach Warszawy, z których najpierw wypędziliby Niemcy ludność cywilną. Ona mogła wychodzić 1 i 2 października w czasie tak zwanego zawieszenia broni. Pomoc sowiecka była bardzo problematyczna. Jak rozmawiałem z esesmanami w Alejach Jerozolimskich, to akurat kukuruźniki zawracały nad Wisłą. Widać było samoloty, które nie przechodziły już na naszą stronę. Zrzuty z kukuruźników to była kropla w morzu. Dużo zrzutów się niszczyło przez to, że zrzucali bez spadochronów. Poza tym zrzucali amunicję sowiecką, zrzucali trochę pepesz, zrzucali rusznice przeciwpancerne, które jeżeli zrzucono bez spadochronów to się po prostu gięły. Mówiąc szczerze miałem już dosyć Powstania, miałem dosyć tego wszystkiego. Rany mi się odnowiły, po kanale paprało mi się wszystko, chciałem się gdziekolwiek przytulić i móc gdziekolwiek w cieple wyspać się i wypocząć.
Przyszła kapitulacja. W nocy z 4 na 5 oderwałem w stróżówce na Nowogrodzkiej 19 dolny stopień i wsadziłem tam pistolet maszynowy i magazynki. Zabiłem z powrotem stopień. Swój mundur niemiecki wrzuciłem na piec razem z pistoletem. Mój mundur wisi teraz w Muzeum Wojska Polskiego na manekinie. Piec miał piękne ornamenty. Pistolet zawinąłem w mundur w futerał, sznurek, oryginalny sznurek od Visa, niemiecka panterka, czapka, to wszystko poszło na piec. Wydostałem to w lutym 1945 roku, jak już Warszawa była zajęta. Nie miałem ubrania cywilnego, a zapowiedziano nam żeby Niemcom nie pokazywać się w elementach ekwipunku niemieckiego, że on będzie zabrany. Spotkałem dziewczynę z dywizjonu „Górala”. Zaprowadziła mnie na Piękną, do swojego mieszkania, na parterze. Powiedziała: „Co ci potrzeba?”. Mówię: „Marynarkę chociaż”. To ona mi pokazała wiszącą na krześle marynarkę i mówi: „Weź ją, to mojego narzeczonego, który zginął pierwszego dnia”. Wziąłem marynarkę pod pachę, podziękowałem. Na ulicy Kruczej zamieniłem marynarkę na kurtkę trzy czwarte, w której poszedłem do niewoli. Poszedłem bez broni, bez niczego, w kurtce cywilnej, w czapce cyklistówce, nawet nie miałem opaski biało-czerwonej. Okazuje się, to była podstawowa rzecz, trzeba było mieć opaskę. Jak się później okazało miałem opaskę w kieszeni kurtki, bo ten, który mi wymienił kurtkę to był w OPL-u i miał opaskę. Ustawili nas na ulicy Kruczej. Wyszedł major „Ostoja”, powiedział kilka słów: „Kierunek plac przed politechniką, marsz!”. Broń ciężką, granatnik sowiecki oddaliśmy na ulicy Żurawiej, na placyku. Wszystkie pistolety pochowali, może STEN-y albo „Błyskawice” to oddawali, ale dobrych niemieckich pistoletów maszynowych tam nie mieli. W grupie, która się nazywała nie wiadomo skąd, 72 Pułk Piechoty, znaleźli się ludzie od „Radosława”, którzy przyszli kanałem, ludzie z Mokotowa, batalion „Bełta”, formacje miejscowe, których nie znałem. Na czele grupy szedł pułkownik „Sławbor”, dowódca odcinka Warszawa Południe, więc musiały być to oddziały z południa. Wyszliśmy przez barykadę na placu przed politechniką. Później szło się przez plac do ulicy Chałubińskiego. Pierwsza barykada niemiecka była przy szpitalu [wojskowym imienia] Józefa Piłsudskiego. Na ulicy 6 sierpnia, stało działo przeciwpancerne, siedziała obsługa. Co kilka metrów [stali] żołnierze Wehrmachtu, nie SS, ani [nie] cudzoziemcy. Tak było przewidziane w umowie kapitulacyjnej, że eskortować nas będzie tylko Wehrmacht. Wyszliśmy na podwórko obecnego ministerstwa obrony narodowej, w tym czasie [warsztaty remontowe broni pancernej – przypis redakcji] HKP 554 (Heeres Kraftfahrpark). Tam się zostawiało broń, wychodziło się na ulicę Suchą, skręcało się w lewo, szło się do Filtrowej. Na placyku, na rogu Filtrowej i Suchej, zobaczyłem broń, o której nie wiedziałem, że brała udział w Powstaniu. To był olbrzymi moździerz, trzysta osiemdziesiąt milimetrów, na podwoziu czołgu „Tygrysa”, krótka lufa ustawiona z obsługą, której pocisk ważył z pięćset kilo i burzył całe domy. Pociski leżały ułożone w dużą piramidę, całe szczęście jeszcze nie wystrzelone na nasz odcinek. Przeszliśmy ulicą Filtrową do Placu Narutowicza. Z Placu Narutowicza do ulicy Opaczewskiej, Opaczewską pod torami Dworca Zachodniego na ulicę Bema, Bema do ulicy Wolskiej. Na wysokości fabryki Dobrolina zobaczyłem zestrzelony angielski samolot. On się rozbił dosłownie na środku ulicy, w poprzek ulicy. To był chyba Halifax. Niemcy musieli rozgarnąć szczątki samolotu na lewo i na prawo, zrobili korytarz między nimi. Po lewej stronie leżało pół kadłuba i po prawej stronie leżało pół kadłuba. Groby lotników leżały w ogródku koło kościoła [Świętego Wawrzyńca, przy parku] Sowińskiego. Zaczęliśmy maszerować do Ożarowa. Nagle parę kilometrów za Warszawą, zobaczyłem, że ludzie żyją normalnie, że nie ma piekła. Byliśmy przekonani, że to wszystko wokół jest starte z powierzchni ziemi, że nie tylko Warszawa, ale i okolice są zniszczone. Powstanie miało wybuchnąć też wokół Warszawy. Ludzie wystawiali nam skrzynki z pomidorami, jabłkami. Byliśmy cholernie głodni. Byłem tak cholernie głodny, że mi się dosłownie kręciło w głowie z głodu. Ostatnie dni to raz dziennie jadłem zupkę, otręby mielone na maszynkach do kawy. Nie wiedziałem właściwie, co dalej ze mną będzie, nie miałem żadnych planów. Nie miałem łyżki, nie miałem miski, nie miałem koca, nie miałem przy sobie nic. Wziąłem płaszcz nieprzemakalny niemiecki, jaki nosili łącznicy jeżdżący na motocyklach, licząc się z tym, że płaszcz wyrzucę. W kieszeniach płaszcza miałem pół litra wódki. Kilometr może przed Ożarowem, po prawej stronie pobocza, jechali ludzie na furmankach, którzy pracowali na polu i wracali z kopania buraków, kopania kartofli. Szedłem koło wozu, była taka sytuacja: kolumna szła asfaltem, poboczem jechały pojedyncze wozy, a rowem szli Niemcy z Wehrmachtu, stare roczniki, koło pięćdziesiątki, niektórzy mieli poprzyczepiane granaty. Zachowywali się absolutnie poprawnie, nie zwracali wielkiej uwagi na nas. W pewnym momencie zrównałem się wozem i mówię do powożącego, młodego chłopka: „Daj mi lejce, umiem prowadzić wóz”. „Panie boję się, zabiją”. „Daj mi lejce, dam ci dolary”. Dziewczyny, które siedziały na wozie mówią: „Daj mu lejce”. Wtedy chłopak oddał mi lejce. Parę metrów szedłem trzymając lejce dwóch koni. Nagle zrobiłem krok i usiadłem koło niego na wozie. Kolumna skręcała do Ożarowa, pojechałem prosto. Cała tajemnica mojej ucieczki. Przyjechałem do tych ludzi, mieszkali dwa kilometry za Ożarowem, na poboczu. Biedny dom, poprosiłem żeby mi dali cokolwiek do zjedzenia. To odgrzali trochę kartofli, chyba tylko posolonych. Zjadłem parę kartofli, wyciągnąłem pół litra z kieszeni wódki, postawiłem na stole: „Wypijcie za moje zdrowie, bo jak wypije to się przewrócę”. Tam były dwie kobiety i parobek. Poszedłem spać do stodoły, zakopałem się w siano i usnąłem. Obudziłem się. To był 6 października. Było piękne słońce, było cichutko, nie słyszałem grzmotów pocisków, nikt do mnie nie strzelał. To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Wyszedłem z domu, nie miałem nic, ani torby, płaszcz niemiecki zostawiłem w stodole. Napatoczył się parobek i mówi: „Panie daj dolary”. Mówię: „Dam ci sto złotych”. Dałem mu sto złotych z mojego żołdu, który dostałem – dwa tysiące złotych. Gdzieś daleko słyszałem szum, tak jakby setki ludzi zgrupowanych w Ożarowie budziło się i szemrało. Zacząłem iść piechotą w kierunku Błonia. W Błoniu miałem dobry kontakt na faceta, który był w konspiracji. Nazywał się Tadeusz Topczewski, był podchorążym Armii Krajowej, mieszkała tam jego rodzina w bardzo trudnych warunkach. Przeszedłem przez Utratę po kładce, bo rzeczka była po drodze. Po dwóch godzinach zjawiłem się pod domem. Spotkałem jego matkę, zabrała mnie do środka. Dali mi coś zjeść. Przyłożyłem głowę na wyrku i usnąłem. Obudził mnie jęk samolotów i pierwsza reakcja: „Boże nie mam ubrania, a tu jest atak, to są sztukasy”. Co się okazało: dwa sowieckie „szutrmowniki” codziennie fotografowały stację kolejową.
To były trudne miesiące, to była zima 1944 na 1945. Poprosiłem podchorążego „Wnuka”, żeby zameldował mnie w swojej placówce, to był 57 pluton obwodu „Bażant”, do dalszej służby w Armii Krajowej. Uważałem to za swój obowiązek. Zbiegłem z niewoli, melduje się dalej do służby. Miałem różne perypałki, byłem w Częstochowie, w Krakowie.
Przyszło tak zwane wyzwolenie. Parę dni przed wyzwoleniem musiałem uciekać z mieszkania, bo były aresztowania. Natrafiłem na grupę, która też się ukrywała, która miała broń. Do grupy przyłączyło się trzech spadochroniarzy, sowieckich wywiadowców, którzy byli zrzuceni na tyłach frontu, ale pracowali dla dowództwa frontu białoruskiego. Byli to Rosjanie w mundurach, z bronią, w fajnych kożuszkach. Niemcy uciekali. Dostaliśmy cynk, że będą niszczyć olbrzymi magazyn żywności, który znajdował się na stacji w Błoniu. Obrabowaliśmy ten magazyn, po raz pierwszy najadłem się porządnie. Przytoczyłem beczułkę masła, jak dzisiaj pamiętam, holenderskiego do domu, tak że zrewanżowałem się w całości tym ludziom. Postrzelaliśmy się trochę z Niemcami, którzy szykowali magazyn do wysadzenia w powietrze. Zajęliśmy stanowiska przy fabryce zapałek w Błoniu, licząc się, że rozprawimy się z ostatnimi uciekającymi Niemcami. Było nas chyba piętnastu ludzi. Wszyscy byliśmy uzbrojeni, czekaliśmy proszę państwa, aż się trochę przerzedzi kolumna, która szła przez Błonie. Samochody robiły się coraz rzadsze. Parę razy atakowały nas „szturmowniki”, które strzelały rakietami w kolumny, a jednocześnie trafiały w fabrykę. W końcu kolumna się na tyle przerzedziła, że szosą jechał wolno ciągnik z działem. W pewnym momencie kolega wygarnął z karabinu do obsługi działa, kierowca zjechał na bok i ugrzązł w śniegu z działem. Niemcy zostawili samochód, działo w rowie, to była haubica sto dwadzieścia milimetrów. Rosjanie są z nami, ze swoimi pepeszami. Robi się przerwa, nie ma Niemców, niedługo zapadnie zmierzch. Nagle daleko pokazał się samochód pancerny. Bardzo wolno, jedzie na pierwszym biegu, żadnych czołgów, tylko sam jeden samochód pancerny. Rosjanin patrzy przez lornetkę mówi: „Chyba to nasz”. Podjechał amerykański wóz pancerny, opancerzony, tak zwany Halftrack z tyłu gąsienice, z przodu koła, na wierzchu działko. Wyskoczył podpułkownik sowiecki pierwsze pytania czy tanki przed nim przeszły. On był pierwszy na szosie. Potem zamotałem się w tak zwaną Drugą Konspirację. Dowódcą moim był porucznik Michał Glinka z „Zośki”. Robiliśmy różne dziwne rzeczy. Między innymi pewnej nocy używając samochodu ministra administracji publicznej Ochapa, umalowaliśmy całą Pragę i Saską Kępę w olbrzymie napisy: „Precz z okupacją sowiecką”, „PPR – Polska Partia Radziecka”. To była robota małego sabotażu, a nie dla starych wojaków. „Michał” był architektem, malował napisy, myśmy go ubezpieczali. W nocy z 1 na 2 sierpnia w mieszkaniu na ulicy Morszyńskiej zostałem aresztowany przez kapitana Światłę z Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa i przewieziony na ulicę Środkową.

  • Który to był rok?

1945. W więzieniu na ulicy Środkowej, róg Strzeleckiej, siedziałem miesiąc. Później przewieziono mnie na ulicę 11 listopada. W między czasie „Radosław” się ujawnił, ujawnił się również Michał Glinka, to mi bardzo pomogło. Jednocześnie moja matka dotarła do Michała Żymierskiego, który osobiście interweniował w mojej sprawie. W listopadzie puścili mnie z więzienia bez wyroku. Dostałem pracę. Pracowałem w UNRRA. W UNRRA poznałem pułkownika amerykańskiego, który nazywał się Frank Jessie Chesing z amerykańskiej misji wojskowej w Warszawie, który zaproponował mi pracę: poszukiwanie zaginionych lotników amerykańskich na terenie Polski, ponieważ UNRRA się kończyła na jesieni 1946 roku. Skończyłem pracę w UNRRA zająłem się lotnikami. Pracowałem i jednocześnie studiowałem na uniwerku warszawskim. Pracowałem w misji prawie półtora roku. W 1949 roku aresztowali mnie na ulicy, przewieźli do Ministerstwa Bezpieczeństwa. W piwnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa, tam gdzie się dzisiaj mieści Ministerstwo Sprawiedliwości, siedziałem półtora roku z tego piętnaście miesięcy z Władysławem Bartoszewskim, który był moim kolegą więziennym. Ludzie odjeżdżali na Mokotów, a myśmy tkwili w celi we dwóch, czasami przyprowadzali nowych. Był to bardzo ciekawy okres, bo przez to więzienie przewinęła się cała opozycja, autentyczna opozycja. Przewinął się nawet przeor Jasnej Góry, ojciec Paulin. Później wylądowałem na Mokotowie. Siedziałem prawie półtora roku na Mokotowie. Dostałem duży wyrok – dziewięć lat. Zmniejszyli mi wyrok na podstawie amnestii do sześciu lat. Przewieźli mnie do więzienia w Rawiczu. W Rawiczu siedziałem parę miesięcy, z Rawicza przewieźli mnie na Śląsk. Na Śląsku uznali, że mam antypaństwowe artykuły i nie nadaję się do pracy. Ze Śląska całą naszą grupę przewieźli do kamieniołomów wapiennych Bielawy koło Inowrocławia. Stamtąd zostałem zwolniony w 1955 roku. Rozpocząłem pracę. Pierwszą moją pracą była budowa Stadionu Dziesięciolecia. Pracowałem w firmie o nazwie „Beton Stal”, najpierw na Stadionie Dziesięciolecia, później budowałem elektrownie w Koninie i w Pątnowie. Potem przeszedłem do tak zwanej inicjatywy prywatnej. Stałem się rzemieślnikiem. Przez całe lata, od 1961 roku aż do końca, prowadziłem zakład rzemieślniczy. To wszystko.




10 maja 2005 roku, Warszawa.
Wywiad prowadzi Anna Kowalczyk
Jerzy Sienkiewicz Pseudonim: „Rudy” Stopień: kapral podchorąży Formacja: III Zgrupowanie, 3. Kompania, pluton 1140 Dzielnica: Śródmieście, Powiśle, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter