Janina Rożecka „Dora”

Archiwum Historii Mówionej


Urodziłam się w 1922 roku, niestety nie w Warszawie, [lecz] w Stryju. Akurat mój ojciec [Gutowski] był tam wtedy z jednostką wojskową, ale bardzo szybko wróciliśmy do Warszawy, tak że od 1927 roku zamieszkaliśmy w Warszawie, na Żoliborzu. Tutaj chodziłam do Szkoły Rodziny Wojskowej, a potem do Gimnazjum i Liceum [imienia] Aleksandry Piłsudskiej w hotelu oficerskim. W 1939 roku ojciec został wywieziony do Rosji. Zginął w Starobielsku. My zostałyśmy z mamą i z siostrą na Żoliborzu, w willi na ulicy Felińskiego 6.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała rozpoczęcie wojny.

 

Rozpoczęcie wojny. Latały samoloty. Nikt się tego właściwie nie bał, tylko raczej wyglądał i spoglądał na górę. Dopiero potem, jak zaczęło się porządne bombardowanie, trochę się trzeba było ukrywać i chować.Na początku kopałam rowy na Żoliborzu, szykowałam się: że jakieś opatrunki, że w razie działań jakichś trzeba być w dobrej formie i być przygotowanym. Z matką i z siostrą wyjechałyśmy z Warszawy w pierwszych dniach września.


  • Była ewakuacja ludności?


Tak, była ewakuacja. Wyjechałyśmy i znalazłyśmy się pod Krasnymstawem. Przeszłam tam wejście i wojsk rosyjskich i wojsk niemieckich. Najpierw Niemcy, potem się wycofali, potem Rosjanie wchodzili, tak że dwa, trzy razy byliśmy raz po tej stronie, raz po tej stronie. Siedziałyśmy na wsi u chłopów. Zaczęłą się okupacja, wróciliśmy do Warszawy, do naszej willi na Felińskiego 6. Dlaczego tak podkreślam, że to nasza willa na Felińskiego 6: bo to była niesamowita willa. Byłyśmy trzy, odbywały się wykłady szkoły podchorążych, mieliśmy zrzutka z Anglii, który miał pseudonim „Józef Lewandowski”. Mieszkał u nas, przysłali nam [go] z konspiracji.

  • Może pani opowie, jakie były pani pierwsze kroki w konspiracji. Jak pani złapała kontakt?

 

Już nie pamiętam kto, my wszyscy właściwie na Żoliborzu się znaliśmy.

  • Pani była w harcerstwie?


Nie, nie byłam w harcerstwie. Po prostu ktoś mnie skierował, że mam się zgłosić na ulicy Powązkowskiej. Poszłam tam, [była tam] dziewczyna, pseudonim „Kama”, chyba Zofia Bejzert. Zgłosiłam się, złożyłam przysięgę i dostałam pseudonim „Dora”.

  • W którym to było roku?


Złożyłam przysięgę w 1942 roku, na początku roku.

  • Pani pierwsze kroki w konspiracji?


[…] Dużo miałam różnych. Działania: przede wszystkim dom był otwarty na szkołę podchorążych, więc odbywały się wykłady, na które uczęszczałam. Od nas z domu, przed różnymi wypadami na Niemców, wychodzili chłopcy. Zamieszkiwał jakiś czas ksiądz Trószyński, cudowny człowiek, kapelan powstaniowy. Jego siostrzeniec zresztą u nas zamieszkiwał, Jurek Trószyński, od nas wyszedł na jakąś akcję, niestety zginął. Różne były meldunki, przychodzili łącznicy, żeby zawieźć coś gdzieś, w takie i takie miejsce.Na przykład kiedyś była taka historia, że jechałam z Mokotowa z dość dużą paczką. Nie wiedziałam, co w środku jest, ale to było dość ciężkie, więc domyślałam się, że to nie dokumenty, nie papiery. Jechałam Nowym Światem, Krakowskim, bo wtedy [tam] tramwaje chodziły. Dojechałam do Świętej Anny. Z dołu wsiadały do tramwaju kobiety z towarami, które przywoziły z Pragi, jechały na Żoliborz. W tym tłumie w tramwaju się znajdowałam. W pewnym momencie dojeżdżaliśmy na Konwiktorską. Tam było getto i bramy do getta.

  • Tramwaj przejeżdżał przez getto?


Nie. Nie w środku, tylko obok. Niemcy lubili sobie wejść do tramwaju, zobaczyć, co się dzieje. Im raczej chodziło o to, żeby sobie z koszyków kobiet coś zabrać. Zostałam z tą paczką. Musiałam ręce wysoko podnieść do góry. Miałam płaszcz dość długi, wtedy nie było mini. Paczkę położyłam sobie z tyłu na płaszcz, podniosłam ręce. Ale oni się nie zainteresowali mną zupełnie, pobrali różne rzeczy i poszli sobie. W tym momencie jedna z kobiet do mnie powiedziała: „Ale panienka się bała, bo taka blada!”. Panienka rzeczywiście się bała bardzo. Dojechałam do wiaduktu na Żoliborzu, na wiadukcie już wysiadłam, bo po prostu słabo mi się zrobiło. To były takie czasy, że jeżeli ktoś chciał komuś pomóc, to nie pytał się: „Co robisz, gdzie idziesz, po co, na co?”, tylko: „Czy mogę ci pomóc?”. I mnie spytała jakaś kobieta. Powiedziałam: „Już mi przeszło, czuję się lepiej”. Doszłam piechotą na Marymont i tam zaniosłam paczkę, do magazynu, do chłopaka, który miał pseudonim „Cygan”. Miałam z nim potem kontakty częste, bo jak na przykład potrzeba było broni do jakichś akcji, to szłam do „Cygana” na Marymont. Wtedy Marymont zupełnie inaczej wyglądał, to były domki drewniane, gdzie mieszkali sobie wozacy. Rozwozili węgiel i koks. Były krowy, gęsi, kury, całe gospodarstwa. Tam był nasz magazyn broni.

 

  • Opowiadała pani o podchorążówce. Pani, jako kobieta, do jakich funkcji była przysposabiana w tej szkole?


Uczono nas, jak się obchodzić z bronią, jakie są rozkazy, jak normalnie w szkole podchorążych. Byłam ja i jeszcze druga koleżanka, a reszta to byli chłopcy. Zbieraliśmy się w domu i graliśmy na patefonie, bo wtedy był patefon, niemieckie płyty. Sara Lander śpiewała po niemiecku – w razie, jakby Niemcy przechodzili, zwłaszcza, że nasza willa była prawie naprzeciwko gimnazjum Poniatowskiego. A w gimnazjum Poniatowskiego nie było już szkoły, tylko znajdował się szpital niemiecki, więc Niemcy się tam kręcili, auta dojeżdżały. Jak słyszeli, że tutaj się na patefonie gra, jakaś orkiestra, muzyka, to nie zwracali na to [uwagi]. Czasem byli bardzo naiwni, a czasem bardzo przebiegli.Jak już powiedziałam, na Felińskiego tak: ja w konspiracji swojej, mama w swojej, siostra w swojej. Zrzutek, pan Józef, nocował. Gdzieś chodził, latał, nikt się nie pytał. Czasem nocował, czasem nie nocował, więc nie wiem, co robił, jaką miał funkcję. Nikt nikogo się nie pytał.

  • Trzy kobiety w domu. Z czego się panie utrzymywały?


Zaraz powiem, z czegośmy się utrzymywały. Przyszła do nas znajoma, która przyprowadziła nam rodzinę żydowską, z prośbą, że ją nachodzą na dolnym Żoliborzu, żebyśmy ich przechowali. Niestety, matka się nie mogła na to zgodzić, ze względu na zrzutka z Anglii, cichociemnego. Poza tym była konspiracja w domu, chłopcy robili magazyn broni w piwnicy, podkopywali się pod fundamenty. Więc w żadnym wypadku nie można było jeszcze…

  • Dlaczego robili podkop?


Na magazyn broni. Ziemię się w nocy wynosiło do ogrodu, żeby nie było widać, co tam się dzieje. Willa wolno stojąca, między drzewami, tak że było dość konspiracyjnie.Więc mama odmówiła, rodzice tego chłopca, bo to był chłopiec, poszli i niestety ich złapali. Pani, która ich prowadziła, udało się uciec. Przyszła do nas i powiedziała: „Róbcie, co chcecie, ja się tym chłopakiem nie będę zajmowała, możecie go na ulicę wyprowadzić”. Jak można było siedmioletniego chłopca wyprowadzić, wyrzucić z domu? Wielka narada. Zostaje. Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa. Załatwiłam u księdza pod Warszawą metrykę urodzenia na „Piotr Chrzanowski”. Bardzo ładnie. On był taki Piotr, jak ja królowa angielska, chłopak takie cechy miał semickie, że właściwie […] to był już nie jeden żydek, tylko trzech. Coś niesamowitego. Został w domu u nas. Potem przyszła jeszcze żona oficera, też Żydówka. Już jeden jest, będzie drugi – no i zamieszkała u nas. Tak że u nas był nieprawdopodobny zupełnie kocioł. Obok naszego domu była willa pułkownika Koca, który był w Anglii. Tu matka mieszkała z gosposią, dwoma synami i córką. Obydwaj chłopcy byli w konspiracji. Andrzej, to była sympatia mojej siostry, bardzo był zaangażowany, jeżeli chodzi o konspirację. Bardzo młody zresztą chłopak. Któregoś dnia jestem w domu, patrzę przez okno: u Koców jest chyba gestapo. Chodzą Niemcy w kurtkach czarnych, kapelusz na głowie. Za chwileczkę widzę przez okno: [Andrzej] obok naszych okien uciekał serpentyną. Wyleciało za nim dwóch Niemców i strzelało. Nawet nie wiedziałyśmy, czy go postrzelili, bo trudno było się [zorientować], z Felińskiego wpadł w [ulicę] Generała Zajączka, to wszystko wille, więc właściwie wiadomo, że nie wpadnie gdzieś do domu, bo przecież Niemcy za nim, tylko będzie leciał w stronę Dworca Gdańskiego. Nie wiedziałyśmy, co się stało z Andrzejem. Siostra zaczęła ryczeć, że na pewno Andrzeja zastrzelili. Kto wie, czy jak byli u Koców, [to] i do nas nie przyjdą. Przyjdą… Akurat Lewandowskiego nie było. Najgorzej z Piotrkiem. Zawsze się jemu mówiło, że w razie czego ma włazić na strych [gdzie] miał kryjówkę pod dachem płaskim.

  • A co z tą panią?


Pani się zrobiła na blondynkę i udawała aryjkę. Umierała ze strachu, ale jakoś może by przeszło w razie czego. Ale siostra mówi, że Andrzej jej dwa czy trzy dni przedtem przyniósł coś do przechowania i miał zabrać za tydzień. Jak mnie zaprowadziła na strych, jak zobaczyłam, co tam było, to mało nie zemdlałam. Tam były części do broni, amunicja, plastik – tak to wyglądało jak plastelina – do wybuchów. To wszystko. Przecież jakby tu gestapo weszło i robili rewizję, to w ogóle nie mamy co się tłumaczyć. Trzeba to wynieść. Jest godzina druga czy trzecia, słoneczko pięknie świeci, wartownik zbliża się do naszego domu, bo często zahaczał o nasz dom i potem dalej szedł do „Poniatówki”. Mówię: „Wyniosę”. Siostra się nie nadawała do tego, bo była zaryczana, myśląc o tym, że na pewno Andrzeja zastrzelili. Wzięłam duży koszyk, wsadziłam rabarbar i trochę tych rzeczy trefnych wyniosłam. Jak wychodziłam z domu, akurat [szedł] patrol niemiecki: „Dzień dobry panienka”. Odpowiedziałam mu wyjątkowo, bo nigdy nie mówiłam, ale ze strachu powiedziałam: „Dzień dobry”. Poszłam w aleję Wojska i na plac Inwalidów, do mojego stryja. Nie był bardzo szczęśliwy, jak mu się z tym władowałam do domu – oficer ukrywający się, żona i dziecko małe. Ale stamtąd zadzwoniłam do „Cygana”, żeby przyszedł i odebrał to. Trzy razy obracałam, ale z przerwami, żeby to tak źle nie [wyglądało].W ogóle gestapo do nasz szczęśliwie nie zaszło. Z tym, że panią Kocową i gosposię aresztowano, wywieziono do obozu. W obozie zginęła. Andrzej się uratował. Wtedy się uratował, potem drugi raz się uratował, ale niestety [za] trzecim razem zginął na Żoliborzu. Przechodził ze Starówki na Żoliborz z radiem, bo nadawał do Anglii. Zginął ostatniego dnia Powstania.


  • W czasie Powstania?


To już było w czasie Powstania, tak. Tu zginął.

  • Nie powiedziała pani o panu, który był skoczkiem. W jakich okolicznościach się zjawił w państwa mieszkaniu?

 

Po prostu przyszedł ktoś do nas, to takie były czasy. Przyszedł ktoś do mojej mamy i powiedział, że zgłosi się pan taki i taki, nazywa się „Józef Lewandowski”. Jeżeli można, proszę o zameldowanie pana Józefa tutaj, jako handlowca. Więc książka meldunkowa…

  • Oficjalnie wynajmował?


Wynajmował pokój jako handlowiec. Z tym, że jak mówiłam, zjawiał się, wychodził, wracał i nikt się o nic nie pytał.Jeżeli chodzi o [to], jak się utrzymywaliśmy, bo w końcu była nas czwórka w domu: mama piekła ciastka i piekła pasztety. Dostarczała do sklepów. To było modne, prawie wszystkie żony oficerów piekły ciastka i pasztety. A Irena, ta pani … Irena to było prawdziwe jej imię, a miała dowód na Teodozja Guzy, z oflagu pisał do niej ten Żyd, mąż, właściwe nie ukrywał się, oficjalnie był w oflagu. Kupowałam drewniane buty, drewniaki i ona obszywała to taśmą, to było bardzo modne wtedy, drewniaczki damskie. Sprzedawałam to. Pracowałam jeszcze w czasie okupacji w kolumnach sanitarnych, w ośrodku zdrowia, dlatego że to mi dawało trochę pieniędzy, poza tym dostawałam cudowny dokument: „walka z tyfusem”.

  • Oficjalnie pani już się nie uczyła?


Tak, już zrobiłam dużą maturę, ale chodziłam na medycynę, na kursy.

  • To chroniło panią, jak rozumiem, przed wywiezieniem do obozu?


Tak, ta praca chroniła. Jak taki dokument pokazywałam w razie czego Niemcowi, to on w ogóle nie dotykał tego, bo jak tyfus, to już w ogóle. Myśmy całą grupką robil dezynfekcjęi, akurat nasza grupa do getta chodziła. Wchodząc do getta zanosiliśmy tam, co można było: trochę żywności w workach do dezynfekcji. Były jakieś kombinezony, ale bardzo słabe, nie to co teraz, tylko byle jakie. Nie te czasy. Tam zanosiliśmy żywność i tam robiło się dezynfekcję.



  • Dezynfekcję robiło się w miejscowych ośrodkach zdrowia czy w mieszkaniach?


Mieszkania, firmy jakieś. Tam była na przykład firma Czekolady Plutona czy Plutosa i chałwy. Błagał nas, żebyśmy nie pryskali mu tego, dlatego że przecież może tym dożywiać ludność. Tam nigdy nas nie zaczepiali, bo ten dokument był bardzo ważny – żeby dali nam spokój, bo walczymy z tyfusem.To był okres okupacji. Przed samą Wielkanocą w 1944 roku pan Lewandowski został aresztowany na dolnym Żoliborzu. Przyszła łączniczka rano, że mamy natychmiast wszyscy opuścić Felińskiego 6. Grypsik był malutki: natychmiast opuścić. To nie jest takie proste, natychmiast opuścić. Mama powiedziała, że w żadnym wypadku nie może wyjść z domu, bo przecież co zrobimy z Piotrkiem. Lewandowski został aresztowany i siedzi w alei Szucha. Z tym, że parę godzin potem przyszedł meldunek, gryps od niego do nas przyniosła łączniczka, że Lewandowski powiedział, że nigdy na Felińskiego 6 nie mieszkał, że ma lewą kenkartę i nie zna nas w ogóle. Ale nie wiadomo było, co z tego wyniknie, więc wyszłam z Ireną, Żydówką. Wynajęłyśmy pokój na Sierpeckiej. To były dziwne czasy. Przyszłam, spytałam się, czy mogę wynająć pokój. Właścicielka zobaczyła dwie sieroty stojące. Ona była starsza, już zamężna. Powiedziała: „Proszę bardzo”. Nie pytała się po co, na co, dlaczego, za ile. „Proszę bardzo”. Miała akurat pokój. Bardzo miła pani. Siostra poszła gdzieś do znajomych, a mama została z Piotrkiem. Powiedziała: „Trudno”. Wstrzymane były wtedy już wykłady, już tutaj nikt się nie pokazywał z konspiracji, żeby nie było jakiejś wpadki.

  • Czy panie o sobie wiedziały, gdzie mieszkają?


Wiedziałyśmy, tak, bo się na mieście spotykałyśmy po prostu.

  • W ogóle się nie odwiedzałyście?


Nie, już na Felińskiego się nie pokazywałam.Mieliśmy kolegę, którego ojciec był w policji, przedwojenny policjant, na Żoliborzu w komendzie. I on został w policji. Groziło mu to ze strony naszych chłopaków bardzo: po prostu, że poszedł z Niemcami na usługi. Ale wtajemniczeni byliśmy, że on jednak dla nas pracuje. To się bardzo przydawało jak były jakieś wykłady gdzieś, trzeba było mieć broń, jak do Puszczy Kampinoskiej na ćwiczenia jechali. On donosił o ewentualnych aresztowaniach, bo pracował na usługach niemieckich. Dał nam znać, że Felińskiego 6 nie jest obserwowane przez Niemców, więc wróciliśmy do domu. Zbliżał się moment wybuchu Powstania.

  • Niech pani opowie o przygotowaniach do Powstania.

 

Przygotowania: szykowało się opaski, szykowało się torby z opatrunkami, jaki taki ubiór, żeby to trochę wyglądało po wojskowemu, ale nie za bardzo. Chłopaki to zaraz by chcieli buty włożyć mocne, a to sierpień, ciepło przecież. Jakieś wojskowe mieli w domu, pewnie po ojcu, niektórzy. Ale tego nie wolno było włożyć, żeby Niemcy się nie zorientowali. Pierwszego sierpnia byłam na Świętokrzyskiej, odprawiałam chłopców z „Baszty”, którzy szykowali się na Godzinę „W”, na siedemnastą, na Mokotowie. To była godzina między pierwszą a drugą. Powiedziałam, że muszę pojechać na Żoliborz, żeby się przebrać, bo byłam w lekkiej sukience, bez swoich środków opatrunkowych. Nic nie miałam. Tak, jak stałam, w lekkiej sukience. Wsiadłam w tramwaj, dojechałam do Konwiktorskiej. Na Konwiktorskiej zatrzymali tramwaj Niemcy i już nie puszczali nikogo na Żoliborz przez wiadukt. Dlaczego? Powstanie na Żoliborzu… Właściwie nie tyle Powstanie wybuchło, co… Między pierwszą a drugą chłopcy na ulicy Suzina z magazynów broni wynosili amunicję i sprzęt. Weszli na ulicę Słowackiego. Jechał patrol niemiecki, zaczepili ich, zaczęła się strzelanina. Szczęśliwie jakoś skończyło się, chłopcy się gdzieś wycofali, nikomu się nic nie stało.To był okres taki, że w Warszawie było trochę rozprężenie, trochę Niemców… Dziwne: widziałam, Niemiec na furze jechał. Fura, to się tak nazywało. Na wozie jechał Niemiec, dość łajzowato wyglądający, nie tak, jak oni wyglądali, strasznie przecież.Zorientowali się już, że coś się szykuje. Została obsadzona mocniej Cytadela, na Rydygiera Instytut Chemiczny, Straż Pożarna na Słowackiego, AWF na Bielanach, no i najgorsza rzecz, to była klęska potem, całe Powstanie – Dworzec Gdański z pancerką jeżdżącą cały czas: Dworzec Gdański – Instytut. Cały czas nas ostrzeliwała.Już nie wpuszczali, na wiadukt nie pozwolono wchodzić mężczyznom i chłopcom, tylko puszczali kobiety.

  • Pani przeszła?


Przeszłam szczęśliwie. O godzinie piątej, w Godzinę „W”, zaczęło się natarcie na Cytadelę. To było rozpaczliwe, bo przecież Cytadela to mury, okienka, brama kuta. A tutaj chłopcy. Jeden karabin maszynowy, granaty, „sidolki”, karabiny ręczne, pistolety. Co kto miał, zbierał całą okupację, konspirację, z magazynów powyciągali. Naturalnie natarcie się nie udało, dużo było rannych. Wycofali się chłopcy. Teraz nie wiadomo, co tu robić. Dobiegłam do domu, już nie mogłam wrócić do swojej [jednostki], więc czekałam, żeby się tutaj gdzieś przyłączyć, na Żoliborzu.

Tymczasem wieczorem i na drugi dzień rano był rozkaz (o czym nie wiedziałam, bo siedziałam w domu, nie wytykałam nosa, bo Niemcy byli w „Poniatówce”, szpital bliziutko, więc się bałam wychodzić) wycofania się „Żywiciela” z Żoliborza do Kampinosu. Część „Żywiciela” poszła do Kampinosu, ci do których dotarły przez łączniczki meldunki. Ja siedziałam trzy dni w domu nie mogąc się ruszyć, bo Niemcy jeździli czołgami, patrole niemieckie jeździły, nie wiedziałam, co się dzieje, do kogo mam się zgłosić. Szczęśliwie trzeciego dnia Niemcy opuścili „Poniatówkę” (to było gimnazjum Poniatowskiego, popularna nazwa „Poniatówka) i nasi chłopcy zajęli cały gmach. Od razu, jak zorientowałam się, że Niemcy już wyszli z „Poniatówki”, jakoś tam dobiegłam, bo to było bardzo bliziutko, zameldowałam się u porucznika Żytomirskiego. To był pluton 202. Zgłosiłam się, powiedziałam, że niestety nie doszłam do swojej „Baszty”, [powiedziałam], u kogo byłam. Zostałam przyjęta i dwa tygodnie pracowałam tam jako łączniczka, meldunki roznosiłam. Potem jeszcze telefony przyjmowałam, tak że jeszcze łączyłam się z miastem: co tam się dzieje. Mama była w domu z Ireną i chłopcem.

  • A siostra?


Siostra, okazało się wtedy, że była w „Żywicielu” na Żoliborzu, tak że już straciłam z nią kontakt zupełnie. Przez dwa tygodnie siedziałam w tym gmachu, czasem wychodziłam z meldunkami. Miałam chłopca, gońca dwunastoletniego, „Fred” miał pseudonim. Wychodził na wędrówki, żeby meldunki do dowództwa zanieść, jak wracał, to zawsze przynosił mi jakiegoś pomidora, gruszkę, jabłko z ogródka – bo to przecież były ogródki, działki na Żoliborzu – i jakiś kwiatek. Zawsze wracając mówił: „»Dora«, jak skończy się Powstanie, jak dorosnę, to się z tobą ożenię”. Dlaczego to mówię: bo to był mój pierwszy ranny, zabity chłopiec, który umierał mi na ręku. Umierał mi na ręku i cały czas go pocieszałam: „Będziesz żył, nie martw się”. Już wtedy pracowałam w szpitalu, zaraz powiem, jak trafiłam do szpitala. To był mój pierwszy ranny. Pocieszałam go: „Tak, tak, będziesz żył, zaraz lekarz przyjdzie, operację ci zrobi”. Niestety, to był duży postrzał w brzuch, tak że w ogóle o ratunku nie było mowy.

Niemcy, wychodząc z „Poniatówki”, zostawili cały sprzęt lekarski, włącznie do narzędzi, lekarstw, surowicy przeciwtężcowej, zgorzeli przeciwgazowej, środki dezynfekcyjne, opatrunki, pościel, bieliznę. W ogóle wszystko zostało, łóżka, wszystko. Tam doktor „Raczek”, z którym do końca Powstania pracowałam, postanowił zrobić szpital. W „Poniatówce”, blisko Dworca Gdańskiego, bo tam przedpole było tylko i zaraz była „Poniatówka”. Mury wielkie. Ale niestety tam pancerka ostrzeliwała cały czas i mowy nie było, żeby tam było bezpiecznie. Wojsko mogło zostać, chłopcy byli, ale nie szpital. Zdecydowałam, że nie będę żadną łączniczką, bo tyle jest dziewcząt, a strzelać też nie będę, nie po to kończyłam medycynę. Nie skończyłam jeszcze, ale nie po to chodziłam na medycynę i miałam kursy w szpitalu u Dzieciątka Jezus. Zgłaszam się do szpitala.Przenosiliśmy przez aleję Wojska Polskiego, co można było przenieść. Z tym, że w dzień nie bardzo, bo Niemcy z Instytutu Chemicznego, z Rydygiera ostrzeliwali. Kiedyś leżałam pięć godzin, nie mogłam się podnieść, bo co głowę podniosłam, to Niemcy strzelali, szczęśliwie niecelnie. W rezultacie został otworzony szpital, oddział szpitala, na ulicy Śmiałej róg Mierosławskigo, tam jest plac trzech czy czterech generałów. Tam został, w jednym z domów, założony szpital. Wszystko, a więc cały sprzęt, chłopcy, dziewczyny, kto miał siły, przenieśliśmy tam. Tam pracowałam do końca Powstania. Praca była właściwie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niebezpiecznie było się poruszać i w ciągu dwóch miesięcy Powstania, właściwie bez dwóch tygodnijak pracowałam w „Poniatówce” w 202 plutonie, do domu na Felińskiego nie mogłam dotrzeć. Było niebezpiecznie, to raz, a poza tym chodziło o to, że nie mogłam zostawić szpitala i rannych. Tak że tylko trzy razy byłam dowiedzieć się, co u matki, czy żyje, czy nic im się nie stało. Z siostrą też nie miałam kontaktu, bo była w zupełnie innej części Żoliborza, a ja cały czas pracowałam w szpitalu. Mieliśmy dużo rannych. Jakoś szczęśliwie udawały się operacje, zabiegi. Mieliśmy cudowną rzecz, to znaczy szczepionki [przeciw]: zgorzeli gazowej i tężcowi, czego na przykład na Starówce ludzie nie mieli.

 

  • Mówiła pani, że były telefony. Czy przez jakiś czas funkcjonowało światło?


Tak, tośmy dzwonili: czy macie wodę, czy macie ostrzał, czy się bronicie. Ale to były telefony właściwie do prywatnych osób. Telefonowałam z „Poniatówki” przez parę dni.

  • Pytałem, bo chodziło mi o funkcjonowanie szpitala. Czy na przykład przez jakiś czas jeszcze Niemcy nie odcięli światła? Może jakiś agregat prądotwórczy do operacji?


Szpital, jak został założony, to mieliśmy agregat. Światła już nie było. Z wodą było też bardzo ciężko, ale że to były ogrody i prawie w każdym ogrodzie była studnia, więc jako tako było z wodą. Wyprawy były po kartofle, bo to przecież była wojna, więc mniej było kwiatków, a więcej raczej warzyw i jarzyn. Wyprawy były po [warzywa] do gotowania w szpitalu.

  • Czy gros to byli ranni żołnierze, powstańcy, czy to była ludność cywilna?


Powstańcy, a potem zaczęła już być ludność cywilna, dlatego że zaczął się bardzo duży ostrzał Żoliborza. Najgorzej to… Popularnie to się nazywało szafy czy krowy. Były straszne, dlatego że normalnie jak jest postrzał z karabinu, to jest wlot, wylot, czy ewentualnie wlot, to można wyjąć, operować; rana była względnie czysta. A po krowach – to się rozpylało i na przykład jak ktoś dostał w plecy, pośladki, to na całym ciele były [odpryski] jak łebki od zapałek, jak gdyby siarka, tak że tego nie można było wyciągnąć, zdjąć, bo z całą skórą trzeba byłoby ściągnąć. To ropiało i [ludzie] bardzo się męczyli.Tam gdzie kino Wisła jest w tej chwili, dom runął zupełnie i było bardzo dużo rannych cywilów, tak że przyjmowaliśmy już i tutaj – bo jeszcze był szpital na Czarneckiego.Odbywały się u nas operacje, na przykład była operacja Niemca. Proszę sobie wyobrazić, że Niemiec zwariowany, dwa metry przeszło chłopisko, pewnie przeszło sto kilo wagi, wsiadł na rower na Mokotowie – jak potem mówił – i jechał na Bielany do dentysty. W czasie Powstania.

  • To był cywil?


Niemiec, żołnierz. Że jego nie postrzelili… Nie wiem, jak dojechał. W każdym razie dojechał na plac Wilsona. Jak tam chłopaki zobaczyli Niemca na rowerze, to dawaj do niego strzelać. Miał chłopina o tyle szczęście, że nie wszystkie strzały były celne. W każdym razie trochę go poharatali, ale jak to nasi chłopcy: prędko na nosze i do szpitala. Pierwsze słowa były: „Czy będzie żył?”. Najpierw strzelali, a potem się pytali czy będzie żył, ale to zrozumiałe. Był przerażony ten Niemiec, bał się, że go dobiją. Pan doktor „Raczek”, taki miał pseudonim, Ludwik Zaturski pseudonim „Raczek”, tłumaczył mu, że my nikogo nie zabijamy. Będzie operacja, będą opatrunki i będzie u nas leżał, z naszymi rannymi w szpitalu. Nie chciał po prostu wierzyć w to. Miał postrzał w nogę, nogę miał na wyciągu i z ręką też miał historię, rękę też miał jakiś czas na wyciągu. Na początku odmawiał jedzenia, że nie chce zabierać powstańcom, ale doktor mu wytłumaczył, że niech głowy nie zawraca, bo przecież umrze nam nie z ran, tylko z głodu. Ale na przykład jak ksiądz przynosił papierosy, to nie chciał palić, żeby nie zabierać chłopcom papierosów. Dlaczego to mówię: bo to jest bardzo ważne w końcowej fazie. Został ranny chłopak, którego przyniesiono, pseudonim „Karol”, z AL-u. Oni byli koło Instytutu Chemicznego. Przynieśli go. Postrzał w nogę, właściwie wyjęty pocisk, wyglądało na to, że za dwa, trzy dni wszystko będzie dobrze i zagoi się. Tymczasem za dwa dni nie miał czucia w nodze, zaczęły mu drętwieć palce u nogi i lekarzom bardzo się to nie podobało. Przerwana tętnica tylna. Zgorzel. Decyzja – amputacja nogi. Decyduje się, przyszedł ktoś od nich z dowództwa. Trudno, to go uratuje – bo czucia i zgorzel posuwa się do góry. Potrzebna krew. Teraz jak się daje krew, to Rh ujemne, a Rh dodatnie, a grupa B, a grupa A. A wtedy sprawdzili u niego: grupa zero, doktor powiedział: „Ja daję krew”. Doktor „Raczek”. „Ja daję krew”. Grupa zerowa. Nie było żadnego konfliktu, operacja, amputacja. Asystowałam przy tej operacji, zresztą przy wszystkich operacjach asystowałam. To jest niesamowite, tyle miałam siły.

  • Był znieczulony?


Tak, narkozę miał. Dwóch lekarzy operowało, doktor „Szulc” i doktor „Raczek”, a ja trzymałam tę nogę. To jest niesamowite zupełnie, bo trzymałam tę nogę. Najpierw jest przecinanie skóry, potem mięśni, a potem piłowanie. […] Parę razy dostałam mocnego kopniaka od pana doktora, który widział, że już dość jestem chwiejna, a że to wojskowy, to zaraz: „»Dora«, przestań się wygłupiać!”. Kopnął mnie, więc otrzeźwiałam jakoś. W pewnym momencie zostałam z tą nogą. Dopiero powiedział: „Wynoś się już!”. To straszne. Rannych wynosiłam, zabitych nosiłam. To nie jest tak straszne, jak zostanie z tą nogą. Wzięłam nogę, wycofałam się – w piwnicy się odbywała operacja – na korytarzyk mały. Tam spotkałam kolegę, też medyka, ale on kończył już medycynę, więc uważał, że już jest pan doktor. Mówię: „Janek, weź te nogę!”. Powiedział: „Ty jesteś pielęgniarka, ja jestem lekarz, to mnie nie interesuje”. Więc prędko tę nogę szmyrgnęłam w ogródku, potem rano poszłam i zakopałam, bo przecież to wygląda niesamowicie. „Karol” szczęśliwie… Uratowała go ta amputacja. Ale „Karolek” bardzo grymaśny był, strasznie rozrabiał, bo go bolało. Dostawał środki, ale przecież nie można było mu dawać bez przerwy środków przeciwbólowych. Jak tylko się zaczynała noc, on strasznie hałasował, a reszta chłopców, którzy leżeli, przysypiali. Chodziłam: „»Karol«, proszę cię, nie krzycz. Jestem na każde twoje żądanie, całą noc chodzę tutaj. Proszę cię, nie hałasuj”. „Daj mi środek przeciwbólowy, bo nie usnę, nie zmrużę oka, będę krzyczał”. Poszłam do pokoju lekarskiego, do apteki, wzięłam opłatki, teraz tego nie ma, są pigułki. Opłateczek był, nasypałam zwykłej glukozy. Dałam mu opłatek i powiedziałam „»Karol«, daję ci bardzo mocny środek nasenny. Tylko nie wolno ci o tym powiedzieć nikomu, bo mnie doktor łeb urwie. Masz za dziesięć minut spać”. Za dziesięć minut, czy za piętnaście, „Karolek” spał jak aniołek. Tak trzy dni mu dawałam pod rząd, bo się upominał, oprócz swoich leków, które dostawał. Trzeciego dnia zameldowałam doktorowi, bo przecież jakby się zorientował, czy może by „Karol” powiedział, że dostaje od „Dory” coś ekstra, to straszne by było. Zameldowałam mu to, dostałam okropną… Od idiotek, od kretynek, że w ogóle mogę się zabrać i iść sobie ze szpitala. Potem mnie poklepał, powiedział: „Dobra jest, dobra”. Czwartego, piątego dnia powiedziałam: „»Karol«, koniec. Nie ma już leku, już nie mogę ci więcej dawać, bo już nie ma tych leków. Skończyły się”. „Karol” jakoś przetrwał, zabrali go potem, wyszedł z Warszawy z rannymi.Dlaczego mówię: bo po Powstaniu pan doktor Zaturski, „Raczek”, został aresztowany w 1946 roku za nie zgłoszenie się, że się nie ujawnił, że brał udział w Powstaniu i w ogóle tego nie zgłaszał. Był na UB. Powiedział: „Byłem lekarzem, ratowałem [ludzi]. I Niemca miałem i każdego, kto potrzebował pomocy, nawet miałem [rannego] z AL-u”.

 

  • Zainteresowali się tym pewnie?


Popatrzyli na siebie, popatrzyli – jak mi Ludwik potem opowiadał – jeden na drugiego. Co ten doktor tu kombinuje? Polecieli gdzieś, za telefon. Za pół godziny wlatuje „Karolek”, już w stopniu kapitana, protezę już miał, bo to był 1946 rok. Do Szwecji go wysłali [po] tę protezę. Wlatuje tam i raban wielki: „Jak to?! On mi uratował zdrowie! Nie patrzył, że ja z AL-u i dał mi swoją krew!”. Doktora wypuszczono. Tak że go uratował od UB. Przeskoczę trochę. Jeśli chodzi o Niemca, to też zachował się bardzo przyzwoicie. Padł Mokotów, Śródmieście, pomału te dzielnice, bo Starówka, wiadomo, wcześniej, Wola to samo. Już zaczynało Powstanie kończyć się na Żoliborzu, Niemcy zaczęli już zacieśniać, już zaczęli wychodzić z Cytadeli i łazić po ulicy Śmiałej. Zaczął się już ostrzał bardzo duży, nawet samoloty latały, zniżały się i z karabinów strzelali albo rzucali bomby. Postanowiono, że przeniesiemy szpital, bo stosunkowo blisko Cytadeli była ulica Śmiała. Przeniesiemy szpital do fortu. Fort był w parku Żeromskiego, murowany. Jest teraz jeszcze, stoi. Tam pomału zaczęliśmy przenosić rannych. Nie wiem, że miałam tyle siły, żeby przez małe okienko z suteryny wynosić na noszach chłopców. Miałam przypadek tragiczny. Chłopak właściwie już miał zdrową nogę, mógł kuśtykać, ale doktor powiedział: „Nie, niech nie nadweręża nogi, bo nie wiadomo, czy coś mu się nie stanie. Wynieś go”. Miał przy sobie butelkę z sokiem. Mówi: „»Dora«, weź ten sok”. Mówię: „Słuchaj, nie zawracaj głowy, nie ma co pić, będziesz miał. Ktoś ci ten sok dał. Weź tę butelkę”. I na nosze mu położyłam. „»Dora«, zabierz. Mnie to niepotrzebne”. Ledwie go wyniosłam przez okienko, pocisk pada i chłopaka zabija. Na mnie to tak podziałało, że dosłownie głową w to okienko wleciałam. Na dół wpadłam trzęsąc się cała. Poczułam coś na plecach mokrego. Popatrzyłam: krew? Ale nic nie było, widocznie maleńki odprysk. Byłam tak spłoszona tym, że tu go miałam, tu on mówi, że mu niepotrzebne jest i ginie! Powiedziałam: „Nie wynoszę więcej rannych!”. Wtedy doktor powiedział: „»Dora«, klękaj, zmów pacierz”. Nalał mi kieliszek waleriany, wypiłam to i do roboty. Dalej wynosiłam rannych. Ale zaczęło być już coraz gorzej. Po drodze, zanim doszliśmy ze Śmiałej, przez Czarneckiego, do fortu w parku Żeromskiego, to tutaj jeszcze jakiś pocisk, tu jakiś pocisk. Nie było to bezpieczne. Dostaliśmy rozkaz od dowództwa wstrzymać ewakuację rannych do wieczora. Jeszcze przedtem została ranna córka generała Około-Kułak, który mieszkał na placyku czterech generałów. Została ranna w nogę i doktor Zaturski z koleżanką łączniczką położyli ją na nosze i wynosili przez okienko. Najpierw do szpitala do fortu. Ale to nie było do uratowania, właściwie ona miała urwaną prawie całą nogę. Położyli ją na nosze i doktor powiedział: „Będę ją niósł razem z koleżanką”. Przez okienko wytaszczyli. W tym momencie pada pocisk. Panią Władkę zabiło na miejscu, koleżanka łączniczka jest ranna w rękę, a doktor Zaturski, lekarz chirurg: obydwie ręce ranne, całe plecy i pośladki. Przez okienko wyskoczyłam, miałam nadzieję, że jak teraz upadł pocisk, to za chwilę może nie będzie. Zrzuciłam panią – to bardzo brzydko brzmi – ale zrzuciłam ją z noszy i wtaszczyłam doktora na nosze. Szukam, kto mi pomoże, żeby go zanieść do fortu, do szpitala. Doktor zachowywał się – może nie powinnam mówić, on już nie żyje – ale zachowywał się strasznie. Tak jak krzyczał na chłopaków, jak który stęknął, jęknął: „Żołnierz jesteś, jak się zachowujesz?! Nie wolno krzyczeć, nie wolno płakać!”, to tutaj: „»Dora«, zastrzel mnie, zastrzel! Lekarz, nie nadaję się, bo ranny jestem!”. Nie słuchałam, co tam opowiadał. Naraz widzę, idzie jakiś cywilny mężczyzna, więc go wołam: „Panie, chodź no, pomóż mi nieść doktora!”. „Nie mogę, chory jestem na serce”. Mówię: „Nic nie szkodzi. Nie dojdziesz pan, jak będziesz tak się bronił. Bierzemy nosze!”. Nieśliśmy go, te nosze, przez Czarneckiego. Przy szkole na Czarneckiego zatrzymaliśmy się, bo doktor mówi: „Zatrzymajmy się, bo trzęsiesz noszami”. Nie. Lecimy dalej.

 

  • To było wieczorem? Jaka to była pora dnia?


To było w dzień. Jeszcze w dzień. Dotarliśmy do szpitala w forcie, tam już koledzy lekarze zajęli się. Powiedzieli: „Boże, Zaturski, to wprost niemożliwe, „»Raczek«, to niemożliwe!”. Taki był czynny i jakoś się jemu udawało, ale i na niego przyszło.

  • Doktor był ciężko ranny?


Ciężko, tak. Obydwie ręce i pośladki.Wróciłam do szpitala. Dostałam rozkaz siedzenia do wieczora, nie wychodzenia, nie wynoszenia rannych, dlatego że za dużo jest po drodze rannych, jak niesiemy na noszach. Coraz więcej. Zostało nas: ja jedna i osiemnastu czy dwudziestu chłopców rannych. Cichusieńko mamy być, dlatego że po Śmiałej zaczynają chodzić Niemcy. Domy były wtedy tak budowane: cegła, cegła, w środku trzcina, czy – ja wiem, co to takiego? – do ocieplenia. Słyszę: pocisk uderza na górę domu i zaczyna trzaskać coś. Jak wyjrzałam, poszłam na pierwsze piętro, to się okazuje, że się szpital zaczyna palić. Myślę sobie: „Ładny kwiatek!”. My w suterenie, ale może jakoś doczekamy wieczora, żeby zacząć ewakuować rannych po ciemaku. Niemcy mieli taki zwyczaj, że jak się zaczynało ciemno, to jakoś nie bombardowali, nie strzelali, w każdym razie nie wszczynali swojej działalności. Obok była barykada, siedziało trzech chłopców. W pewnym momencie tam trzepnął pocisk i wszyscy trzej byli ranni. Jeden miał urwaną nogę i na jednej nodze dokuśtykał. Trudno mi jest powiedzieć, ile to metrów było, jak na drugą stronę ulicy. Na jednej nodze tutaj przykuśtykał, chłopcy mu pomogli. Wpadli do szpitala, do piwnicy. Zajęłam się nimi, opatrunki. Strasznie ta noga wyglądała. Opatrywałam go, zrobiłam mu opaskę uciskową mocno. „Cicho – błagałam tylko – cicho, bo Niemcy zaczynają chodzić”. Bałam się o Niemca, żeby się nie odezwał, jak usłyszy, że Niemcy chodzą, bo Niemcy mieli ten piękny zwyczaj, że do piwnic rzucali granaty. Zrobiło się ciemno i przyleciały dwie koleżanki, „Basinder” i „Zosinder” – takie pseudonimy, dwie siostry bliźniaczki, lekarz, który mnie popędził wtedy od tej nogi i jeszcze drugi medyk jakiś. Zaczęliśmy wszystkich wynosić, bo już zaczął się palić szpital i dym zaczął się tłamsić tutaj. Wynieśliśmy wszystkich przez okienka – to małe okienka przecież, piwniczne – do [ogrodu], żeby chociaż w ogrodzie – ciemno – poleżeć, poczekać, aż pomału zaczniemy na noszach wynosić dalej. Co zrobić z Niemcem? O tym, żeby go ruszyć, nie było mowy. Raz, że olbrzymi, dwa, że noga na wyciągu. Dobrze, że jeden z kolegów dobrze znał niemiecki. Powiedział, żeby on cicho był, a jak wszystkich wyniesiemy, żeby zaczął wołać, że on jest tu, Niemiec, żeby go ratowali. Stałam z poduszką w razie czego. Powiedziałam „Trudno, w razie czego przykryję go poduszką, żeby nie krzyczał zanim opuścimy szpital”. Ale nie doszło do tego szczęśliwie. Wynieśliśmy rannych, pomału do fortu w parku Żeromskiego.Co z Niemcem? Potem, już było zawieszenie broni, przyszłam do szpitala zobaczyć, co się dzieje, bo tam jeszcze zostały jakieś lekarstwa, chciałam wziąć do fortu. Przyszłyśmy z koleżanką. Czy Niemiec jest? Nie ma. Niemiec został zabrany.

  • Jak został zabrany, jak nie mogliście go wyprowadzić?


My nie mogliśmy. Niemcy go zabrali. Okazuje się, że po zawieszeniu broni przyszedł Niemiec, oficer, komendant jakiś i powiedział, że dziękuje za opiekę nad żołnierzem niemieckim lekarzom, pielęgniarkom, że został uratowany i wobec tego daje nam podwodę – auta do wywiezienia naszych rannych do obozu, do Pruszkowa.Więc tak… Najpierw doktor „Raczek” się uratował od UB przez tego z AL-u „Karola”, a potem Niemiec wstawił się u swoich o naszych rannych. On potem poszukiwał doktora.

  • Po wojnie już?


Tak. Tylko że „Raczek”, a on wymawiał „Raszek” i nie mogli znaleźć takiego nazwiska. To były takie czasy, że za bardzo nie szukali, bo by wystarczyło, żeby do zgrupowania poszli, a myśmy siedzieli wtedy jak myszy pod miotłą.W szpitalu, w forcie, jeszcze przed wywiezieniem rannych wszystko robiłam, żeby dokarmić rannych… Boże… Kozę ktoś nam zabitą przyniósł, więc piekłam kozę, żeby karmić biednych rannych. Tam była i ludność cywilna i chłopcy i łączniczki ranne. Studnia była, nie wiem, ile metrów, w każdym razie bardzo głęboko. Po szczebelkach się schodziło metalowych na dół, po wodę. Tam już wody tak nie było, że dosłownie tylko jak lekarz zlecił, żeby dać rannemu wodę. Doktor Zaturski został tam operowany. Paskudnie to wyglądało, stale „płakał” bardzo, że jak on będzie operował. Dla lekarza ręce są bardzo ważne. Rzeczywiście, potem na internę się przerzucił, po wojnie.W tym szpitalu w forcie jeszcze gospodarowałam parę dni. Dożywialiśmy. Taka była scena: leżą na materacach ranni, leży chłopiec, z dziesięć lat, z Marymontu. Nogę ma amputowaną. Niemcy wchodzą, oglądają, czy to tylko ludność cywilna. Niemiec przechodząc zobaczył tego chłopaka. Widać, że nogi nie ma, bandaż. Nachyla się nad nim, widzi, że to mały chłopaczek, otwiera chlebak i wyciąga kawał bułki czy chleba, już nie skojarzę, co to było, w każdym razie jeszcze wędlina z tego wychodziła. Podaje chłopcu, a chłopak powiedział: „Ja od Szwaba nie będę jadł”. „Szwab” to jest obraźliwe, nie powiedział „od Niemca”, tylko „od Szwaba”. Niemiec cofnął to, nic nie powiedział. Jeszcześmy się zlękli, że licho wie, co mógł zrobić. Ale chłopak: proszę, jakim honorem się uniósł.

Byłam w forcie, nie wiedziałam, co się dzieje z mamą, bo już ludność cywilna została wyprowadzona. Mama wychodziła z Warszawy z Piotrkiem i Ireną.Irena włożyła chusteczkę, wszyscy wyglądali tak, że nikt nikogo nie poznawał.

  • Pani też była?


Nie wiedziałam, co się dzieje z siostrą. A Piotrkowi [mama] zabandażowała całą głowę, tylko mu zostawiła jedno oko. Jak mama wychodziła, sąsiadka wyszła, nasza dobra znajoma, która zresztą w ogóle nie wiedziała, że mamy jakichś Żydów. Popatrzyła, mówi: „Skąd ty go wzięłaś?! To jedno oko wystarczy!”. „Nie zawracaj głowy, nikt nie zobaczy”. Mama trafiła z nim do obozu w Pruszkowie. W Pruszkowie, zabandażowany, jeszcze mama czymś posmarowała, że to tak wyglądało, jakby krew była. Dużo było kobiet z dziećmi. Ale kobiety z dziećmi też Niemcy lubili wysyłać do obozu. Tu widocznie zlitowali się, że chłopaczek zabandażowany, głowa. Na wyjście. Mama powiedziała, że to jej syn i dostała zwolnienie: Gutowska z synem. Mama wyszła. Mogła jechać do rodziny pod Kraków, do znajomych, do majątku. Niestety nie można było jechać z Piotrkiem, przecież nie można było narażać rodziny czy znajomych. Pojechała na głuchą wieś. Kobieta wiejska mówiła: „Skąd u pani taki czarny chłopak? Proszę pani! Taka blondynka!”. Mama, bardzo jasna blondynka, mówi: „Tak, bo mój mąż był Gruzinem. Bałam się, że ktoś pomyśli, że to dziecko żydowskie, dlatego tu jestem, na wsi, bo się boję, żeby ktoś mnie się nie czepiał”. Mama tam przetrwała do wyzwolenia i wróciła do Warszawy. Wyjeżdżałam z Warszawy autem – raczej auta ciężarowe, co nas wywozili, przydzielone przez Niemców. Miałam około piętnastu rannych. Też przeżyłam koszmar. Miałam chłopca, którego z barykady kiedyś ściągnęłam. Ranny był w brzuch. Z partyzantki wileńskiej. Uroczy. „Siostra! Papierosa masz?” – zaciągał. Fajny. Lekarze mówili: „Słuchaj »Dora«, opiekuj się nim specjalnie, dlatego, że miał paskudną operację brzucha, ale wszystko jest w porządku, chłopak będzie żył. Uważaj, żeby mu dietę szykować”. Załadowałam, rannych miałam piętnastu, szesnastu chłopców, dziadek był też biedny, miał nogę amputowaną, partyzant. Jeszcze różni chłopcy.

Przyjechaliśmy do Pruszkowa. Miałam powiedziane, że zawiozą nas do szpitala w Milanówku ze względu na ciężko rannych. Tymczasem zawiózł mnie głupi Niemiec [do Pruszkowa], pomimo że krzyczałam, że gdzie on wjeżdża, do obozu. W obozie kazali się nam wynieść. Powynosiłam biednych swoich rannych, ja w fartuchu, wyglądałam jak nie wiem co, fartuch, czepek na głowie, wszystko brudne. Rozpaczliwie to wyglądało. Pielęgniarki Niemki, które tam chodziły i się kręciły, to takie eleganckie panienki były, że nie wiem. Żołnierze niemieccy, którzy tam byli – też wszystko czyściuteńkie. Myśmy strasznie wyglądali.Chodzę, pytam się, jak można wyjść. Trzeba najpierw zrobić listę rannych i pójść do lekarza naczelnego, Niemca, który podpisze to. Potem trzeba iść… To był wagon kolejowy, trzeba iść do tego wagonu, żeby oficer Gestapo podpisał na wyjście i dał pieczątkę. Pan doktor podpisał mi. Jeszcze dopisałam dwudziestu zdrowych chłopaków naszych, którzy przylecieli, błagali, żebym ich wpisała. Wszystkim napisałam tyfus, bo myślę sobie – to najlepsza rzecz może być, że nas wygonią prędzej z obozu. W rezultacie, z podpisanym przez lekarza niemieckiego, wchodzę do wagonu, gdzie Gestapo urzęduje. Pięknie urządzony, z tyłu portret Hitlera, piękne biurko. Gdzie oni to skombinowali? Wstawili tam. Stoi Niemiec. Obok niego pielęgniarka, śliczna dziewczyna, blondyneczka w pięknym fartuchu białym, białym czepku na głowie. On się mnie przygląda, ja mu to pokazuję, on się na mnie patrzy, pewnie zobaczył, jak wyglądam. Raus! – wywalił mnie stamtąd. Wyszłam, a Janek, doktor, absolwent – prawie że absolwent – medycyny, mówi: „»Dora«, no co, podpisał?”. „Nie”. „Poczekaj, może mu przejdzie”. Za jakieś dwie, trzy godziny znów wchodzę tam. Nie ma już [pielęgniarki]. Widocznie mu przeszkodziłam w romansie z pielęgniarką, był zły taki. Wchodzę, daje mu to, stoję. Taka łajza brudna, nic nie mówiąca, żebrząca o co? O pieczątkę. Patrzył się na mnie, patrzył, stał. Ziemne oczy Niemca. Wziął pieczątkę i bach! – przywalił mi pieczątkę, więc powiedziałam mu: „Dziękuję”. Wyszłam stamtąd. Jak już wyszłam, to od razu dali nam podwody, żeby ładować [rannych] i do szpitala poza obozem. Jak się nazywał ten szpital, już sobie w tej chwili nie przypomnę. Tam miałam paskudne przeżycia, bo chciałam, żeby nas przyjęli, rannych, przecież myśmy tyle godzin spędzili bez opatrunków.


  • Przenieśli was do innego szpitala?


To był prywatny szpital w Pruszkowie. Chciałam, żeby nas przyjęli. Tymczasem deszcz zaczął padać, odkryte wozy, ranni biedni leżą. Doktor mówi, medyk Jasio: „Idź ty, bo ty się z nimi dogadasz”. Wchodzę, a tam piękny szpital, czyściuteńko, chorzy leżą, ranni, widać że są otoczeni opieką, że wszystko jest w porządku. Mówię, że chcę rozmawiać z lekarzem naczelnym. Wychodzi lekarz, dwóch czy trzech lekarzy, przyszli. Zobaczyli, jak wyglądam. Mówię, że mam rannych z Powstania, że wypuścili nas, pokazuję. A pan doktor na mnie patrzy i mówi tak: „Nie mogę was przyjąć, bo jesteście brudni i zawszeni, a ja mam tu wszystko sterylne”. Mówię: „Panie doktorze, błagam”. To był profesor. Zanotowałam sobie jego nazwisko, potem poznałam jego córkę i wstyd mi było nagadać na niego. Poza tym to były takie czasy, że już nie chciałam rozrabiać. W rezultacie mówię: „Piwnice są. Pozwólcie chociaż opatrunki pozmieniać rannym. Jesteśmy biedni, głodni”. „Nie ma mowy”. Powiedziałam bardzo brzydko: „Niech was szlag trafi!”. Odwróciłam się, wyszłam. Jak rąbnęłam drzwiami, tak poleciały szyby. To było całe moje bohaterstwo, na jakie się mogłam zdobyć. Wyszłam i mówię: „Teraz jedziemy do drugiego”. „Gdzie?”. „Do Komorowa”. To już była prawie noc, dziewiąta, dziesiąta godzina. Przyjechaliśmy do Komorowa. W Komorowie, w willi, doktorem był doktor Maj, lekarz ze szpitala zakaźnego w Warszawie. Cudowny człowiek. Kręcił się koło niego jakiś inżynier jako pomocnik, do pomocy, opatrunków, felczer mówili na niego. Jeszcze dwóch medyków się kręciło. Mówię: „Panie doktorze, błagam o litość, [przyjmijcie]!”. „Ależ nie ma sprawy!”.Do trzeciej w nocy robili opatrunki, przynosili nam jakieś jedzenie. Zrobili opatrunki, rannych się poukładało na sali. Doktor mówi: „Tu jest pokój malutki, może tam pani się prześpi, tam czyste łóżko jest”. Mówię: „Dobrze”. „Ale tam jest jedna rzecz. Tam leżą dwie babcie, które zmarły”. Mówię: „Boże, nie szkodzi, babcie mnie nie przeszkadzają”. Jak się położyłam na to łóżko czyste, zdjęłam łachy z siebie, to spałam [tak], że o jedenastej w dzień przyszedł doktor patrzeć czy żyję, czy razem z babciami już na tamtym świecie jestem. Tak byłam zmordowana, tak wyczerpana fizycznie i psychicznie.Robiliśmy opatrunki. Teraz o chłopaku, o którym doktor powiedział, żebym się [nim] opiekowała: poleciałam obok, do willi sąsiadów, prosiłam żeby kleik, kaszkę gotowali mu. Kto może – zdobyć białe pieczywo. Dawali mu to, ja mu przynosiłam. Ale zauważyłam, że chłopak nigdy nie wstaje ze swojego wyrka, materaca, kołdry i poduszki, którą ma pod głową. Zwłaszcza jak ja się kręciłam. Myślę sobie: „Co on tam ma? Psiakość! Albo pistolet wyniósł, albo granat wyniósł i może być jakaś rozróba”. Kiedyś musiał widocznie wstać, kiedy się kręciłam i pójść do toalety. Podnoszę poduszkę i mało nie zemdlałam. Kawał czarnego chleba, pęto kiełbasy. Ktoś mu to przyniósł. Mówię: „Słuchaj – jak przyszedł – ty to jesz? Ja ci tu tak gotuję! Przecież doktor powiedział, że skrętu kiszek dostaniesz!”. „A siostra! To ja bym dostał skrętu kiszek, jakbym jadł to, co siostra mi daje!”. Rzeczywiście, nie dostał żadnego skrętu kiszek.Pracowałam w szpitalu. Miałam chłopaka, który przyszedł, prosił, żebym mu patyk zrobiła. „Na co ci ten patyk?”. Bo miał gips, a tam pewnie coś mu się zalęgło, biedakowi. Potem, jak się gips zdejmowało, to rzeczywiście – wszy mu tam się znalazły. Ale to nie z Powstania, myśmy w czasie Powstania nie mieli, tylko tam leżała ludność cywilna, były też sale ludności cywilnej. RGO przynosiło nam zupy w kotłach. Na wierzchu pływał tłuszcz i skwarki. Starsi zaglądali, żeby z wierzchu. Potem patrzę: do licha, to nie skwarki, tylko pędraki. W mące, w kaszy, we wszystkim. No i co? Przecież nie zdejmę tego, bo powiedzą, że siostra sobie zjada najlepsze. Szkoda gadać. Rannymi się opiekowałam calusieńki czas. Wyjechałam w grudniu. Pojechałam do Zakopanego, bo skontaktowałam się ze znajomymi, którzy powiedzieli, że mogę przyjechać na parę dni do Krakowa. Już się szpital trochę rozłaził, już była tylko ludność cywilna, więc pojechałam do Zakopanego. Tam zamieszkałam u cudownej góralki i tam mieszkała starsza pani, pani doktor z córką i babcią. Zgłosiłam się do Czerwonego Krzyża. Mam wszystkie karteczki, że pracowałam w Czerwonym Krzyżu honorowo. O tyle honorowo, że dostawałam chleb. To było bardzo dużo.Co robiłam: załapywałam oczka, żeby sobie zarobić trochę, żeby coś mieć, bo trzeba było góralce coś zapłacić. Góralka dowiedziała się, że jestem powstańcem, to kazała mi zawsze o dziesiątej, dziesiąta, w pół do jedenastej wieczorem, przychodzić do niej do kuchni, porozmawiać o Powstaniu. Nie interesowali się mną specjalnie, co robię, a góralka mi piekła podpłomyki. „Taka młoda jesteś, musisz jeść. Widzę, że starsza pani – mają pieniądze zdaje się, bo sobie kupują od górali dobre rzeczy”. Góralka pracowała widocznie w konspiracji, bo kiedyś słyszałam takie pukanie do drzwi: raz, dwa, trzy, trzy, trzy, dwa. Jakieś umówione. Wycofałam się. Po wojnie pojechałam do niej, bardzo jej dziękowałam za podpłomyki. Tam pracowałam do wyzwolenia. Jak Rosjanie weszli. Rosjanie weszli do Zakopanego, Niemcy wycofując się wysadzili mosty, tak że nie jechał żaden pociąg. Postanowiłam pójść do Krakowa piechotą. Z tym, że panie starsze błagały, żebym wróciła, bo sobie same nie dadzą rady. Trochę się nimi opiekowałam. Poszłam z góralką i góralem. Niesamowicie, jak oni chodzą: „trep, trep, trep…”, śmiesznie chodzą. Miałam buty narciarskie, w których wyszłam z Warszawy. Jak szłam, to: psyt, psyt, psyt… zelówki w wodzie. Piechotą idziemy. „A tam, panienka nie dojdzie, w ogóle mowy nie ma!”. Ale panienka musiała pokazać, że jest warszawianka i że sobie da radę. Pierwszego dnia zrobiłam trzydzieści trzy kilometry. To było coś koszmarnego. Zanocowaliśmy u górali, gdzie mnie położyli na olbrzymim małżeńskim łożu z trojgiem dzieci. W ogóle oka nie mogłam zmrużyć, bo dzieci mnie bębniły po nogach, a poza tym tak mnie bolał kręgosłup, nogi, że ledwie żyłam. Ale potem już następne kilometry były lepsze i doszłam do Krakowa. W Krakowie dowiedziałam się, że Irena jest w Krakowie, bo zgłosiłam się do Czerwonego Krzyża, a mama wróciła do Warszawy. Ja wróciłam jeszcze do Zakopanego, potem jeszcze raz wyszłam. Potem okazuje się, że pani doktor miała dolary, więc zapłaciła i nas dowieźli do Krakowa za zapłatą.

W Krakowie postanowiliśmy wracać do Warszawy. Z tym, że jechało się do Katowic. Z Krakowa do Katowic jechało się pół dnia. Co chwila stawał, odsłonięte były wagony, towarowe. W towarowym, jak śledzie w beczce. W Katowicach do pociągu i pociągiem do Warszawy. Jechało się i jechało. Przyjechałam do Warszawy. Mama była w Warszawie, Piotrek był w Warszawie. Zgłosiliśmy się do gminy żydowskiej na Pradze, że mamy takiego chłopca. Wtedy Piotrek, on był Piotrek u nas, przemówił, że się nazywa Henryk Teicher. Poszliśmy do gminy żydowskiej na Pradze, zanotowali nas. W dwa tygodnie potem zgłosiła się rodzina: siostra matki Piotrka, wujek, dwóch synów. Byli w Rosji i przetrwali. Teraz się zaczęła tragedia, bo Piotrek nie chciał od nas odejść: że on jest u nas, że jemu jest tu dobrze, nie chce do rodziny. Ta rodzina była widocznie dla niego nie za bardzo dobra, potem się okazało, to w Izraelu. No ale przecież jak? Co?

Wtedy pracowałam, też mam dokument, […] żeby zarobić zgłosiłam się do ośrodka służby zdrowia. Powiedzieli, że mogą mi dać dobrą pracę, ale już, natychmiast: ekshumacja. Zgłosiłam się do ekshumacji. Szłam z Żoliborza na Czerniakowską i Sadybę piechotą. Cały dzień na nogach. Mogłam wziąć furkę za dwadzieścia złotych, która jeździła. Takie były. Ale dwadzieścia złotych, to akurat tyle, co zarabiałam. Więc wracałam piechotą przez Warszawę całą. Nikt nikogo nie zaczepił, nikt na nikogo nie napadł, nic mi się nie stało, a szłam przecież Miodową, po gruzach, po wszystkim. Gdzieś tam ludzie chodzili, zagadali do siebie. Pracowałam na Czerniakowskiej.

  • Pani się zajmowała identyfikacją zwłok?


Miałam dziesięciu robotników, którzy wykopali olbrzymi dół i znosili mi wykopane zwłoki z domów, z ruin albo z grobów, gdzie prowizoryczne groby były. Musiałam opisywać to wszystko.

  • Szukała pani dokumentów?


Szukałam dokumentów, miałam rękawiczki. Niektórzy w ogóle byli bez dokumentów, przy niektórych była butelka z nazwiskiem, więc było bardzo łatwo zidentyfikować ciało.

  • Butelka znaczyła, że to powstaniec?


W butelce ktoś po prostu imię, nazwisko zanotował, nie tylko powstańca.

  • Butelkę zostawiano, tak?


Tak. Prowadziłam ekshumację… Straszna to była praca. Z tym, co tam odkryto… W pewnym momencie przyszedł ktoś i powiedział do mnie, że w szambie są ludzie. Mówię: „Jak to?”. Okazało się, że tam wpadli lotnicy w czasie Powstania. To była willowa dzielnica na Sadybie. Naprzeciwko kościoła, po drugiej stronie, były szamba. Niemcy żywcem powrzucali do szamba ludzi. Jak podnieśli robotnicy przykrycia i wyciągali zwłoki bosakami, czy jak to się nazywa, to były – to jest okropne, co mówię – tak zakonserwowane, jakby przed chwilą były tam złożone. Po prostu włazy były zatkane i gazy jakieś z szamba zatrzymywały rozkład. Więc tutaj o wiele łatwiej było opisać, ale właściwie nie bardzo mogłam się dowiedzieć, dlatego, że ludzie nie znali, a nie było nazwisk czy dokumentów.I to wszystko: blaszka albo NN, numer i kartoteka. Część z nich leży teraz na cmentarzu wojskowym. Jak idę z młodzieżą, pokazują te kwatery: „Patrzcie, pani Janeczka pracowała przy tych ludziach”. Przyszedł młody człowiek, bardzo zgarbiony, kulejący i mówi: „Proszę pani, mam tutaj grób i bardzo bym chciał, żeby pani mi pozwoliła – wspólna mogiła – zabrać matkę, żonę i dziecko”. A doktor mi powiedział naczelny: „»Dora«, nie wolno ci wydawać zwłok”. „Tak jest panie doktorze”. Przychodzi mąż i prosi o matkę, [żonę]…: „Zabieraj”. Co mu powiem? „Nie?”.

  • Jak to się odbywało? Przyjechał jakimś wozem?


Przyjechał z trumnami. Robotnikom powiedziałam: „Słuchajcie, jeśli mnie wydacie, to w ogóle nie gadam z wami”. Oni też widzieli. Jak nie wydać? Parę mi się trafiło takich sytuacji.

  • Dlaczego był zakaz?


Dlatego, że ludzie… Ja wiem? Nie mam pojęcia, dlaczego. Może by źle chowane były? To się już zaczynała wiosna. Tutaj się to potem zalewało wszystko wapnem lasowanym.Miałam robotnika, któremu się czyraki zrobiły. I to na pupie mu się porobiły te czyraki. Mówi: „Nie będę mógł pracować, przecież muszę chodzić do ośrodka, robić zastrzyki”. Mówię: „Panie, przynoś pan te zastrzyki”. Wielkie zastrzyki. „Będę panu robiła na miejscu”. Miałam w domu strzykawkę… Teraz jednorazówki, Boże, takie, siakie, a ja w pudełeczku metalowym strzykawkę dziesięć minut gotowałam. Przychodziłam, robiłam mu zastrzyk. Świetnie. Zrobiłam mu te dziesięć czy piętnaście zastrzyków. Bardzo mi dziękował, wszystko w porządku. Jak wróciłam z mojej wędrówki za granicę, do Maczka i z powrotem, już z mężem, jakieś dwa lata po powrocie poszliśmy z mężem na Starówkę, na ślub kuzynki. Wchodzimy tam, mąż zdejmuje mi płaszcz, stoję przy mężu i podaje szatniarzowi. Naraz szatniarz wylatuje, rzuca mi się na szyję, ręce mnie całuje i mówi: „Panienko, panienko! Panienka żyje! Panienka mnie uratowała życie! Proszę pana!”. Zachwala mnie. Widowisko niesamowite zupełnie. Co tu się dzieje? Mówię: „Tak…” Dziękował mi bardzo. Potem, jak wychodziłam, to w ogóle nie było gości, którzy wychodzili, tylko ja byłam i osobiście mi podał płaszcz. Tak że miałam takie przyjemne spotkanie z robotnikiem, któremu robiłam zastrzyki. Bo to były czasy, teraz jest zupełnie inaczej, a tutaj panienka ni z tego ni z owego każe robotnikowi spodnie ściągać, wali mu zastrzyk. Bo to w pośladek zastrzyk. Ale pielęgniarka zawsze jest pielęgniarką.Pracowałam w kolumnach ekshumacyjnych do momentu… Zrobiło się już ciepło, więc już nie [robiliśmy].

  • Ekshumacje robiono w porach chłodniejszych?


Tak. Potem jeszcze tak.

  • W następnym roku?


W następnym roku już zaczęły się [pochówki] na Żoliborzu, na naszych kwaterach „Żywiciela”. Ksiądz Trószyński, póki go nie aresztowali, prosił, żeby zabierać, jak wiemy, gdzie leży powstaniec, żeby na kwaterach upamiętnić i zorganizować, że leżą powstańcy. Tak że kwatera nasza „Żywiciela”, […] te krzyże, tak wygląda, jakby to z ruin Warszawy. To bardzo dobrze wygląda, pytałam się młodych ludzi, plastyków, artystów. Powiedzieli, że to najładniejsza kwatera, chociaż niektórzy twierdzili, że te krzyże są nieciekawe. Chodzę z młodzieżą z Liceum imienia Sermpołowskiej (gdzie pracuję), tam na koniec roku szkolnego, robimy porządki. Potem na przykład 27, 28 [lipca] umawiam się z grupą młodzieży, która nie wyjechała, bo to przecież wakacje są. Przychodzi grupka młodzieży, robimy porządki, zawieszamy biało-czerwone wstążeczki na pięciuset osiemdziesięciu grobach. Zawieszamy i potem się umawiamy 1 sierpnia, o godzinie jedenastej. Przychodzi grupka tych, którzy są w Warszawie. Telefonują do mnie, że na pewno będą. Przywozimy znicze, ustawiamy znicze i gdzieś koło pierwszej, drugiej zapalamy, żeby się paliły potem do późna. To tak się mówi… Trzeba każdy podnieść, zapałką zapalić. Potem młodzież tam jest na uroczystościach. Miałam śmieszną przygodę […]. Lecę tam o dziesiątej rano, na cmentarz i patrzę: dwóch chłopaków. Myślę sobie: „O Jezu, to przecież Sempołowska”. Mówię: „Halo, Sempołowska?”. „A tak, pani Janeczko, tak”. Mówię: „Słuchajcie, macie trochę czasu? Chodźcie, wróćcie, bo tutaj tak dużo nie ma roboty, to prędzej zrobimy”. „Proszę bardzo”. Przyszli i pomagali, i sprzątali, rozstawili znicze. W rezultacie, potem, mówią: „My sobie trochę pochodzimy po cmentarzu, ale przyjdziemy na uroczystości”. Uroczystości, bardzo pięknie, składałam wieniec, oni byli. Pytam się: „Słuchajcie, z której wy klasy jesteście, bo was nie mogę jakoś…”. „Pani Janeczko, myśmy trzy lata temu zrobili maturę, jesteśmy już na trzecim roku studiów”. „To ja was strasznie przepraszam”. „Ale nic nie szkodzi. Pamiętamy, że pani nas tutaj pędzała tak”. Tak że chodzimy zawsze 1 sierpnia w rocznicę Powstania.

  • To bardzo ładnie, że pani tak się zajmuje młodzieżą.


Póki jeszcze mam siłę. Z harcerzami byłam. Harcerze najlepiej, bo pytam: „Skąd ty mnie znalazłeś?”. „A, bo poszliśmy do »Żywiciela« i w »Żywicielu« powiedzieli, żeby do pani Rożeckiej zadzwonić i pójdzie z wami w sobotę”. Mówię: „Dobrze, ale dlaczego mnie wybraliście?”. „Bo powiedzieli, że pani jeszcze może chodzić”. Mówię „A niech was!”.

Warszawa, 1 października 2007 roku
Rozmowę prowadził Paweł Bajda
Janina Rożecka Pseudonim: „Dora” Stopień: plutonowy, podchorąży Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter