Jan Władysław Maciejewski „Henryk”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jan Władysław Maciejewski. Urodziłem się w Bydgoszczy 24 czerwca 1928 roku. W czasie Powstania byłem sekcyjnym. Nie tylko w czasie Powstania, ale w ogóle od czasu wejścia w konspirację miałem pseudonim „Henryk”. Mój stopień – strzelec, Obwód „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żmija”.

  • Proszę powiedzieć w paru zdaniach, jak pan wspomina czasy przedwojenne. Mieszkał pan w Bydgoszczy? Czy miał pan rodzeństwo? Czym zajmowali się rodzice?

Mój ojciec nazywał się Władysław Maciejewski. Mama – Jadwiga Janiszewska-Maciejewska. Mój ojciec był kupcem, przemysłowcem i finansistą. Był właścicielem domu towarowego vis-à-vis hotelu „Pod Orłem”. Dom towarowy to była własność mojego ojca. Byliśmy bardzo zamożni przed wojną. Ojciec zajmował się, oprócz prowadzenia bardzo szerokich kontaktów handlowych i bankowych, działalnością sportową. Ze swojej własnej szkatuły ufundował kort tenisowy, ufundował też tor regatowy. Był głównym sponsorem – mówiąc dzisiejszym językiem – i długoletnim prezesem Bydgoskiego Towarzystwa Wioślarskiego – BTW, z którego to towarzystwa jest wielu olimpijczyków i medalistów olimpijskich. Rodzice moi dochowali się trzech synów, moi starsi bracia to Władysław i Bogusław – obydwaj bliźniacy. Władysław był starszy o piętnaście minut, tak że była ciągła walka, kto jest starszy. Potem, po dwóch latach, ja się urodziłem i w 1940 roku urodził się nasz ostatni, czwarty brat, Jerzy.

  • Jakie były stosunki w Bydgoszczy przed wojną między Polakami a Niemcami?

Przed wojną, o ile wiem i mam trochę dostęp do informacji statystycznych, Niemców było około dziesięciu, dwunastu tysięcy. Byli bardzo zadomowieni i prowadzili głównie biznesy i działalność przemysłową. Ojciec nawet sam miał kilku klientów, bo miał przecież ogromny dom towarowy i prowadził z nimi biznes. Z tym że tata mój był Polakiem, urodził się, kiedy nie było Polski (w 1898 roku mój tatuś się urodził). Skończył szkołę handlową – Wyższą Szkołę Handlową w Lipsku, w czasie, kiedy część naszego kraju była pod zaborem pruskim. W czasie kiedy rozwijał się zawodowo, rozwijał się znakomicie, mój tato [mówię nie dlatego, że w tej chwili udzielam wywiadu] to był wielki człowiek (zresztą będę chciał udowodnić, że rzeczywiście taki był). Będąc Polakiem, otrzymał, po dwunastu latach pracy w różnych przedsiębiorstwach na terenie Niemiec, a więc w Berlinie i Kolonii, kierownictwo całego piętra jednego z największych domów towarowych w Europie – KDW – Kaufhaus des Westens. W związku z tym że ojciec pracował w ogromnym zespole handlowym przez wiele lat, postanowił mieć własny dom towarowy. Pracował bardzo usilnie i wytrwale, po czym, jak Polska uzyskała niepodległość po I wojnie światowej, tato założył spółkę ze swoim przyjacielem i otworzył dom towarowy. [Tata] przyjaciela potem, niestety, wyplątał z interesu, bo był niesolidnym, niedobrym handlowcem i tato miał sam ten dom towarowy. Może jeszcze trochę o Bydgoszczy opowiem. Ojciec był jednym z pierwszych obywateli Bydgoszczy. Na jakim poziomie było notowanie mego ojca i mojej rodziny, to jak państwo dzisiaj jadą ulicą Gdańską, jest pałacyk, jest telewizja i radio, to myśmy mieszkali w tym pałacyku do 1937 roku. Niemcy zajęli nasz kraj i Bydgoszcz do 3 lub 5 września 1939 roku…

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny – wrzesień 1939 roku?

Miałem jedenaście lat wówczas. Nasza rodzina jest rodziną, która ma korzenie trzysta pięćdziesiąt lat [wstecz]. Pochodzimy z Kujaw. Nasze rodzinne archiwa wskazały, [że] nasi przodkowie brali udział w powstaniu styczniowym. Byliśmy bardzo patriotycznie ułożoną rodziną i takie wychowanie otrzymaliśmy.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

Myśmy już mieszkali w willi i pamiętam, że na parterze wyglądałem przez okno i zauważyłem żołnierzy, których nie widziałem przedtem. Skradali się pod parkanem po przeciwnej stronie ulicy. Wówczas ojciec powiedział, że to są Niemcy. Ojciec mój został dosłownie wyciągnięty spod ściany, bo ojciec był myśliwym i w swojej biblioteczce miał centralną część dużej, gdańskiej biblioteki, gdzie była broń ojca – Winchester. Jak Niemcy weszli z rewizją wojskową, to jak zobaczyli, to myśleli, że ojciec strzelał do Niemców. Ojciec znał niemiecki tak jak polski. Niemcy byli zaskoczeni tym, że ojciec tak doskonale zna niemiecki. Ale, mimo wszystko, zabrali ojca ze wspólnikiem do koszar, za torami bydgoskimi i postawili wszystkich pod ścianą, a przed grupą do wymordowania położył się esesman i przygotowywał się do strzelania. W tym momencie sąsiad mojego ojca, domu towarowego, miał nazwisko polskie – Krewski, miał kontakty z ojcem, handlowe. Ojciec mi kiedyś mówił o nim, że to jest szkop, żeśmy mówili Niemiec – szkop, a jak od ojca pożyczał pieniądze, to ojciec dawał mu czek i on zawsze na termin oddawał pieniądze. Wzbudził zaufanie i ojciec z nim miał kontakty handlowe. I za to, że mógł tymi pieniędzmi obracać… Bo jego skuteczność, efektywność handlowa przy domu towarowym była żadna. Podszedł i ojca wyciągnął, jeszcze z kilkoma ludźmi, spod ściany. Dzięki temu ojciec nie został zamordowany. To pamiętam.

  • Czy pamięta pan nazwisko tego Niemca?

Krewski. Ojciec też miał taki zwyczaj, był też w Związku Zachodnim i w Stowarzyszeniu Kupców i Przemysłowców, podstawiał swoich ludzi, notariusza, który wykupywał akcje niemieckich firm w Bydgoszczy. Była firma, która do dzisiejszego dnia istnieje, „Makrum”. To była firma, która produkowała maszyny drogowe i budowlane. To była niemiecka firma braci Beitz. Tuż po wybuchu wojny oczywiście zostali – Seibschutz – to była organizacja, która miała prawo wyciągać, zabijać, mordować. Jak ktoś się nie podobał, to bez podania przyczyny zabijali. Dowiedzieli się, że ojciec wykupił ich przedsiębiorstwo i przyszli do willi, bracia Beitz. Ojciec miał portrety i jeden z portretów był na parterze. Ojciec zobaczył, co się dzieje, bo trzeba było wejść przez furtkę, miał przygotowaną ziemiankę w ogrodzie, gdzie się schował. Oczywiście mama, która znała też świetnie niemiecki, rozmawiała z nimi. Byli zawiedzeni, że ojca nie ma w domu, to strzelili do obrazu. Przestrzelili obraz, łobuzeria cholerna. Niemcy 15 września 1939 roku nas wywłaszczyli ze wszystkiego, czyli i z domu towarowego, ze wszystkiego co było, towary i wszystkie własności nam po prostu ukradli. Ale – czy dobrze, czy źle – [dla nas] dobrze, Niemcy mówili zawsze: Ordnung must sein – wszystko mieli spisane. […]Dom i nasz pałacyk przy Gdańskiej był mniej więcej co tydzień, co dwa tygodnie miejscem przyjęć, bo tu była duża jednostka wojskowa, więc generał Thommée, generał Rómmel. Pamiętam, raz kiedyś generał Orlicz-Dreszer też tutaj był i zawsze nasz dom był domem, w którym chętnie przebywali oficerowie. Miałem ulubionego – później, jak się okazało, bohatera kampanii wrześniowej – porucznika Pasturczaka, który był jeszcze starym legionistą i frontowcem. Pamiętam, też mnie bardzo lubił, brał mnie na kolana, myśmy pili w filiżankach herbatę, kawę w małych filiżaneczkach mokki, a on zawsze brał szklankę, lał herbatę sobie i zawsze brał do szklanki siedem łyżek cukru – nie do rozpuszczenia. To był stary, frontowy nawyk. Pił herbatę, a potem zjadał cukier, bo to była energia. To zapamiętałem. Po wojnie miałem jeszcze kontakt z jego żoną, która już chyba teraz nie żyje. Prowadził z bardzo dużym sukcesem szarżę kawalerii, bo to był kawalerzysta i pod Kiejdanami odparł atak – nie czołgów niemieckich, tylko grenadierów pancernych, którzy szli za czołgami. Niemcy ciągle pokazywali, jakie wojsko polskie było głupie, że atakowało ułanami broń pancerną. Ale ten atak był połączony z pewnym rozmysłem – nie atakowali frontami, tylko z flanki. Wybili całą brygadę grenadierów, porucznik Pasturczak tam był.

  • Jak to się stało, że pan znalazł się w Warszawie?

W związku tym, że nasza pozycja tutaj była bardzo znana, i znaleźliśmy się na, tak zwanej schwarze List, czyli na czarnej liście Niemców, ojciec mój został ostrzeżony, że go chcą zamordować. Dostał przepustkę i w końcu grudnia 1939 roku wyjechał do Warszawy po to, żeby ukryć się, bo tu była Generalna Gubernia. Myśmy z mamą, która była w ciąży z naszym trzecim bratem, zostali w Bydgoszczy. Dokładnie 6 stycznia 1940 roku przyszedł patrol żandarmerii w towarzystwie oficera SA, rudo ubrane szkopy, i w pięć minut, w nocy o drugiej, nas wyrzucili z domu. Było minus trzydzieści dwa stopnie – to pamiętam jak dziś. Mama była w ciąży, tylko mieliśmy walizeczki, nic. A w domu było muzeum. Tata miał ogromne zainteresowanie starymi meblami, mieliśmy obrazy Wyczółkowskiego, Matejki – szkic Matejki jeden był, Kossaka, Styki. Wszystko nam pokradli. Meble. Ojciec kupował bardzo drogie meble (pokażę, że w 1923 czy 1924 roku, mam oryginalny rachunek jeszcze na nazwisko mojego ojca, ojciec kupił zespół mebli Chippendale’a, sypialnię, tu (tu był jeden pokój, ja zrobiłem dwa). Zapłacił za to tysiąc sześćset dolarów amerykańskich – w czasie, kiedy była wielka… Wall Street ogłaszała bankructwo, było po bankructwie.

  • Był wielki kryzys.

Ogromny. Wówczas mówiono tak: jak sprzedasz dom, to za ten dom możesz kupić rano rower. A w południe to już tylko parę skarpetek. Taka była galopująca inflacja. Nas okradli doszczętnie. Potem jeszcze mieszkał tu generał SA, łobuz cholerny. Ojciec miał nie tylko meble ze świetnych fabryk, ale miał też i z epoki. Mieliśmy trzy salony ludwikowskie, w tym dwa z epoki, więc muzealne sztuki. Ojciec płacił każde pieniądze. A swoją bibliotekę miał z oryginalnych mebli gdańskich. Ojciec lubił otaczać się dobrymi i ładnymi sprzętami. Byliśmy zmuszeni iść stąd pieszo na dworzec kolejowy, w zimie, trzydzieści dwa stopnie mrozu, pojechaliśmy (mieliśmy przepustkę też, dostaliśmy przepustkę jednak, mimo że nas wyrzucili i: In fünf Minuten – Alle raus!). Koleją pojechaliśmy, takim Bummelzugiem do Warszawy. Ojciec dostał jeszcze informację od naszego jednego znajomego kolejarza, że przyjedziemy. Z tym że to była straszna podróż, bo nie można było jeździć w normalnych wagonach. Wszystko było nur für Deutsche – dla Niemców, a myśmy jechali w wagonie nieogrzewanym, hałastra Polaków jeździła. Ojcu udało się wynająć mieszkanie przy ulicy Służewskiej 4 mieszkania 11, pięciopokojowe mieszkanie po uciekinierze Żydzie, który uciekł z Warszawy za granicę. Myśmy tam mieszkali do czasu Powstania. W ten sposób się znaleźliśmy w Warszawie.

  • Czy pan działał w konspiracji w czasie okupacji?

Tak.

  • Jak to się stało, że pan wstąpił do konspiracji?

[…] Czas przywołać sposoby promocji. Było harcerstwo – „Zawisza”, potem to była organizacja „Szarych Szeregów”. Pamiętam – kiedyś, mając lat dwanaście, chodziłem do szkoły, miałem tornister. Zeszytów nie było, wycinało się boki prasy, gadzinówki i z kawałków czystego papieru żeśmy sklejali, w ten sposób, żeby było na czym pisać. Pamiętam, jednego dnia, patrol niemiecki zatrzymał mnie. To był sposób – [przy mnie] był oficer z bronią krótką, a z tyłu byli dwaj żandarmi z pistoletami maszynowymi. Oficer kazał mi zdjąć tornister i wszystko mi wysypał. To była zima, jeszcze każdy zeszyt, każdą książkę wytrząsał, czy czegoś nie mam. To był moment, w którym powiedziałem sobie – cholera jasna! Te szkopy! Szedłem szukać kontaktów, bo przed wojną w harcerstwie byłem zuchem, a moi bracia, którzy byli dwa lata starsi, byli harcerzami. Szedłem szukać kontaktów. Okazało się, że nasze kontakty się zderzyły. Młodzież warszawska czy polska, penetrowała szkoły w czasie dużej przerwy. To było ryzyko, ale wszyscy nienawidzili Niemców, więc po prostu: „Chcesz wstąpić do harcerstwa?”. Po prostu w ten sposób znalazłem się w towarzystwie harcerzy działających i pamiętam, że moim drużynowym (nie znam jego nazwiska) był druh „Kędziorek”. Wówczas miałem zastęp. Pamiętam, że po to, żeby mnie sprawdzić, odwiedził mnie szef „Szarych Szeregów” od „Zawiszy”, który miał pseudonim „Kuropatwa”. Średniego wzrostu, bardzo miły, młody człowiek. Po krótkim czasie, kiedy nasze spotkania były już coraz częstsze, a spotykaliśmy się – harcówka była na ulicy Dobrej, tam też poznałem potem, po jakimś czasie „Zośkę”, osobiście poznałem, i pamiętam raz był „Rudy” na naszym spotkaniu. Potem spotykaliśmy się też w mieszkaniu jednego z mecenasów, którego syn był w moim zastępie, a po roku została mi powierzona drużyna. Miałem trzydziestu dwóch chłopców. Nasza działalność polegała na małym sabotażu, czyli malowanie na ścianach kotwicy lub żółwia. Dlaczego żółwia: „pracuj powoli”? To było bardzo ryzykowne. Jeden z moich harcerzy był nieostrożny. Zawsze malowało dwóch, a jeden był na czatach. Malowali ściany w wieżach mostu Poniatowskiego i nieoczekiwanie `wszedł żandarm i mego kolegę zabił. Na miejscu – wyciągnął parabelkę i go zamordował.

  • Czy pan pamięta miejsca, gdzie pan malował?

Malowałem na Żoliborzu. Na ulicy Dygasińskiego, Felińskiego. Ale miałem inne zadanie. Moja drużyna była drużyną „kinową”. Myśmy mieli zgodę „Kuropatwy” na to, żeby od czasu do czasu odwiedzić kina, do których nie wolno było chodzić. Na ścianach były napisy: „Tylko świnie siedzą w kinie, a Polacy w Oświęcimie”. Taki był „skrót poetycki”. W kinie rzeczywiście było niewiele osób, bo ludzie byli jednak zdyscyplinowani. Myśmy oblewali naszych sąsiadów kwasem solnym, [ich] ubrania. Jak wyszedł i nie poczuł, bo kwas solny, jak trawi tekstylia to czuć. Mieliśmy duże, popsute, już nie świecące żarówki. W kinie „Atlantic” przy dzisiejszym placu Konstytucji myśmy zrzucali z góry…

  • Tam była „Polonia”.

Tak, „Polonia”. Zrzucaliśmy – wystarczyło raz zrzucić, od razu się zjawiał policjant granatowy, film został przerwany. O to nam chodziło, żeby ludzie wiedzieli, żeby nie chodzić do kina. To była moja rola. Poza tym szkoliłem harcerzy. To znaczy ze mną jeden lub dwóch harcerzy, byli ode mnie młodsi, wówczas miałem dwanaście lat, trzynaście, oni byli o rok młodsi, ale fajni chłopcy. Szkoliliśmy się, jeśli chodzi o spostrzegawczość, ale spostrzegawczość, która miała na celu umiejętność znalezienia bram przechodnich. Przechodziłem z moich harcerzem czy z dwoma harcerzami i mówiłem: „Co było napisane na tym szyldzie?”. I on, mijając, musiał powiedzieć co było napisane. „A co na wystawie było?” – musiał powiedzieć, co było na wystawie, jaka to była wystawa. „A co mijaliśmy? Jaką bramę?”. – „Przechodnią”. Dlaczego przechodnią? Niemcy jak atakowali Polaków, niewinnych, po to, żeby zrobić łapankę, to zastawiali kwadrat ulic i czy ktoś w ciąży, czy kulawy, czy zdrowy, czy chory – pakowali do bud i wywozili na roboty albo do obozu koncentracyjnego. A jak łapanka była w obszarze, gdzie brama była przechodnia, a ktoś z nas był w tym czasie, to wyprowadzał ludzi przez bramę przechodnią, bo Niemcy obstawiali drużyną, ale nie wiedzieli, że to brama przechodnia, że się wychodziło na inną ulicę, żeby uciec z łapanki. Na tym polegała też i nasza służba warszawiakom. Potem byłem wykładowcą już w starszych drużynach harcerskich, bo „Szare Szeregi” dzieliły się na trzy części. „Szare Szeregi”, czyli „Zawisza”, BS – „Bojowe Szkoły” i „Grupy Szturmowe” – GS, [gdzie] była dywersja. Tu spotkałem „Wacka”, bo „Wacek” był wykładowcą na podchorążówce, a moi bracia starsi byli uczestnikami wykładów podchorążowskich i tam właśnie poznałem „Wacka”. Dał mi książkę, która nazywała się „PDP” – Podręcznik Dowódcy Plutonu, z wojska. Nauczyłem się topografii – jak na przykład czytać mapę, że jak jest sylwetka kościoła i ma kółeczko z kropką, to znaczy, że jest kościół z wieżą daleko widoczną. Trzeba było czytać mapę. Z moimi harcerzami przechodziłem szkolenie. Często „Wacek” przyjeżdżał do nas. Pamiętam kiedyś, byłem już w jego oddziale, przywiózł na rowerze (miał czapkę straży pożarnej czy elektrowni, bo lewe kenkarty trzeba było mieć) cztery pistolety – jedną FN, Visa, parabelkę, i jeszcze jeden belgijski. Żeśmy się uczyli rozbierać [broń] – kontakt z bronią i amunicją, to właśnie z „Wackiem” miałem. Potem zaproponował mi przejście do Armii Krajowej. To było po dwóch latach, na przełomie 1942 i 1943 roku. Wówczas miałem już kilku – Józef Żabczyński, chłopiec po lewej stronie, to jest mój przyjaciel, syn wielkiego malarza Rupińskiego, był z mojej sekcji. Z mojej szkoły, z klasy był Janusz Grabowski, pseudonim „Czart”, Andrzej miał pseudonim „Andrzej” i Józek Żabczyński był siostrzeńcem znakomitego aktora przed wojną, Żabczyńskiego (przystojny, taki bon vivant i amant pierwszy). Potem był też Władek Naruszewicz, miał pseudonim „Marian”, Jekiel – pseudonim „Zagłoba” i Sławek Wojtyłło – to już była moja grupa w Armii Krajowej i tam też mieliśmy kontakty. Przy ulicy Grażyny 18, było mieszkanie bardzo sprawdzone i tam często sam wykładałem topografię, a Olgierd Budrewicz wykładał też i w mieszkaniu przy Grażyny 18 i na Jezuickiej 2, tam gdzie mieszkał Żabczyński. [Budrewicz] był jednym z moich dowódców w czasie konspiracji i potem w czasie Powstania. Wykładał chyba konstrukcję broni. I tak żeśmy działali. Mój brat poległ w czasie Powstania, był członkiem grupy likwidacyjnej (o tym też wie „Wacek”). Polska miała w czasie okupacji normalną organizację państwową – było ministerstwo sprawiedliwości, sądy, policja była, wywiad, kontrwywiad. Myśmy szukali konfidentów. Jak było dowiedzione, że ktoś jest konfidentem i donosi na Polaków czy Żydów, dostawał, jak to się mówi, w „czapę”. Ale trzeba było bardzo uważać, żeby nie zabić człowieka, który jest niewinny, bo zdarzyło się dwa razy (to mi opowiadał Władek), że któryś z żołnierzy – był człowiekiem – zakochał się w dziewczynie i tę dziewczynę mu odbił jego inny kumpel. I on powiedział, że ten pierwszy jest konfidentem. Całe szczęście, że nasi wywiadowcy, detektywi się zorientowali, że to nieprawda. Ten został potem przeniesiony do powiatu świętokrzyskiego, z Warszawy został wydalony, ten niedobry. Tak nie wolno było postępować.

  • Czy dużo było szmalcowników w Warszawie?

Wiem, że byli. Ile – to już Białoszewski może powiedzieć, ale mój brat trzech rozwalił. Pierwszego, mam dreszcze na ciele, jak sobie przypomnę, jak przyszedł, to był blady jak kreda, bo zabić… Między innymi zlikwidował tego skrzypka. Na filmie…

  • „Zakazane piosenki”.

… jednym z konfidentów gestapo był skrzypek, który był ubrany „pod litość”, w czapkę studenta Politechniki i grał na skrzypcach. Ten łobuz (to był Polak, tylko konfident) grał pod tą kamienicą, gdzie było zebranie akowskie. Oczywiście jak zagrał, to wskazywał i wówczas od razu była rozwałka. Po trzech takich sytuacjach skojarzyli nasi dowódcy, że to jest konfident. Łobuz! Podjechał rikszą oddział, mój brat był (nie wiem, kto był jego dowódcą), podeszli do niego, przeczytali mu rozkaz, wyrok sądu polskiego i dostał „w czapę”. Nie wolno było donosić na Polaków, a tym bardziej na Żydów. Ten, kto doniósł, dostawał „w czapę” od razu. Oczywiście trzeba było to wszystko sprawdzić, bo w społeczności ludzkiej są różne charaktery – zawistne, zazdrosne.

  • Brat mówił, że wykonał wyrok na trzech szmalcownikach?

Dowiedziałem się dosłownie dzień przed ogłoszeniem godziny „W”, bo godzina „W” była dwukrotnie odwoływana. Władek, mój brat, był jakiś wewnętrznie niespokojny. Mówił, że chyba go trafią. I rzeczywiście, trzeciego dnia zginął na Kolonii Staszica. Był w Batalionie „Odwet” ze swoim bratem Bogusławem (to byli bliźniacy). Powiedział mi. Bo tak nie wolno było mówić, skąd! Tylko wiedziałem, że jak wychodził i wracał zdenerwowany, to wiedziałem, co zrobił. Mimo że byłem też w konspiracji, ale nie mówiliśmy o tym.

  • Czy zginął w czasie atakowania willi, gdzie byli oficerowie?

Nie, zginął na Kolonii Staszica, na części Pola Mokotowskiego, które atakowało Stauferkaserne, Rakowiecką. Z Batalionu „Odwet”, który atakował – dziewięćdziesiąt pięć procent strat.[…]

  • Czy brat panu opowiadał, że wykonywał wyroki na szmalcownikach?

Trzy dni przed Powstaniem dowiedziałem się o tym.

  • Później pan mówił, że dwa razy była odwoływana godzina „W”.

Tak. Już wówczas byłem na Żoliborzu, bo mój przydział, mojej sekcji, to była szkoła gazowa na Potockiej, tam miałem atakować ze swoją sekcją. Zresztą było to, moim zdaniem, niestety, bardzo źle przygotowane. Nie dotarłem do szkoły gazowej i jeden z moich druhów, hufcowych, zdaje się miał pseudonim „Ziemek”, mnie zastąpił. Stracił nogę, jak atakował szkołę gazową. A ja byłem na Dygasińskiego 18 czy 15 i tam zastała mnie godzina „W”. Dostałem sztylet wenecki gospodarza willi i dwa granaty, „filipinki”, które – okazało się później – były wadliwie skonstruowane. Jak rzuciłem te granaty, na Marymoncie będąc już, w gniazdo niemieckiego cekaemu, to nie wybuchły. Nie zawsze tak się dzieje. Często w mojej pamięci zachowuję pewne szczegóły, które są nieznane.

  • Wróćmy do pana historii, do pana czasów z Powstania Warszawskiego. 1 sierpnia…

1 sierpnia był fatalny, bo pamiętam, że byliśmy od razu źle skierowani. Miałem tylko sztylet wenecki i granaty. Miałem szesnaście lat wówczas. Mówiono: „Aa, to trzy, cztery dni potrwa. Damy w tyłek, w kość szkopom i się skończy”. Więc byłem nawet niespecjalnie dobrze ubrany. Trafiłem na Marymont, Marymoncką na Marymont. Zastałem taką sytuację: pierwszy raz w życiu zobaczyłem trupa człowieka, który miał ogromnej wielkości odłamek w szyi. Zginął z upływu krwi. Na mnie to wywarło straszny wstrząs. Koło wraku samochodu stał chłopiec i się trząsł ze strachu, chyba był młodszy ode mnie. Ale miał karabin! Powiedziałem: „Słuchaj, daj ten karabin, to z niego zrobię użytek”. Bo byłem też skierowany do Marek podwarszawskich i do Kampinosu na ostre strzelanie, bo myśmy nie wiedzieli, jak strzelać. Wiedzieliśmy jaka jest konstrukcja broni, ale nigdy nie mieliśmy ostrego strzelania. Więc mi oddał karabin. W ten sposób zdobyłem karabin. Potem rąbnąłem jednego żandarma. To był pierwszy mój szkop, którego zlikwidowałem. Dostał w szyję. Okazało się później, że nieźle strzelałem. Ściągnąłem mu buty, które miałem cały czas i sprzedałem potem na bazarze Różyckiego w Warszawie.

  • W czasie Powstania?

Pierwszego dnia. Saperki, które miałem, ściągnąłem z nóg żandarmowi, bo nie żył, i potem nosiłem sam. W tych saperkach przeszedłem całe Powstanie, obóz. Potem nie miałem z czego żyć, to sprzedałem swoje ukochane saperki.

  • Pan był na Żoliborzu, a bazar jest na Pradze.

Nie, po wojnie [sprzedałem]. Z płaczem to robiłem. Myśmy potem musieli wycofać się do Kampinosu. Wówczas, niestety, była dość duża dezorganizacja i myśmy przez Marymont i Powązki marszobiegiem, a więc dziesięć metrów biegiem, dziesięć metrów chodu, przeskoczyli z Warszawy do Kampinosu. Proszę sobie wyobrazić, jak moje nogi wyglądały. Jedwabne skarpetki miałem, a miałem saperki na nogach, to miałem dziury! Saperki się pogięły – żandarmi mieli żółte, z grubej skóry świńskiej. Jak pogięły się, to mi zrobiły dziury w ścięgnie Achillesa. Potem w Kampinosie kumple mnie pouczyli, że mam ściągnąć skarpetki i używać onuce, bo tylko w ten sposób mogłem uratować swoje nogi. [W Kampinosie] dozbroiliśmy się, przede wszystkim żeśmy się wyspali, bo całą noc żeśmy biegli, marszobiegiem do Kampinosu. Otrzymałem cztery ładownice do karabinu i za dwa dni wróciliśmy z powrotem. Niemcy nas zaskoczyli na Bielanach na tak zwanej Zdobyczy Robotniczej. Tam też miałem kontakt z „Wackiem” i z „Małym Jankiem”, był dowódcą tego oddziału. Tam nas przetrzebili strasznie, ale myśmy im też dali… po kulach daliśmy szkopom. Żoliborz miał to nieszczęście dla nas, że był terytorium rozległym i można było wprowadzić tam czołgi. Czołgiem nie można było wjechać na Stare Miasto czy do Śródmieścia, bo wystarczyły dwie butelki i czołg leżał, a tam mogli sobie wprowadzić czołgi. To było nieszczęście. Ostrzelali nas, „Pantery” były głównie. Byłem bardzo ostro kontuzjowany.

  • Proszę opowiedzieć.

Niesamowita historia była. W czasie walki musiałem iść do ubikacji. Siedzę na sedesie, siedzę spokojnie, strzelanina naokoło i nagle pocisk czołgowy przeleciał nad moją głową. Zwalił zbiornik wody – a cały czas miałem hełm na głowie – jak mnie uderzył w hełm, straciłem [przytomność] na kilka ładnych momentów i potem miałem trudności ze wzrokiem, ale woda, która wyciekła ze zbiornika przygasiła pył, który pocisk artyleryjski powoduje. Pocisk był uzbrojony na przenikanie przez pancerz, a przeleciał przez mury. I całe szczęście, dlatego żyję jeszcze. Ale sytuacja była tragikomiczna. Były takie sytuacje. „Mały Janek” w pośladki był ranny. Nie mógł, bidak, chodzić, tylko się czołgał. Niemcy nam przetrzebili wówczas ostro skórę. Ciągle byliśmy w rozproszeniu. „Wacek” i Olgierd Budrewicz pozbierał nas z kampinoszczaków i przesadził się na południe do „Feniksa”. „Feniks” to jest dom przy placu Wilsona. Tam poznałem „Żmiję”, rotmistrza „Żmiję” (rotmistrz Rzeszotarski) i porucznika „Zygmunta”, Olek Cywiński, nasz jeszcze przedwojenny kolega z Bydgoszczy. I tam myśmy się zatrzymali. Tam, zdaje się, pierwszy posiłek, trzeciego dnia czy czwartego, już nie pamiętam, nie prowadziłem dziennika. Ale pamiętam, dostaliśmy dobre jedzenie i wypełniliśmy kieszenie kostkami cukru, bo to była jedyna nasza wówczas energetyczna potrawa. Wówczas z „Feniksa” myśmy robili patrole, to znaczy dostaliśmy rozkazy patrolowania dolnego Żoliborza, który był jeszcze nieobsadzony i całe szczęście, żeśmy to robili. Ulica Promyka, ulica Dziennikarska –to też był teren naszych patroli. Dowódcą plutonu był kapral „Zawrat”. Często z nami chodził. Zawsze chodziliśmy w piątkę, w szóstkę. Patrolowaliśmy dzielnicę, która jeszcze nie była obsadzona. Kilka dni potem, to był 5, 6 sierpnia – a Niemcy nie byli informowani przez swoje władze, że w Warszawie jest Powstanie – jakimś cudem ciężarówka szkopska wdrapała się Wisłostradą, ale po naszej stronie, po lewej stronie i stanęła przed barykadą przy ulicy Czarnieckiego (Krasińskiego – Czarnieckiego). [Kierowca] nie wiedział, co się dzieje. Zatrzymał się, a za barykadą byli moi koledzy. Ostrzelali, wykończyli całą załogę. Zdobyliśmy tam kilka karabinów, dużo amunicji i grykoladę – to była zastępcza masa czekoladowa, którą Niemcy produkowali dla żołnierzy. Jeden ze szkopów się uratował, uciekł w kierunku Wisły. Myśmy strzelali do niego, ale nie wiadomo, czy oberwał. Potem żeśmy z „Feniksa”, pamiętam, ten kto miał broń, „Żyrafa”, „Żniwiarz” ciągnęli na Marymont. Na Marymoncie – tu z datami mogę się mylić, ale już Niemcy podciągnęli [brygadę] RONA, dywizję Ukraińców. Byli też własowcy. Walczyli o wolność swojej własnej Rosji. A Ukraińcy, (nie wiem, czy państwo pamiętają z historii), byli przekonani, że Niemcy atakują po to, żeby przynieść Ukrainie wolność. Niemcy byli witani chlebem i solą przez Ukraińców, tylko potem ich żądza mordowania wszystkiego co słowiańskie, zaczęli mordować Ukraińców i w tym momencie Ukraińcy się odwrócili od nich i zaczęli z nimi walczyć, byli w partyzantce.

  • Ale wróćmy do pana…

Ukraińcy byli używani przez Niemców do penetracji, mordowania polskiej ludności, między innymi na Marymoncie. Ale niewiele osób wiedziało, że podchodzą. Pamiętam, byłem wysłany przez „Wacka” na szperacza, bo Niemcy nie potrafili walczyć w mieście. Walczyć w mieście trzeba umieć. Podam przykład: byli dobrzy, byli żołnierze wykształceni, wyszkoleni, na terenie otwartym, a w mieście mieli trudności. A myśmy znali teren, bo wizytowałem Marymont i Żoliborz jeszcze w czasie konspiracji, bo to był mój przydział. Pamiętam, że zorientowałem się, że patrole ukraińskie czy własowców koncentrują się na dole Marymonckiej (ulica biegła bokiem) i zameldowałem to dowódcy. Nie wiem, skąd on był, czy ze „Żniwiarza”, czy z „Żaglowca”. Szybko zorganizował oddział i Ukraińców żeśmy przepędzili. Miałem karabin, ale kumple mieli Bergmany, mieli Schmeisery, to wszystko… Potem zostałem osobno wymieniony w rozkazie dziennym. W zasadzie gdybym nie zauważył tego, to by nas też poszatkowali Ukraińcy. To była łobuzeria totalna. To byli kryminaliści! Chodziliśmy tam, gdzie można było bić się ze szkopami, ale chodzili ci, co mieli broń. Broni było bardzo mało. To, co otrzymaliśmy, to głównie od kampinoszczaków, oni nam przynosili broń. Potem były, niestety tragiczne w swoich skutkach, zrzuty alianckie. Pamiętam, jak wielkie bombowce przelatywały dosłownie nad naszymi domami. Pamiętam tuż przy Dworcu Gdańskim jatka była, kanonada. Niemcy postrącali te samoloty. Między innymi jeden z tych… Amerykanie bombardowali w dzień i zrzucali zrzuty, natomiast Anglicy bombardowali w nocy. Nocne rajdy to była domena pilotów brytyjskich. Pamiętam – to było spotkanie… Całą amunicję wystrzelałem, moi kumple też. To był duży oddział RONA i Ukraińców, własowców. Uzbrojeni byli po zęby. W ten sposób potem zginęła żona i dziecko naszego dowódcy, rotmistrza „Żmii”. Ja to widziałem!

  • Niech pan to opisze.

Przykre strasznie. Szliśmy jako szperacz. Zbliżyliśmy się do Marymontu, żeby dowiedzieć się, jaka jest sytuacja. To było w nocy oczywiście. Niemcy, chcąc mieć przedpole jasne, wystrzeliwali tak zwane flary – rakiety, które spadały na spadochronie i oświetlały kilka minut przedpole. Trzeba było wówczas natychmiast zatrzymać się, bo ruch od razu był dostrzegany. Ode mnie kilka metrów był właśnie [rotmistrz], to był szalenie przystojny, wspaniały człowiek. Siwy, miał przepiękny profil – to był kawalerzysta, rotmistrz. Żonę miał, która mieszkała na Marymoncie. Miał dziecko z tą panią. Ukraińcy dziecko zamordowali uderzeniem o próg jego główką, a panią uprzednio zgwałcili i zastrzelili. Po tym wydarzeniu (mam dreszcz na całym ciele, jak sobie przypomnę) rotmistrz „Żmija” w ciągu jednej nocy osiwiał. Po prostu – jedna noc, siedział w hełmie i – osiwiał. Zdał dowództwo wówczas. Proszę sobie wyobrazić – zobaczyć morderstwo własnej rodziny. To potrafili zrobić. Nie wiem, czy to byli Ukraińcy czy RONA, ale w każdym razie jedna hołota cholerna.

  • Czy on zaraz po tym morderstwie tam przyszedł i zobaczył?

On był świadkiem tego! Myśmy padli, on to wszystko widział. Okropne to było.

  • Nie mógł zareagować?

Tam były dwie, trzy kompanie Ukraińców. Na pewno by nas wszystkich pozabijali. Mógłby to zrobić, gdyby to był film z Dzikiego Zachodu, to oczywiście, wyjąłby pistolet i… Ale miał ludzi pod sobą, uruchomił rozsądek. Jakby nas tam [dostrzegli]… Oni nie wiedzieli, że jesteśmy. Jak byśmy się odkryli, zdekonspirowali jakimś strzałem, to by nas załatwili od razu. Broni mieli pod dostatkiem. Straszny fragment.

  • Zachował się jak prawdziwy żołnierz.

To nie tylko był żołnierz. To był dowódca! Dowódca! To był wspaniały człowiek! Jak patrzę na niego – przypominam sobie – w oficerkach, polski hełm z 1939 [roku]. To był śliczny człowiek, jako sylwetka i świetny dowódca był. Potem już się, niestety, zupełnie rozkraczył. Nie dziwię się. Nikt się nie dziwił. Wszyscy mu strasznie współczuli. Potem porucznik „Zbigniew” czy „Zygmunt” przejął dowództwo po nim.

  • W jakim wieku było dziecko?

Za rączki wzięli i tak [uderzyli główką]… Malutkie dziecko. Czasami są fragmenty, które żołnierze nie widzieli, jak byli w mieszkaniach na Żoliborzu, tylko ci, co właśnie byli przy Marymoncie. Fragmenty, które zostały mi w pamięci, to trudno zapomnieć. Pamiętam, kiedyś nas zebrał sierżant „Siwy”. Zebrał tych, co mają broń. Broń miał też mój przyjaciel „Czart” – Janusz z mojej sekcji, ja i kapral „Zawrat”. To było 13 czy 14 sierpnia. Na Bielanach, szosa Marymoncka była na nasypie, w kierunku Bielan, a po prawej stronie był teren CIWF – to był Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, obsadzony przez szkopów. Sierżant „Siwy”, nie wiem, co go „ruszyło”, to był błąd nad błędami, kazał nam osłaniać przewiezienie dwóch ciężarówek z mąką, bo zdobyła nasza dywersja, Kedyw, dwa magazyny z mąką, a myśmy już nie mieli co jeść. Polecił nam, żebyśmy się we trójkę schowali od strony szosy Marymonckiej i żebyśmy mieli broń w pogotowiu, jakby ktoś chciał strzelać, to myśmy mieli bronić [ładunku]. I – użyję tego słowa – ten baran (bo to był baran!) zapomniał o tym, że od strony CIWF były gniazda cekaemów! A myśmy – nasyp był – w kucki doszli z „Czartem” i z kapralem „Zawratem”, usiedli z bronią i pilnowali, a tu miał przejechać ładunek z mąką. W momencie jak przejechała pierwsza ciężarówka, Niemcy na nas popruli. Mieli nas jak na patelni. Jemu przestrzelili brzuch – patrzymy – śmiertelnie ranny. Siedział koło mnie. Rykoszet – miałem nogę lewą pod saperką słynną – mnie uderzył przez saperkę w duży palec lewej nogi, kość mi pękła. „Zawrat” szczęśliwie nie był ranny. „Czart” leżał, bo był strasznie ciężko ranny, mówimy: „Przyjdziemy po ciebie” i „Zawrat”, bardziej wyćwiczony, wycofał się wzdłuż nasypu, a ja szczęśliwie, ale głupek, przebiegłem przez nasyp. Do mnie strzelali cały czas Niemcy. Jak wylądowałem po drugiej stronie, to w chlebaku miałem amunicję i dwa millsy. Mills to jest granat obronny, angielski. Są granaty zaczepne i obronne. Granat zaczepny niewiele robi szkody, ale robi dużo hałasu. Granat obronny ma skorupę pancerną i ona pyka, ale ma ogromną ilość plastiku, materiału wybuchowego. Jak mówili nam w wojsku: „Chlebak, jak sama nazwa wskazuje, służy do czego: nie do noszenia chleba, tylko do noszenia granatów i amunicji”. A w chlebaku miałem dwa millsy i amunicję zapasową. Potem sanitariuszki mnie zszywały i dotykały, że Matka Boska mnie uratowała – chlebak miał sztywne dno i dno było sprute pociskiem. A z boku miałem smugi po pociskach, więc by mnie trafili. Pamiętam wówczas zmówiłem od razu zdrowaśkę, bo to był tylko gest boski. Niesamowite. Tak się epizod, faza osłony ciężarówek skończyła. Następnym razem poszliśmy w nocy, bo byliśmy przekonani, że „Czart” jeszcze żyje. Z kapralem „Zawratem” myśmy przyszli, oddaliśmy broń, dostaliśmy hełmy niemieckie – złe, bo z takim uskokiem i nie można się w nich czołgać, bo na twarz hełm się zsuwa. Dostaliśmy zezwolenie na broń, bośmy szli właściwie na stracenie. Myśmy szli po przyjaciela, który był ranny, chcieliśmy go, po prostu, z noszami wynieść do szpitala. Myśmy dwieście metrów musieli się czołgać, po lewej stronie mając nasyp na Marymonckiej, a po prawej stronie (to była noc) szkopów z cekaemami. Jak dziś pamiętam, księżyc był jasny, w pełni i myśmy byli strasznie zestresowani, bo baliśmy się, że nas spostrzegą. Jak dziś pamiętam, jako kolejny dowód istnienia łaski Bożej – Wola się paliła, gęstym, tłustym dymem, smugi dymu. Modliłem się, żeby szlag trafił księżyc, żeby dym jakoś się przemieścił. I Matka Boska to zrobiła. Niemcy mieli takie zwyczaje, że szosę ostrzeliwali mniej więcej co siedem minut pociskami świetlnymi, ekrazytowymi. Po siedmiu minutach było znowu kilka minut spokoju i potem znowu. Myśmy wpasowali się wtedy w ten rytm ostrzeliwania, myśmy szybciej czołgali się, jak oni przestali strzelać. Ale pamiętam, że jak żeśmy doczołgali się do „Czarta”, już niestety nie żył, bo w niego strzelali granatnikami i nie miał głowy. Rozbili mu głowę, a tu miał wyrwę. Takie łobuzy! Żołnierz jak widzi, że się wykańcza, trzeba go zostawić albo dobić karabinem. Ale granatnikiem?! Był strasznie ciężki, bo chłop był wysoki. Myśmy wturlali go na nosze, trzeba było go jeszcze na noszach wynieść, był już sztywny. Jak myśmy się lekko podnieśli, to na naszych plecach mieliśmy tyle liści i chwastów, bo to był teren, gdzie były działki, kapustę hodowali. Marymont to cywile. Myśmy z dużym trudem wturlali ciało „Czarta”, czyli Janusza, na nosze. Nosze trzeba było wziąć w ręce i przebiec między fazą, między strzałami. Przebiegliśmy. Pamiętam, ogromna ilość dowódców, „Wacek” też był, to było przy pałacyku. Jak zobaczyli, że myśmy wrócili, to nas dotykali, czy my w ogóle żyjemy, bo w zasadzie nie mieliśmy prawa mieć sukcesu. Ale taki był zwyczaj, że rannego się nie zostawia. Pamiętam, że sympatią „Czarta”, czyli Janusza Grabowskiego była łączniczka, miała pseudonim „Poziomka”. Śliczna dziewczyna. Kochała się w Januszu, a myśmy bardzo fizycznie byli do siebie podobni, byliśmy przyjaciółmi. Ona po prostu nie miała do mnie sympatii. A po tym wszystkim, jak dowiedziała się, co zrobiłem dla niego, a to była jej sympatia, to bardzo mnie polubiła. Ale niestety zginęła przy „Zniczu” ostatniego dnia Powstania. Tak że pamiętam, że rajd nasz z kapralem „Zawratem” też był komentowany i wiem, że wówczas też po raz drugi byłem odczytany (z kapralem „Zawratem”) w rozkazie dziennym. To był wyjątkowy, wręcz desperacki krok, bo rzuciliśmy z kapralem „Zawratem” nasze życie na szalę, żeby kolegę uratować.

  • Czy chodził pan na randki z „Poziomką?”.

Nie! Miałem taką sytuację, bo byłem bardzo podobny do „Czarta”. Bardzo podobny, też miałem wąsik. To było przekomiczne dość. Miałem wartę – był fotel wkopany w jezdnię przy Krasińskiego. „Czart” miał prowadzić obserwację między godziną taką i taką. Ja miałem później go zamienić, ale on mnie poprosił, żeby się zamienić, więc byłem pierwszy. Zamieniłem go, ale on nie powiedział „Poziomce”. Siedzę, to było tuż na wysokości oczu, nagle ktoś mi ładuje się na kolana! A to była „Poziomka”, bo była przekonana, że to jest „Czart”! Ale zorientowała się potem, że to nie jest „Czart”, jak mi przyładowała w papę! A ja nic nie zrobiłem! Potem mnie przepraszała za to. No nie, byłem za młody wówczas. Znaczy miałem sympatię, przyznaję, że miałem, ale w czasach konspiracyjnych jeszcze, okupacyjnych. Nawet się z nią nie spotkałem, to była miłość od pierwszego wejrzenia, taka miłość chłopięca. W czasie Powstania były takie znajomości. Były śluby, sam uczestniczyłem jako świadek jednego podchorążego, który mnie zgarnął. Mówi: „Chodź stary, będziesz moim świadkiem”. Był ranny w lewe ramię. Ze śliczną dziewczyną [był]. Muszę powiedzieć, że łączniczki, sanitariuszki to były piękne dziewczyny, takie z biglem! Znakomite były dziewczyny. Obydwoje zginęli. Byli w domu, domy padały, bo Niemcy latali nad Żoliborzem i sobie robili ćwiczenia bombowe. To była sprawa dwóch moich wydarzeń – Marymont, ostrzeżenie ludności, żeby uciekli przez łobuzami z [oddziału] RONA czy Ukraińcami, potem sprawa rotmistrza „Żmii”, potem sprawa Janusza i nieszczęsnego sierżanta „Siwego”. Szukałem go później, czy przeżył po Powstaniu, bo byłem też w obozie, żeby po prostu mu powiedzieć, co tam narobił!

  • Znalazł go pan?

Nie. Jeszcze przez „Wacka” szukałem go. Nawet nie wiem, jak się nazywał. Myśmy operowali tylko pseudonimami. Wydawało mi się, że sierżant to wyćwiczony dowódca. Nie udało mu się w każdym razie. Straciłem przyjaciela wówczas.

  • Czy miał pan zabawne historie w czasie Powstania?

Nie. To wszystko było na poważnie. To nie były żarty, to były schody. Jeden przypadek, gdy „Poziomka” mnie pomyliła z Januszem. Dostałem za niewinność! Miałem potem kontuzję kolana, bo jak niosłem Janusza na noszach, był ciężki bardzo, trup jest ciężki. Przewróciłem się, uderzyłem o bruk kolanem. Kolano po kilku minutach było [bardzo spuchnięte]. Codziennie przychodziła do mnie „Poziomka”. Gdzie ona [zdobyła] – z ruin jakiś talk wyciągała, pudry, codziennie masowała. Dzięki temu noga mi jakoś… Do dzisiejszego dnia czuję, to była kontuzja bardzo poważna. Ale byłem wyłączony wówczas na jakieś cztery, pięć dni. Potem już była walka wszędzie. Plac Henkla, potem dwa dni końcowe to był też kościół na Żoliborzu, gdzie ksiądz Popiełuszko miał swoje [kazania]. Ostatnie moje działanie przeciwko Niemcom było w kościele. Byli w kościele, myśmy ich wypierali z kościoła. Potem znaleźliśmy się w „Zniczu”. W „Zniczu” miałem taką jeszcze sytuację. „Znicz” to był dom spółdzielni nauczycielskiej. Miał bardzo wysokie partery. Blok prostopadle usytuowany do „szklanego domu”. To było dwa czy trzy dni przed końcem Powstania. Już Niemcy na nas polowali i myśmy polowali na Niemców. Wówczas miałem pepeszę. Niestety nie mieliśmy już żadnej możliwości, żeby zdobyć amunicję do naszej broni, broni niemieckiej, nazwijmy to, i „dziewiątek” do pistoletów, to miałem pepeszę. Ale miałem jeszcze FN „piętnastkę” – to jest pistolet, który ma grubą kolbę i nie ładuje się dziewięć pocisków, tylko czternaście, a piętnasty w lufie. Belgijska broń, świetna broń. Pamiętam fragment, że dom był wypalony, zniszczony, byłem przy oknie, resztki ram i jakiś szkop zaczął penetrować, pod murem szedł i pode mną stanął, to go załatwiłem jednym strzałem przez hełm. To jest to, co mówiłem – trzeba uważać, gdzie się człowiek zajmuje bitwą. Załatwiłem kilku, już ich wyeliminowałem. W czasie kapitulacji myśmy byli 30 września w „szklanym domu”. Wrażenie – wszyscy płakali. Oddział chciał walczyć, a myśmy nie mieli nic, nie mieli broni, nie mieli amunicji, nie mieli środków opatrunkowych. Żeśmy byli zgnieceni tylko w okolicach placu Wilsona. Pamiętam, nie wiem, czy to był pułkownik Niedzielski, czy „Żywiciel”, czy któryś z jego oficerów – zakomunikował nam, że musimy kapitulować (mam w tej chwili dreszcze, jak sobie przypomnę). „Szklany dom” płonął. Cały dom płonął. Państwo sobie nie wyobrażają, jaki hałas robi płonący dom. On huczał! Strasznie. Sceneria była niesamowita! Dom płonie, a resztka powstańców przyjmuje rozkaz zwierzchników, że musimy skapitulować. Szliśmy w dwie osoby, w dwóch żołnierzy i po prawej stronie stali niemieccy żołnierze i nas okradali. Ten, co miał lornetkę, to lornetkę… Pistolety zaczęli nam brać. Docelowo myśmy mieli – tam, gdzie jest szkoła teraz przy placu Wilsona był plac. Tam były czołgi. Chyba to była dywizja „Hermann Göring”. Szkopy cholerne.

  • Szkoła na placu Wilsona?

Teraz jest szkoła.

  • Ale tam nie ma szkoły.

Jest na pewno. Na tyłach placu Wilsona. Na pewno jest. Byłem tam przecież. Chciałem widzieć miejsce, gdzie myśmy kapitulowali.

  • Na tyłach?

Tam mieszkań nie było, był plac kapitulacyjny. Były trzy skrzynie przez Niemców położone. Przyjmował naszą kapitulację Hauptmann niemiecki, sztabowy kapitan w białych rękawiczkach, tak jak konwencja genewska przewiduje – czasami się potrafili znaleźć. Powiem, co zrobił ten kapitan. Skrzynie stały jedna za drugą, w jedną skrzynię rzucało się amunicję, w drugą skrzynię broń krótką, której nie zdążyli jeszcze nam szkopy pokraść, a do trzeciej skrzyni broń długą, czyli peemy, kbk, kb. Jeden szkop stał koło trzeciej skrzyni. Jak się strzela do wroga, [to] człowiek widzi, że „jest mój”. Jak człowiek pada do tyłu, to ginie. Jak pada czołem do przodu, to znaczy, że jest ranny. Policzyłem ile tych szkopów, miałem scyzoryk, to sobie na kolbie pepeszy porobiłem karby. Ten sukinsyn zobaczył to, ten pancerniak. Wziął to i mówi do mnie: Du verfluchte Bandit! – znałem niemiecki. Wziął mnie za łokieć i prowadzi mnie pod ścianę. To zauważył Hauptmann. Zdjął białą rękawiczkę, uderzył go po ramieniu i mówi: Lass das! – zostaw. Szkop mi uratował życie. Były i takie sytuacje.

  • Ilu pan szkopów zabił?

Między sześć a czternaście. Pamiętam, jak pierwszego szkopa, żandarma zatłukłem, to przez trzy dni nie mogłem nic jeść, tylko piłem, bo nikt mnie nie uczył zabijać. To był dla mnie ogromny szok. Nagle strzelam do człowieka i trafiłem go bezbłędnie. Potem już, po trzecim, czwartym, to już… Bo jak się strzela serią, to nie wiadomo, czy twoja seria, czy seria kumpla.

  • Ile miał pan nacięć na kolbie?

Czternaście. Krótko mówiąc, mam wrażenie i mam nadzieję, że gdzieś tam u Świętego Piotra jest jakaś książka i odfajkowali mi tam. Jest taki regulaminowy obowiązek – co najmniej jednego wroga trzeba zabić.

  • Jest takie coś?

Tak się mówi. Że nie wolno marnować amunicji. Przynajmniej jeden strzał musi trafić. Jak by się nie trafiało, to armie byłyby niezwyciężone. To były… Trudno w godzinie czy półtorej godziny streścić większość wrażeń. Pamiętam, w mojej sekcji był „Marian” (to jego pseudonim), Władysław Naruszewicz. Chodził ze mną do szkoły. Ani razu – udało mu się – nie był ranny ani kontuzjowany, wyjątkowo sprytny człowiek. Głodni byliśmy, bo żeśmy wszystkie psy, koty zjedli, gołębie – wszystko żeśmy pozjadali. Mówię: „»Marian«, cholera, głodni jesteśmy”. – „Chwileczkę”. Wchodził do ruin i zawsze coś wyszukał. Kiedyś – to była cudowna historia – w czasie kapitulacji, kiedy stoimy, to było w nocy, wszystko naokoło się pali, a on mówi: „Chłopaki, zaraz przyjdę”. Wiecie, co przyniósł? Sagan soku malinowego. Skąd to wykombinował?! I to wtedy, kiedy zgroza totalna, kapitulacja, a on sobie poszedł. Potem byłem z nim w obozie. Strasznie fajny facet. Takie właśnie sytuacje były, ludzie potrafili... „Poziomka” – skąd skombinowała na moje biedne kolano talk? Gdzieś też chodziła po zrujnowanych domach i znalazła.

  • Czy pamięta pan moment śmierci „Poziomki”?

O ile wiem, to została trafiona pociskiem czołgowym, czyli z niej został tylko kawałek nogi i buta. Przy „Zniczu”. Tam był rów dobiegowy między „Zniczem” a „szklanym domem” (był wykopany rów dobiegowy). Niemcy wiedzieli o tym, że już się wycofujemy i ostrzeliwali te punkty. Pamiętam, jak się wycofywałem rowem, dwa dni wcześniej, bo jak byłem w „Zniczu”, to szkopa ostatniego zlikwidowałem, przechodziłem rowem dobiegowym, tam było już kilku naszych kolegów zabitych. Jak się żołnierz wstrzela to potem już strzela, bo wie, że nie chybia specjalnie. To były straszne chwile.

  • Opowiadał pan, że był pan świadkiem ślubu, na ślubie u podchorążego. Czy mógłby pan opisać ślub?

Nie wiem, jaki miał pseudonim. Wiem, że jego dziewczyna była ładna, była łączniczką. Gdzieś szedłem z karabinem, a on mówi: „Chodź stary, będziesz moim świadkiem”. Tak zgarnął mnie z marszu – jak to się mówiło. Stanąłem, powiedziałem, jak się nazywam, nie pamiętam, czy pseudonim… Nie, nazwisko podałem (ksiądz notował coś chyba jednak). Fajny facet, wysoki bardzo, miał koszulę podwiniętą i lewą rękę miał obandażowaną na temblaku.

  • Czy później został pan na wesele zaproszony? Czy jakieś wesele było po ślubie?

Nie. Zginęli kilka dni później. Takich rzeczy nie było. Wesele?

  • A jakieś przyjęcie?

Nigdy w życiu. Przecież nie było co jeść, nie było co pić. Myśmy byli stale w walce.

  • Para młoda zginęła?

Tak. W jakimś domu. Dowiedziałem się później, bo dowiedziałem się, że szli do jednego domu – pamiętam, to była ulica Suzina. Szli tam, bo jego czy jej znajomy miał mieszkanie, które jeszcze nie zostało zbombardowane i trafili, potem wyłączyli całą dzielnicę. Bombowce wyłączyły. Ci, co mieli broń, amunicję, to byli cały czas poszukiwani. Był, na rogu, w granicach ulicy Krasińskiego, o ile pamiętam, Felińskiego, Kozietulskiego – tam jest dzielnica willowa. Była sytuacja, że jeden z oficerów PPS-u, bo myśmy przestali dbać o to, że to jest nie mój oficer, to nie słucham rozkazów. Na hełmie mieli trzy strzałki. Rozkaz dał mi, żebym wyszedł do willi stojącej na rogu (nie wiem, jak się ulica nazywała), a przy ulicy była druga willa, sąsiedztwo. Był oddział na parterze, a mnie prosił, żebym był na piętrze, bo miałem pepeszę wówczas, w której można było siedemdziesiąt dwa naboje jeszcze, jednak duża siła ognia. Z tym że rozrzut tego ognia był straszny. Ale nie o to chodziło. Człowiek trafił więcej i szybciej. Ostrzeliwałem ogrody na tyłach, żeby nie dopuścić szkopów, bo atakowali ze strony klasztoru zmartwychwstanek, z tego terenu atakowali. Byłem na piętrze i zało mi amunicji. Miałem luzem amunicję, potem trzeba było otworzyć bęben i trzeba było wkładać amunicję. Ale – co? Mam strzelać i wkładać? Miałem fajną dziewczynę, łączniczkę. Miałem dwa bębny. Jeden bęben otworzyła, wkładała mi [amunicję], ale zało mi, miałem czterdzieści sztuk amunicji. Powiedziałem: „Biegnij po amunicję”. Trzeba było przelecieć ulicę Kochowskiego, między Kozietulskiego a Krasińskich, mała uliczka, tam był nawet szpital w piwnicach. Mówię: „Skocz, przynieś amunicję i będziesz mi pomagała”. Siedziałem tam chyba z godzinę. Wypstrykane czterdzieści parę sztuk i nie mam amunicji już. Miałem jeszcze dwa granaty, millsy. Schodzę po schodach na dół, a ona na ostatnim schodzie leży. Jak wychodziła, to ktoś ją trafił, jakiś szkop. W ogóle nie dobiegła. Chciała dobiec, a w tej willi została zabita. Na dole nikogo nie było, żywej duszy nie było. Byłem sam, bez amunicji, na pierwszym piętrze. Wówczas strach mnie obleciał, powiem szczerze, bo nie wiedziałem, co robić, byłem bezbronny. W przedpokoju wisiał krzyżyk z Jezusem. Zdjąłem go, wsadziłem za pazuchę, myślę: „Coś muszę wykombinować”. Wyszedłem przed drzwi wejściowe i widzę, że w sąsiedniej willi już są szkopy i strzelają seriami km – karabin maszynowy, od bruku odbijają się pociski, mgiełka się robi. Myślę: „No, rany boskie, jak mnie zobaczą, to załatwią mnie”. Pomodliłem się, wziąłem krzyżyk, pomyślałem sobie tak: „Skoro są szkopy… oni się nauczyli oceniać broń. Jak bym miał granaty zaczepne, czyli bardzo głośne a bezskuteczne (jak się zapalnikiem dostanie, to można zostać zabitym), to tylko schylą się, bo lekceważy się takie odgłosy. Ale granat obronny pyka. Jak żołnierz usłyszy to, od razu chowa się, kładzie sobie od razu łeb pod hełm, bo ¬odłamki lecą, można odłamkami oberwać strasznie. Myślałem, że jak rzucę te dwa millsy to szkopy jakoś się schylą, a w tym czasie przebiegnę”. I udało się. Ale jak w moich saperkach przebiegałem, mam wrażenie, że zrobiłem wówczas jakiś rekord na sto metrów, bo przebiegłem to w kilku sekundach, w pełnym umundurowaniu. Cofałem prawą nogę za murek, to mi odstrzelili obcas. Pamiętam, że w obozie dopiero szewc się znalazł co mi dorobił obcas. Znowu jakaś opatrzność Matki Boskiej, bo rzeczywiście było wiele sytuacji, w których mogłem już nie wrócić.

  • Dzień kapitulacji. Później został pan przewieziony do obozu.

Do Pruszkowa. W Pruszkowie szkop, ale stary wehrmachtowiec mnie macał, czy nie mam broni. Wyciągnął mi ten krzyżyk i mówi: Ja, ja, eine rechste Bandit! W jednym ręku krucyfiks, a w drugim broń. Tak mi jeszcze przygadał. Ale oddał mi krzyż. Potem zawieźli nas do Pruszkowa, do obozu pruszkowskiego. Pierwsze godziny byliśmy, do dzisiejszego dnia istniejące baraki po lewej stronie ulicy Powązkowskiej, wojskowe baraki, tam siedzieliśmy. Potem popędzili nas do Pruszkowa.

  • Nie do Ożarowa?

Nie, Pruszków. Na pewno Pruszków. W Pruszkowie nas zgromadzili w oddziały. Wówczas wrócił do służby rotmistrz „Żmija” i „Zygmunt” był, i niedobitki nasze z Żoliborza. Za nami był tor kolejowy, wagony bydlęce, a my staliśmy. W pewnym momencie podchodzi do mnie oficer niemiecki z trzciną. Zobaczył moje saperki – wiedział skąd są saperki– musiałem ściągnąć ze szkopa. Do mnie podszedł, mówi: Ausziehen! Ausziehen! – zdjąć to. Jak do niego podszedł „Żmija”, jak mu wypysknął! Po polsku. A mi rozkazuje: „Nie ściągać!”. Rzeczywiście, wszyscy byli zestrachani – przecież wyciągnie pistolet i zastrzeli. Ale wówczas postawa „Żmii” uratowała mi i buty, i życie chyba.

  • Co „Żmija” szkopowi powiedział?

Nie mogę powtórzyć. Łaciną wojskową mu powiedział – Od...tego się, ale jeszcze mu powiedział, co myśli o nim. Ale czy zrozumiał, czy nie – chodziło o to, że wrzasnął na niego, a na szkopa trzeba wrzasnąć, żeby się zmitygował. Potem byłem w obozie, Altengrabow, stalag XIA, w centrum Niemiec, koło gór Harzu. Tam spotkałem mego przyjaciela, z którym walczyłem, przy Czarnieckiego pierwszy raz go spotkałem, Piotra Gerarda. Myśmy wspólnie celowali kiedyś do czołgu z PIAT-a. On miał czternaście lat, ale miał PIAT-a, a ja miałem tylko siłę, większą od niego, i karabin. Naciągnąłem sprężynę, bo to jest rusznica przeciwpancerna. Ładowało się od lufy „buraka”, strzelił i rozwalił czołg. Dostał za to KW i od tej pory miał pseudonim „Piat”. Spotkałem go w Altengrabow. Potem byliśmy w Arbeitskomand, czyli w komenderówkach roboczych, w cukrowni w Gatersleben. Straszne – czternaście godzin pracowaliśmy, szliśmy w drewniakach albo pieszo, boso, pięć kilometrów od naszego obozu zakwaterowania do cukrowni. Okropna historia. Potem, jak się kampania skończyła, to przerzucili nas do Haldensleben, małe miasteczko, [gdzie] Niemcy budowali fabrykę, rafinerię węgla, bo z węgla robili paliwo. Amerykanie i Anglicy mieli oczywiście kontrolę, tak zrozumiałem, nad obszarem, mieli zdjęcia, pozwolili im tę fabrykę skończyć. Jak fabrykę skończyli, to następnego dnia przylecieli Anglicy i tak rozpieprzyli wszystko, że trzeba było rozwalić całą fabrykę i fabrykę rozbierali. Potem już byłem w kamieniołomach, razem z Piotrem. Też robota była. Rozpoczęło dwustu a skończyło dwunastu. Łobuzeria cholerna. Mnie uratowała znajomość języka niemieckiego, bo ten język jest do krzyczenia, do wydawania rozkazów. Natomiast do normalnego mówienia, do śpiewu jest w ogóle nie do przyjęcia. Od czasu skończenia II wojny światowej telewizja i radio w ogóle nie daje muzyki w języku niemieckim. Miałem numer 117 – Hundert siebzehn. Nie byłem Maciejewski, byłem Hundertsiebzehn (mam zresztą jeszcze w moich aktach ten numer obozowy). Obóz centralny – Stamlager – to miałem numer 45821, do dnia dzisiejszego pamiętam. A jak nas wywieźli do komenderówki roboczej, siła robocza, to myśmy mieli na plecach stempel KG – Kriegsgefangene, mieliśmy numer [na klapie] i na obydwu udach mieliśmy numer. Można było nas zabić. Pamiętam, z Piotrem, moim przyjacielem, chowaliśmy mojego kumpla, który miał numer siedem. „Siódemka”. Nawet nie wiem, jak się nazywał. Niemiec podszedł, Obermeister, parabelkę mu przyłożył do mostka i zastrzelił go, zamordował. Nikt nie ponosił odpowiedzialności. Dzięki [znajomości języka] – jeden szkop pyta się: Wer sprecht Deutsch? – czyli, kto mówi po niemiecku? Mówię: Ich spreche, aber nicht viel!.” – Trochę. Nicht viel, dass heist viel! czyli, trochę, to znaczy wiele. Dzięki temu, że zorientował się, że znam niemiecki i mogę tłumaczyć, co szkop wykrzyczał przeciwko jednemu. Byłem potrzebny, krótko mówiąc, dlatego mnie nie zatłukli. To hołota totalna, szkopy.

  • Było dwustu, a przeżyło tylko…

Dwunastu.

  • Reszta została zastrzelona?

Proszę w rozmowie z powstańcem warszawskim wystrzegać się słowa „zastrzelił”. „Zamordował”. Bezbronnego człowieka się nie zabija, tylko morduje się. Tak robili. Zrzucili ze skały czy z pagórka. To była zabawa dla nich.

  • To byli powstańcy?

Częściowo z kacetu i częściowo my. Mieszane. Tam już nas pilnowali – mieszane było – Wehrmacht i SS. Wehrmacht – też zabijali. Zabijali dzieci przecież, cholera, Niemcy. Dlatego ich nienawidzę, szkopów. Natomiast SS to była zbrodnicza organizacja. Tak jak urząd bezpieczeństwa i SB. To samo robili. Też rozstrzeliwali. Wiele listów posłałem do radia i do telewizji, żeby przestać mówić, że oficerowie w Katyniu zostali rozstrzelani, bo to nieprawda! Jak ktoś jest skazany na rozstrzelanie, to już pewna procedura musi być. Musi być sąd wojskowy pod kierunkiem co najmniej majora czy pułkownika, musi być pluton egzekucyjny, oficer w białych rękawiczkach z szablą. Jak zostanie trafiony przez pluton egzekucyjny, to ten oficer ma obowiązek strzelić mu w głowę. To jest cała procedura rozstrzeliwania, ale nie tak jak szkopy robili z nami i Ruscy, Sowieci. Mordowali, krótko mówiąc. To były normalne morderstwa, bezkarne morderstwa. Straciłem wuja, który był wspaniałym człowiekiem. Złapali go na ulicy Czackiego i został zamordowany na Nowym Świecie. Pierwsze egzekucje, które Niemcy robili w Warszawie – Polacy, którzy ginęli, krzyczeli: „Niech żyje Polska!”. To Niemcy co robili? Zaklejali im usta gipsem! Szkopy. Łobuzeria cholerna.

  • Jak się nazywał wuj?

Janiszewski Bogdan. Fajny facet. Skończył prawo, ale jakoś się do konspiracji nie nadawał. To znaczy może konspirował, tylko nie wolno było mówić, ale go „wygarnęli”. Restauracja była, do restauracji wszedł patrol, łapankę zrobili, „wygarnęli” wszystkich gości – tacy niewinni zupełnie. To była fikcja, za jednego żołnierza niemieckiego to sto osób – trzask. Mają państwo duplikaty ogłoszeń – Bekanntmachung, te czerwone.

  • Jak wyglądał pierwszy dzień wolności?

Byłem kontuzjowany, trochę ranny, przestrzelili mi szkopy, naruszyli klatkę piersiową, miałem kilka odłamków w nodze, więc potem mnie wycofali do Stammlageru i byłem dwa tygodnie w lazarecie, w szpitalu. Nas tak karmili, specjalnie szkopy karmili nas zgniłą marchwią. [Nikt] nie wyobraża sobie, że to można zjeść. A ser, który był, miał w środku glisty. Myśmy to wszystko musieli jeść, bo nic innego nie było. Dwukrotnie byłem chory na awitaminozę. Nawet jeden szkop, wachman – daliśmy mu pseudonim „Sowa”, bo miał duże oczy, a był to życzliwy człowiek, nie wrzeszczał, nie bił nas (inni wrzeszczeli) – mnie zawiózł do lekarza. Lekarz zobaczył, bo mi się rany pootwierały, awitaminoza, to wszystko zaczęło ropieć. Dał mi, żebym sobie przemywał to octem, łobuz cholerny. W lazarecie wówczas była pierwsza dostawa z Czerwonego Krzyża, pierwsze… Proszek, który się sypało… Jakiś lek obozowi lekarze polscy dostali i mnie wyleczyli. Pierwszy dzień wolności był taki, że nas oswobodzili Amerykanie, 3 maja. W obozie było kilka tysięcy, dwa, trzy tysiące Polaków, jeszcze byli jeńcy z 1939 roku. Wszyscy byli ubrani, trencze myśmy wyczyścili. Na placu apelowym zrobiliśmy podkowę, a mszę odprawiał kapelan francuski, trochę mówił po łacinie. Nie było żadnych naczyń liturgicznych, to [zrobili] z puszek po konserwach. W pewnym momencie, jak msza już trwała, dobre kilkanaście minut, słyszymy odgłos gąsienic czołgowych. Żołnierz jak słyszy gąsienice czołgowe – nie wiadomo, czyje to gąsienice. Niemcy mieli zwyczaj okrążać obóz i wszystkich zabijać. Potem przejechali czołgami po obozie i nie było nic. Myśleliśmy, że to Niemcy nas chcą załatwić teraz. Patrzymy – a tutaj Amerykanie przyjechali. Zamknęli obóz od razu i załatwili wszystkich wachmanów. Pierwsze oddziały amerykańskie to były oddziały złożone głównie z przestępców. Tak jak po stronie sowieckiej. Za jeden dzień frontu odpisywali mu z wyroku trzy albo cztery dni i mógł bezkarnie zabijać. Miał dużą zachętę, formalną. Amerykańskie wojsko, weszli do Altengrabow, które było na terenie strefy radzieckiej. W Jałcie podzielono Niemcy na cztery strefy – brytyjską, francuską, amerykańską i radziecką. Ale Amerykanie posuwali się szybko, mieli samochody, ciężarówki Jamesy. Po trzech dniach Amerykanie musieli się wycofać, bo to była polityczna sytuacja. Musieli się wycofać stamtąd, mimo że pierwsi weszli.

  • Co się z panem działo?

Żukow, który tam się zjawił, zamknął obóz, bo zaczęli ludzie chorować na skręt kiszek. Zaczęli nagle wychodzić z obozu, okradać szkopów, bo ciągle głodni byliśmy. Zamknął obóz, czy jego oficerowie zamknęli obóz, i zaczęli karmić nas stopniowo. Amerykanie wywieźli Amerykanów, wywieźli Anglików, Francuzów, wszystkie zachodnie narody wywieźli, a nas zostawili. Serbowie byli w obozie, trochę Czechów było i Polaków. Rosjanie też byli. Rosjanie byli strasznie traktowani przez Niemców. Po kilku dniach, z kumplem, z którym walczyłem na placu Henkla, to była też jedna z ostatnich naszych potyczek ze szkopami, Niemcy wjechali na plac Henkla „Panterami” dwoma, a przy mnie był fajny Wilniak, nazywał się Ziuk Wilmirnowski, zaciągał. Strasznie fajny facet, drągal taki. Miał rusznicę przeciwpancerną. Na pewno w muzeum jest taka rusznica – dwa metry czy trzy metry długa, robi hałas jak cholera, odrzut jest taki, że przewraca. Dymu robi jak diabli, ale jest skuteczna. Przedni pancerz nie można przebić, ale Ziuk z placu Henkla się przedarł na flanki i unieszkodliwił jedną „Panterę”, bo trafił w gąsienicę. I tego gościa spotkałem potem w Altengrabow. Żeśmy się bardzo zaprzyjaźnili, zarekwirowaliśmy dwa rowery i rowerami wracaliśmy do Polski, po autostradach.

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

22 maja. Wróciłem przez Frankfurt. Tam mnie okradli. Ruscy mnie okradali. Miałem dwa pistolety, „dziewiątki” – colta i FN. Colta miałem za pasem, a FN mi zabrali. Pojechałem pociągiem, gdzie jechali żołnierze – bo jeszcze niektóre oddziały trzeba było oczyścić – poborowi. Byłem w mundurze amerykańskim, dostałem trencz amerykański, ładny. Mówiono nam wówczas, że ci, co wyszli z Powstania żywi, dostają belkę wyżej, czyli uznałem się, że byłem starszym strzelcem, że dali mi belkę. Facet, żołnierz, już był w armii Świerczewskiego, druga armia, siedział koło mnie i pyta się, skąd jestem, więc powiedziałem. Pierwszy mnie ostrzegł. Mówi: „Kolego, niech pan uważa. Takich ludzi szukają i zabijają”. Byłem zszokowany, nie wiedziałem, o co chodzi! Przecież wracamy do kraju, żołnierze, walczyliśmy o Polskę, a tu nagle takie ostrzeżenie. Jak byłem w Toruniu – nie było żadnego rozkładu jazdy, pociąg jechał, zatrzymał się. Wysiadłem. Jechałem skokami. W Toruniu, blisko Bydgoszczy, bo chciałem do rodziców wrócić, do domu. Młody człowiek z karabinem, z opaską jakąś, w kurtce – a miałem panterkę, co się rozkładało, można było na tym spać na ziemi. Mówię: „Prześpijmy się”. Z przerażeniem w czasie rozmowy… Całe szczęście, że zatrzymałem się w pół zdania – to był gość z UB czy KBW, który polował na akowców. A spał [obok] akowca – nie wiedział, kim jestem. Potem pociągiem, który jechał w kierunku Bydgoszczy wróciłem i z dworca przeszedłem pieszo do willi. Tutaj u nas było cztery czy pięć rodzin, moi rodzice przyjęli swoich przyjaciół, bo Rosjanie… Rodzice mieli przyjaciół takich, którzy mieli własne wille, a własne wille już przestały być ich własnością, bo oficerowie [niezrozumiałe]. Jak willa, to oficerowie radzieccy wypędzali Niemców, bo sądzili, że Bamber to jest Deutsche Reich, Trzecia Rzesza.

  • Wtedy pan się dowiedział, że pana brat zginął?

Nie, dowiedziałem się wcześniej. Mój brat, Władek, miał narzeczoną i chcieli się pobrać po wojnie. Nazywała się Jola Jeżawska. Śliczna kobieta. Byłem w innej dzielnicy. Moi bracia byli na Ochocie, ja byłem na Żoliborzu. Nie miałem żadnej informacji. Odnalazła mnie przez Czerwony Krzyż i mam list od niej, w kratkę taki, Gefangenenlager, Gefangenenpost i powiedziała, że Włodek poległ w czasie Powstania.

  • Czy ona też walczyła?

Tak. Też. Była sierżantem.

  • Gdzie walczyła? Też na Ochocie była? Z nim razem?

Na Ochocie.

  • Czy żyje jeszcze?

Od roku nie mam wiadomości o niej. Już ma osiemdziesiąt cztery lata. Co roku spotykaliśmy się na 1 sierpnia. Przepiękna dziewczyna! Architekt. Jej ojciec był jednym z czołowych architektów Warszawy. Jeżawski.

  • A drugi brat bliźniak? Też walczył w Powstaniu?

Tak. Był w innym obozie.

  • Gdzie walczył? Na Ochocie?

W „Odwecie”. Został przejechany przez czołg esesowski na Polu Mokotowskim. Twierdził, że jest jednym z nielicznych, który przeżył w ogóle w „Odwecie”. Był w obozie, który znalazł się w strefie angielskiej. Żołnierze, Polacy, zostali wykwaterowani i był w II Korpusie Andersa. Jak wojna się skończyła, to II Korpus został rozformowany, Anders został przez jakiś czas, o ile pamiętam, naczelnym wodzem. Był z trzema podchorążymi – kumple z AK. Były różne sytuacje – „prosimy wracajcie do Polski, będzie się wam dobrze wiodło w Polsce” – byli agitatorzy komunistyczni, żeby nakłonić emigrację wojskową, żeby wrócili do Polski. Ale wiedzieli, co się dzieje.

  • Ale brat wrócił czy nie?

Nie, nie wrócił.

  • Ale żyje jeszcze?

Brat w porozumieniu z plutonowymi powiedział: „Słuchajcie, ciągniemy losy. Ten, kto wyciągnie zapałkę bez główki, to pojedzie do Polski i nam powie, co się dzieje”. I tak było. Jeden pojechał i na trapie go ściągnęli, z żoną, UB. I zabili go w śledztwie. Brat został. Umarł 30 czerwca zeszłego roku w Anglii. Był podchorążym kapralem. Strasznie fajny facet.

  • Jaki miał pseudonim?

„Boguś”. Tego pseudonimu nie używał w Anglii, bo „Boguś” to jest zdrobnienie od Bogusława, a po angielsku bogus to jest „cwaniak, kombinator”. Wiedział, że taka zbitka jest, nie używał tego. Bardzo wybitny facet. Był kompozytorem, pisarzem, wydał masę książek muzycznych, bo grał na fortepianie. Wszyscy graliśmy na fortepianie. Był autorem książek o Szymanowskim, o Moniuszce, o kompozytorach polskich. Wydał książkę „Dwunastu kompozytorów polskich”. Był bardzo chwalony. Nawet przez Waldorfa był chwalony. Wszyscy byliśmy patriotami.

  • Mam ostatnie pytanie. Pseudonim – „Henryk”. Dlaczego przyjął pan taki pseudonim?

Pseudonim przyjąłem dlatego, bo w mojej rodzinie nie było żadnego Henryka. Trzeba było konspirować się. Myśmy nie byli nigdy pewni czy ten, kogo Niemcy zgarną, gestapo, będzie torturowany, to powie coś. Ludzie brali jako pseudonim pierwsze swoje imię – jak na przykład „Boguś” – Bogusław. To było niedobrze. Brat co zginął miał pseudonim „Gryf” – Władek. Ale to jest taki irracjonalny motyw.

  • Gdyby pan miał znowu szesnaście lat czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Bezwzględnie. Bezwzględnie.
Bydgoszcz, 13 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jan Władysław Maciejewski Pseudonim: „Henryk” Stopień: sekcyjny, strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żmija” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter