Jan Gozdawa-Gołębiowski „Dziryt”

Archiwum Historii Mówionej

  • Czy mógłby pan opowiedzieć coś o swoich latach dziecięcych?

U mnie domu zawsze panowała atmosfera wielkiego patriotyzmu. Ojciec był legionistą I Brygady Józefa Piłsudskiego, uczestnikiem walk 1920 roku. Nienawidził zaborców tak, że w domu nie wolno było wymówić nawet słowa po rosyjsku, bardzo się gniewał wtenczas. W 1938 roku rodzice przenieśli się do Poznania w związku z przeniesieniem służbowym ojca – ojciec był oficerem Wojska Polskiego. Od listopada 1938 roku chodziłem do tamtejszego Gimnazjum im. Bergera, znanego i bardzo dobrego gimnazjum. Również tam wstąpiłem w szeregi harcerstwa polskiego, Czarnej Trzynastki Chorągwi Wielkopolskiej. Muszę tu nadmienić, że przed wojną były dwie drużyny harcerskie Czarne Trzynastki – pierwsza, jak wspomniałem, w Poznaniu, druga w Wilnie. Dlaczego Czarne? Dlatego, że mieliśmy czarne chusty i peleryny podbite czarną podszewką. Zbliżała się wojna. Na zbiórki harcerskie przychodził pan kapral z tamtejszego 57 Pułku Strzelców Wielkopolskich z karabinem, z granatem i nas uczył, jak posługiwać się karabinem i granatem. Umiałem bardzo dobrze strzelać, bo na Wileńszczyźnie naszym domu było mnóstwo broni, tak że jeszcze chyba nie czytałem, nie pisałem, a już umiałem strzelać.

  • Czy to ojciec uczył pana strzelać?

Tak jest. Poznań – jak cała Wielkopolska – kresowe miasto na Zachodzie, żyło bardzo aktywnie przed wojną. Moim jedynym zmartwieniem przed wojną było to, że wojna się skończy bez mego udziału. Okazało się, że aktywnie brałem udział w tej wojnie. 1 września 1939 roku zastał nas w bardzo nietypowy sposób, ponieważ ojciec przyszedł w nocy z 31 sierpnia na 1 września do domu w mundurze, z pistoletem, ale nie rozbierał się. O godzinie piątej dzwonek do drzwi, otwieram, patrzę – żołnierz z rozkazem, żeby ojciec natychmiast udał się do pułku. Byliśmy spakowani, rodziny wojskowe miały być ewakuowane. Znaleźliśmy się na dworcu poznańskim o godzinie jakiejś ósmej i pierwszy niemiecki nalot przeżyłem właśnie na dworcu. Niemcy bombardowali dworzec i sąsiednie ulice. Dużo szkód wtenczas nie uczynili, ale dla mnie to było wielkim przeżyciem – jak to? Wróg, ktoś obcy nad polskim miastem! Wyjechaliśmy nocą z 1 na 2 września w kierunku Warszawy. Podróż, jazda pociągiem była makabryczna, bez przerwy linie kolejowe były bombardowane i po dwóch tygodniach nie dojechaliśmy do Warszawy. Przed Sochaczewem jest taka wioska ze stacją kolejową, o ile pamiętam, Sucha Stara, i tam nadleciały samoloty, bombardowały cały pociąg, było dużo ofiar. Później pieszo udaliśmy się do Warszawy. Jechaliśmy na taborach 57 Pułku Piechoty. Matka pokazała legitymację „Rodziny wojskowe”, więc pan kapral, który dowodził tym oddziałem, zezwolił, abyśmy siedli na furmankę. Na furmance były cztery ciężkie karabiny maszynowe. Nie dojechaliśmy do Warszawy, we wsi Płochocin pod Warszawą musieliśmy wysiąść, bo oddziały polskie walczyły z Niemcami, aby przerwać się do Warszawy.Jak walka się skończyła? Wiadomo, Niemcy zajęli Płochocin, a nas (byliśmy w mundurkach gimnazjalnych), mnie i starszego brata Dariusza, wzięli do niewoli. Tak, zabrali do niewoli. Spędzili prawie wszystkich mężczyzn w wieku poborowym, żołnierzy, jeszcze rannych, nie rannych, kolejarzy, listonoszy, którzy też tam byli. Spaliśmy przez noc. Na drugi dzień grupa kilkuset ludzi została popędzona w kierunku Ożarowa, a ja z bratem, słuchając rady plutonowego, który przy nas był i powiedział: „Chłopaki, pryskamy!”, skoczyliśmy w bok, w sady, w ogródki i udało się nam uciec. Niemcy strzelali, ale nic nam nie zrobili.

  • A pana rodzice?

Matka została w Płochocinie. Wróciliśmy do matki i razem z Niemcami 1 października 1939 roku wkroczyliśmy do Warszawy. Przeżycie było bardzo silne, widząc dymiące zgliszcza, widząc zniszczoną Warszawę, widząc barykady, jeszcze nie na wszystkich ulicach usunięte. Matka powróciła z nami do Poznania, ale długo tam nie mieszkaliśmy, bo zostaliśmy już w listopadzie 1939 roku wysiedleni do Warszawy. Wiadomości o ojcu nie mieliśmy żadnej, czy żyje, czy nie żyje, nie wiedzieliśmy. Ciężko nam było, bo przyjechaliśmy do Warszawy w zasadzie tylko z tym, co nam pozwolono wziąć, jakieś małe, podręczne walizki.

  • Gdzie państwo mieszkali w Warszawie?

W Warszawie matka zatrzymała się u swoich sióstr na Pradze, byliśmy w jednym z pokoi we czwórkę – nas trzech i matka czwarta. Żeby utrzymać się, ze starszym bratem sprzedawałem na ulicy papierosy, trzeba było wstać rano, równo z godziną policyjną, a na Nowym Świecie była hurtownia tytoniowa i tam kupowaliśmy papierosy po cenach hurtowych. Później na ulicy krzyczeliśmy: „Papierosy! Papierosy!” i sprzedawaliśmy troszeczkę drożej po to, żeby na chleb zarobić. Byliśmy stale głodni i nasz zarobek postanowiliśmy ze starszym bratem odłożyć po to, żeby na Boże Narodzenie najeść się do syta chleba.Ojciec wrócił z niewoli niespodziewane zupełnie w kwietniu 1940 roku. Dlaczego? Otóż ojciec, będąc żołnierzem I Brygady Legionów Józefa Piłsudskiego w 1916 roku w szeregach tej Brygady walczył na Wołyniu, pod Polską Górą, był dowódcą plutonu. Tam został odznaczony przez Niemców Krzyżem Żelaznym. Krzyż Żelazny ma takie znaczenie u Niemców, jak nasz Virtuti Militari. Komendant obozu, jak ojciec przebywał w tym obozie, w rozmowie kiedyś z ojcem dowiedział się od niego, że jest odznaczony Krzyżem Żelaznym. Napisał bez wiedzy ojca do Berlina i Berlin przysłał zaświadczenie, że fakt, ojciec za 1916 rok był odznaczony Krzyżem Żelaznym, wobec tego został zwolniony z obozu jenieckiego. Radość, jak ojciec przyjechał, nie potrzebuję mówić, ja wielka była. Od razu i poprawiła się nasza sytuacja materialna, ojciec zaczął pracować, a my też musieliśmy chwycić się za pracę. Razem z bratem latem 1940 roku byliśmy robotnikami kolejowymi, wymienialiśmy podkłady na linii otwockiej, pracowaliśmy na akord. Nie powiem, żeby była to lekka praca, była bardzo ciężka. Jednocześnie rozglądaliśmy się za nauką. Niemcy uruchomili tak zwane Kursy Przysposobienia do Liceów Zawodowych, to była nazwa oficjalna, a nieoficjalna to cztery klasy gimnazjalne, które ukończyłem w 1942 roku w Gimnazjum imienia Tomasza Niklewskiego, mieszczące się na ulicy Złotej 56 (ten gmach do chwili obecnej został), na tajnych kompletach zacząłem robić maturę. Do konspiracji wstąpiłem w 1941 roku. Mój kolega, który razem ze mną chodził na te kury, wciągnął mnie wtenczas do Związku Walki Zbrojnej (ZWZ). Miałem wtenczas szesnaście lat, a do konspiracji można było przyjmować ochotników, którzy ukończyli osiemnasty rok życia. Naturalnie skłamałem dowódcy drużyny: „Mam osiemnaście lat”. Tak troszeczkę na mnie popatrzył, ale byłem tak rozrośnięty, że przyjął do wiadomości, że mam ukończone osiemnaście lat.

  • Czym pan się zajmował w konspiracji?

Zaraz powiem. Otóż początkowo konspiracja to było przede wszystkim szkolenie strzeleckie, jak zachować się w czasie walki w polu, w mieście, poznać broń, karabin... Doskonale znałem budowę karabinu, jak już powiedziałem, bardzo dobrze strzelałem, ale inni koledzy moi nie. Dowódca drużyny przynosił karabin. Co to był za oddział? Otóż pod koniec 1940 roku kadeci ze Lwowa i z Rawicza (dwa korpusy mieściły się w tych miejscowościach) podjęli organizację tak zwanej wtedy Jednostki Kadeckiej, w skrócie Jednostki K. Myśmy nazywali to jednostką kosynierów. Już w 1942 roku, mimo że miałem siedemnaście lat, zostałem dowódcą sekcji w tej jednostce. W 1943 roku dowódca kompanii, kadet z Korpusu Lwowskiego, aresztowany przez Niemców w wyniku zdrady, uciekł z transportu do Oświęcimia i zameldował się dowództwu. Wtenczas powstawały oddziały dywersyjne, oddziały specjalne, tak zwane OS-y. Razem ze starszym bratem wstąpiliśmy do OS-u w 1944 roku. Mieliśmy szereg akcji dywersyjnych, ale o jednej szczególnie chciałbym tu wspomnieć, którą się chwalę, otóż odbicie więźniów z rąk niemieckich w Warszawie w czasie okupacji. Ten fakt był trzykrotny [!]. Pierwszy to słynna akcja pod Arsenałem, druga – akcja, którą wspomnę, a trzecia to odbicie przez Batalion „Zośka” żołnierzy w lipcu 1944 roku ze szpitala na Bonifraterskiej. Jak doszło do akcji, w której brałem udział? Było to chyba w czerwcu 1943 roku, jeden z najdzielniejszy żołnierzy naszego oddziału i nawet zaryzykuję twierdzenie, że podziemia – Dionizy Mazur pseudonim „Pietrek” – wracał z akcji. Zawsze stosowaliśmy zasadę, że broń odbierała od nas łączniczka, bo dziewczynie łatwiej było przenieść. Dlaczego nie oddał, trudno mi w tej chwili odpowiedzieć na to pytanie. Miał siedem pistoletów za pasem i granat „filipinkę” polskiej produkcji konspiracyjnej. W naszym mieszkaniu, a wtenczas mieszkaliśmy na ulicy Żurawiej 1, był magazyn broni. Mniej więcej na wysokości domu towarowego braci Jabłkowskich, pomiędzy ulicami Chmielna a Widok (ten dom ocalał po Powstaniu, jest tam jakiś dom towarowy w tej chwili) natknął się na patrol niemiecki idący od chodnika do chodnika, całą szerokością ulicy. Zdawał sobie sprawę, że go zatrzymają. Miał prochowiec narzucony na siebie, wobec tego odwrócił się na pięcie i zaczął iść w przeciwnym kierunku. Niemcy to widzieli, jeden z nich podbiegł i chwycił go za pasek od prochowca, zatrzymując. To był ostatni ruch Niemca, bo jak „Pietrek” się odwrócił z pistoletem w ręku, to strzelił do niego i zaczął uciekać ulicą Chmielną. Niemcy naturalnie zaczęli strzelać. Miał szczęście, że nie dostał, ale od ulicy Marszałkowskiej na odgłos strzałów trzech lotników niemieckich z wyciągniętymi pistoletami zagrodziło mu drogę. Nie mając innego wyjścia, skoczył w pierwszą bramę kamienicy, chcąc dostać się na dach i dachami jakoś uciekać. Biegł klatką schodową. Niestety, na piątym piętrze nie było wyjścia, więc [wbiegł] na strych. Zaczął łomotać do drzwi. Ludzie, naturalnie, nie otworzyli, bo strzelanina, krzyki, bali się. A Niemcy za nim po schodach. Zdając sobie sprawę z tego, że nie wyjdzie już z rąk niemieckich, wyciągnął granat, prawą ręką przyłożył do piersi, odbezpieczył, granat wybuchł, urywając mu prawą rękę, ale nie zabijając. Niemcy dopadli do niego i tego ciężko rannego zaczęli kopać. Naturalnie przyjechała później karetka pogotowia wezwana przez Niemców i umieścili go w szpitali na rogu ulicy Koszykowej i Alei Niepodległości. W tej chwili to jest szpital Ministerstwa Obrony Narodowej, a przed wojną i w czasie okupacji była szkoła pielęgniarek. Umieścili go na drugim piętrze w separatce i postawili wartę złożoną z trzech wartowników. Szczęściem dla nas było to, że na kursie dla pielęgniarek była nasza dziewczyna, cudowna dziewczyna, bardzo ładna zresztą, i, naturalnie, od razu powiadomiła nas o losach „Pietrka”. (Po wojnie, niestety, wstąpiła do partii.) Trzeba go odbić, to nie było gadania. Jak zaczęła pytać się dyrektora tego szpitala o stan zdrowia „Pietrka”, to odpowiedział: „Słuchajcie, pozwólcie umrzeć temu człowiekowi w polskim szpitalu”. Wszyscy zdawali sobie sprawę, co jest. Miesiąc potem rano do naszego dowódcy naszego oddziału specjalnego, Juliusza Klepacza, pseudonim „Ran”, syna pułkownika Klepacza, późniejszego generała w Armii Krajowej, który był komendantem kwatery „Nila” „Bora”, o siódmej Niemcy zapowiedzieli, że zabierają „Pietrka” dzisiaj, o trzeciej, żeby go przygotować, to znaczy szpital miał doprowadzić go jak najbardziej do stanu zdrowia. Alarm. Mieliśmy na magazynie tylko siedem pistoletów, ale trzeba było ratować chłopaka. W odbiciu była sprawa transportu rannego, bo „Pietrek” miał bardzo poharatany granatem bok i nogę, tak że tę nogę miał na wyciągu, jak to nazywaliśmy – „na samolocie”, więc żadnym zwykłym transportem nie można było [go przewieźć], tylko karetką pogotowia. Trzeba było zdobyć karetkę pogotowia. Pogotowie warszawskie w okresie okupacji miało pięć piątek – 55555, pamiętam. Pojechaliśmy na Wierzbno, wybraliśmy taką stojącą na uboczu willę i jedna z naszych dziewcząt dzwoni na te pięć piątek i głosem bardzo płaczliwym [mówi]: „Panie doktorze, mój syn wpadł pod koła platformy konnej, leży...” i podaje adres tej willi. „Proszę natychmiast przyjechać”. Tymczasem do tej willi weszło dwóch naszych kolegów, poprosiło wszystkich mieszkańców na parter. Były to chyba dwie starsze panie, starszy pan i jeden młody człowiek. Jak zobaczył pistolety w ręku naszych kolegów, zbladł, bo się okazało, że był to żołnierz Armii Krajowej Powiśle i myślał, że to gestapo. Ale jak się dowiedział, że rekwirujemy willę na okres dwóch godzin, to odetchnął. Po pewnej chwili karetka pogotowia podjeżdża, idzie starszy pan doktor, za nim szofer z walizeczką, w której mieściły się wszystkie instrumenty lekarskie. Wchodzą, kolega (cudowny, pseudonim „Krypek”) z pistoletem mówi do niego: „Panie doktorze...”, a on mówi: „Proszę panów, jestem chory na angina pectoris, proszę do mnie broń nie celować”. Jak się dowiedział, o co chodzi, to kierowca mówi: „O rany! Chłopaki, trzeba było powiedzieć, to ja bym lepszym wozem przyjechał, a nie tym gruchotem!”. To jest właśnie atmosfera solidarności narodowej w walczącej Warszawie. Nasz kierowca siadł razem z kolegą, który go obstawiał. To było ustalone w ten sposób, że o godzinie pierwszej (to był wtorek, 15 lipca w 1943 roku), naprędce zbudowany plan odbicia zakładał, że o godzinie pierwszej wkraczamy z siedmioma pistoletami na teren szpitala, dwóch zostaje na parterze w hallu, dwóch idzie na pierwsze piętro, aby opanować centralę telefoniczną i gabinet dyrektora, a trzech na drugie piętro, żeby rozbroić tych, którzy pilnowali „Pietrka”. Nie przewidzieliśmy, że to był dzień odwiedzin. Wchodzimy do hallu szpitalnego, a tam jak na dworcu kolejowym, moc ludzi. Julek Klepacz podchodzi do schodów, ja byłem w tej grupie, która miała działać na drugim piętrze z moim starszym bratem i bardzo dzielnym żołnierzem Włodkiem Jabłońskim, pseudonim „Maria”. Chcemy wejść na schody, a portier mówi: „Panowie, jeszcze nie ma pierwszej, nie wolno”. Mówię: „A my wejdziemy”. „Nie wolno”. Jak zobaczył pistolet: „Ale przepraszam, to proszę wchodzić”. A Julek Klepacz [mówi] do ludzi: „Proszę państwa, odbijamy kolegę, proszę zachować spokój, nie wolno nikomu wychodzić, nie podchodzić do okien”. Idziemy na drugie piętro, wchodzimy. Izolatka, w której „Pietrek” leżał, była naprzeciwko klatki schodowej. Widzimy taki obraz: na korytarzu siedzi dwóch granatowych policjantów, a zawsze pilnowało trzech albo Niemców, albo granatowych policjantów. Gdzie trzeci? Nie wiadomo. Chcieliśmy bardzo po cichu ich rozbroić, gdyby byli w środku izolatki, ale na korytarzu? Tu pełno dziewcząt, bo to szkoła pielęgniarek. Pochodzimy: „Ręce do góry!”. Jeden z nich od razu podniósł, a drugi chwycił się za kaburę, za pistolet. Włodek Jabłoński strzelił. Padł. My od razu [mówimy]: „Oddział Sił Zbrojnych kraju! Proszę zachować spokój, nie podchodzić do okien!”. Wrażenie piorunujące było dla całego szpitala, dla tych chorych. Pamiętam, wchodzę do jednej z sal, bo baliśmy się, żeby ci chorzy pod wpływem jakichś emocji [nie zaczęli] do okna wrzeszczeć, krzyczeć, i mówię: „Oddział Sił Zbrojnych kraju, odbijamy kolegę. Proszę nie podchodzić do okien”, to jeden nie tylko ręce podniósł ale i nogi. Opanowaliśmy to piętro. Koledzy, którzy mieli zniszczyć centralkę telefoniczną, dokonali tego. Do gabinetu dyrektora, dyrektor mówi: „No, wreszcie zdecydowaliście się, panowie”. Karetka miała podjechać sześć minut po pierwszej, co do minuty, musieliśmy mieć rezerwę, bo gdyby doszło do strzelaniny, żeby karetka nie wpadła. A miejsce było paskudne, bo w Politechnice stali Niemcy, naprzeciwko stał [niezrozumiałe] niemiecki, w obecnym Ministerstwie Komunikacji stali również Niemcy, naokoło byli sami Niemcy, tak że gdyby doszło do jakiejś strzelaniny, wymiany strzałów, czy byśmy wyszli cało z tej akcji, wątpię. O godzinie punktualnie pierwszej zero sześć karetka podjechała, koledzy wybiegają z noszami, wyciągają „Pietrka”. Wtenczas dopiero widziałem, że „Pietrek” z tą nogą gdzieś tam zadartą do góry, zarośnięty, z tą lewą łapiną, ale [woła]: do nas z radością „Chłopaki!”. Załadowaliśmy „Pietrka” do karetki, jeszcze trzy minuty poczekaliśmy, żeby karetka zdążyła odjechać, wychodzimy, a mój brat nagle woła: „Niech żyje Polska!” i proszę sobie wyobrazić, a tu wszyscy odpowiadają: „Niech żyje!”. Zawieźliśmy „Pietrka” do tak zwanej „meliny” na ulicę Żelazną. Kamienica, już w tej chwili nie istniejąca, miała chyba dwa podwórka, w drugim był lokal konspiracyjny, i tam „Pietrka” umieściliśmy. Ale transport, opieki lekarskiej spowodował pogorszenie się stanu jego zdrowia. Zaprzyjaźniony lekarz, którego poprosiliśmy, żeby stwierdził, co jest z „Pietrkiem” powiedział: „Panowie, szpital, nie ma innego wyjścia”. Był jeden szpital w Warszawie, który nigdy nie odmawiał pomocy dla chłopców z Armii Krajowej, to był Szpital Maltański w Pałacu Mniszków, obecnie Ambasada Belgijska. Załatwiliśmy tam, że go przyjmą. Niemcy rozesłali do wszystkich szpitali wiadomość, nakaz, aby rannego z takimi i takimi ranami o przyjęciu zawiadomić. Naturalnie, Szpital Maltański nie zawiadomił. Jak teraz go odtransportować z ulicy Żelaznej na Senatorską? Dostałem rozkaz wynajęcia dryndy, czyli pospolitej dorożki. Na rogu ulic Twardej i Żelaznej był postój. Podchodzę do wąsatego dorożkarza, popularnie mówiąc „sałaciarza”, i mówię: „Panie, kursik mam”. Spojrzał na mnie: „Jaki? Lewy?”. Mówię: „Lewy. No to ile?”. Pamiętam, pięćdziesiąt złotych zażądał. „Dobrze, pięćdziesiąt złotych”. Podjechaliśmy na podwórko. Mówię: „Niech pan tu poczeka”. I wynoszą koledzy rannego „Pietrka”. Jak ten dorożkarz zobaczył, mówi: „O rany, ale kurs mi się trafił!”. Mówię: „Panie, musisz pan jechać na Senatorską do szpitala, ale w taki sposób, aby unikać Niemców”. Spojrzał: „Mnie życie jest drogie”. Troszeczkę był inny układ ulic niż teraz. Na ulicy Twardej (mniej więcej teraz przebiega ulica Kasprzaka chyba, to przedłużenie Świętokrzyskiej) napotykamy się na sierżanta policji granatowej. Z tym, że dorożka była ubezpieczana, dwóch po jednej stronie ulicy i dwóch po drugiej stronie, i przy „Pietrku” nasza dziewczyna. Policjant spojrzał. Mimo że myśmy nakryli „Pietrka” kocami, ale to było widać, nie było potrzeba lekarza, żeby widzieć, że ciężko rannego się wiezie. Stanął, spojrzał i kaburę przesunął do przodu z pasa. Po tamtej stronie był bardzo dzielny żołnierz o nazwisku Pawlik (zginął w partyzantce w 1944 roku, szereg 25 Pułku Armii Krajowej), miał pseudonim „Piorun”, Podszedł, założył ręce, podszedł do tego policjanta i pchnął go. Policjant uskoczył, spojrzał na „Pioruna”, (a myśmy stanęli po drugiej stronie) zobaczył tam dwóch i tu dwóch, tyłem, tyłem, tyłem i biegiem chodu. Dojechaliśmy do szpitala, przekazaliśmy „Pietrka”. Wyżył. Nie tylko że wyżył, ale w czasie Powstania był w plutonie generała „Bora” 11/12 i zasłużył na Krzyż Walecznych.

  • Przejdźmy teraz do czasów Powstania Warszawskiego i do pana osoby.

[Poszedłem do] Powstania do swojego oddziału „Koszta”. Co to był za oddział? Otóż w 1943 roku major dyplomowany, szef Oddziału 3 Operacyjnego Sztabu Komendy Obszaru Warszawskiego, Wojciech Borzobohaty, pierwszy prezes Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, jaki powstał, pseudonim „Woja” postanowił sformować oddział, kompanię, która miałaby za zadanie osłaniać zarówno w czasie konspiracji, jak i w czasie walk jawnych, czyli Powstania, sztab Komendy Obszaru Warszawskiego. Skąd brało się narybek? Przede wszystkim 1 pluton powstał z rozbitego oddziału partyzanckiego „Wilk”, sformowanego na bazie oddziału specjalnego w Batalionie Kadeckim, który szedł pieszo na Kresy Wschodnie. Myśmy się nie mieścili już na ulicach Warszawy, chcieliśmy walczyć normalnie, w mundurach. Niestety, nie doszliśmy na Kresy Wschodnie. 17 Pułk Policji SS, pododdziały nas rozbiły. Wróciliśmy do Warszawy i akurat „Wojan” przyjął naszych chłopców do formującej się kompanii i odesłał tych, którzy mieli jakiś sensus naukowy do Szkoły Podchorążych. Szkołę Podchorążych ukończyłem 15 lutego 1944 roku. Trzeba było uzbroić się.

  • To był warunek przyjęcia do kompanii?

Nie, w ogóle. Nasz dowódca, „cichociemny”, późniejszy major, kapitan Stefan Mich, pseudonim „Kmita”, powiedział: „Chłopcy, jeśli liczycie, że w wypadku Powstania dostaniecie z góry jakąś broń, to się mylicie. Tę broń musicie zdobyć teraz dla siebie.

  • Jak pan zdobył broń?

Zdobywaliśmy, rozbrajając Niemców na ulicach Warszawy. Nie zawsze się udawało, dochodziło do strzelaniny, ale stan broni powiększał się. Dowiedziałem się przypadkiem na początku lipca 1944 roku, że można kupić cztery pistolety maszynowe typu „szmajser” po sześć pełnych magazynków do każdego, w restauracji „Zum Deutschen Eck”. To była znana, przedwojenna restauracja „Gastronomia” na rogu ulic Smolnej i Nowy Świat). Transakcja miała się odbyć za pośrednictwem szatniarza, Polaka. W dniu, kiedy miały być dostarczone pistolety maszynowe (pamiętam, cena była dosyć wysoka, bo 32 tysiące za sztukę, ale „Kmita” powiedział: „Cena nie odgrywa roli, chodzi o broń”), miałem spotkać się z pośrednikiem i szatniarzem w bramie Nowego Światu, naprzeciwko „Gastronomii”. Szatniarz przyszedł, żeby ustalić ostateczne warunki odbioru broni, zresztą kupowanej od Niemców za pośrednictwem kierownika „Gastronomii”, oficera wywiadu polskiego, kapitana Wojska Polskiego przed wojną, Kazimierza Seydy, autora artykułu „CK–dezerterzy”, to właśnie on. Podpisał folkslistę. Byłem siedemdziesiąty dziewiąty przez niego wyciągnięty z Pawiaka. Ale wpadłem przez tego szatniarza, bo idąc na spotkanie, wyciągnął z płaszcza jakiegoś niemieckiego oficera paczkę naboi do dziewiątki parabellum. Chyba tam było piętnaście sztuk. A esesman, który czesał się, widział to w lustrze. Naturalnie z kolegami podążył za szatniarzem i jak on tę paczkę wręczał pośrednikowi, Niemcy przyszli. Już nie będę mówił, że nas nie głaskali. Zbili niesamowicie, zaprowadzili do „Gastronomii” okrwawionych. Esesmani skoczyli po żandarmów niemieckich i odesłali nas na komendę policji na Krakowskie Przedmieście. Tam była również komenda również odcinka żandarmerii niemieckiej. Byłem przesłuchiwany. Już nie będę mówił, w jaki sposób, w każdym razie zatrzymali tramwaj „0”, a „0” to był tramwaj jednowagonowy, który krążył przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Marszałkowską, później uliczkami do Miodowej, tylko dla Niemców zastrzeżony. Tym „0” pojechaliśmy na Aleję Szucha. Szczęście, że to był już koniec urzędowania, Niemcy zamknęli każdego z nas do osobnej izolatki, w chwili obecnej są tak zwane tramwaiki. W mojej celi siedziałem razem z „cichociemnym”, bratankiem generała Czumy, porucznikiem Czumą.

  • Jak się panu udało wyjść?

Lejda był świadkiem naszego aresztowania i pobicia, a przez niego właśnie można było trafić do Niemców, którzy sprzedawali tę broń, bo miał duże znajomości wśród Niemców. A do referenta, tego, który mnie badał, Obersturmbannführera Schneidera, po wojnie nie odnalezionego, do niego trafił Seyda. Później w czasie Powstania, jak się z nim spotkałem, był już w mundurze kapitana, mówi tak: „Rano pikolak musiał zawieźć śniadanie na Aleję Szucha. Dobre śniadanie. Później obiad, czyli drugie śniadanie. A wieczorem Schneider przyjeżdżał. No i kolacja, kolacja trwała do późnych godzin nocnych. Wszystko musiało być, począwszy od szampana i skończywszy na kawiorze, dziewczynki, wszystko. Po tygodniu tych libacji Schneider powiedział, że zajmie się tą sprawą”. To uratowało nas od śmierci. 28 lipca po południu na Pawiaku (siedziałem w Pawilonie 7) nagle słyszę, jak korytarzowy wywołuje moje nazwisko: „Przygotować się do wyjścia!”. To był nietypowy czas. Myślałem, że już na rozwałkę biorą. Ale nie, okazuje się, że nas prowadzą (było nas czterdziestu dziewięciu), tych delikwentów do kancelarii, dają przepustki i kenkarty. W „patronacie”, a „patronat” był polski, zresztą to była komórka naszego wywiadu, panie, które tam pracowały, oddały mi zegarek i dwieście pięćdziesiąt złotych, które miałem w chwili aresztowania, powiedziały: „Proszę nie mówić do widzenia”, to znaczy do powtórnego zobaczenia. Przeżyłem jeszcze bunt więźniów na Pawiaku 19 lipca, jestem chyba jednym z nielicznych, po prostu na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy szczęśliwie jakoś przeżyli ten bunt więźniów, to jest osobne zagadnienie. [...]

  • Jak pan zdobył jednak później tę broń?

Tę broń nie. Do chwili obecnej żałuję, że te szmajsery nie dostały się w nasze ręce. Na drugi dzień, kolega Chyr poszedł... jak to się mówi, że jestem na wolności. Koncentracja. Poszedłem na koncentrację. Nasz pluton koncentrował się na ulicy Rymarskiej. Teraz nie istnieje ta ulica, to jest naprzeciwko obecnego magistratu, stały tam piękne, secesyjne kamienice. Nasz pluton był jak na pierwsze dni Powstania bardzo dobrze uzbrojony – mieliśmy dwa erkaemy, piętnaście karabinów, osiem karabinów maszynowych. Pluton, który liczył sześćdziesięciu ludzi, był całkowicie uzbrojony. Naturalnie owało nam granatów. Wobec tego, że Sztab Komendy Obszaru Warszawskiego koncentrował się na rogu ulic Sienkiewicza i Marszałkowskiej, tam, gdzie w tej chwili jest gmach PKO, a my na Placu Bankowych, to dowódca tej kompanii, kapitan „Korab”, dał rozkaz, żebyśmy wyszli z Rymarskiej piętnaście po czwartej, czyli czterdzieści pięć minut przed rozpoczęciem Powstania. Jak on sobie wyobrażał, że sześćdziesięciu uzbrojonych ludzi z opaskami biało–czerwonymi przejdzie przez środek miasta, nie wiem. Nie zapytałem się jego, a on już nie żyje. Wyszliśmy na Plac Bankowy, róg ulic Elektoralnej i Senatorskiej. Tam stała fontanna, która w tej chwili stoi przed Pałacem Mostowskich. Z Elektoralnej nadjechała kolumna dziesięciu wozów ciężarowych Wehrmachtu, naładowanych Niemcami. Doszło do strzelaniny. Musieliśmy się wycofać z powrotem do budynku i obrona budynku. Ale mieliśmy czym się bronić, to jest fakt, a ciężko zdobyć budynek obsadzony przez ludzi zdeterminowanych, wiadomo było, że dla nas odwrotu nie ma, rąk do góry podnieść nie mogliśmy. O piątej strzelanina wybuchła na terenie całej Warszawy. Ale chcę [opowiedzieć] jeszcze taki fakt. Otóż w czasie tej walki z Niemcami padło naszych pięciu czy sześciu zabitych i dziecięciu chyba rannych. Niemców też. Szpital Maltański, który był w pobliżu, wysłał patrole pielęgniarek z noszami, aby pobrać z placu rannych, zarówno Niemców, jak i naszych chłopców. Włodek, nasz dowódca plutonu, mówi: „Karabiny brać!”, i te sanitariuszki ładując rannego, ładowały karabiny i przychodziły do naszej bramy, przechylały nosze i karabiny spadały pod bramą naszej kamienicy. W nocy przeszliśmy przez Ogród Saski. Drugi dzień Powstania zaczął się od krwawych i ciężkich walk, bo myśmy obsadzili róg ulic Sienkiewicza i Marszałkowskiej i Marszałkowskiej i Moniuszki, bo tam się zbierał sztab. Niemcy nadjechali dwoma pancernymi Strassenkampfwagen, czyli transportowymi jednostkami opancerzonymi. Myśmy ich obrzucili butelkami z benzyną, a drugi pluton, o którym też muszę powiedzieć parę słów, był mniej liczny niż pierwszy, ale składał się z żołnierzy oddziału likwidacyjnego Oddziału II Sztabu Komendy Obszaru Warszawskiego, Oddział II (to był wywiad i kontrwywiad). Naczelnik tego plutonu wysłał jednego z najdzielniejszych (to absolutnie trzeba powiedzieć) żołnierzy Podziemia, porucznika Romana Rozmiłowskiego pseudonim „Zawada”, „Srebrny”, wykonawcę wyroku na Igo Symie. Wiadomo, kto to był Igo Sym. Miał granaty i obrzucił nimi te pojazdy pancerne, wozy się zatrzymały, część Niemców wyskoczyła z pierwszego wozu pancernego i wpadła do bramy przy ulicy Marszałkowskiej 129 (teraz jest mniej więcej to róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej), a część opuściła też wóz, nie starając się przejechać, i [uciekła] na drugą stronę Marszałkowskiej. Tam był słynny lokal „Esplanada”. Z tego lokalu łącznie z oddziałami Leliwy, to znaczy oddziałami Kilińskiego, myśmy ich (Niemcy uciekali nawet dachami) ściągnęli wszystkich, zdobyliśmy broń. Ale Niemcy, a w zasadzie nie Niemcy, a Ukraińcy, w tym budynku numer 129 byli. Próby zdobycia tego budynku bez granatów, bo już nie mieliśmy granatów, bo było je bardzo ciężko zdobyć. Na drugi dzień zauważyliśmy, że w bramie tego budynku 129 leży z dziesięciu zabitych Ukraińców. Każdy z nich miał zatknięte za pasem i za cholewami butów granaty. Dowódca spytał: „Kto na ochotnika po te granaty”. Zgłosiłem się też na ochotnika z „Jur” Tyczyńskim, który zginął w czasie Powstania. Wspaniały żołnierz, przyjaciel, kolega. I jeszcze jeden. „Jur” miał stena, ja miałem karabin, a „Orski” też miał karabin. Trzeba było przebiec Marszałkowską pod ostrzałem, bo Ukraińcy siedzieli w budynku, dopaść do bramy i powyciągać granaty. Niestety, dobiegliśmy do bramy tylko „Jur” i ja. Na wojnie trzeba mieć żołnierskie szczęście, człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. „Jur”, osłaniając, stojąc w bramie, a naprzeciwko od okna klatki schodowej siedzieli Ukraińcy i bili do nas jak do kaczek, ale nie wiem, dlaczego nie trafili nas, ze stena po tych oknach pruł. W pewnym momencie mówi: „Zacięła się cholera!” Faktycznie sten miał to do siebie, że czasami się zacinał. Wyciągnął waltera P38 i z waltera do mnie [strzelał], ale nic mnie nie zrobił. Ja przez ten czas kładłem jak drwa granaty. Wyciągnąłem dwadzieścia cztery granaty. Było ciężko, bo jeszcze karabin miałem, to karabin zarzuciłem na pas. I jedną taką rzecz muszę powiedzieć – jeden z Ukraińców leżał drugiemu na brzuchu i mózg jemu wypłynął. Ten mózg oblepił granaty leżącemu. Zastanowiłem się, czy brać, czy nie brać, ale granat to granat, i wziąłem z obrzydzeniem wielkim. Przez tydzień prawą ręką nie jadłem. Za to byliśmy wnioskowani do Krzyża Walecznych, tak jak „Pietrka”.

  • W jakich sytuacjach potem się panu zdobyte granaty przydały?

Bardzo się przydały się w zdobyciu kamienicy przy Marszałkowskiej 129, umożliwiły nam wtargnięcie do budynku i wybicie prawie co do nogi Ukraińców.

  • Proszę powiedzieć o innych jeszcze akcjach.

Chcę powiedzieć o bardzo znamiennej, która charakteryzuje Powstanie. Otóż z 16 na 17 sierpnia Niemcy uderzyli w rejonie ulic Grzybowskiej, Żelaznej, Ciepłej, przy wsparciu dwóch czołgów na stanowiska Kompanii „Genowefa”. W celu wzmocnienia został odkomenderowany 1 Pluton „Koszty”, ja też. Warszawa paliła się. To była sceneria niesamowita. Doszliśmy na nasze pozycje i widzimy, jak te potwory żelazne, czołgi, forsują barykadę, na które karabinkami i pistoletami maszynowymi nie można nic zrobić. W pewnym momencie zjawia się na naszym stanowisku patrol dwuosobowy – podchorąży Zbigniew Czajkowski, późniejszy znany dziennikarz, i młody dryblas pseudonim „Zenek”. „Zenek” dźwiga piata, a piat to był granacik przeciwpancerny angielski rzutowy, wspaniała broń, tylko na krótką odległość, ale w mieście nie potrzeba było dalekich odległości od nieprzyjaciela. Do tego piata miał trzy granaty. A Zbigniew Czajkowski dostał przed chwilą tego piata i przy zapałkach w bramie, przy palącej się kamienicy czytał instrukcję, jak się używa tę broń. Umiał po angielsku, przetłumaczył i mówi: „Zenuś, tego pierwszego”. Zenek złożył się, podpalił i nie trafił. Czajkowski mówi: „Zenek, spokojnie, tylko spokojnie”. Drugie odpalenie i drugi raz nie trafia. I Zenek nie patrząc na to, że czołgi biją z karabinów maszynowych po naszych pozycjach, wstaje, płacze i mówi: „Jak Bozię kocham, nie strzelę trzeci raz!”. Ostatni granat. A Czajkowski mówi: „Zenek, nikt lepiej nie potrafi obsługiwać tej broni, jak ty, bo ty już dwa razy strzelałeś”. Złożył się i trafił, wyskakującą załogę żeśmy trafili. Następna akcja z takich ważniejszych to było zdobycie „Pasty”. O „Paście” już tyle napisano i tyle mówiono, że nie chcę mówić.

  • Proszę powiedzieć jakieś własne wspomnienie z tego momentu.

Otóż byłem w plutonie szturmowym, „Koszta” go wystawiła, który miał nacierać od ulicy Próżnej poprzez wyłom zrobiony materiałem wybuchowym, do oficyny Pasty, bo Pasta była otoczona oficynami, których już teraz nie ma, oprócz jednej od ulicy Zielnej, dostać się na drugie piętro i łącznie z drugim plutonem „Koszty”, który robił wyłom od ulicy Bagno w tej oficynie, uderzyć na górny bastion, jaki stanowiła wieża. I faktycznie nasi saperzy Okręgu Warszawskiego z kapitanem „Jotesem” na czele założyli ładunek na drugim piętrze, w mieszkaniu prywatnym, bo mieszkanie prywatne dotykało oficyny Pasty. Właścicielka mieszkania mówi: „Panowie, czy tak musi być?”, bo zdawała sobie sprawę, że wybuch ładunku zniszczy mieszkanie, i odpowiadali: „Tak, proszę pani, niestety, tak musi być”. Ale widocznie ładunek źle był obliczony, bo nie tylko zrobił wyłom, ale również ścianę całą obsunął, tak że do wyłomu musieliśmy po drabinie (z góry już przygotowanej) wchodzić, wchodziliśmy sznureczkiem. Niemcy byli zaszokowani tym wybuchem. Wpadliśmy od oficyny, oficyna zaczęła się palić. Walczyliśmy, często dochodziło do walki wręcz, w kłębach dymu. Krztusiliśmy się. Niemcy w takich samych warunkach walczyli, więc myśmy wołali: Hans! Komm zu mir! Jak podbiegał, to myśmy serią go kosili. Ale okazało się, że myśmy do przodu się posuwali po tych wszystkich zakamarkach, korytarzach, pokojach, ale z drugiej strony „Zawada” ze swoim plutonem, który miał od strony ulicy Bagno zrobić wyłom i nacierać, nie naciera. Po jakiejś chwili, trudno mi powiedzieć, po ilu minutach, może po pół godzinie walki, Niemcy powstrzymali nasze parcie do przodu i zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy w bardzo tragicznej sytuacji. Przecież naprzeciwko są Niemcy, a z tyłu szalejący ogień, pożar oficyny. Sfajczymy się. Powiedzieliśmy kapitanowi „Kmicie”, który był razem z nami: „Panie kapitanie, my chyba stąd nie ujdziemy”. Ale „Jotes”, kapitan saperów, który był, mówi: „Może uda się zrobić wyłom na ulicę Bagno”. Ta lokalizacja [wtedy] była zupełnie inna. Razem z nami była minerka, osiemnastoletnia dziewczyna (ona żyje) pseudonim „Bomba”, a nazwisko chyba Wysiatecka, mówi: „Panie kapitanie, mam plastik, ale tylko półtora centymetra lontu”. Lont się pali jeden centymetr na sekundę, wobec tego półtorej sekundy było czasu po zapaleniu lontu na odskok. „Jotes” do nas [mówi]: „Chłopaki, pod ściany!”. Faktycznie myśmy się pochowali za jakimiś załomami, on podpalił, huk! Nie zdążył skoczyć, wybuch poniewierał nim dosyć mocno, ogłuchł, ale przeżył. Wyłom jest zrobiony. Patrzymy – słońce i życie. „Pasta” została zdobyta. Moc broni znowu myśmy zdobyli. I znowu taki obrazek – jak w okolicy poszła wiadomość, że już nasi są w Paście, wyległa ludność, olbrzymia masa ludzi, cała ulica Dzielna była zatłoczona, jakby witała papieża dosłownie. Wyprowadzamy jeńców. Ryk ludności cywilnej: „Wreszcie ci Niemcy znienawidzeni!” Załoga składała się z oddziałów SS. Nasza żandarmeria musiała trochę uspokoić ludność, odgonić od jeńców. A myśmy po zakamarkach Pasty wpadali i wynosili broń. Wyglądaliśmy jak choinki obwieszeni granatami, karabinami, pistoletami maszynowymi, taśmami. Każdy brał, ile mógł.

  • Jakie były wtedy pana odczucia? Czy to była radość?

Radość to za mało powiedziane. Jak to nazwać? Jakiś wielki entuzjazm i satysfakcja absolutna. Następną znamienną akcję, w której brałem udział, była akcja na Kościół św. Krzyża i komendę policji niemieckiej i granatowej przy ulicy Krakowskie Przedmieście 1. Mój pluton nacierał mniej więcej od strony obecnej ulicy Świętokrzyskiej, poprzez kaplicę Matki Boskiej, która była po lewej stronie, do nawy głównej. Naturalnie dochodziło do walki bezpośredniej na pistolety maszynowe, dosłownie twarz w twarz z Niemcami. Niemcy wycofali się z ołtarza głównego, bo myśmy kaplicę zdobyli, zdobyliśmy ołtarz główny. Niemcy wycofali się do małego, jednopiętrowego budyneczku, który stał na podwórku. Tam mieściła się ta wacha niemiecka. Moja satysfakcja. Do tej wachy w chwili aresztowania Niemcy mnie przywieźli. Z satysfakcją obstawiliśmy budynek, wezwaliśmy Niemców do poddania, ale zdawali sobie sprawę... Przecież właśnie ci żandarmi rozstrzeliwali publicznie Polaków. Jak nie odpowiedzieli, jasne, że tam jednego Niemca spaliłem, jest nawet zdjęcie, jak idę z butelkami z benzyną i miotaczem ognia, który był z nami naszej konspiracyjnej produkcji. To jest ciekawa rzecz – w konspiracji produkowaliśmy i pistolety maszynowe, i granaty, i miotacze ognia, tak. Miotacz ognia, jak my to nazywaliśmy, rzygnął, budynek stanął w płomieniach i słyszeliśmy tylko pojedyncze strzały – Niemcy popełniali samobójstwo. Znowu broń zdobyliśmy, uwolniliśmy szereg policjantów granatowych i ludności cywilnej, którą Niemcy przetrzymywali. O pomniejszych akcjach nie będę mówił. Przyszedł wrzesień. Niemcy 3 września, 9 armia odbyła naradę dowódców. Szefowie 9 armii, która likwidowała Powstanie, łącznie von den Bachem, postanowili uderzyć w wypadku Starówki siłami na Powiśle, zrolować Powiśle i później uderzyć na dzielnice w górę, na Śródmieście Północne, główny bastion powstańczej Warszawy. I uderzyli. Przede wszystkim najpierw do akcji przystąpiło lotnictwo niemieckie. To, co się działo w rejonie Placu obecnie Powstańców, a przedtem Napoleona – ulice: Jasna, Świętokrzyska, Moniuszki, Sienkiewicza, Nowy Świat – dziennikarze nazwali tornadem warszawskim. Siły, jakimi Niemcy uderzyli od Powiśla po zajęciu Powiśla (bo jeszcze broniło się trzy dni) na linię Nowego Światu były nieproporcjonalne do naszych sił, tym bardziej że generał „Monter” nie miał żadnego odwodu. Jedynym odwodem była „Koszta”, kompania, która zachowała prawie pełne stany, bo nawet po poległych to zawsze uzupełnienia były, świetnie uzbrojona i z amunicją. I generał Skroczyński zdał sobie sprawę z tego, że walka na linii Nowego Światu decyduje o losach powstańczej Warszawy, oddał tę kompanię do dyspozycji generałowi „Monterowi”. Ruszyliśmy na Nowy Świat i walki trwały na linii Nowego Światu cały tydzień, od 7 do chyba 14 września, do tej wielkiej wyprawy amerykańskiej. Walki były dramatyczne. Jak dramatyczne były walki, to dowódca tego odcinka, pułkownik Zawiślak, pseudonim „Tunguz” dał rozkaz na alarmujące wiadomości dowódców odcinków, że jest taka przewaga niemiecka, że nie wytrzymamy: „Odwrót tylko na noszach”. Nie można było się cofnąć. Przez trzy dni mój pluton, w którym służyłem, bronił poszczególnych ruin: Poczta Główna (tam, gdzie teraz jest budynek Narodowego Banku Polskiego), od ulicy Wareckiej i brama główna była od Placu Napoleona, ten winkiel, ten narożnik był przez nas broniony. Mimo nalotów, mimo niesamowitego ostrzeliwania artylerii, moździerzy, myśmy zasypani w gruzach trzymali stanowiska. Jak było ciężko, to zamki od broni okręcaliśmy w czasie nalotów chusteczkami i innymi szmatami, bo pył ceglany, który powstawał po wybuchu bomby czy granatu artyleryjskiego, unosił się w powietrzu i pył dostawał się do broni, szczególnie do zamszu i po paru strzałach broń była nieczynna. Ale wytrzymaliśmy. Nie wiem, czy taki fakt opowiedzieć – otóż na naszych stanowiskach leżało ciężko rannych czterech esesmanów, a walczyliśmy z nacierającą brygadą opryszków, brygadą SS Dirlewangera. Jęczeli, bo chcieli wody, a myśmy wody nie mieli. Przez trzy dni żywiliśmy się wódką i kostkami cukru. Skąd ten cukier był, nie wiem, w chlebaku były kostki cukru. Wreszcie dowódca tej reduty, pułkownik „Sieradz” mówi do mnie: „Słuchaj, Janek, weź chłopaków ze swojej drużyny i załatw tych Niemców”, bo strasznie się męczyli. Był w mojej drużynie „piaskarz” („piaskarze” to ci, którzy wydobywali piasek z Wisły na budowę), który mścił się za rannego kolegę, którego Niemcy dobili. Mówię mu: „Gruby, chodź ze mną”. Podeszliśmy do tych czterech leżących, dwóch już nie żyło, ale dwóch jeszcze żyło. I oni wyczuli, po co myśmy przyszli. Wiedziałem, z kim walczymy, co to jest brygada Dirlewangera, przy jednym, zresztą ubitym przeze mnie Niemcu, na kolbie znalazłem trzynaście nacięć. Mówię do „Grubego”: „Strzelaj!”. A on mówi: „To pan niech strzela”. Mówię: „Daję ci rozkaz, żebyś strzelał”. „Nie będę strzelał”. Ja też nie mogłem [strzelić] do rannego, nie mogłem dobić, mimo że byłem twardym żołnierzem. Przychodzimy z powrotem, „Sieradz” się pyta: „No i co?”. Mówię: „Nic”. „Ale dałem rozkaz, żeby wykończyć!”. Mówię: „Panie poruczniku, to niech pan ich wykończy, niech pan ich wykończy”. I oni w wielkich męczarniach zmarli wieczorem. Ten fakt na egzaminie z etyki na KUL-u (magisterkę zrobiłem na KUL-u i doktorat, później byłem nawet wykładowcą) podałem księdzu Styczniowi (on obecnie jest chyba rektorem Uniwersytetu [Kardynała] Wyszyńskiego w Warszawie). Zapytał się, co to jest etyka. Odpowiedziałem: „Ja z etyką jestem na bakier”.

  • Ale przytoczył pan tę sytuację?

Tak jest. „Proszę księdza profesora, czy dobrze zrobiłem, czy źle zrobiłem, że ich nie dobiłem?”. On długo milczał i mówi: „Proszę indeks”. I postawił mi czwórkę. Prawidłowo. Bój o linię Nowego Światu wygrali Polacy. Niemcy nie przerwali naszej linii obronnej. Wreszcie doszło do tego, co miało dojść – do kapitulacji.

  • Jak pan wspomina moment kapitulacji?

Może przedtem powiem, czym się żywiliśmy. Do 15 września jeszcze jakieś zapasy były, bardzo skromne, między innymi ratował [nas] browar Haberbuscha, bo tam był jęczmień. Browar Haberbuscha był na ulicy Grzybowskiej na terenie niczyim, ani niemieckim, ani polskim. Chodziliśmy tam po jęczmień. Dziewczyny gotowały nam tak zwaną zupę „pluj”, a dlatego „pluj”, bo jęczmień nie był łuskany i jak myśmy jedli, to łuski trzeba było wypluwać. Ale i to się skończyło i w zasadzie od 15 września każdy na własną rękę starał się znaleźć żywność. Co to znaczy znaleźć? Chodziliśmy do ludności na żebry, która tam była jeszcze, która ocalała.

  • Czym ci ludzie was karmili?

Ludność cywilna zawsze nam coś tam dała. I kapitulacja. Nie wierzyliśmy w kapitulację, nawet wtenczas, kiedy był kryzys Komendy Głównej, 9 września, kiedy po raz pierwszy Komenda Główna uznała, że walki na linii Nowego Światu zakończą się naszą klęską, Niemcy ją przełamią i nastąpi rzeź ludności. Jakoś, jak powiedziałem, Niemcom nie udało się przełamać naszych stanowisk. 2 października dowiadujemy się, że zostało wszczęte rozmowy kapitulacyjne. Ale przedtem zdawaliśmy sobie sprawę, że z całej Warszawy zostało tylko Śródmieście Północne i Południowe poza Alejami Jerozolimskimi. Każdy z nas starał się zaopatrzyć w jak najwięcej amunicji i dotąd, dopóki amunicji starczyło i życia, to bronić się. Ale przyszła kapitulacja. 4 października na gruzach naszej kwatery (kwaterę mieliśmy w piwnicach firmy Bruna, róg ulic Sienkiewicza i Moniuszki, obecny gmach PKO) stanęła nasza kompania w szeregu, żeby pójść już do niewoli w ramach 15 Pułku Piechoty Armii Krajowej. Kompania to tylko dumna nazwa. Z kompanii zostały cztery słabe, do uzupełnienia, sklecone drużyny. Kompania poniosła 70% strat, a na przykład z 3 plutonu jeden tylko człowiek ocalał. Rotmistrz „Nowina”, dowódca kompanii, inwalida wojenny z 1939 roku (z nami na linie nie chadzał, bo miał potrzaskane nogi, chodził o kulach), jak żegnał się z nami, każdemu z nas w gardle coś ściskało. Odśpiewaliśmy hymn, na Marszałkowskiej pułk formował się batalionami, więc od ulicy Królewskiej po Chmielną, doszliśmy na Place Karcelego (teraz placu tego nie ma, kiedyś była tam knajpa „Wenecja”) i tam składaliśmy broń. To straszne przeżycie, jak żołnierz musi złożyć broń. W zasadzie Niemcy nas nie pokonali, mówię o swojej kompanii. Myśmy wytrwali, myśmy byli, nas Niemcy nie pokonali, myśmy bili Niemców, i to zdrowo ich biliśmy. Pognali nas szosą poznańską do Ożarowa. Po drodze ludność z tamtych miejscowości witała, krzyczała, rzucała w nas jabłkami, marchwią, bo byliśmy głodni, co tu mówić. W Ożarowie, w Fabryce Kabli, przez noc przenocowaliśmy na betonach, [rano] w wagony towarowe i zawieźli nas do Łambinowic, bo niemiecku Lamsdorf, na Śląsku Opolskim, razem podchorążowie oficerowie, podchorążowie podchorążowie, i szeregowcy, strzelcy. Nas, podchorążych, było około trzystu. Niemcy nie wiedzieli, co robić z podchorążymi, ni to oficer, ni to podoficer, ni to szeregowiec. Kandydat na oficera. Trzymali nas do 24 stycznia 1945 roku, kiedy granaty sowieckie już padały na obóz. Przez cztery miesiące, bo 25 kwietnia 1945 roku o chłodzie, o głodzie, o nocowaniu na śniegu, gnali nas aż do Dolnej Bawarii, pod Ingolstadt, nad Dunaj, gdzie uwolniła nas 3 Armia Pattona. Z tego marszu, z tych trzystu iluś podchorążych, Amerykanie uwolnili stu dwudziestu czy iluś. Reszta padła po drodze z wycieńczenia albo jakoś się odłączyła gdzieś… Co robić? Zwycięstwo, Niemcy pokonane, ale my nadal jesteśmy nie zwycięzcami. Przyjechała amerykańska kolumna samochodów i wzięli nas do Bambergu. Tam już się tworzył polski szereg wojskowy w Bambergu. Tam dowództwo zaczęło formować oddziały. Rząd warszawski zaczął strasznie krzyczeć, że Amerykanie tworzą wojsko przeciwne ustrojowi, wobec tego nas przerzucili do Langwasser i ci, którzy chcieli dostać się do kompanii wartowniczych, bo w Norymberdze był olbrzymi obóz dla esesmanów i dla zbrodniarzy niemieckich, to mogli wstąpić do kompanii wartowniczych amerykańskich, a ci, którzy nie chcieli, to mogli do generała Andersa, do Wojska Polskiego. Wybrałem to drugie. Naturalnie pojechaliśmy do Włoch i przyznam się szczerze, jak zobaczyłem polskie czołgi i Wojsko Polskie regularne, w mundurach, to aż mi serce przestało bić! Zostałem przydzielony do Pułku 4 Pancernego „Skorpion”, tego pułku, który czołgami wdarł się na Monte Cassino. Wspaniały pułk! Naturalnie byłem piechocińcem, a tu broń pancerna. Nas było więcej takich ochotników. Stworzono szwadron szkolny no i dali nam w skórę, żebyśmy poznali, co to jest regularna armia, co to jest broń pancerna. Ale myśmy byli starzy partyzanci, dywersanci, to „w skórę” to myśmy lekko jak chleb z masłem znosili. Przedtem zostałem odkomenderowani do szkoły podchorążych broni pancernej w Gubio. Niestety, Anglicy postanowili rozwiązać 2 Korpus i w 1946 roku jesienią, we wrześniu czy w październiku, przywieźli nas do Anglii. W Anglii znowu problem, przede wszystkim złożenie broni. Pojechałem z czołgami, na Wyżynie Lombardzkiej jest taka włoska miejscowość, gdzie żeśmy czołgi zdawali, a jeńcy niemieccy pochodzili z palnikami od razu pod czołg podchodzili i działa po lufie...

  • To chyba strasznie bolało.

Przyznam się szczerze (mam fotografię na moim czołgu), to mnie tak serce bolało. Drugi raz składałem broń.

  • Kiedy pan już po tym wszystkim wrócił do Polski?

Właśnie, co robić w Polsce? Nie wiedziałem, czy żyją rodzice, moi bracia. Z Anglii odważyłem się napisać, ale na adres rodziny. No i dostali wiadomość, że rodzice żyją. To była już późna jesień 1946 roku, a brat starszy w partyzantce stracił oko, lewą rękę i nogę miał poharataną. Napisał: „Przyjeżdżaj do Polski”. Mój dowódca szwadronu (bo w broni pancernej szwadrony wystartowały), powiedział: „Chłopcy, Polska jest jedna. Dla Polski tylko w Polsce można pracować”. Miał rację. Przyjechałem do Polski prawie ostatnim transportem ze Szkocji, z Glasgow. Zresztą Szkoci i armia brytyjska bardzo ładnie nas żegnała pod koniec grudnia 1947 roku. Rodzice zamieszkali w Elblągu. Z bratem się uściskaliśmy. Dopiero się dowiedziałem, co mu uje. Co robić? Postanowiliśmy wziąć ziemię i gospodarzyć na ziemi. Jak żyję, nie orałem. Konia nie było, ale za moje uciułane pieniądze kupiliśmy dwie krowy i jakoś gospodarzyliśmy, ale w 1948 roku doszliśmy do wniosku, że nie ma co siedzieć na roli.

  • Czy był pan w jakikolwiek sposób represjonowany?

Nie uciekłem od tego. Ożeniłem się, zamieszkałem z obecną żoną w Sopocie. Absolutnie dostać pracy nie mogłem. To strefa nadgraniczna, akowiec, andersowiec, pochodzenie społeczne bardzo niemodne ówczesne i zaczęły się pierwsze objawy, a więc przychodzili do mnie, robili kotły w mieszkaniu, przez trzy dni ośmiu huzarów śmierci z KBW siedziało, ale do niczego nie mogli się doczepić. Były podejrzenia, że spaliłem Stocznię Elbląską. Do chwili obecnej nawet nie wiem, gdzie jest. Było nawet tak, że jak z żoną pojechałem do Elbląga, żeby załatwić formalności, to mnie zaaresztowano w urzędzie miejskim. „Ręce do góry!” i tak wyprowadzili. W końcu obawiając się wysiedlenia, dowiedzieliśmy się od przyjaciół, że mam być wysiedlony, syn się urodził, 50 kilometrów od strefy nadgranicznej. Ani mieszkania, ani pracy, wobec tego puściliśmy pogłoskę, że żona ze mną się rozwodzi, a ja [jadę] do Warszawy. I tu, w Warszawie zamieszkałem w kuchni, wolno mi było spać od 11 wieczorem do 6 rano w tej kuchni i później miałem się wynosić. To było dziwne – całymi dniami chodziłem po mieście. Wreszcie dowiedziałem się, przez rodzinę zresztą, że na Sadybie jest willa, która pierwsze piętro ma spalone i właściciel tej willi za remont i niespecjalnie wysoką opłatę może oddać dwa pokoje. Musiałem kłaść podłogę, tynki, framugi, wszystko w zasadzie, elektryczność, to wszystko sam musiałem robić. Zrobiłem i wtenczas żonę sprowadziłem z synem i teściową i tam zamieszkaliśmy. Chciałem podjąć studia historyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Odpowiedziano mi (mam ten papier), że moja praca (a byłem urzędnikiem w Przedsiębiorstwie Robót Drogowych na skromnym stanowisku) nie odpowiada kierunkowi studiów. Przyszedł październik 1956 rok, to było już trochę lżej. Na początku lat sześćdziesiątych postanowiłem pojechać do Lublina na KUL i tam podjąć historię jako ekstern. Jak przyszedłem, tam grono profesorskie patrzy na moje podanie. Nauczony doświadczeniem mówię: „Proszę panów, jestem akowcem, jestem andersowcem, prześladowany i tak dalej”. „No to tylko wypada pana z otwartymi rękami witać”. Nie wierzyłem swoim uszom. Tam właśnie jako ekstern skończyłem magisterkę. Ale komuna nie darowała mi, oj nie, nie. Mimo że Gierek był u władzy, zostałem aresztowany pod pozorem byle jakim, [było] oskarżenie, że prześladowałem komunistów. Nie, miałem zamiar prześladować komunistów, a żeby było już wiarygodne, to że w kasynie oficerskim w Alejach Ujazdowskich (wtenczas nie nazywało się kasyno oficerskie), że na pierwszym piętrze pod palmą ustalałem, jak będę prześladował tych komunistów. Dostałem pięć lat. Naturalnie umieścili mnie w pawilonie ścisłej izolacji na Rakowieckiej, tej słynnej „dziesiątce”. Warunki były straszne. W małej celi, cela, która miała szerokości może dwa i pół metra, a długości cztery, było czterech więźniów.

  • Jak długo pan tam był?

Byłem tam do amnestii, trzy lata. Proszę pani, byłem więźniem Pawiaka, na Pawiaku lepiej się czułem psychicznie, niż tam, bo tam to był wróg, to dla mnie było zrozumiałe, życzyłem mu od razu nagłej i niespodziewanej śmierci, a tu... Polacy! Służba więzienna, czyli tak zwani „klawisze”, przeważnie rekrutowali się z Polonii francuskiej. Komuniści niesamowici! Żarcie było tak straszne (przepraszam, że tak mówię, jedzenie), że któregoś dnia dali nam jakąś śmierdzącą zupę, zupa była podstawą, bo chleb był, nie wiem, z kasztanów, nie z kasztanów. Rozsypywał się, czarny taki, gorzki chleb. Ale zupa była podstawą. Nie można było jej do ust wziąć. I powiedziałem, że na Pawiaku Niemcy lepiej karmili. Bo fakt, nic nie zmyśliłem. Na drugi dzień wywołują mnie na czwarte piętro, 4 oddział śledczy UB. Pułkownik... nazwiska nie pamiętam, mówi: „Powiedzieliście, że na Pawiaku lepiej Niemcy karmili”. Mówię: „Panie pułkowniku (był w mundurze), ja nie mówię, żeby pan poszedł i spróbował jedną łyżkę wziąć do ust, ale proszę, żeby pan tylko powąchał to, co się nazywa zupą”. Spojrzał na mnie. Dzwonek. Klawisz odprowadził mnie do celi. To wpłynęło na to, że troszeczkę poprawiło się żarcie, nie dostawaliśmy śmierdzącej zupy. W celi przede wszystkim owało powietrza. Jak wszedłem do celi i przeczytałem regulamin, który wisiał na ścianie, prawa i obowiązki więźnia, w tym regulaminie więzień miał jedno prawo, prawo do powietrza. Zacząłem się śmiać. Jak to prawo do powietrza? Okno od strony celi było z bardzo grubą siatką plecioną z grubego drutu. Następnie szyby pancerne, zbrojone szkło, krata i za kratą blenda, takie blaszane zasłony. Można było lekko uchylić oberluft, ale na szerokość może trzech centymetrów. Za pozwoleniem, to była nagroda, bo tak nie wolno było. I czterech ludzi, którzy w tej celi załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne, spali, jedli... Były bardzo ciężkie warunki. Spać trzeba było nogami do drzwi, tak że klawisz przez „judasza” mógł obserwować, co więzień robi.

  • Czyli bardzo ciężko pan przypłacił działania wojenne.

Pamiętam, jak już wyszedłem, żona czekała przed bramą, mówię: „Do Parku Saskiego, żeby drzewa zielone zobaczyć”. Żeby drzewa zielone zobaczyć...

  • Czy jest czy jakaś myśl lub jakieś wspomnienie z Powstania, które chciałby pan opowiedzieć?

Jak powiedziałem na początku spotkania, minęło sześćdziesiąt jeden lat. Utkwiło mi w pamięci parę spotkań bardzo miłych sercu. Otóż po odparciu natarcia niemieckiego 2 sierpnia razem z porucznikiem Eugeniuszem Lokajskim, pseudonim „Brok” (słynny oszczepnik, olimpijczyk) i z drugim kolegą Lebiedzińskim, podchorążym „Mundkiem”, dostaliśmy rozkaz od generała Łaszcza, czy meldunek, nie wiem, mieliśmy zanieść do generała „Bora” na Wolę. Miałem stena, „Mundek” miał karabin, „Brok” Lokajski miał kolta jedenastkę rzutową. Idziemy, doszliśmy do ulicy Ogrodowej. Barykad nie było, Niemców nie było. Nagle krzyk: „Nasi!”, bo myśmy [byli] w opaskach. Ogrodowa się zaludniła mieszkańcami, częstują, witają całują, a młodzi do mojego stena: „Automat! Automat! Jak się strzela?”. Mówię: „Przecież tu nie będę strzelał, nie pokażę tobie”. Byli tacy, którzy byli dobrze zakropieni, mówią: „Chłopaki, na jednego!”. A my harcerze. Byli bardzo zawiedzeni. To, że tak ludność witała, to do chwili obecnej pamiętam. Z takich przyjemniejszych [wspomnień] – otóż jak wróciliśmy z Woli następnego dnia, przeżyłem atak niemiecki na cmentarzu ewangelickim. Granat artyleryjski wybuchł, podniósł płytę nagrobną, chyba baronów Manteufflów, i pod tą płytą, osłonięty grubą płytą granitową, (wiedziałem, że nic mi nie spadnie na łeb) przespałem tam parę godzin. Na rogu ulic Siennej i Marszałkowskiej, gdzie w tej chwili jest róg Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, dochodzimy we trzech. Niemcy właśnie zaatakowali nasze stanowiska, nie mogliśmy przeskoczyć Marszałkowską do swoich. Jestem świadkiem takiego zdarzenia. Ludność cywilna na podwórku kamienicy bardzo żywo dyskutuje. Wchodzę i patrzę – jeden z oficerów, porucznik, trzyma zdobyczny MG42, Machingewert, niemiecki najlepszy karabin maszynowy świata, bo w chwili obecnej wszystkie karabiny maszynowe według tych wzorów są produkowane. Taśmę ma i ludzie mówią: „Niech strzela!”. Patrzę na to: „Panie poruczniku, pan pozwoli”. A ja w partyzantce nosiłem to MG. „Oddam panu przecież, nie zabiorę”. Trzeba było odpowiednio załadować tę taśmę, dwa razy trzeba było wprowadzić do komory amunicyjnej. Podniosłem i bruuum! A ludność: „O, strzela!”. Ludność brała żywy udział w walce, to taki fakt. Później w tej samej kamienicy podchodzi jedna taka młoda, sympatyczna lokatorka i mówi: „Panowie, mieszkam na piątym piętrze”. „No to co z tego?”. „Będziecie mieli dobry widok. (A Niemcy od strony Alej Jerozolimskich nacierali.) Ja tam mam nalewkę na śliwkach”. Naturalnie przyszliśmy tam, tą nalewkę do swojej kawy piliśmy, śliwki zjedliśmy, bo żołnierz zawsze jest głodny. I wtenczas, też pamiętam, to było naprzeciwko „Esplanady”, Niemcy, jak powiedziałem, dachami nam uciekali, są już na dachu „Esplanady”. Mam stena (a to było jakieś pięćdziesiąt metrów odległości), jedną serię, drugą... Powiedziałem: „O, nie, ja już będę miał cały czas karabin”. Pierwszy zdobyczny karabin wziąłem i cały czas z nim chadzałem przez Powstanie. A miałem dobre oko, muszę powiedzieć. Ludność nas żywiła. Pamiętam też, zachorowałem na czerwonkę. Wody nie było, piliśmy różne świństwa. Straszne rzeczy. Rotmistrz „Nowina”, dowódca kompanii, mówi: „Do szpitala”. Dał skierowanie, przepustkę do szpitala, gdzieś chyba na ulicy Siennej był szpital. Wchodzę, w piwnicy – aż mnie odrzuciło – w korytarzu piwnicznym leżą ranni, palą się jakieś świeczki, nie świeczki, zaduch, smród od tych ran. I ja mam tak leżeć?! Przychodzę do rotmistrza i mówię: „Panie rotmistrzu, nie mogę tam...”. „Ale chory jesteś”. „Niech pan da przepustkę, to pójdę do swojej matki”. Mama zawsze najlepiej leczy, prawda? Dał przepustkę. Matka mieszkała na ulicy Żurawiej 1, w tak zwanej dzielnicy niemieckiej. Przyszedłem do matki i mówię, że mam czerwonkę. Matka mówi: „To w piwnicy będziesz leżał?”. „Nie, na trzecim piętrze w łóżku. Mamo, pościel mi normalnie”. I faktycznie, mimo nalotów, wtenczas został zniszczony kościół św. Aleksandra, kamienica chodziła tak jak pijana, ale ja na łóżku przez trzy dni leżałem i matka mnie wyleczyła. Wróciłem po trzech dniach do kompanii jako zdrowy. Co to znaczy matka.
Warszawa, 16 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska
Jan Gozdawa-Gołębiowski Pseudonim: „Dziryt” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Kompania Ochrony Sztabu „Koszta” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter