Jan Tadeusz Ebert „Ryś”

Archiwum Historii Mówionej
  • Kim byli pana rodzice?


Ojciec był inżynierem budowlanym. Rodzina ojca pochodziła z Częstochowy. Tradycje zaangażowania w budownictwie to były tradycje rodzinne. Dziadek również ma bardzo wiele realizacji w Częstochowie. Matka, z domu Woźnicka, była córką lekarza i jak to bywało w tamtych czasach, właściwie nie miała zawodu, aczkolwiek studiowała polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny 1 września 1939 roku?


Byliśmy w Kazimierzu nad Wisłą, a ściślej biorąc w [pensjonacie na] Albrechtówce, pod Kazimierzem. [Tuż przed wybuchem wojny] przeżyliśmy wieczór pieśni patriotycznych [i] harcerskich przy ognisku. Chyba to jest najmocniejsze wspomnienie z tego czasu.

  • Jak rodzina sobie radziła w czasie wojny przed Powstaniem?


Ojciec pracował w prywatnej firmie u pana inżyniera Podlewskiego, swojego kolegi, oczywiście ze studiów. Były tam bardzo rozmaite zadania. Jedno z zadań, które pamiętam, które w pewnym sensie z Powstaniem się wiąże, to była praca, której ta firma się podjęła, związana z budową chłodni, wielkiej chłodni, magazynów żywnościowych na Woli. I właśnie jedno z zadań, które na wypadek Powstania ojciec miał przydzielone, to było opanowanie tej chłodni. Do tego nie doszło, to jest już inna sprawa, ale jeżeli pytanie takie pada, to muszę wspomnieć [to zadanie].
Matka była bardzo zaangażowana w rozmaite sprawy społeczne, przede wszystkim w sprawy patronatu, czyli opieki nad więźniami. Istniała taka organizacja, którą Niemcy tolerowali. Prawdę mówiąc, mógłbym pokazać pewien dokument w postaci obrazka Matki Boskiej, który to obrazek był zaprojektowany i wykonany przez więźnia Pawiaka, a później powielany i sprzedawany na cele patronatu, [również przez nas – harcerzy].

  • Gdzie państwo mieszkali przed Powstaniem?


Całą wojnę mieszkaliśmy przy alei Niepodległości 157. To jest dom, który graniczy ze spółdzielnią pod numerem 159, gdzie mieszkał bohater „Kamieni na szaniec”, którego zresztą znałem. Trudno powiedzieć „znałem”, bo mój wiek oczywiście nie dawał szans na koleżeńskie stosunki.

  • Jak pan trafił do konspiracji?


Jedna sprawa, to było przez cały czas harcerstwo i oczywiście tajne nauczanie, począwszy od trzeciej klasy. Natomiast to, co można nazwać konspiracją, a przede wszystkim znalezieniem się po prostu w Armii Krajowej, to była dłuższa historia. To był cały szereg przypadków związanych przede wszystkim z ucieczką spod opieki niemieckiej wtedy, kiedy Niemcy wyprowadzili cywilów z Mokotowa, właśnie z alei Niepodległości, ściślej biorąc ze schronu na Asfaltowej, potem ucieczka [spod Stauferkaserne] i przedostanie się szczęśliwe na stronę polską poprzez [ulice Narbutta i] Ligocką. To jest taka malutka uliczka równoległa do Madalińskiego, która zostanie w mojej pamięci jako jedno z najsilniejszych przeżyć całego życia.

  • To są już sprawy popowstaniowe?


Nie. To był moment wydostania się spod opieki niemieckiej, z terenu opanowanego przez Niemców na teren opanowany przez Powstańców i tam się znalazłem w Armii Krajowej.

  • Kiedy to było, pamięta pan datę?


Nie. Absolutnie nie. Na pewno to było w sierpniu.

  • Czyli już Powstanie trwało?


Tak. Oczywiście, że tak. Dom już nasz był spalony, zostaliśmy wypędzeni. [...]

  • Kto wprowadził pana do konspiracji?


Taki problem nie istniał. Jeżeli chodzi o konspirację to oczywiście organizacja harcerstwa. Tu na pewno mój ojciec grał zasadniczą rolę. On miał mnóstwo przyjaciół harcerzy, dostarczał nam literaturę, kontakty. Natomiast mogę wyraźnie zadeklarować, że nie należeliśmy formalnie do „Szarych Szeregów”. To było zresztą zupełnie nieprzypadkowe. Rodzina była na tyle zaangażowana w sprawy konspiracji, że wszelka maksymalna ostrożność była po prostu [nakazem].

  • W jakich okolicznościach i jak pan składał przysięgę?


To już było na placówce „Weichsel”, w alei Niepodległości, w czasie Powstania.

  • Pamięta pan, na czyje ręce składał przysięgę?


[Dowódcy drużyny strzeleckiej kaprala „Dyngasa”]. Tekst [przysięgi] jest w moim kalendarzyku. Oczywiście całego tekstu nie powtórzę z pamięci.

  • Pamięta pan dowódcę?


Oczywiście, że tak. Dowódca to jest mój, można powiedzieć, bliski przyjaciel, bo się złożyło tak, że wielokrotnie mieliśmy kontakt po wojnie, nazywał się Kryspin Śmietanka (nie żyje już niestety). W [konspiracji działał] pod pseudonimem „Dyngas”. Po wojnie został na Zachodzie, po obozie jenieckim. Jakiś czas funkcjonował w brytyjskich oddziałach wartowniczych. Przez wiele, wiele lat mieszkał w Lüneburgu, to jest bardzo piękna miejscowość niedaleko Hamburga. […] Bardzo dzielny człowiek. [W Warszawie mieszka jego siostra Joanna Śmietanka].

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?


To jest swojego rodzaju anegdota. Po prostu na alei Niepodległości, niemalże przed domem, a ciekawostka polega na tym, że byłem z psem (jamnikiem) na smyczy, który należał do babci [Janka] Bytnara. Jako harcerz [miałem udział w opiekowaniu] się babcią Bytnara. Potem oczywiście był kłopot, co zrobić z psem? [Jamnik sam rozwiązał problem. Wrócił do babci].

  • Czy przystępując do Powstania, miał pan jakieś uzbrojenie?


W ogóle określenie „przystępując do Powstania” jest niezbyt adekwatne, bo to była sytuacja taka, że mnie [przyjęto] do drużyny, [w której] oczywiście broni było mniej niż członków. W związku z tym odpowiedź jest, że nie.

  • W jakich akcjach brał pan udział?


Była jedna akcja ratowania zbombardowanego szpitala sióstr elżbietanek. Była akcja (również tragiczna), gdy bomba ze sztukasa, meserszmita trafiła w piwnicę domu po drugiej stronie alei Niepodległości, w której też był szpital. […]

Moja zasługa, którą pamiętają mi starsi koledzy do tej pory – ci, którzy jeszcze żyją – polegała na tym, że w placówce „Weichsel” (której nazwa pochodziła od lazaretu niemieckiego, [z którego] Niemcy uciekli w wyniku ataku powstańców) mieliśmy po prostu miejsce, w którym się odbywały codzienne apele poranne. [To było nasze miejsce postoju przez kilka tygodni]. Spaliśmy na piętrowych pryczach z lazaretu. Pamiętam dokładnie, bo zaczęło się od tego, że spałem na piętrowej pryczy, a ponieważ mam duszę szabrownika, nie da się ukryć, zobaczyłem na ścianie drut dzwonkowy w oplocie bawełnianym, taki jaki w owych czasach używano. Ponieważ drut w kieszeni nie tylko dziecka, bywa bardzo przydatny w rozmaitych sytuacjach, wobec tego wyciągnąłem scyzoryk i zacząłem krajać ten drut (to były dokładnie dwa druty), wtedy się pokazały iskierki pod scyzorykiem. Już byłem na tyle wykształconym elektrykiem (teraz jestem profesorem elektroniki), że te iskierki dały mi [myśl, gdzie źródło napięcia?]. Błyskawicznie zacząłem wędrować po tym przewodzie szukać źródła, bo oczywiście energii elektrycznej w dzielnicy już nie było od wielu, wielu tygodni i było to zaskakujące. Otóż po tym drucie dotarłem do dużej, telefonicznej baterii niemieckiej. Oni używali do instalacji telefonicznych duże baterie. Wtedy natychmiast powstał pomysł, że skoro mam źródło energii, a w domu jest pełno dzwonków przy każdych drzwiach (bo to był [przed wojną] dom mieszkalny ta placówka), to nie będzie żadnej trudności, żeby zbudować instalację sygnalizacyjną. I tak się stało. „Dyngas” (którego wspominałem) wyraził zgodę, bardzo był zresztą zaskoczony, że taki mały pętak przychodzi do dowódcy z jakąś konkretną propozycją. On mi to potem, po wojnie mówił, jak był zaskoczony. Przydzielił mi „Szperacza” – to jest pseudonim kolegi Janickiego (był jednym z kolegów, który przeżył Powstanie. Wspominałem z nim również te [chwile] po Powstaniu). […] Zrobiliśmy instalację, która zresztą sięgała daleko, bo aż na wyższe piętra. Mało tego, zrobiliśmy instalacje elektryczne przewody, dzwonki, przyciski i tak dalej na drugą stronę alei Niepodległości poprzez rowy dobiegowe. To było specjalnie celowe i potrzebne, dlatego że w tych rowach na noc czujki wysuwały się poza aleje Niepodległości na zachód, po prostu żeby podsłuchiwać, czy przypadkiem jakiś atak się nie szykuje od tej strony. Oczywiście był umówiony kod sygnalizacji. Sygnalizacja polegała na naciskaniu guzikiem, więc odpowiednia liczba sygnałów musiała być oznaczona w odpowiedni sposób. W ten sposób wyczerpałem [temat] największego swojego osiągnięcia, o którym warto powiedzieć, [gdy pada pytanie o mój] udział w Powstaniu.

 

  • Miał pan styczność ze zrzutami?

 

Tak. Zrzuty schodziły zarówno pod koniec września, zrzuty sowieckie, które były fatalne w tym sensie, że były bez spadochronów i właściwie były bezużyteczne, bo ulegały uszkodzeniu. Natomiast zrzuty angielskie, amerykańskie były wcześniej. Wszyscy pamiętają 18 września – ogromny zrzut amerykański z superfortec, który niestety bardzo słabo nas zasilił. Bodajże nie pamiętam, żeby cokolwiek się trafiło drużynie, przynajmniej jeśli chodzi o dorobek z tego zrzutu. [Gdy pojawiły się spadochrony], był [taki] tragiczny moment, dlatego że był moment, kiedy jeszcze nie było widać, co się dzieje. Było widać tylko podłużne obiekty pod spadochronami, [Wydawało się], że to jest jakiś zupełnie zasadniczy moment, że to będzie [szczęśliwy] przewrót w historii Powstania. Niestety tak się nie stało. Niemcy rozpętali nieprawdopodobną kanonadę z karabinów maszynowych. Wyglądało na to, że oni chcą rozstrzelać zrzut spadochroniarzy.

  • Czy zetknął się pan z jeńcami?


Nie, absolutnie żadnej takiej okazji nie miałem.

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?


To bardzo zależało od kolejnych tygodni Powstania. Na początku była wspaniała [atmosfera]. To było prawdziwe wojsko. Apel zaczynał się od modlitwy, tak jak należało w polskim wojsku i tak dalej, i tak dalej. Im bliżej końca, tym było gorzej, bo i rannych, cierpiących było coraz więcej; broni coraz bardziej dawał o sobie znać, skutki były oczywiste.

Najbardziej pamiętam, to nie jest dokładnie odpowiedź na to pytanie, ale już bodajże ostatniej nocy w schronie... Już wtedy byłem w schronie (bo mnie zdemobilizowali, zresztą jak wielu innych bez broni tam na alei Niepodległości), to były bardzo nieprzyjemne odezwania ludzi, mężczyzn, którzy siedzieli w schronie, rozmaitych dozorców, nie dozorców, jakichś mieszkańców tej dzielnicy, którzy po prostu rzucali obelgi pod adresem Powstańców. Bardzo to było niesympatyczne i po prostu bolesne.

 

  • Ma pan jakieś bolesne wspomnienia z przebiegu walk, które by pana nurtowały?


Generalna rzecz, o której można by powiedzieć na samym początku to to, że ile razy zaczynam o tym myśleć, czy ktoś pyta, czy jest jakaś inna motywacja do wracania pamięcią, to uświadamiam sobie rzecz przeczytaną zresztą w jakiejś książce, której autor bardzo kategorycznie powiedział, że „Powstanie, to było coś tak innego od życia przedtem i od życia potem”, że bardzo trudno jest o tym mówić.

  • Jak wyglądało życie codzienne w waszym oddziale i życie codzienne ludności cywilnej?


Na pewno ludności cywilnej było, można powiedzieć, gorsze, było fatalne. Wiadomo – wody , opału , gotować nie ma jak, jedzenia nie ma. Myśmy byli w tej dobrej sytuacji, że przynosił ktoś zupę, zupę zresztą fatalną, bo większa część czasu to była [zupa z soczewicy]. Jedyny raz w życiu wtedy jadłem to, taki groszek nie-groszek. Strasznie chłopcy, żołnierze narzekali, bo oczywiście jeszcze mój żołądek, to mój żołądek, ale tam było przecież mnóstwo młodych ludzi, którzy naprawdę potrzebowali dużo jeść. Narzekanie na to było niewątpliwie spore. Było ciężkie życie.

Może jeszcze z takich epizodów – ciekawostka, co mogłem robić? Jedno z dziwnych zajęć polegało na czyszczeniu amunicji, która była uratowana w 1939 roku – znaczy zmagazynowana w 1939 roku w jakichś rurach kanalizacyjnych nieużywanego domu, tym niemniej na tyle zaśniedziałych i na tyle brudnych, że trzeba było siedzieć godzinami i w piachu szorować tą amunicję, żeby ona nadawała się chociaż do karabinu. Doskonale pamiętam, że się nie nadawała do karabinu maszynowego, bo była niestety na tyle zawodna, że zawsze mógł się na którymś pocisku karabin zaciąć. To zresztą mi dawało tą przyjemność, że nikt mi nie żałował tej amunicji i mogłem sobie czasem po prostu strzelać. Mieliśmy stanowiska w dziurach, na szczytowej ścianie domu na alei Niepodległości, założone workami z piaskiem i nieraz starszy kolega mnie brał na górę i ćwiczył w strzelaniu. Takie atrakcje się dla chłopca zdarzały.

 

  • Czy pan przyjaźnił się z kimś w czasie Powstania?


To bardzo trudno jest powiedzieć. Na pewno byli tam chłopcy, do których czułem większą sympatię i czułem ich opiekę po prostu. Był strzelec „Puchacz”, doskonale pamiętam, zresztą nawet nie wiem, czy przypadkiem nasz dowódca, „Dyngas” nie [dopilnował, abym miał opiekę]. Nieraz biegałem do dowódcy kompani właśnie z [„Puchaczem”]. On mnie uczył, co robić, jak leci pocisk granatnika, i takie rozmaite rzeczy ważne dla przeżycia.

  • Jak zakończyło się dla pana Powstanie?


To jest bardzo mocny moment w pamięci. Byłem zdemobilizowany wśród wielu... 27 września była kapitulacja Mokotowa, natomiast myśmy zostali w nocy 26 września dzień wcześniej wyciągnięci z piwnicy przez jakichś skośnookich, którzy się oczywiście „zaopiekowali” zegarkami i tak dalej, i popędzili nas na Narbutta do willi, która do tej pory stoi. Spędziliśmy dość nieciekawą noc, bo były jakieś straszne gwałty. Udało się schować w takim pomieszczeniu, w którym udało się namówić „wermachtowca” z Łodzi, mówiącego po polsku, łodzianina, aby położył się po prostu w poprzek w drzwiach i skośnookich do niewiast z dziećmi nie wpuścił. Dzięki temu, można powiedzieć, przeżyliśmy jakoś dalej od tego, co było najgorsze.

Potem było pędzenie przez cały następny dzień do obozu, do Durchgangslageru na terenie Wyścigów Konnych. Tam spędziłem noc, którą też dość dobrze pamiętam. Był już przymrozek, zimno jak nieszczęście – spałem na takich sankach, nie-sankach, na płaskodennej łódeczce, którą Niemcy mieli wyraźnie przygotowaną do inwazji sowieckiej, do północnych śniegów, do transportu rannych. Była to łódeczka z paskudnymi drewnianymi wręgami. Dlaczego o nich mówię – bo spać na takich wręgach nie jest przyjemnie niezależnie od tego, jak [jest] zimno. Stamtąd pociąg nas przewiózł do Pruszkowa. Może jeszcze jedna ciekawostka – jak pędzono nas z Mokotowa do Wyścigów, to na forcie mokotowskim Niemcy zaczęli z tłumu pędzonych wyłuskiwać mężczyzn i wtedy wyciągnęli mojego tatę. Nie wiadomo było [po co]. Przerażenie było, bo mogła to być ostatnia chwila. Co się potem okazało? Ojciec, jak żeśmy dotarli do Pruszkowa, to nas wypatrzył. Trafił do Pruszkowa później. Wypatrzył nas i przez parę godzin byliśmy razem. Przez te parę godzin dowiedziałem się, że Niemcy tych właśnie mężczyzn wyciąganych koło fortu mokotowskiego, wyciągali po to, żeby [sfilmować] uroczystość kapitulacji Mokotowa. Z jednej strony byli powstańcy w swoich szarych kombinezonach, a z drugiej strony był tłum cywilów i ojciec wśród tego tłumu świadków. Możliwe, że ta rzecz jest znana jako element historii Mokotowa, ale to dokładnie pamiętam, bo to żeśmy też przeżyli, bojąc się, że już ojca nie zobaczymy, w momencie kiedy go tam wyciągnęli.

 

  • Czy pamięta pan sam moment kapitulacji?


Nie pamiętam, bo mnie nie było już wtedy na Mokotowie. 27 września była kapitulacja.

  • Czy pan się dowiedział od dowódcy, od kolegów, że Mokotów pada?


Tak. Była sytuacja taka, że w tłumie pędzonych do obozu na Wyścigach znalazły się sanitariuszki, które znałem, które obsługiwały naszą drużynę i naszą kompanię. One przekazały rozmaite rzeczy z nocy, której nas już nie było. Tragiczne. Zresztą pamiętam, że się pierwszy raz poryczałem wtedy, bo usłyszałem o kolegach, którzy zginęli. Część próbowała dostać się do Śródmieścia. Wiadomo – była historia na Dworkowej wyciągnięcia i rozstrzelania ludzi, którzy kanałami usiłowali się dostać [do Śródmieścia]. Na Dworkowej jest tam teraz pomniczek i zawsze 27 września jest spotkanie.

  • Chodzi o ten moment, jak był pan w piwnicy wśród cywili...


Wśród cywili i kolegów, którzy zdjęli „mundury” (w cudzysłowie), robocze stroje. Nie było przymusu żadnego. Jak odchodzili, to każdy miał absolutną swobodę, jeśli chodzi o decyzję.

  • I w tym momencie weszli Niemcy do piwnicy?


Niezupełnie tak. Dokładniej to tak było, że tu były całkowicie zamurowane czy workami założone okna, natomiast Niemcy od strony alei Niepodległości wrzucili granaty do sąsiedniej piwnicy, w której szczęśliwie nikogo nie było. Stamtąd się rozległy wrzaski – wychodzić! I tą drogą żeśmy wyszli. To była noc. Jeszcze taka ciekawostka o zegarkach. Ojcu zegarka nie wzięli, ojciec miał cebulę w kieszeni a „ukraińcowi” czy innemu skośnookiemu nie przyszło [to] do głowy. Matka miała pięknego longina, [którego oczywiście straciła].

  • Po Powstaniu trafił pan do Pruszkowa i co dalej?


Tak, [trafiłem] do Pruszkowa. Najbardziej dramatyczny moment był, jak wyszło jakieś rozporządzenie, w wyniku którego ojciec nas opuścił. Później znalazł się w obozie w Stutthofie i już stamtąd nie wrócił.

W Pruszkowie jak w Pruszkowie, pewnie opowieści jest mnóstwo, bo są całe książki, jak Pruszków wyglądał. Dla mnie ciekawostką, która mi utkwiła w pamięci, było to, że kiedyś zjadłem zupę. Niemcy zrobili znowu operację propagandową, wjechała jakaś kuchnia polowa i zaczęli rozdawać zupę. Stał człowiek z warząchwią gdzieś wysoko, sięgał i z góry dawał. Natomiast ludzie na ogół nie mieli naczyń. I co mnie się udało? Zresztą kogoś naśladowałem. Mnie się udało – uliczną latarnię zatkałem czymś i on mi do tej latarni [nalał zupy]. Ona miała stożkowy uchwyt, tak że mogłem podać tą latarnię, żeby mi nalał zupy.

 

  • I co było później?


Pociąg jechał dość długo. Wydaje mi się, że około trzech dni. […] Wysadzono nas w Wolbromiu, stacja niedaleko Olkusza. Muszę powiedzieć, że tam ludność zachowała się naprawdę wspaniale. Wszyscy [Warszawiacy] po prostu dostali nocleg. Oczywiście to była na ogół słoma na ziemi, ale po prostu się ludność zachowała naprawdę wspaniale. Najzabawniejsze, że jak pociąg stanął, nie rozległy się typowe wrzaski niemieckie, tylko przemówienie. Przemówienie przewodniczącego straży ogniowej, głównego strażaka, który nas witał.

  • Czyli nie Niemca?


Nie Niemca. Obiecał pomoc, opiekę. I przy tym się pomylił, bo powiedział: „Nasze CKM zaopiekuje się wami!”. On chciał powiedzieć PCK. I co ciekawe – wszyscy się śmieli. Nastrój już był taki, że nikt tego nie zrozumiał źle.
W Wolbromiu poszliśmy z mamą rano na pocztę i tam mój harcerski nawyk otwartych oczu bardzo się przydał. Mama wysyłała listy do rodziny do Częstochowy, a ja rozglądałem się, co leży na kontuarze na poczcie. I co zobaczyłem? Zobaczyłem list adresowany – Domaniewice. Nazwa znana z opowieści młodszego kolegi (obecnie bardzo dobrze znanego) Piotra Wierzbickiego. Piotr Wierzbicki – dziennikarz, polityk, bardzo wyraźny prawicowiec. Otóż był to wnuk pana Andrzeja Wierzbickiego, [właściciela domu], w którym mieszkaliśmy na alei Niepodległości 157. Oni mieli majątek Domaniewice. Tą nazwę słyszałem stąd, że Piotruś jak opowiadał o rzeczach wspaniałych, to opowiadał o swoich wakacjach w Domaniewicach. Zobaczyłem tą kopertę – rezultat taki, że listonosz, który właśnie te listy do Domaniewic miał zawieźć, zawiózł również informację, że my jesteśmy w Wolbromiu. Przyjechała bryczka i znaleźliśmy się w Domaniewicach. Zresztą jednego z tych chłopców, już nie pamiętam, czy to Piotra czy jego brata, zobaczyłem chorego w łóżku. Jak dziś pamiętam, tak jak nie cierpiałem [przez] całe dzieciństwo łóżka i choroby, [to] jak zobaczyłem tę czystą pościel po tym wszystkim... To jest nie do opisania, co to za wrażenia są.
Byłem z mamą cały czas. Stamtąd żeśmy wyjechali [do Wierbki], ponieważ w Domaniewicach jakoś się zaczęło robić ciasno. Mieliśmy okazję taką – stosunkowo niedaleko, w Wierbce, niedaleko miejscowości Pilica (blisko źródeł Pilicy), w której jest pałac (można powiedzieć, dziewiętnastowieczny w bardzo złym guście, w którym się urodziła i mieszkała koleżanka z pensji mojej mamy) – tam [mieszkaliśmy] do przyjścia bolszewików... Uczyłem się, oczywiście. Jedną klasę przeszedłem na zasadzie pomocy warszawiaków, licznych warszawiaków. Przeżyliśmy niejedną wizytę Armii Ludowej, czyli tak zwanych bandytów. [Tak ich nazywano i tak się zachowywali].

  • To jeszcze było przed wkroczeniem Rosjan?


Tak jest. Potem, jak Rosjanie wstąpili, to [opuściliśmy pałac]. Mama zaczęła pracować [niedaleko] też nad Pilicą. Między Wierbką a miastem Pilica był młyn należący do pana Gruszczyńskiego, który był prawnikiem. Mieszkał w Krakowie, ale w czasie wojny przeniósł się [z rodziną] do młyna i jakoś bidowali. Mama uczyła francuskiego [jego] córki i jeszcze jakąś dziewczynę z okolicy. Też się tam uczyłem. To trwało parę miesięcy. Potem był powrót do Warszawy, do Milanówka.

  • Jak się odbył powrót do Warszawy?


Nie pamiętam. Z tego co pamiętam, to pamiętam, że mieszkaliśmy na terenie Szpitala Ujazdowskiego, [gdzie] niektóre pawilony nie były zniszczone. Zaopiekowali się nami przyjaciele, pan Wacław Chyrosz – kolega ojca i przyjaciel rodziny. Już wtedy powstał tak zwany BOS (Biuro Ochrony Stolicy). Oni zajmowali kilka pomieszczeń w starym, bardzo dziwacznym pawilonie – pomieszczenie cztery metry wysokości, nieogrzewane, paskudne, posadzka szpitalna. Spałem na noszach. Tam się dowiedziałem o śmierci ojca, bo ktoś [z ocalałych] dotarł do mamy [z wiadomością].

  • Czy pamięta pan, kiedy wróciliście do Warszawy?


Nie. Nie powiem. Wiem, że na pewno matka od Gruszczyńskich znad Pilicy zrobiła jedną podróż beze mnie i odwiedziła schron, w którym byliśmy na samym początku Powstania. Schron, w którym wynalazła (i to tutaj w szafie leży) moje dziecinne albumy czarno-białych fotografii. Fotografie ocalały dzięki temu, że jak Niemcy się zabierali do podpalania domu na alei Niepodległości, to o dziwo pozwolili wejść do mieszkania przed podpaleniem: „Tylko szybko!”. Aber schnell. I matka wtedy zgarnęła ciepłe ubrania, żadnych sreber, nic cennego dosłownie, i albumy. Co zresztą moim zdaniem świadczy o wyobraźni – co kiedyś będzie cenne. I te albumy ocalały w schronie przy Asfaltowej na podłodze, rozdeptane.

  • Czy po powrocie zaczął pan naukę w szkole w Warszawie?


W Milanówku.

  • Najpierw mieszkaliście państwo w Milanówku, dopiero potem w Warszawie?


Tak. Warszawa to jest dopiero 1960 rok, dopiero po ożenku. Z tym że [wcześniej] do Warszawy dojeżdżałem na Politechnikę, pracowałem na Politechnice [na Wydziale Łączności, później Elektroniki].

  • Jak dojechaliście do Milanówka, czy już było zielono, czy nie?


[To bez znaczenia]. To nie było jakieś takie zjeżdżanie. Ciągle się coś działo – w te i we w te tylko kolejką EKD się jeździło, tam i z powrotem.

  • Nie chodziła kolejka.


Kolejka, wtedy kiedy myśmy byli, to chodziła, tak. Ale był czas, żona z kolei pamięta czasy, kiedy się z Komorowa do Warszawy wędrowało [się] na piechotę.

  • Czy ma pan jakieś szczególnie ważne wspomnienie okresu Powstania?


Na przykład o „Dyngasie” i Lüneburgu. W Lüneburgu mam fotografie z nim zrobioną przy ogromnym kamieniu. [Napis] wspomina zwycięstwo Montgomerego, które było przed 8 maja. [Niemcy] przed Montgomerym złożyli broń. Kamień podrapany z jednej strony, bo Niemcom się nie podobało, co tam było napisane, wobec tego zostało obrócone i nowy napis zrobiony. Nowy jest tak [opisany], że nie wiadomo, o [czyją] kapitulację chodzi. On mi opowiadał o tym. Przez jakiś czas to miejsce było… Bo dla Montgomerego to było bardzo ważne miejsce złożenia broni przez hitlerowców.
[Byliśmy tam w roku] 2000. [Mam] zdjęcia [z] uroczystości na cmentarzu pod Hamburgiem. Na cmentarzu, na którym leżą polscy jeńcy, którzy niestety zginęli w wyniku bombardowania alianckiego. Pracowali pędzeni przez Niemców, przy jakimś odgruzowywaniu. Wszędzie, gdzie były obozy jenieckie, to takie sytuacje mogły być. […]




Zalesie Górne, 20 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Jan Tadeusz Ebert Pseudonim: „Ryś” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, Batalion „Olza”, kompania O-2 „Misiewicza” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter