Jan Domaniewski „Władek Wilk”

Archiwum Historii Mówionej

Jan Domaniewski, urodzony 18 kwietnia 1928 roku w Warszawie, zamieszkały w Bydgoszczy. W czasie Powstania byłem w Zgrupowaniu „Żniwiarz”, 9. kompania dywersji bojowej. Taką miała nazwę w czasie Powstania. Pseudonim: „Władek Wilk”. W momencie kiedy Powstanie wybuchło, byłem starszym strzelcem awansowanym kilka miesięcy wcześniej do tego stopnia. Ostatni [stopień]: kapral podchorąży.

  • Panie profesorze, parę słów o latach przedwojennych, o dzieciństwie. Gdzie pan mieszkał, czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?

Może zacznę od dziadka. Dziadek był profesorem architektury, pierwszym dziekanem po I wojnie światowej. Mnie łączyła z nim bardzo głęboka więź. Całe wakacje i wszystkie święta spędzałem u niego i on wpajał mi umiłowanie ojczyzny. Ciągle żeśmy oglądali oprawiony w skórę album królów polskich. Znałem już [historię] na pamięć, od malutkiego dzieciaka. Starał się mnie wychować opowiadając o powstaniach: listopadowym i styczniowym. Obaj synowie dziadka… stryj mój Wiesław w 1919 roku z Piłsudskim zajął Kijów, a ojciec, mając osiemnaście lat, w 1920 roku, był ochotnikiem w wojnie polsko-bolszewickiej. W 1939 roku ojciec, w stopniu porucznika, został zmobilizowany i był skoszarowany w batalionie saperów w Modlinie. Brał udział w kampanii, do niewoli nie poszedł, w domu się przebrał i później przez szereg miesięcy się ukrywał, dopóki żeśmy się upewnili, że nie przychodzą i nie dopominają się o niego Niemcy. Ojciec pracował w strukturach administracyjnych podziemnego państwa polskiego.

  • A czasy przedwojenne?

Przed wojną chodziłem do szkoły podstawowej, do prywatnej szkoły na Ochocie. Od 1938 roku należałem do harcerstwa. To były trzy zastępy przy 59. Drużynie, przy Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych. Właścicielką szkoły prywatnej była żona dyrektora Instytutu i dlatego myśmy byli związani z tą drużyną. Przyrzeczenie harcerskie – grudzień 1938 roku. Rok 1939, lipiec – obóz harcerski koło Zamościa. Rok 1939, wrzesień – mieszkaliśmy na Placu Narutowicza, Grójecka 40. Niedaleko była pierwsza linia w momencie, kiedy doszło do oblężenia Warszawy, bo Niemcy stali przy ulicy Opaczewskiej, to obecny szpital kliniczny na Banacha. W naszej kamienicy stała część taborów polskich, a na dachu naszej kamienicy stały karabiny maszynowe przeciwlotnicze, które oczywiście niewiele samolotom mogły zrobić, ale głośno strzelały. Podczas oblężenia Warszawy i później byłem w Warszawie. W 1941 roku, w lutym, nawiązaliśmy – koledzy z harcerstwa przedwojennego – kontakt. Został stworzony zastęp z harcerzy, którzy byli na obozie przed wojną, czyli grupki pochodzącej z jednej klasy. Po roku zrobiliśmy rekrutację wśród kolegów. Każdy z nas został zastępowym i stworzył zastęp. W naszej drużynie było czterdziestu dziewięciu harcerzy w siedmiu zastępach. Na początku było szkolenie czysto harcerskie, przede wszystkim położenie nacisku na pierwszą pomoc w nagłych wypadkach, a później zostaliśmy włączeni do małego sabotażu. Nasza drużyna harcerska była w hufcu Mokotów Dolny i akcje małego sabotażu były organizowane na Mokotowie. Chyba na przełomie 1942 i 1943 roku, obarczono naszą drużynę zadaniami wywiadu wojskowego. Mój zastęp obsadzał wylot ulicy w pobliżu obecnej Banacha, Opaczewskiej – wylot z Warszawy w kierunku Radomia i Kielc. Tam, odpowiednio ukryci, zapisywaliśmy wszystkie numery, oznakowania samochodów niemieckich, które wyjeżdżały bądź wjeżdżały do Warszawy. Obserwacja trwała zawsze od godzin wczesnorannych do godziny policyjnej. Wiosną 1943 roku drużynowy, który był absolwentem ,,Agrykoli” – podchorążówki ,,Szarych Szeregów”, pseudonim „Mietek”, przyniósł nam na szkolenie zastępowych pistolet Vis z dwoma nabojami. Po przeprowadzeniu szkolenia poprosił mnie, żebym ten pistolet przechował u siebie do następnego tygodnia, wtedy go zabierze. Razem z kolegą, drugim zastępowym, z którym się przyjaźniłem, z Jankiem Migdalskim (pseudonim „Bogdan”) postanowiliśmy pójść rozbroić Niemca, zdobyć jakiś pistolet. Miałem pistolet z dwoma nabojami, on wziął tłuczek od kartofli owinięty w gazetę i mieliśmy próbować rozbroić. Miałem z przodu krzyczeć: Halt! Hände hoch!, a on miał podejść z tyłu i gdyby Niemiec sięgał po broń, miał wtedy rąbnąć go tłuczkiem w głowę. Myślę, że na szczęście tak się złożyło, że w momencie, kiedy akurat pojawiał się Niemiec z bronią, to jakiś samochód niemiecki nadjechał bądź jakiś inny żołnierz się pojawiał, i do rozbrojenia nie doszło. Na drugi dzień zameldowałem drużynowemu, podchorążemu „Mietkowi”, o tym samowolnym polowaniu na Niemca. Jemu się to tak spodobało, że zaproponował mnie i koledze „Bogdanowi” [przejście] do Kedywu-17, bo akurat w tym czasie, po ukończeniu podchorążówki, dostał przydział do Kedywu-17 na Żoliborzu. Myśmy wyrazili zgodę. Dostałem polecenie zwerbowania jeszcze [kilku ludzi], żeby w sumie było nas sześciu. Sekcję stworzyli, zostałem sekcyjnym w Kedywie-17. Szkolenia odbywały się zawsze u mnie w domu, ponieważ rodzice mieli dwa połączone ze sobą mieszkania z wejściem z dwóch różnych klatek schodowych, co ułatwiało [sprawę]: w razie czego, gdyby gestapo do któregoś z mieszkań próbowało się dobijać, można było uciekać przez drugie, przez drugą klatkę schodową.

  • Ta kamienica jeszcze stoi?

Tak. Była całkowicie spalona, ale stoi. To jest Grójecka 40, róg Barskiej. Jeszcze zrobiliśmy przebicie na strychu do sąsiedniego domu na ulicy Barskiej. W razie czego, mogliśmy się ewakuować z naszej kamienicy do sąsiedniej, a tam zupełnie inne wyjście, na inną ulicę. To był zatem bardzo bezpieczny lokal i tam, zarówno w czasie mojej pracy w ,,Szarych Szeregach” jak i później w Kedywie, odbywały się cotygodniowe szkolenia.

  • Pan miał rodzeństwo?

Nie. Byłem jedynakiem.

  • Rodzice pozwalali panu?

Owszem. Tak jak powiedziałem; ojciec był ochotnikiem, mając osiemnaście lat, w wojnie polsko-bolszewickiej. Działał w strukturach administracyjnych podziemnego państwa. Był dumny nawet z tego, że jako trzynastoletni chłopak zapisałem się i wstąpiłem do ,,Szarych Szeregów”. Również w momencie, kiedy dostałem propozycję przejścia na Żoliborz do Kedywu-17, miałem pełną akceptację moich rodziców. Później zresztą moi rodzice bardzo się zaprzyjaźnili z podchorążym „Mietkiem”. Mieszkał w sąsiedniej kamienicy, na ulicy Barskiej. Kiedy on mnie już przeniósł do żoliborskiego oddziału, rodzice mu proponowali, żeby od czasu do czasu wpadał na kolację, bo był samotny. Znakiem szczególnym informującym go o tym, że może wejść spokojnie do mieszkania, był kwiatek, prymulka, która stała na oknie. Gdyby prymulki nie było, to znaczy, że nie może wchodzić do nas. Podchorąży „Mietek” po jakimś czasie wrócił z Kedywu-17 do ,,Szarych Szeregów”, do Batalionu „Parasol”. W „Parasolu” był do końca okupacji, prawdopodobnie również w czasie Powstania. Już później nie miałem z nim kontaktu. A to, że byłem jedynakiem, to zawsze miałem pretensję do rodziców, bo czułem się bardzo samotny.

  • Pan miał bardzo duże szczęście, że pan przeniósł się z ,,Szarych Szeregów” do Kedywu.

To był zupełny zbieg okoliczności. To dlatego, że jak [„Mietkowi”] zameldowałem, że przeprowadziłem samowolną akcję, że nie bałem się, że miałem pewne koncepcje, jak to zrobić zupełnie sam (bo przecież żadnego szkolenia nie miałem), on stwierdził, że jestem idealny – pomimo piętnastu lat, które wówczas miałem – do Kedywu. Oczywiście wiedział, ile mam lat. Byłem wtedy uczniem, skończyłem trzecią klasę gimnazjalną i później, 1943 – 1944 rok, byłem w klasie czwartej klasie. Małą maturę zrobiłem tuż przed Powstaniem. Jak myśmy zostali przeniesieni już do Kedywu-17 , to kiedyś podchorąży „Mietek” przyniósł sześć pistoletów różnych typów i zorganizował akcję rozbrajania szkoleniową, pokazową dla nas. Cała nasza sekcja – w sześciu braliśmy w tym udział – poszła Aleją Niepodległości. (Bliżej Wawelskiej to było.) Zorganizował to w ten sposób, że razem z nim ja i „Bogdan”, który szedł z tłuczkiem, będziemy stanowić trójkę rozbrajającą. Mieliśmy podejść od przodu do Niemca, a pozostali byli podzieleni na dwie grupy, które w odpowiedniej odległości ubezpieczały nas. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, bo bardzo szybko zjawił się esesman w towarzystwie Niemki umundurowanej w morkę służby pomocniczej lotniczej. W momencie kiedyśmy od przodu, parę kroków przed nim, wyjęli spod płaszczy pistolety, krzycząc: Halt! Hände hoch!, on nie podniósł rąk do góry, ale nie sięgnął po broń. Jeden z nas wyjął mu z kabury pistolet (to był FM czternastostrzałowy) i zapasowy magazynek. Kazaliśmy im iść z powrotem w kierunku Mokotowa, a sami żeśmy się wycofali na ulicę Wawelską i później w boczne uliczki.

  • Niemka nie zareagowała?

Nie. Była bez broni, a poza tym co mogła? Rzucić się na nas z pazurami? Raczej nie. Przerażona była. Po akcji broń została. W piwnicy miałem przygotowany mały, zamaskowany skład broni na broń krótką i ewentualnie skrzynki z amunicją, i tam miałem przechować pistolety – zdobyty i poprzednie, z którymi żeśmy poszli na akcję. Później doszło do zmiany dowódcy drużyny, [„Mietek”] odszedł do „Parasola”, a nowy dowódca, podchorąży „Prawdzic”, miał z nami szkolenia w każdą środę, raz w tygodniu. Broń cały czas była u mnie w magazynku. Już nie pamiętam… to był chyba początek 1944 roku, podjąłem decyzję samowolnego pójścia na akcję rozbrojeniową. Prosiliśmy o dalsze umożliwienie [nam] zdobywania [broni], ale był wtedy zakaz akcji rozbrojeniowych, wobec czego sam poszedłem, samowolnie, ze swoimi chłopakami. Pierwsza akcja rozbrojeniowa była na Chałubińskiego, blisko skrzyżowania z ulicą Nowogrodzką. Tam był wtedy przystanek tramwajowy. Dworzec Główny był akurat vis-à-vis skrzyżowania ulicy Chałubińskiego z Alejami Jerozolimskimi i często się tam Niemcy kręcili; stąd uważałem, że tam łatwo i szybko się uda przeprowadzić rozbrojenie. Jak udaliśmy się tam po pierwszy, dwóch stanowiło ochronę, a ja z „Bogdanem” rozbrajaliśmy Niemca. To był z jakiś żołnierz Wehrmachtu, który miał Parabellum. Kiedy żeśmy do niego podeszli i z tyłu i z przodu, podniósł ręce do góry, ale zaczął nas błagać, żebyśmy mu pistoletu nie zabierali, bo jego karnie wyślą na front wschodni. Oczywiście pistolet mu zabraliśmy. Po jakimś czasie, po kilku dniach, znowu żeśmy robili kolejną akcję. Wtedy żeśmy poszli we dwóch, tylko z „Bogdanem”. Szedł lotnik kulawy, ranny i miał mały pistolet, szóstkę w kaburze. Mówię; „«Bogdan», rozbrajamy?”. „Daj spokój, to nie honor rannego rozbrajać”. Nie, to nie. Za jakiś czas pojawił się kapitan w monoklu ze szramą na policzku po pojedynku. Mówię: „Tego honor ci pozwala?”. „Tak, tego tak”. „Bogdan” mu do pleców przyłożył swój pistolet, ja z przodu, dwa czy trzy kroki: Halt! Hände hoch!. Nie podniósł rąk do góry. Zacisnął pięści, patrzył wściekłym wzrokiem na mnie, pętaka, bo przecież miałem wtedy niecałe szesnaście lat. Ale mogliśmy mu pistolet i magazynek wyjąć z kabury. Kolejna akcja, też w niedługim odstępie czasu: rozpracowaliśmy, że na ulicy Filtrowej, blisko Chałubińskiego, zamieszkali esesmani (w willi, w której obecnie jest jakiś konsulat). Ich ordynans codziennie przed ósmą chodził po bułki dla oficerów, zawsze uzbrojony w Parabellum. Na rogu Sędziowskiej i Filtrowej o określonej godzinie przyszedł i też żeśmy mu pistolet odebrali. Później jeden z naszych, z mojej sekcji, pracował w filii Starachowickich Zakładów Kolejowych. Te zakłady były chronione przez werkschutzów, Ukraińców. Uliczka, boczna od Towarowej, szła pod kątem. Z jednej strony była duża portiernia, gdzie było kilkunastu werkschutzów a drugiej strony było wejście, przez które robotnicy wchodzili. Mała portiernia nie była jednak widoczna z dużej. O godzinie dwunastej w południe zmiana, na której pracował kolega, miała wyjść. W tym czasie myśmy mieli się zbliżać do małej portierni. Jeżeli wszystko będzie w porządku na portierni, żadnych niespodziewanych przeszkód, to Witek ma sobie szalik poprawić. Szalik poprawił, więc żeśmy weszli. We dwóch żeśmy [Ukraińca] rozbroili, zerwaliśmy telefon, żeby się nie mógł skontaktować z dużą portiernią. Jeden uniemożliwiał wyjście na teren fabryki ewentualnych robotników, którzy by się tam zjawili, a drugi pilnował od ulicy, żeby ktoś nie wszedł i żeby nie mógł wyjść. Po tygodniu, czy po kilku dniach, postanowiliśmy jeszcze raz zrobić tę samą akcję, ale już było utrudnienie takie, że cały czas były drzwi zamknięte do portierni. Jeżeli ktoś dzwonił, to werkschutz wychodził, patrzył przez wizjer, kto jest i wpuszczał tylko wtedy, kiedy był pewien, że może wpuścić. Ale o godzinie siódmej rano przychodzili robotnicy i wtedy drzwi były cały czas otwarte. Wobec tego poszliśmy o siódmej godzinie, weszliśmy razem z robotnikami, znowu żeśmy telefon zerwali. Znowu odebraliśmy pistolet, a ponieważ akurat dużo ludzi przychodziło, a nie wypuszczaliśmy na teren fabryki, więc się zrobiło bardzo ciasno i tłoczno. Krótka mowa do nich, że tutaj właśnie parę dni temu zdobyliśmy jeden pistolet, a teraz drugi, i będziemy z tymi pistoletami walczyć o wolną Polskę. Łzy w oczach robotników. Wycofaliśmy się. Już ciężej było się wycofać, bo byli już bardzo czujni, bardzo szybko zaczęli biegać, strzelać w powietrze, ale żeśmy się wycofali, bośmy mieli [wszystko] dokładnie przemyślane.

  • Dowództwo się dowiedziało?

Właśnie to miałem powiedzieć. Kiedy żeśmy tę akcję przeprowadzili, zameldowałem dowódcy drużyny, podchorążemu „Prawdzicowi”. Na następne szkolenie przyszedł porucznik „Szajer”, dowódca plutonu. Zostaliśmy postawieni na baczność i przez godzinę czy półtorej mówiono do nas, że to samowola, że sąd polowy, że rozstrzelanie. Później było normalne szkolenie. Kiedy już wszyscy koledzy wyszli, zostałem tylko z dowódcą plutonu „Szajerem” i podchorążym „Prawdzicem”. Wtedy porucznik mnie wyściskał, wycałował, powiedział: „Zuch jesteś”. Wobec powyższego awans na starszego strzelca i skierowanie do szkoły niższych dowódców AK. To by było, jeśli chodzi o akcje rozbrojeniowe. Poza tym, dowództwo kompanii już nas uznało za dobrze przeszkolonych w akcjach rozbrojeniowych, i kiedy była organizowana akcja rozbrojenia werkschutzów w fabryce na Marymoncie – ,,blaszanka” się nazywała – to myśmy z „Bogdanem” we dwóch brali w niej udział. Naszym zadaniem była obstawa i pilnowanie robotników, którzy w tym czasie przychodzili do portierni.

  • Gdzie znajdowała się„blaszanka”?

Na dolnym Marymoncie.

  • Tam Polacy pracowali?

Robotnicy Polacy, tak, oczywiście. Nie bardzo wyszła ta akcja.

  • Który to był rok?

To był chyba początek 1944 roku.

  • Mógłby pan dokładniej opowiedzieć o tej akcji?

Mogę tylko opowiedzieć o tym, że my we dwóch z „Bogdanem” (jako rzekomi spece od utrzymywania w ryzach ludzi, którzy się znajdują na portierni) mieliśmy pilnować na portierni. Myśmy nie wchodzili, inna grupa wchodziła. Chyba tą akcją dowodził podchorąży „Świda”. Mieli wejść i przejść przez portiernię. Na portierni był chyba jeden albo dwóch werkschutzów, jeden miał pistolet maszynowy (taki z bębnem, pepeszę chyba), drugi miał chyba broń krótką. Mieli wejść do środka. Pierwsza klatka schodowa – tam była portiernia główna i tam mieli pozostałych werkschutzów również rozbroić. Przeszkodą, która popsuła całą akcję, był pies, o którym ci, którzy rozpracowywali, nie powiedzieli. Pies chyba po węchu rozpoznawał robotników, to był jakiś specyficzny zapach. Oni przychodzili w kombinezonach do pracy. Pies był obok wejścia i nie reagował, jak przychodzili robotnicy. Natomiast jak nasza grupa uderzeniowa chciała wejść, to pies zaczął strasznie się rzucać, ujadać. Psa zastrzelili i po zastrzeleniu psa wdarli się do środka fabryki. Tam doszło do wymiany ognia z załogą portierni. Nie weszli już głębiej i nie doszło do rozbrojenia zasadniczej portierni. Wtedy żeśmy się stamtąd wycofali.

  • Ci Polacy, robotnicy, jak się zachowywali?

Wszyscy ze spokojem stali, uśmiech na twarzy, radość, że jednak są robione akcje rozbrojeniowe i łzy w oczach robotnicy mieli, tak jak wtedy gdy do nich przemawiałem…

  • Wie pan profesor, dlaczego o to zapytałam? Wtedy w „blaszance”, wśród robotników, był mój tata.

To prawdopodobnie początek 1944 roku, albo końcówka 1943 roku. Wtedy było rozbrojenie „blaszanki”. Poza tym myśmy wykonywali wyroki śmierci. [Kiedy] pierwszy raz zostałem wzięty, wyrok był wykonywany [w miejscu, do którego] się jechało tramwajem do Wilanowa i przejeżdżało się koło dużego stawu. Jaka to była ulica, nie wiem. Poza tym myśmy byli tak szkoleni, że staraliśmy się nazw ulic nie zapamiętywać, a już w ogóle mowy nie było o tym, żeby zapamiętać numer domu, albo numer mieszkania, do którego się szło. To było wszystko wytłumaczone tak, żeby w razie aresztowania nie było możliwości wygadania się nawet przez sen, nie mówiąc o torturach. Pamiętam, że on mieszkał blisko przystanku tramwajowego, na którym mieliśmy wyrok wykonać. Podchorąży, który dowodził akcją, chyba „Prawdzic”, nawet mówił: „Zobacz, światło zgasło, on za chwilę wyjdzie”. Zawsze było przedtem rozpracowane dokładnie, jak, kto, o której godzinie, którędy przechodzi. Rzeczywiście, przyszedł na przystanek. Legitymację niemiecką podchorąży miał i inne [dokumenty], w każdym razie [tak było,] że dowód osobisty od niego chciał. Po niemiecku do niego [powiedział]. To był Polak. On wtedy swój dowód osobisty, Ausweis dał. W tym momencie: „Z wyroku sądu Rzeczpospolitej Polskiej…”. Został zastrzelony. To był pierwszy [mój] udział. Tylko uczestniczyłem, patrzyłem, jak to się odbywa. Brałem natomiast udział w bardzo dużej akcji, gdzie na dolnym Żoliborzu gestapowcy rozpracowali dowódcę całego Kedywu warszawskiego, pseudonim „Andrzej”. Dotarli do niego udając, że chcą wstąpić do naszej organizacji. Umówił się z nimi na odebranie przysięgi. Ponieważ dowódca Kedywu brał w tym udział i wystawiał gestapowców, więc była niesamowita obstawa całego terenu. Myśmy byli skoszarowani przed tą akcją na Placu Inwalidów. Gdzieś w pobliżu, w jakiejś willi, miała być wykonana egzekucja. Niestety nie udało się opanować tej willi patrolowi, który się tam udał. Wobec powyższego zmieniono miejsce i opanowano jakąś szkołę na Żoliborzu. Gdy nasz dowódca, porucznik „Szeliga”, zameldował to „Andrzejowi”, „Andrzej” stwierdził, że to jest złe miejsce do wykonania [wyroku] i wobec tego podjęli decyzję, że akcja zostanie wykonana na ulicy. Ustawiono nas ostatecznie w ten sposób: na ulicy Promyka na Żoliborzu była willa niewykończona, nie było jeszcze wstawionych drzwi ni okien, i otwory drzwiowe i okienne były drutem kolczastym zabezpieczone. Myśmy mieli nożyce do cięcia drutu, worki, do których mieliśmy zastrzelonych załadować, i miał przyjechać samochód, który miał zwłoki zabrać. Oni [gestapowcy] mieli przyjechać samochodem na Plac Wilsona, gdzie mieli samochód zostawić i piechotą z „Andrzejem”, szefem Kedywu, schodzić na dół i dojść do miejsca egzekucji. Ponieważ myśmy nie znali „Andrzeja”, więc znakiem rozpoznawczym była gazeta, którą miał trzymać w lewym ręku. Poza tym miało być ich czterech. Jeden miał iść z „Andrzejem”, a trzech gestapowców miało iść za nimi. Gdy doszli już do miejsca egzekucji, ulicy Promyka, to porucznik „Szeliga” z podchorążym „Prawdzicem”, naszym dowódcą drużyny, z podchorążym „Świdą” i z „Bogdanem”, który był w mojej sekcji, wyskoczyli. Zaczęli strzelać. Pierwszy, który szedł z dowódcą, z „Andrzejem”, został powalony, dwaj idący z tyłu też zostali powaleni, a trzeci uciekł. Byliśmy poinformowani przed całą akcją, że jednym z tych, których mamy zastrzelić, osobnik o nazwisku Szwed jest strzelcem wyborowym, który strzela w ten sposób, że ustawia się za nim rząd butelek, pięćdziesiąt metrów, a on się odwraca i spod pachy rąbie butelkę, znowu się odwraca i znowu następną, i tak kolejne butelki. Bezbłędnie strzela. Jeden więc ucieka. „Prawdzic”, biegnąc za nim, strzela ze Stena, lecz on jest coraz dalej. Tam oczywiście jest nasza obstawa, zatem on by nam nie uciekł, bo stał tam „Szymura” (zastępca dowódcy kompanii) i z Thompsona by go ukatrupił. Ale uciekał. Wreszcie podchorąży chce zmienić magazynki. W tym momencie dwa magazynki upadają mu na ziemię. Obok biegnie dowódca kompanii i strzela z pistoletu krótkiego. Ten do niego krzyknął, bardzo po męsku i wulgarnie: „K… mać, podnieś to!”. [Dowódca kompanii] schylił się, żeby magazynek podnieść, a uciekający – okazuje się, to Szwed – strzelił i przestrzelił mu kapelusz. Gdyby się nie schylił po magazynek, to by został na pewno ranny albo zabity. Kiedy już Szwed padł pod wpływem którejś serii, usiadłszy, łapie się za brzuch i mówi: „Nie dobijajcie mnie!”. Odrzuca swój pistolet, nasi biegną, ale dalej oczywiście strzelają. I co się okazało? Na brzuchu miał w kaburze drugi pistolet. On łapiąc się za brzuch, że niby ranny, chciał wyciągnąć następny [pistolet]. W tym momencie nadjechała ciężarówka z budą brązową, pamiętam, nasza. Kierowca był bezpośrednio z oddziałów Kedywu. (Nie wiem, czy z „Parasola”, czy z „Zośki”. W każdym razie nadjechali.) Oczywiście już o żadnych workach, ładowaniu, nie było mowy. Tylko wyskoczyłem z willi, wrzuciliśmy zwłoki na samochód. Razem ze zwłokami pod budą jechał dowódca kompanii, porucznik „Szeliga”. Pokazywał podchorążemu „Prawdzicowi” swój przestrzelony kapelusz i dziękował mu za to, że krzyknął na niego, bo on tak błyskawicznie się schylił i uniknął śmierci. Wywieźliśmy ich. W lesie już był wykopany dół, w który zostali wrzuceni, pogrzebani. Wróciliśmy wieczorem do Warszawy. Ja się w tym czasie ukrywałem, parę miesięcy nie byłem w domu. Akurat żeśmy postanowili z rodzicami że mogę już wrócić do domu i do szkoły, ponieważ Niemcy nie przychodzili i nie pytali się o mnie. W niedzielę rano przychodzę do domu, witam się z rodzicami. Jeszcze leżeli w łóżkach. Mama mówi; „Słuchaj, ty masz całe spodnie w krwi”. Miałem jasne flanelowe spodnie. Myśmy się myli, ale od środka plamy krwi nie zauważyłem, więc z zakrwawionymi spodniami maszerowałem przez całą Warszawę. Nasza kompania brała udział w różnych ćwiczeniach nocnych. Pamiętam przestrzelanie broni. To był albo koniec 1943 albo początek 1944 roku. Zbiórka była na Żoliborzu przy Wałach Wiślanych, o godzinie dziesiątej, kiedy była już godzina policyjna. Z bronią na wierzchu żeśmy przemaszerowali przez cały Żoliborz i udaliśmy się w kierunku Bielan. Tam były piaski, jakieś parowy, w których mieliśmy broń przestrzeliwać. To jest miejsce, gdzie obecnie stoi chyba dworzec PKS, między Bielanami a Żoliborzem. Tam całą noc żeśmy strzelali z karabinów maszynowych i z pistoletów maszynowych. Każdy musiał swoją broń przestrzelać, nauczyć się strzelać i obsługiwać tę broń, której nie miał do osobistej dyspozycji. Niemcy byli bardzo blisko, bo lotnicy stali w obecnej Akademii Wychowania Fizycznego, a z drugiej strony Niemcy byli… – to był chyba Instytut Chemiczny na Żoliborzu. Oni w czasie takiej nocnej strzelaniny nosa nie wytykali, po prostu się bali. Można było swobodnie z bronią przez ulice chodzić. I żeśmy się rozeszli.

  • W czasie godziny policyjnej?

W nocy, tak. Wtedy, kiedy była godzina policyjna, kiedy nie wolno było nikomu wychodzić na ulicę, myśmy mogli z bronią maszerować przez cały Żoliborz, bez problemów. Oczywiście były rozstawione ubezpieczenia, w razie czego byśmy sobie poradzili z patrolem, jakby się jakiś zjawił, ale Niemcy absolutnie…

  • A moment przed wybuchem Powstania? Tam alarmy już były 27 lipca, tak?

Tak, byłem bardzo szybko zmobilizowany, bo kompania dywersji [bojowej] Kedyw-17, została zmobilizowana już w czwartek, to był chyba 27 lipca. Wtedy byłem już zastępcą dowódcy drużyny, bo byłem świeżo po egzaminach zdanych w szkole. Część naszej drużyny była skoszarowana w willi prezydenta miasta Warszawy, Kulskiego, ponieważ jego syn, Julian Kulski, był w naszej drużynie. Tam [byliśmy] przez kilka dni. Dopiero 31 lipca zostaliśmy z jego willi przeniesieni do willi w okolicy ulicy Promyka, w pobliżu [miejsca] gdzie była akcja Szweda. Tam cała kompania została skoszarowana w poszczególnych willach. Do willi, w których nie było mieszkańców, myśmy mieli klucze. Miałem klucze do willi, nie wiem, jak to było załatwione. Cała drużyna, trzy sekcje, były tam skoszarowane. Osiemnastu chłopaków i ja dziewiętnasty. Dowódcy drużyny nie było, bo podchorąży „Prawdzic”, o którym wspominałem, zginął chyba w czerwcu, w strzelaninie ulicznej. Dowódca drużyny dotarł do nas czwartego dnia Powstania, pseudonim „Korwin”. Tam byliśmy skoszarowani. Cały czas, od 27 lipca żeśmy wykonywali przerzuty broni, zarówno dla naszej kompanii, jak i dla innych zgrupowań żoliborskich, ponieważ byliśmy jedyną drużyną uzbrojoną po zęby i jednocześnie dobrze przeszkoloną. W różnych akcjach nabraliśmy tyle doświadczenia, że mogliśmy swobodnie się poruszać po Warszawie, bez wpadek. Pamiętam, że jakieś samochody się rekwirowało, jeszcze wyroki ostatnie były wykonywane. W dzień godziny „W”, pierwszego sierpnia, koło godziny trzynastej wezwał mnie dowódca kompanii, który był skoszarowany w sąsiedniej willi, i powiedział: „Weźmiesz kilku ludzi i masz iść, dojść do ulicy Krasińskiego. Z drugiej strony Krasińskiego, z naszych magazynów broni, wyjedzie transport. Broń będzie zapakowana. Masz ubezpieczać ten transport”. Doszliśmy do ulicy Krasińskiego. To jest w tej chwili dwupasmówka, wtedy było tylko jedno pasmo, drugie pasmo było miękkie, nie było [go] jeszcze, trawnik był chyba. Kiedy żeśmy doszli, chwilę poczekaliśmy. Ukazali się pierwsi chłopcy z zapakowaną bronią. Długość i kształt paczek nie budziły żadnych wątpliwości, bo to były karabiny, również karabiny maszynowe, zdaje się, były w tych paczkach. Wówczas od strony Zmartwychwstanek, czyli w kierunku do Placu Wilsona, pojawił się wóz terenowy żandarmerii polowej. Żandarmi [mieli] blachy na piersiach, byli uzbrojeni – trzech w pistolety maszynowe, a kierowca w Parabellum. W momencie, kiedy minęli już skrzyżowanie, przy którym stałem, zatrzymali samochód i bez słowa zaczęli strzelać do chłopaków. Wszyscy padli. Przeskoczyłem na drugą stronę ulicy. Była siatka obrośnięta winem i zza siatki zacząłem strzelać do żandarmów. To było około dwudziestu metrów, więc wydawało się, że parę strzałów i mogą wszyscy leżeć trupem. Ale to nie tak łatwo. Zaczęliśmy ich ostrzeliwać. Oni się zorientowali, że od strony transportu nie padają żadne strzały, wobec powyższego kierowca się położył za krawężnikiem na ulicy, tamci trzej byli ukryci za samochodem i żeśmy wymianę ognia prowadzili. Obok mnie był drugi żołnierz, „Horodeński”. Miał broń krótką i nie brał udziału w wymianie ognia. Ja miałem pistolet maszynowy MPi-40. Strzelałem krótkimi seriami starając się tak obdzielać ich równo, żeby żaden się nie poczuł zbyt bezpiecznie, i kątem oka obserwowałem, czy wszyscy nasi już się całkowicie wycofali z powrotem, czy nie. Po pierwszym magazynku – jeszcze nie wszyscy, wobec powyższego załadowałem drugi magazynek i dalej wymianę ognia z nimi prowadziłem. Kiedy skończył się drugi magazynek, zobaczyłem, że już nikogo z naszych nie ma, wobec tego załadowałem trzeci magazynek i postanowiłem odskoczyć, i wrócić, zameldować dowódcy kompanii o zaistniałej sytuacji. Później ludzie mówili – nie wiem, czy to prawda czy nieprawda, bo ludzie różnie opowiadają – że dwóch z tych czterech o własnych siłach do samochodu nie mogło wsiąść, byli ranni. Nie wiem, tylko z tego, co ludzie mówili, powtarzam. Wróciłem, zameldowałem. Miałem na sobie płaszcz przeciwdeszczowy gumowy i zameldowałem dowódcy kompanii o tym, co było.

  • Kto wtedy jeszcze był? Był pan „Horodeński”…

Ze mną był „Horodeński”, myśmy się we dwóch wycofali. „Bogdan” – o którym wspominałem, który był moją prawą ręką i był sekcyjnym, jak ja byłem zastępcą dowódcy drużyny – on był z drugim, chyba „Longinus” miał pseudonim ten drugi. Oni mieli od tyłu ubezpieczać transport.

  • Nazwiska pan zna?

Janek Migdalski to jest „Bogdan”, to pamiętam. Natomiast tamtych – ani „Horodeńskiego” nie znam [nazwiska]... Nie znałem w ogóle nazwisk. Kulskiego tylko znałem, u niego żeśmy kwaterowali. Poza nimi nikogo z nazwiska ani z imienia prawdziwego nie znałem. Kiedy już leżałem w szpitalu, dowódca kompanii w swoim rozkazie (chyba z 14 sierpnia), który odczytał przed frontem kompanii, pisał, że oglądał mój płaszcz, w momencie gdy się u niego zameldowałem, i płaszcz w trzech miejscach był przestrzelony. Więc miałem więcej szczęścia niż rozumu, jak to się mówi.

  • Jak pan się znalazł w szpitalu?

Byłem ranny dopiero siódmego dnia Powstania. [...] Koło godziny piętnastej usłyszeliśmy kanonadę z tamtej strony Żoliborza. To była bardzo długo trwająca strzelanina. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Wersje były różne. Znam wersję taką, że na ulicy Suzina była kotłownia dla całej dzielnicy mieszkaniowej, a w tej kotłowni była skoszarowana kompania PPS. O piętnastej nadjechali Niemcy i doszło do wymiany ognia, która przeszła w wielką strzelaninę, trwającą bardzo długo. W „Rzeczpospolitej” [...] jest krótki fragmencik mówiący o tym, że podchorąży ,,Świda” (o którym wspomniałem, bo dowodził akcją rozbrojenia ,,blaszanki”) natknął się z grupą swoich żołnierzy [na] ciężarówkę z lotnikami, która nadjechała. Była wymiana ognia między lotnikami a ,,Świdą”. Jak było naprawdę, nie wiem. Natomiast dowodem na to, że lotnicy się pojawili, jest treść rozkazu dowódcy kompanii, który, opisując moją akcję wymiany [ognia] z żandarmerią wojskową, nie pisze o czterech żandarmach, tyko o sześciu lotnikach; [pisał,] że walczyłem, osłaniając transport broni, z sześcioma lotnikami, co było przejęzyczeniem po prostu. W ciągu dwóch tygodni, komuś nie biorącemu udziału w jakiejś akcji, trochę się zaczynają mylić różne wiadomości, które docierają z różnych stron. To widziałem, śledziłem w późniejszych publikacjach, gdzie o pewnych akcjach pisali, [że] nie ja brałem [w nich] udział, a „Longinus” na przykład. Dużo tego rodzaju pomyłek zaszło później przy pisaniu wspomnień, zwłaszcza po kilku latach. […] Około godziny szesnastej trzydzieści dowódca kompanii wydał rozkaz, że mamy tyralierą przesuwać się od dolnego Żoliborza, przeskoczyć Mickiewicza i następnie, pod górkę, skokami przesuwać się w kierunku ulicy Słowackiego. Przez nią również mieliśmy przeskoczyć. Po drodze Niemcy nas ostrzeliwali. Byli już przygotowani, mieli rozstawione czołgi w kilku miejscach na Żoliborzu. Dla nich wybuch Powstania nie był zaskoczeniem. Przeskoczyliśmy. Ostatecznie przeskoczyłem przez ulicę Słowackiego i wbiegłem na ulicę Suzina. Tam zaraz za rogiem było skrzyżowanie, odchodziła boczna uliczka w prawo, ulica Płońska. Tam stał czołg niedaleko, obok czołgu było kilkunastu pieszych Niemców, którzy zaczęli strzelać do naszych, którzy pierwsi przeskakiwali przez skrzyżowanie, żeby posuwać się dalej ulicą Suzina. Wtedy dowódca plutonu kazał mi osłaniać przeskakujący pluton. Cała drużyna miała broń, jedyny, który nie miał, to był żołnierz „Gazda”. Został moim amunicyjnym. Miał wielką torbę z amunicją do pistoletu maszynowego i ładowarkę (bardzo szybko ładowała magazynki). Wtedy zza rogu ulic Płońskiej z Suzina rozpocząłem wymianę ognia z patrolem niemieckim. Ponieważ nie miałem żadnych ograniczeń w ilości amunicji, wobec tego gęstym ogniem postarałem się skutecznie przycisnąć ich do ziemi i uniemożliwić im ostrzał przeskakującego plutonu. Cały pluton przeskoczył przez skrzyżowanie bez żadnych problemów. Kiedy ostatni żołnierz przeskoczył, dowódca plutonu mówi do mnie: „Skacz!”. Wtedy ja do „Gazdy” mówię: ”Skaczemy!”. Żeśmy przebiegli już trzy czwarte szerokości uliczki. Była cisza, bo spodziewali się, że dalej będę do nich walił. Ponieważ nie oddałem do nich żadnego strzału, zaczęli strzelać do mnie. Biegłem szybko, nie bawiłem się w wymianę ognia z nimi. Oby jak najszybciej dopaść domu, oby schować się za mur. Już dobiegałem do końca uliczki. Poczułem bardzo silny ból brzucha. Poczułem, że dostałem w brzuch. Krzyknąłem tylko do dowódcy, porucznika: „Jestem ranny!”. Parter w kamienicy, obok której przebiegałem, był niski. Jakieś dwie panie obserwowały z okna, jak nasz pluton przeskakiwał. Jak usłyszały, że jestem ranny, mówią: „Niech pan wchodzi przez okno!”. Podały mi ręce, wciągnęły mnie do mieszkania. Pobiegły po opatrunki, a ja zsuwam bluzę od munduru, podciągam do góry. Miałem przestrzeloną. Patrzę – na brzuchu mam tylko siną pręgę, oparzenie po prostu. Spodni więc nawet nie zapinałem, tylko spodnie w garść i krzyczę: „Nie jestem ranny!”. Wyskoczyłem, pobiegłem za plutonem. Myśmy w blokach do wieczora przebywali, nie posunęliśmy się dalej. Ludność podchodziła do nas z wielkim entuzjazmem, przynosili nam mnóstwo jedzenia, były uśmiechy miłych pań, więc było bardzo miło i sympatycznie. Nastrój był o tyle dobry, że żyjemy, ale i gorszy – bo zdawaliśmy sobie sprawę, żeśmy celu nie osiągnęli. Nasza kompania dywersji bojowej „Żniwiarz” miała bowiem zdobywać artylerię przeciwlotniczą na Burakowie. Tam żeśmy nie doszli, nie było mowy. Kiedy już zrobiła się noc, dostaliśmy rozkaz wymarszu z Żoliborza do Kampinosu. Nasza kompania dywersyjna jak zawsze wszystko ubezpieczała, zawsze do przodu, więc zostałem szperaczem, który miał prowadzić całą kolumnę. Przesuwaliśmy się przy budynkach, minęliśmy ostatnie budynki na Bielanach, w pewnym momencie, tuż obok, huk i krzyk. Okazuje się, że jeden z naszych… Niemcy puszczali rakiety do góry, więc myśmy od czasu do czasu musieli padać. Kiedy jeden z naszych padł, okazało się, że miał granat ,,Sidolówkę” zatkniętą za pasek na brzuchu, ona wybuchła i wyrwała mu wszystkie wnętrzności. Strasznie się męczył, tylko krzyczał: „Dobijcie, dobijcie!”. Usłyszałem pojedynczy strzał i cisza, więc ktoś się nad nim zlitował. Nie było żadnej możliwości, żeby go wtedy wynieść, zabrać, przenieść gdzieś, uratować. Doszliśmy nad ranem do Kampinosu. Samoloty niemieckie trochę kręciły się nad lasem, ale nie było żadnej próby ostrzelania nas, może nas nie widzieli. Zatrzymaliśmy się w najbliższej wsi, nie pamiętam, jak ta wieś się nazywała. Moja drużyna zajęła w jednym z gospodarstw stodołę, tam żeśmy się położyli spać. Gospodyni zaraz: „Słuchajcie, jesteście pewnie głodni”. Rosół ugotowała, ubiła koguta czy kilka kogutów, nie wiem ile sztuk, w każdym razie był świetny rosół, który nam wyjątkowo smakował. Po jakimś czasie chłopcy się do mnie meldują i mówią: „Jest na wsi, niedaleko, folksdojczka, która ma ładnego świniaka. Co mamy robić?”. Mówię: „Jak świniak ładny, to byśmy zjedli”. Poszli, świniaka przyprowadzili, zastrzelili. Tego świniaka gospodyni znowu w wielkim kotle nam ugotowała. W godzinach popołudniowych pojawił się ksiądz, który został przysłany przez „Bora” Komorowskiego z rozkazem natychmiastowego powrotu na Żoliborz. Jeszcze udzielił nam rozgrzeszenia. Rozkaz był: „Do rozgrzeszenia!”. Wszyscy się ustawili, [zostali] rozgrzeszeni bez żadnej spowiedzi. Wyruszyliśmy znowu, z powrotem w kierunku Żoliborza. Niemcy co chwilę puszczali rakiety, więc marsz był ciągle przerywany rakietą. Padaliśmy wtedy na ziemię, a byliśmy tak zmęczeni, że od razu się zasypiało. Jak rakieta gasła, to ten, który nie zasnął, kopał kolegę: „Wstawaj, idziemy dalej!”. Nad ranem doszliśmy na Bielany. Na Żoliborz już nie można było dojść, bo było zupełnie widno. Kompania dywersji bojowej została rozlokowana w szeregowych domkach jednorodzinnych. Przed nami było tylko pole i widoczny z daleka Żoliborz. Byłem w jednej z tych willi, rozmieściłem chłopców. Niemcy – koło godziny chyba jedenastej tyralierka szła w naszym kierunku. Ktoś musiał się w jakiś sposób zorientować, że tam żeśmy przyszli. Wydałem rozkaz podpuścić [ich] na kilkanaście kroków i dopiero wtedy do nich strzelać, żeby nie marnować amunicji. Trup musi padać gęsto. Czy trup padał gęsto, nie wiem, ale w każdym razie żeśmy ich do ziemi przytłoczyli. Już nie mogli nas zaatakować bezpośrednio. Wycofali się. Po jakimś czasie, po godzinie może, zjawił się czołg, jeden czy dwa. Czołgi zaczęły ostrzeliwać nasze domki. Piętro domku zostało rozwalone strzałem z działa czołgu. Później Niemcy zobaczyli, że nie są w stanie domków zdobyć, więc się wycofali. Wieczorem, kiedy znowu się ściemniło, dalszy marsz na Żoliborz. Na Żoliborzu byliśmy pierwszego dnia, jak pamiętam, zakwaterowani w dużych blokach. Wkrótce nasz pluton dostał rozkaz obsadzenia budynku szkoły straży pożarnej. W budynku byli strażacy, były trzy wozy strażackie ustawione w garażach. Były trzy nasze drużyny z konspiracji i była jeszcze utworzona trochę mniej liczna drużyna z żołnierzy, którzy nie dotarli do swoich oddziałów. To byli chłopcy chyba też z jakiegoś Kedywu, w każdym razie dowódca tej drużyny na pewno [był z Kedywu]. To był sierżant podchorąży, pseudonim „Tadeusz” i został dowódcą czwartej drużyny. Dowódca plutonu tak nas rozmieścił, że nasze trzy drużyny były w budynku szkoły, a podchorąży „Tadeusz” i jego ludzie zostali ulokowani po drugiej stronie ulicy Słowackiego. To były zakłady Opla. W zakładach były parterowe, w każdym razie niewysokie, budynki i oni obsadzali te zakłady. W ten sposób jedna drużyna była po jednej stronie, a trzy po drugiej. Myśmy nie zrobili barykady na wysokości budynku straży ogniowej. Barykada była dopiero w głąb Żoliborza, przy następnym skrzyżowaniu ulic. Niektóre samochody niemieckie nie wiedziały, że tam są powstańcy i wjeżdżały w ślepy rękaw. Jeden z tych samochodów… Pamiętam, że była duża wymiana ognia i wtedy też broń, karabin maszynowy zdobywali, ktoś był ranny, czołgali się, wyciągali. To była głośna akcja w naszym plutonie, w której ja nie brałem udziału, ale brali inni. W pierwszą niedzielę, w kościele przy Placu Wilsona była rankiem msza święta, na którą żeśmy z bronią poszli. Potem wróciliśmy i obsadzaliśmy dalej budynek straży. Około godziny piętnastej podjechały samochody z żołnierzami Wehrmachtu. Podciągnęli działko, ustawili naprzeciwko budynku straży pożarnej. Niemcy doszli do murów, do wejścia, do drzwi garażowych, ale nie zaatakowali. Dowódca plutonu wezwał mnie wtedy. Był wąski korytarzyk łączący garaże z budynkiem. [Dowódca] kazał mi stanąć przy końcu tego korytarzyka, przy samym garażu. Parę kroków było od Niemców, którzy stali pod bramą – było słychać ich rozmowy. [Dowódca] powiedział mi: „Oni mogą tu wejść tylko po twoim trupie. Masz bronić”. Stałem i słuchałem sobie ich rozmów. Niemieckiego nie znałem, ale w każdym razie słyszałem. Stojąc tam usłyszałem jakiś hałas, jakby się ktoś ruszał w garażach po drugiej stronie, tam gdzie stały trzy samochody. Po jakimś czasie przyszedł dowódca plutonu, pyta się: „No co?”. Mówię: „Tam, panie poruczniku, ktoś jest”. Postał, rzeczywiście, coś się rusza. Za chwilę cisza. Mówi: „To pewno nic”. Zostawił mnie. Cały czas byłem bardzo przeczulony i spięty tym, że ktoś tam siedzi, może ktoś wszedł już, czai się. To trwało szereg godzin. Po iluś godzinach Niemcy odjechali, nie było wymiany strzałów. Strażacy, jak wróciłem i opowiadałem o tym, strasznie się śmieli. Okazało się, że tam koza stała. Koza się ruszała co jakiś czas i powodowała, że miałem dużo strachu. Siódmego dnia Powstania, to było we wtorek, zostałem ranny w nogę. Wtedy sanitariuszki przeniosły mnie do szpitala powstańczego, który był w okolicach parku, w willach się mieścił. Tam pocisk został wyjęty z [mojego] stawu skokowego. Byłem jednym z pierwszych rannych w tym szpitalu. Siostrzyczki, koleżanki, bardzo dbały o rannego, więc był to miły okres w czasie Powstania. W międzyczasie, 16 [sierpnia] był rozkaz awansowania mnie do stopnia kaprala, a 26 sierpnia rozkaz generała, dowódcy AK, nadający mi po raz pierwszy Krzyż Walecznych za wymianę ognia pierwszego dnia [Powstania]. Po kilku tygodniach wyszedłem ze szpitala. Ranna była noga i było troszkę [trudno] chodzić, więc dostałem laskę i z laską wyszedłem ze szpitala. Zostałem podoficerem broni kompanii. Broń, którą mieliśmy ze zrzutów, którą trzeba było przeglądać, czyścić. Jak później, w połowie września, zaczęły się zrzuty rosyjskie, to zrzucali nam amunicję i żywność bez spadochronów. Pociski, amunicja do karabinów i pistoletów były częściowo pogniecione. Trzeba było każdy pocisk przeglądać, segregować, który był lekko przygięty, trzeba było odrzucić. To była moja akcja. Poza tym wówczas kompania dywersyjna przez cały czas stanowiła ochronę dla dowództwa obwodu żoliborskiego, dla pułkownika Niedzielskiego, więc w tym brałem również udział będąc podoficerem broni. W ostatnich dniach Powstania, kiedy zaczęło się mocne natarcie na Żoliborz od strony ogródków działkowych, od strony Instytutu Chemicznego i klasztoru Zmartwychwstanek, znów wróciłem na pierwszą linię. Tam żeśmy do 30 września brali udział w akcjach obronnych. O godzinie dziewiętnastej, 30 września, dowiedzieliśmy się, że „Długosz” się poddaje i niestety trzeba było złożyć broń. Wyszliśmy z Żoliborza składając gdzieś broń, w którym miejscu broń się wrzucało, już nie pamiętam. Wyprowadzili nas do jakichś hal, chyba to było na Powązkach, gdzie przeprowadzono rewizję. Ukraińcy przeprowadzili rewizję. Wtedy miałem zegarek na ręku. Mówili: „Słuchajcie, oni zabierają zegarki”. Więc zegarek zdjąłem z ręki, ale wsadziłem tylko do kieszonki, do munduru. Rewizję mi zrobił, sięgam po zegarek, zegarka już nie ma. Ten, który to zrobił, był kieszonkowcem. Później był przemarsz do Pruszkowa. W Pruszkowie żeśmy chyba dwa czy trzy dni byli skoszarowani. Ranni chodzili na opatrunki. Później nas załadowano do transportu i wywieziono do Niemiec. Oddziały żoliborskie były wywiezione do Stalagu XI A Altengrabow koło Magdeburga. Tam doszło do podziału żołnierzy i podoficerowie byli oddzielnie. Od razu zostali skierowani do fabryk w Berlinie. Oficerowie i podchorążowie razem do Stalagu XI A. Nas umieszczono – zarówno grupę z Żoliborza jak i ze Śródmieścia (nie pamiętam, czy z Mokotowa też ktoś był, czy nie, ale ze Śródmieścia na pewno) – byliśmy skoszarowani w karnej kompanii w Stalagu. Byliśmy wypuszczani tylko trzy razy dziennie na zewnątrz, można było do latryny wtedy iść, był wtedy apel, liczenie nas i wtedy można było zrobić marsz kilka razy dookoła baraku. W czasie pobytu w stalagu myśmy byli skoszarowani w murowanych stajniach kawalerii niemieckiej z czasów I wojny światowej. Było nas trzystu skoszarowanych. To był albo koniec listopada, albo początek grudnia. Zostałem wezwany na rozmowę. Ze mną na boku dowódca kompanii przeprowadził rozmowę i poinformował mnie, że zostaję włączony do tajnej organizacji, która ma za zadanie, w wypadku kapitulacji Niemiec albo uwolnienia obozu przez wojska zachodnie (przez aliantów zachodnich), stworzyć oddziały wojskowe z byłych jeńców – i [żołnierzy] 1939 roku, i AK, i pracowników cywilnych zatrudnionych na robotach przymusowych w Niemczech, i ewentualnie Polaków z obozów koncentracyjnych. Mieliśmy przejąć broń niemiecką i zajmować tereny, które nie zostałyby jeszcze opanowane przez Armię Czerwoną. To był czas, kiedy Armia Czerwona stała na Wiśle tak jak w dniu wybuchu Powstania, bo się już później przecież nie posuwała, a alianci po desancie w Normandii posuwali wojska w głąb Niemiec. Niestety, w grudniu była kontrofensywa niemiecka, która odrzuciła wojska zachodnie. Czekaliśmy, tworząc organizację, i planowaliśmy, jak mamy się zachować. Myśmy ciągle liczyli, że jednak Armia Czerwona będzie zatrzymana tam, gdzie była, a Niemcy popuszczą i ułatwią zajęcie przez aliantów zachodnich. Ale tak się nie stało i dlatego nie doszło do realizacji zadań. W lutym zostaliśmy powiadomieni, że oficerowie zostaną przeniesieni do Oflagu, a podchorążowie mogą zdecydować – albo zostają w stalagu dalej, albo mogą jechać do Oflagu z oficerami. Przeprowadziłem zimną kalkulację. Tutaj dostawałem już paczki z kraju, tu zaczęliśmy dostawać paczki z Czerwonego Krzyża, więc już można było spokojnie przeżyć, natomiast jak zostaniemy przeniesieni do innego obozu, to może nie być dla nas paczek, bo już to przeżyliśmy tu, na początku, że nie było dla nas. Wobec powyższego postanowiłem zostać i dzięki temu Niemcy mnie nie aresztowali. Jak jeszcze oficerowie byli u nas w Stalagu XI A koło Magdeburga, jeden z członków tajnej organizacji, podporucznik powstańczy z Batalionu „Zośka” – przed wojną nie miał podchorążówki jeszcze – pseudonim „Cielak”, odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, ukradł kromkę chleba koledze. Został nakryty na tej kradzieży i wobec tego był sąd polowy w niewoli, który zdegradował go do stopnia szeregowego. Razem z oficerami jechał on do oflagu, bo Niemcy mieli w papierach, że jest podporucznikiem. Tam, w oflagu, zdradził Niemcom, że jest członkiem organizacji konspiracyjnej, [powiedział,] kto do niej należy, podał około trzydziestu nazwisk. Było więcej, ale nie znał, podał koło trzydziestu. Niemcy wszystkich aresztowali i wydali wyrok śmierci na tę grupę. Wyrok, nie wiem dlaczego, nie został od razu wykonany, tylko zostały im założone opaski: grupa śmierci. Tak opowiadali później. W tym momencie było natarcie wojsk zachodnich i Niemcy nie zdążyli wyroku wykonać. [Więźniowie] zostali uwolnieni. Anglicy ich uwolnili. Natychmiast powiadomiono żandarmerię angielską, że „Cielak” to jest zdrajca. Był sąd polowy i [„Cielak”] został rozstrzelany przez Anglików. Byłem w obozie, Armia Czerwona się już zbliżała, już były walki wokół Berlina. Trzeciego maja była odprawiona msza polowa polska z okazji naszego święta i o godzinie jedenastej, w trakcie mszy świętej – ołtarz był blisko drutów – pojawiły się samochody, gaziki, jeepy amerykańskie z białymi chorągiewkami. Okazało się, że przyjechały trzy ciężarowe samochody wojsk amerykańskich, które już od dwóch tygodni stoją na rzece Łabie. Dalej się nie posuwały. Przyjechali ewakuować Amerykanów i Anglików. Te same samochody miały obrócić drugi raz i o godzinie czternastej przyjechać po Francuzów, Belgów i Holendrów. Jak przyjechali drugi raz po Francuzów, powiedziałem do mojego kolegi: „Słuchaj, uciekam, bo jak mnie złapie tutaj NKWD, to i za Kedyw, i za to, że tutaj w tajnej organizacji byłem, czapa murowana”. Wobec tego złapałem tylko chlebak w rękę, rzeczy swoje zostawiłem i pobiegłem z Francuzami do samochodu, który już w prawie ruszał. Francuski znałem dobrze, więc krzyknąłem do Francuzów. Powiedziałem, że muszę uciekać, bo mnie zakatrupią. Wciągnęli mnie i w ten sposób zostałem przewieziony przez linię frontu. Przywieźli nas do Hanoweru. Tam jeńców zachodnich, Anglików, Francuzów samolotami przetransportowano do ich krajów, a my – grupa Polaków, chyba około dwudziestu czy trzydziestu, została w Hanowerze. Później nas dołączono do jeńców przedwojennych polskich, którzy w Hanowerze stali. Tam przez pół roku… Były utworzone oddziały wartownicze, żeśmy pilnowali jakichś magazynów angielskich. Następnie chciałem koniecznie zrobić maturę, bo miałem tylko małą maturę. Pojechałem do Maczka, ale okazało się, że mają tylko gimnazjum, do czwartej klasy, liceum nie, wobec czego wróciłem. Później odnalazłem swoją miłość sprzed Powstania i do niej pojechałem, do strefy amerykańskiej.

  • Jaką miłość?

Koleżanka o rok młodsza. Miałem szesnaście lat, ona piętnaście, ale to była wielka miłość już. Znalazła się w Berlinie, razem z matką z Warszawy wywieziona, ze Śródmieścia. Przez Czerwony Krzyż mnie odnalazły i do nich pojechałem, ale krótko tam byłem, ponieważ w tym obozie było gimnazjum polskie, ale też nie było liceum. Dowiedziałem się, że koło Norymbergii, w Langwasser jest wojskowe polskie liceum. Tam dotarłem i tam liceum skończyłem, uzyskując maturę w czerwcu 1946 roku.

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

Zaraz powiem. Moi rodzice byli w obozach koncentracyjnych. Ojciec w Oranienburgu, gdzie, jak później się okazało, zginął, a matka w Buchenwaldzie. Wróciła jednak do kraju i mieszkała u mojego wuja, kapitana AK, który się ukrywał pod innym nazwiskiem. Nawiązaliśmy kontakt. Również przez Czerwony Krzyż odnalazłem mojego stryja, tego który z Piłsudskim do Kijowa maszerował, zajął Kijów. Z ramienia rządu londyńskiego pracował w polskiej ambasadzie w Waszyngtonie. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, czy rodzice żyją, nie miałem jeszcze z nimi kontaktu. On postanowił mnie ściągnąć do Stanów Zjednoczonych, wystąpił o odpowiednie papiery, wizę amerykańską. Po zdaniu matury czekałem na wizę. Rok czasu w obozie w Coburgu pracowałem jako bibliotekarz w polskim liceum cywilnym i tam współorganizowałem harcerstwo polskie. W kwietniu dostałem wiadomość od mamy, że w lutym w związku z jakąś małą konstytucją była w kraju amnestia, że mój wuj już się ujawnił i że wszyscy akowcy, z którymi wuj miał kontakt, się ujawnili. Poinformowała mnie o tej sytuacji, absolutnie nie namawiała do powrotu. Wtedy, po przemyśleniu, postanowiłem jednak wrócić do kraju, a nie jechać do Stanów Zjednoczonych. W kwietniu 1947 roku wróciłem do Polski. Po powrocie powiadomiłem stryja, że jestem w Polsce. Już rodzina o mnie wiedziała. Dostałem się na uczelnię medyczną, którą ukończyłem. Pomimo że całe studia pracowałem w klinice chorób wewnętrznych jako wolontariusz i koniecznie chciałem być asystentem tejże kliniki, to kiedy w 1952 roku, jako siódmy na roku (a było nas trzystu), dostałem dyplom, nie było mowy, abym mógł pracować na uczelni. Dostałem przydział do Elbląga, to był wówczas największy szpital i tam robiłem specjalizację z patomorfologii i z chorób wewnętrznych. Po siedmiu latach pracy w Elblągu, zostałem poinformowany przez mojego profesora, u którego się specjalizowałem w Gdańsku, że został ogłoszony konkurs w szpitalu wojewódzkim w Bydgoszczy. [Profesor] powiedział: „Nie pojechałbyś tam ewentualnie?”. Przystąpiłem do konkursu, konkurs wygrałem i pierwszego kwietnia, na Prima Aprilis w 1959 roku zostałem kierownikiem zakładu w szpitalu wojewódzkim w Bydgoszczy i do dnia dzisiejszego tam pracuję.

  • Panie profesorze, proszę powiedzieć, dlaczego przyjął pan pseudonim „Władek Wilk”?

Jak byłem w Szarych Szeregach, miałem pseudonim „Wilk”. Dlaczego? Bo żeśmy brali sobie: „Lew”, „Lis”, „Tygrys” i jakieś inne drapieżniki. Natomiast jak przyszedłem do Kedywu, kazano nam przybrać jako pseudonim imię. Wtedy, ponieważ mam jedno tylko imię Jan, ale na bierzmowaniu przyjąłem imię Władysław, żeby się nie poplątać w imionach, po prostu przybrałem pseudonim „Władek”. „Władek” na co dzień funkcjonował w Kedywie, dopiero jak już się zbliżało Powstanie, jakoś wróciły oba i byłem „Władek Wilk”.

  • Ostatnie pytanie: czy jakby pan miał znowu szesnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Teraz nie wiem […]. To znaczy gdybym był w sytuacji takiej, że byłbym obarczony rodziną, jak jestem obecnie, to bym nie poszedł. Natomiast uważam, że wtedy nie było żadnej wątpliwości. Moja praca w konspiracji, od trzynastego roku życia w Szarych Szeregach, od piętnastego w Kedywie – po prostu to było bezdyskusyjne. Człowiek się rwał, najlepszy dowód, to moje akcje rozbrojeniowe jeszcze w „Szarych Szeregach”, które spowodowały, że mnie do Kedywu podchorąży przeniósł. Człowiek się absolutnie nie bał, wierzył, chciał walczyć, chciał przyczynić się do odzyskania niepodległości przez Polskę. Nigdy nie było ani chwili wahania, ani nawet chwili strachu.

  • W Warszawie jest ulica Domaniewska.

Tak.

  • To coś rodzinnego?

Tak.

  • Mógłby pan profesor powiedzieć?

Proszę bardzo. Mój dziadek miał kilku braci. Dziadek, jak wspomniałem, był profesorem architektury, ale jeden z jego braci był ogrodnikiem i miał wielkie ogrodnictwo właśnie w tym miejscu na Mokotowie, gdzie jest ulica Domaniewska. Nazwa tej ulicy pochodzi od brata mojego dziadka. Jak miał na imię, już nawet nie wiem, bo ich kilku było. W każdym razie moje ciotki zawsze opowiadały, że był dość potężnej postury, lubił bardzo dużo zjeść. Uważał, że kaczka to jest za mało na jedną osobę.
Bydgoszcz, 12 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jan Domaniewski Pseudonim: „Władek Wilk” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Żniwiarz” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter