Jacek Cydzik „Ran”

Archiwum Historii Mówionej



  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Przed wojną mieszkałem na Żoliborzu i chodziłem do gimnazjum imienia księcia Józefa Poniatowskiego. Było to gimnazjum, do którego chodziła cała męska młodzież z Żoliborza, a Żoliborz był o tyle ciekawą dzielnicą, że tam był: Żoliborz oficerski, Żoliborz urzędniczy, Żoliborz dziennikarski i tak zwane „Szklane Domy” Żoliborza socjalistycznego, gdzie była spółdzielnia budowlano – mieszkaniowa. To wszystko żyło ze sobą. Młodzież żyła w jednym gimnazjum mimo, że ich rodzice byli bardzo różnych poglądów i z różnych organizacji. W momencie, kiedy wybuchła wojna 1939 roku, ponieważ moja rodzina pochodzi z Kresów tośmy z rodzicami wycofali się do Wilna, bo ojciec dostał polecenie ewakuacji. Polecenie ewakuacji zresztą dostali wszyscy mężczyźni w Warszawie tak zwaną decyzją pułkownika Umiastowskiego. W związku z tym właściwie Warszawa w bezsensowny sposób została opróżniona z męskiej ochrony i obrony. Z Wilna wróciłem do Warszawy wiosną 1940 roku już po oblężeniu.

  • Zanim dojdziemy do tego etapu historii chciałbym zapytać o pańskie wspomnienia sprzed wojny. Jaki wpływ wywarła na pana rodzina? W jakiej atmosferze pan wyrastał w domu? Jakie odebrał pan wychowanie? Czy było ono patriotyczne, czy może rodzice zajmowali się innymi rzeczami, skupiali się na przykład na sprawach zawodowych? Jak wyglądało pańskie dzieciństwo? Czy miał pan rodzeństwo?

Moja matka umarła na „hiszpankę” w 1920 roku zaraz po moim urodzeniu. Pierwsze lata mojego wychowania to było wychowanie przez dziadków. Ojciec ożenił się po raz drugi i z tego małżeństwa mam siostrę przyrodnią, która mieszkała z rodzicami. W okresie, kiedy chodziłem do gimnazjum, tośmy wspólne życie rodzinne prowadzili bardzo regularnie. Nie było patriotyzmu wbijanego do głowy, tylko był to patriotyzm codziennego zachowania, że tak powiem. Byłem w czternastej drużynie harcerskiej, tam jeździłem na parę obozów harcerskich. Z kolegami w harcerstwie głównie wychowywaliśmy się sami w tym założeniu, że historia nie była nam obca. Gimnazjum Poniatowskiego, trzeba przyznać, że było gimnazjum byłych wojskowych. Zaraz po wojnie tam służyli wszyscy wycofani z wojska do rezerwy, którzy nie porobili matur i robili je tam. Tam były nieraz stare chłopy, które robiły matury. Jeszcze zabawną sprawą było, że w każdym gimnazjum był tak zwany hufiec wojskowy, przysposobienia wojskowego. W gimnazjum Poniatowskiego pierwszy hufiec był hufcem konnym. Dopiero jak zacząłem w tym gimnazjum się uczyć, to się hufiec zmienił na pieszy. Instruktorem był zapalony, jak to nazwać, „motoryzator”, bośmy stary samochód mieli na boisku, żeśmy go składali, rozbierali, czyścili, malowali. Zabawa była taka, żeby poznać również i motoryzację.

  • Jeździł ten samochód?

Już dzisiaj nie pamiętam co to był za samochód, ale straszny rupieć. Wychowanie w szkole było bardzo kulturalne jeśli chodzi o sprawy historyczno – patriotyczne. Rzecz jasna w kościele bywaliśmy w każdą niedzielę i ksiądz nas gimnastykował, żeby wysłuchać kazania i zdać sprawozdanie. Jeśli chodzi o lekcje, to lekcje historii, geografii były chyba na bardzo wysokim poziomie, bo profesorowie później okazali się wykładowcami na uniwersytecie. Szczególnie była bardzo ciekawa postać profesora Lisowskiego, który zresztą w czasie wojny zginął w Oświęcimiu. On był lewicującym polonistą, ale muszę powiedzieć, że historii literatury uczył nas w sposób, w którym nie wyczuwaliśmy żadnych lewicowych jego poglądów. Lewicowe poglądy pozostawiał poza szkołą i dla siebie. Inni profesorowie, to dyrektorem ostatnim był dyrektor Dąbrowski, który miał dwóch synów: jeden był w mojej klasie, a drugi był o rok młodszy. Ten który był w mojej klasie już nie żyje, był w Armii Krajowej, brał udział w Powstaniu i był w moim plutonie, o nim wiem bardzo wiele. Jego brat żyje do dzisiaj i też był w Powstaniu, jego losy były trochę inne.

  • Sama szkoła, w której się wszyscy spotkaliście, poznaliście, istnieje nadal? Przy jakiej jest ulicy?

Wtedy kiedy chodziłem do szkoły, to ona była na Żoliborzu na ulicy Lisa –Kuli, a dzisiaj już jej tam nie ma, a gdzie jest teraz muszę się przyznać, że już nie wiem, bo ona się przenosiła do różnych budynków i różnych gmachów.

  • Czy sam Żoliborz się bardzo zmienił od czasów pana dzieciństwa, młodości, stary Żoliborz?

Stary Żoliborz się bardzo zmienia dlatego, że w tej chwili przychodzi masowe inne budownictwo i w związku z tym to nie jest już ten Żoliborz, w którym myśmy się i bawili i żyli i na ślizgawkę chodzili i do parku Żeromskiego z panienkami. Były przecież dwa żeńskie gimnazja: jedno to było klasztorne Nazaretanek… Nie, Zmartwychwstanek, Nazaretanki są na Czerniakowskiej, a drugie to było Aleksandry Piłsudskiej, które było na Placu Inwalidów w „Hotelu Oficerskim.” Tam było kino zresztą też, do którego żeśmy musieli się wybierać na filmy kowbojskie głównie. Taka była moja młodość.

  • W które miejsca chodziło się z dziewczętami na spacery, koło Cytadeli?

Nie, do parku Żeromskiego, tam zresztą – może o tym później powiem – była pierwsza zbiórka pułku „Baszta”, nocna zbiórka, wtedy kiedy nasi dowódcy chcieli sprawdzić czy to co my podajemy w raportach to jest prawdą i czy my rzeczywiście jesteśmy gotowi do takich spotkań i do zakamuflowanych wtedy akcji.

  • Czym się pan zajmował od czasu okupacji do czasów wybuchu Powstania? Czy pan pracował? Z kim pan mieszkał?

To jeszcze muszę uzupełnić, bo tak zwaną małą maturę zrobiłem w 1937 roku. Po maturze nie poszedłem do liceum ogólnego, tylko do szkoły zawodowej, budowlanej, która się wtedy mieściła na ulicy Wspólnej. W szkole zrobiłem dyplom i byłem technikiem budowlanym. W związku z tym odbywałem praktyki budowlane między innymi na rozbudowie fabryki „Wedla” na Zamoyskiego. Wtedy fabryka dobudowywała chyba dwa piętra w istniejącym gmachu przy pełnym ruchu fabryki. Miałem tam frajdę, bo czekolada była „skolko godno”. Rzeczywiście nie krępowano załogi, żeby czegoś nie zjadała, natomiast nie wolno było nic wynosić. Po paru dniach to już tak obrzydło, że człowieka drażnił nawet zapach czekolady czy cukierków. Drugą praktykę miałem u profesora Stefana Bryły, który odbudowywał wtedy PZINŻ czyli Państwowe Zakłady Inżynieryjne, w których budowano „Fiata”. Tam miałem głównie praktykę konstrukcyjną, rysowałem wszystkie obliczenia, przekazywałem na kalkę w rysunkach. To byłą druga dobra praktyka tak, że miałem zawodowe wyszkolenie, że tak powiem, za czasów przed wojną. Na tym chyba skończyły się moje czasy do obrony Warszawy. W obronie Warszawy nie brałem udziału, byłem w Wilnie. W Wilnie niestety, ponieważ nie miałem wyszkolenia wojskowego, to nie udało mi się spróbować przejechać za granicę, bo przede wszystkim brali wyszkolonych wojskowych, a głównie lotników. Wiosną wróciliśmy z rodzicami do Warszawy na Żoliborz.

  • Pamięta pan wkroczenie armii radzieckiej?

Przeżyłem wkroczenie i armii litewskiej i armii radzieckiej, ale jeszcze wtedy radianie byli bardzo ostrożni i w zasadzie bieżeńców tak zwanych nie wywozili. Myśmy z tym w rodzinie kłopotów nie mieli, dopiero później zaczęły się represje i dopiero później zaczęło działać AK na terenie Wileńszczyzny i w ogóle Kresów.

  • Jak pan zapamiętał wkroczenie armii? Oni byli porządnie umundurowani, jak ci żołnierze wyglądali?

Z tego co zaobserwowałem to byli bardzo kiepsko umundurowani. Rzeczywiście może nie na sznurkach ale broń mieli ostatniego sortu, taką jak myśmy dostawali na ćwiczenia w przysposobieniu wojskowym. Ale wtedy armia polska już właściwie nie istniała, to mogli sobie pozwolić na byle jaki najazd na granicę wschodnią, bo nikt z nimi praktycznie rzecz biorąc nie walczył. Były sporadyczne wypadki starć wojsk szczególnie ochrony pogranicza z wjeżdżającymi jednostki radzieckimi i na ogół wtedy było to skuteczne.

  • Jaka atmosfera panował w Wilnie, kiedy było już wiadomo, że Polska przegrywa wojnę?

Niestety atmosfera była niedobra, a poza tym Wilnianie zdawali sobie sprawę z tego, że o Wilno będą mieli i z Litwinami problemy i z radianami. Tam od razu właściwie zaczęły się rozmowy na tematy konspiracji.

  • Między kim te rozmowy? Między kolegami ze szkoły, z podwórka, znajomymi?

Miejsce gdzie spotykali się i miejscowi i przyjezdni, to była kawiarnia i restauracja „Sztrala” w Wilnie, bardzo zresztą znana w okresie międzywojennym. Dyskusje to głównie tam podsłuchiwałem, bo jeszcze jako młody chłopak w dyskusjach sam nie brałem udziału. Ryby i młodzież nie mają głosu.

  • Ale jak to się działo, że pan przesiadywał w najbardziej popularnych restauracjach?

Ojciec tam chodził na rozmowy, a ja przy ojcu zawsze się gdzieś wkręciłem. Powrót był przez zieloną granicę, ale udany. Do Warszawy już dojechaliśmy normalnie pociągiem, tylko nie pamiętam skąd, czy to było z Suwałk czy z Augustowa, gdzieś z tamtych stron.

  • Jak wyglądało przejście przez zieloną granicę, ktoś was przeprowadzał czy na własną rękę?

Przeprowadzał nas mieszkaniec, który miał chałupę nad granicą. Doprowadził nas do swojej chałupy, pokazał gdzie jest granica i kiedy chodzą patrole i maszerujcie. Żeśmy trafili w dobry moment, akurat nie szły żadne patrole i przeszliśmy na stronę polską. Było to dosyć dawno i muszę powiedzieć, że tak dokładnie bym nie potrafił opowiedzieć jak ta sytuacja wyglądała, jakie przeżywaliśmy emocje i cośmy ze sobą zdołali zabrać i donieść do Warszawy.

  • Może dojdźmy do momentu kiedy już razem z tatą znalazł się pan w Warszawie. Wróciliście do swojego starego mieszkania?

Wróciliśmy do starego mieszkania dosyć wyszabrowanego nawet z dzikimi lokatorami, ale jak żeśmy wrócili, to oni się jednak wynieśli bez boju. Dostałem się wtedy do pracy w SPB w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym, które miało swoją siedzibę na Żoliborzu, bo obok nas mieszkał szef tej spółdzielni. Tam było dwóch panów: jeden się nazywał Szwalbe, który później był marszałkiem sejmu w PRL-u, a drugi się nazywał Tołwiński, ale nie urbanista Tołwiński tylko spółdzielca Tołwiński, który właśnie prowadził to przedsiębiorstwo. Ono miało roboty budowlane dosyć duże, bo na przykład odbudowa dawnego PZUW na Kopernika była wykonywana przez SPD.

  • PZUW czyli?

Państwowe Zakłady Ubezpieczeń Wzajemnych, tak się to wtedy nazywało. Ten gmach w czasie oblężenia Warszawy był zburzony niecałkowicie i na istniejących ruinach był odbudowywany przez architekta, nie pamiętam imienia, ale był to architekt który nazywał się Miller, bardzo znany w tym czasie architekt i lewicujących przekonań, ale nie socjalista, tylko jak ta partia się wtedy nazywała? To była inteligencja pracująca, tak bym to [nazwał]. Jego asystentką była pani Emilia Hiżowa, też znane nazwisko wśród architektów. Oni zupełnie celowo zatrudniali młodzież studencką, akademicką tak że tam pracowało wielu kolegów jeszcze nie architektów, ale już po studiach przynajmniej półrocznych. Był tam na przykład kolega Kachniarz, był tam kolega z architektów Kobylański, obaj już nie żyją. To była nasza melina młodzieży, która i pracowała i żywiła się tam, bo na obiad przyjeżdżał zawsze kocioł zupy i każdy zupy mógł zjeść ile zmieścił.

  • Dało się to jeść?

Muszę powiedzieć, że to było bardzo dobre, wtedy nam szalenie smakowało.To były sprawy pracy i mieszkania. Poczym spotkałem się z kolegami, z którymi kiedyś uczyłem się w gimnazjum Poniatowskiego i w czternastej drużynie harcerskiej. Był to ostatni drużynowy Zbigniew Krzysik, który później został zamordowany w Oświęcimiu przez Niemców, bo został aresztowany. Zresztą był ciężko chory na serce i wcale nas nie zdziwiło, że nie wytrzymał ani badań ani wywózki. On pierwszy organizował sekcję jeszcze nie „Baszty”, tylko sekcję ZWZ-tu wtedy, bo zanim powstało AK to był Związek Walki Zbrojnej, a jeszcze przedtem była inna organizacja, ale już nie przypomnę sobie jakie miała insygnia, że tak powiem. Zbigniew Krzysik był w ścisłym kontakcie z Ludwikiem Bergerem, a Ludwik Berger właściwie był jedynym twórcą tego pułku od jego zalążka. On był też harcerzem, był w kontakcie z całym gimnazjum Poniatowskiego, bo organizował tam i przedstawienia teatralne i drużynę harcerską i drużyny zuchowe, szczególnie się drużynami zuchowymi zajmował. Miał liczne kontakty z racji, że na Żoliborzu oficerskim mieszkało paru generałów, paru pułkowników i paru ludzi, którzy w konspiracji zajęli poważne miejsca. W związku z tym „Baszta” jak gdyby tworzyła się do obsługi oficerów, którzy zaczęli tworzyć organizm Armii Krajowej. Między innymi był tam pułkownik Sosabowski, generał Trojanowski, ale generał Trojanowski dostał się do niewoli i był w Rumunii, a u nas został jego syn, który był właśnie w sekcji pierwszej, którą tworzył Krzysin.

  • Ma pan na myśli syna Sosabowskiego, „Stasinka”?

„Stasinek” nie był w „Baszcie”, tylko „Stasinek” na Żoliborzu był w dywersji. Zaczęło się od tego żeśmy zaczęli tworzyć sekcje, które dosyć szybko się rozwijały, bośmy się wszyscy wśród kolegów znali. Konspiracja była powiedzmy dosyć powierzchowna, bo tylko w sekcjach żeśmy się znali, tak że wiedzieliśmy o swoich pseudonimach i gdzie działamy, ale już poza sekcją informacji żadnym kolegom nie przekazywaliśmy. Szczęśliwie przez długi czas nie było żadnych kłopotów. Zbieraliśmy broń, głównie wykopywaliśmy to co w obronie Warszawy armia zakopała na Piaskach Żoliborskich za klasztorem Zmartwychwstanek. Tam były pola aż do Bielan, do Powązek. Tam nie mając zresztą żadnych sposobów na sondowanie, gdzie co jest zakopane, tośmy ryli tak na oko, ale sporo się udało. To żeśmy melinowali po różnych swoich skrytkach z kolei, żeby mieć do tego łatwiejszy dostęp. Tak samo odbywaliśmy ćwiczenia, najpierw zwykłe ćwiczenia żołnierskie, prymitywne. Czasem nas wywozili kolejką, albo na piechotę do Puszczy Kampinoskiej, albo kazali nam budować stoły plastyczne z ustalonym zadaniem, ale to już zaczęła się później szkoła podoficerska, a jeszcze później będzie podchorążówka. Po szkole podoficerskiej większość kolegów dostała stopień kaprali.

  • Gdzie się odbywały zajęcia?

Zajęcia się odbywały w różnych prywatnych lokalach, któreśmy załatwiali na takie okazje. Najlepszym lokalem było mieszkanie dyrektora Dąbrowskiego w szkole Poniatowskiego na najwyższym piętrze. Ponieważ gimnazjum zajęli Niemcy, to oni stali na wszystkich piętrach po kolei a dyrektor z osobnej klatki wchodził do siebie do mieszkania na górne piętro i tam żadnej łachy nie było. W związku z tym to było bardzo bezpieczne miejsce, bo nikomu nie przyszło do głowy, że konspiracyjne spotkania, nawet nauka o broni, nawet przyniesiona broń, którą uczyliśmy się rozbierać, składać, czyścić, to się odbywa pod opieką Niemców, którzy siedzieli w gimnazjum. Było parę groźnych wsyp, a poza tym samiśmy sprowokowali zdobywając broń w sposób nie wykopaliskowy tylko przez napady na Niemców, że zabroniono nam, kazano wstrzymać akcje, które nazywano wtedy akcje bojowe.

  • Pan brał udział w zdobywaniu broni?

Nie mogłem nie brać, ale nie zawsze się udawały. Między innymi „Goliat” tak zginął, co prawda nie w czasie akcji, ale chcieli go rewidować. On akurat był bez broni, ale nie chciał się dać złapać, zaczął uciekać i go Niemcy zastrzelili w czasie ucieczki na Żoliborzu.

  • Proszę opowiedzieć jak wyglądała akcja. Czy to był impuls, czy mieliście zaplanowane, że czekacie w tym miejscu…

Najpierw robiliśmy rozpoznanie po jakich ulicach najczęściej chodzą patrole, które nie są na służbie tylko wracają powiedzmy do koszar w Cytadeli. Różni koledzy mieli różne sposoby. Mieliśmy pocięte rurki gazowe, które można było schować w rękaw. Na końcu rurki ołowiem się zatapiało buławę i w łeb. Jak dobrze uderzyć, to na pewno się nie podniesie, można mu broń zabrać pistolet czy karabin. To wywoływało reakcje niemieckie, nawet były karne rozstrzeliwania ludzi, którzy byli w więzieniach niemieckich i których rozstrzeliwano po to, żeby osłabić nurt walki tajnej.

  • Czy tą pałką można było zabić człowieka na miejscu?

Można było zabić. Mieliśmy jednego kolegę, który miał inny sposób, jeżeli atakował jednego to z tyłu łapał go za gardło, a tu mu nogą i wyłamywał mu kręgosłup i taki to już się do niczego nie nadawał, w szpitalu nawet go nie można było uratować. To był chłop cholernej siły i wielkości i taki jeden tylko as był wśród nas.

  • Czyli najlepiej było zaskoczyć jednego żołnierza niemieckiego.

Najlepiej jednego, ale oni na ogół chodzili po dwóch i wtedy było trudniej ale też się udawało przy jednoczesnym ataku.

  • W ile osób pan chodził w takie akcje, skoro przeciwników było dwóch to wiadomo, że was musiało być więcej?

Więcej jak trzech nie chodziło, po prostu było to wtedy zbyt widoczne.

  • Proszę opisać akcję, jak to się odbywało?

Przez jakiś czas się szło, żeby znaleźć miejsce, gdzie nie ma otoczenia i świadków, wtedy się atakowało.

  • Czy mógłby pan ze szczegółami opowiedzieć jedną z akcji, którą pan pamięta?

Byłem tylko w jednej udanej akcji, a później już zakazali i nie chodziliśmy. Poza tym jak chodziliśmy we trzech, to jednak mimo, że nie wolno było chodzić z bronią, to jeden na pewno miał pistolet. To bandycka robota.

  • Broń trzeba było zdobywać, proszę opowiedzieć. Pan też uderzał pałką czy przystawiał broń? Jak to się odbyło?

Niestety uderzałem pałką mimo, że brzydziłem się tym ale to było pewne. Natomiast przystawić broń, to można było albo być zawiedzionym, bo on nie zareagował tak jak człowiek oczekiwał i wtedy trzeba było strzelać, to już się robiła halo awantura. Strzelanina zawsze wywoływała, że zaraz pojawią się patrole, że gdzieś ktoś usłyszał.

  • Czyli cała sztuka była w tym, że pan jednocześnie z kolegą, który walił w łeb drugiego, żebyście zrobili to jednocześnie?

Tak.

  • Ćwiczył pan w domu przedtem tą pałką?

Myśmy wtedy nie musieli ćwiczyć, byliśmy młodzi, sprawni, wierzyliśmy w swoje szczęście i możliwości. Jeszcze muszę powiedzieć, że poza zdobywaniem broni, poza wykopaliskami i poza szkoleniem, „Baszta” miała parę decyzji likwidowania szpicli. Na Żoliborzu było takich akcji chyba cztery, jednymi dowodził „Goliat” przed śmiercią jeszcze, a jedną dowodził mój dowódca kompanii, o którym chciałbym parę słów powiedzieć, bo zginął tragicznie, nazywał się Dąbski. Dwie były udane, a reszta się nie udała, gdy facet się zorientował i wyjechał z Warszawy na roboty do Niemiec. Cóż, jeśli chodzi o prawdę, to nazwisk tu nie podam, bo nie należy tych nazwisk podawać. Byli to żołnierze „Baszty”, którzy dostali dyspozycję i to już była strzelanina.

  • Pan brał udział w takiej akcji?

W jednej brałem.

  • Pamięta pan przy jakiej to było ulicy?

To było na Starym Mieście na Podwalu.

  • Czym żeście przyjechali?

Na piechotkę wszystko.

  • Tramwajem można też było podjechać na Starówkę? Czemu szliście na piechotę?

Tak, tramwajem można było, ale tramwaj to jest dużo świadków. Młodzież jak wskakuje do tramwaju, to wiadomo, że będzie awantura, a jeszcze połowa wagonu za motorniczym to była nur für Deutsche, tak że nie wiadomo na kogo tam się trafi. Było parę umiejętnych akcji w tramwaju, że Niemiec się oparł o sąsiednich pasażerów i wyciągnęli mu z kabury pistolet czego nie wyczuł.

  • Pijany czy…

Nie, zupełnie trzeźwy. Jak się oprzeć kaburą, to się nie czuje jej ciężaru, odpiąć ją można, oni tam byli zagadani a tu… Różne dziwne rzeczy działy się wtedy.

  • Trzeba być odważnym człowiekiem, żeby takie rzeczy robić.

Trochę jak hazard.

  • Chciałbym żebyśmy wrócili do akcji na Starym Mieście, w której pan brał udział, bez wymieniania nazwisk zgodnie z pana życzeniem. Jak to się odbywało?

Tak się składa, że osobnika, bo tak go będę nazywał, znał jeden z naszych kolegów. W związku z tym umówiliśmy się, że on go w ustalone między nimi miejsce będzie prowadził, że wejdzie do bramy i że wtedy my tam się znajdziemy i załatwimy sprawę, żeby nie na ulicy, nie na widoku, tylko w kameralnym miejscu i tak się stało. Przyprowadził go, najpierw żeśmy go wylegitymowali.

  • Zorientował się o co chodzi?

Zorientował się o co chodzi, a później dostał kulę w łeb i rozeszliśmy się.

  • Na klatce to się stało, czy w mieszkaniu?

Na klatce.

  • Huk musiał pójść.

Tak, nawet jeden facet uchylił drzwi, jak zobaczył, że stoi paru panów z pistoletami, to zamknął je szybko.

  • Co to był za człowiek, na którym został wykonany wyrok?

My nawet nie bardzo wiedzieliśmy co to był za człowiek, bo rozkaz to jest rozkaz, a nie byliśmy do tego, żeby badać jego winę. Powiedziano nam, że ma kontakty z gestapo na Szucha, że tam go widziano, że w związku z tym ma być zlikwidowany.

  • Pamiętam pan wyraźnie to wydarzenie?

Takie wydarzenia to się pamięta dość wyraźnie.

  • Rozmawiałem z pana kolegami, którzy brali udział w Powstaniu. Paru z nich opowiadało, że również brało udział w akcjach likwidowania tego typu osobników i mówili, że oni nigdy nie mieli czasu na odczytywanie żadnego wyroku śmierci ani niczego takiego, że to tylko w filmach takie rzecz są pokazywane.

To chyba nieprawda, myśmy dostali rozkaz na piśmie.

  • Czy był on odczytywany temu człowiekowi przed wykonaniem wyroku?

Nie tyle odczytywany, co powiedziano, że został skazany wyrokiem Armii Krajowej.

  • Co wtedy zrobił ten człowiek, który to usłyszał, zatkało go?

Zatkało go zupełnie, nie odezwał się ani słowem.

  • I stało się.

I stało się ale to są nie żołnierskie wyczyny, w związku z tym wolałbym przejść do pierwszych dni Powstania.

  • Pan już się spodziewał, wiedział, że prędzej czy później nastąpi…

Stan pogotowia był wcześniej, później były ustalone lokale, gdzie są dyżury. Łączniczki wiedziały gdzie, kogo, mają kiedy zawiadamiać i być w kontakcie z kolejnymi dowódcami. Mieliśmy dwa alarmy, żeśmy znaleźli się na podstawie wyjściowej w przeddzień normalnego wybuchu. To chyba też jest znane, że jeden alarm był odwołany, a drugi był dopiero skuteczny. Jeśli chodzi o „Basztę”, to niestety stało się tak, że „Baszta”, jako pułk dyspozycyjny naczelnego wodza, była w jego dyspozycji i pierwszą koncepcją naczelnego wodza było, że jego kwatera będzie na Mokotowie. W związku z tym nasze bataliony dostały zadania na całym Mokotowie, miały tam zająć określone obiekty i wywołać w ogóle Powstanie środowiska mokotowskiego. Po rozdaniu zadań wszyscy dowódcy mieli robić rozpoznanie obiektów, które mają opanować i przygotować magazyny broni.

  • Ma pan na myśli wszystkich dowódców łącznie z dowódcami plutonów?

Łącznie z dowódcami plutonów. Będę mówił zresztą tylko o zadaniu, które wykonywał mój batalion w pułku „Baszta”, bo co do reszty nie potrafię być tutaj ani dokładny, ani precyzyjny. Sytuacja była taka żeśmy założyli magazyn broni. Naszym zadaniem było, tego nie powiedziałem, ale to jest najważniejsze, że batalion „Karpaty” ma opanować Wyścigi na Służewcu. Na Wyścigach stały jednostki pancerne niemieckie. W związku z tym była to dość karkołomna historia, jeśli chodzi o możliwości akowskie. Centralny magazyn stworzyliśmy we wsi Zagościniec. Wieś Zagościniec dzisiaj nie istnieje, ona mniej więcej była wtedy położona w rejonie Alei Lotników na Służewcu przemysłowym obecnie. Za wsią aż do Wyścigów były gołe pola, które już były zaorane, na niektórych rosła kapusta czy buraki. Myśmy wszyscy w zasadzie lądowali na Dworcu Południowym na Puławskiej i do wsi musieliśmy dojść piechotą. Tutaj była segregacja, żeby nie tłumem, bo batalion wojska to jest kupa ludzi.

  • Przynajmniej dwie kompanie.

Tu szła tylko jedna kompania, bo Wyścigi obstawialiśmy naokoło. Jedna u księdza Maja była kompania, jedna miała być w dworku – za Wyścigami jest dworek Berensewicza, bardzo piękny obiekt zresztą zabytkowy. Przeddzień naszej koncentracji zajęli go Niemcy i zrobili kwaterę dla oficerów. W związku z tym oni też się wycofali na cmentarz do księdza Maja. Myśmy się skoncentrowali we wsi i przed godziną piątą – dowodził major „Majster” całą kompanią, były to trzy plutony i co mnie zaskoczyło, to czego nas nie uczono w szkole podchorążych i w walkach w mieście – pan major kazał nam zrobić zbiórkę w szyku marszowym na drodze we wsi. Kilkuset ludzi ustawiło się w czwórki i major na czele z pocztem, szperacze do przodu i idziemy na Wyścigi. Ta karkołomna decyzja wydała mi się ryzykowna, ale później powiem dlaczego ona się dobrze sprawdziła. Jak żeśmy wyszli ze wsi, to pan major zadysponował w prawo w tyralierę i wszystkie plutony i drużyny na polach rozwinęły się w tyralierę. Żeby Niemcy mieli jednego obserwatora w murze, w którym mieli wykute strzelnice, ten mur istnieje do dzisiaj i widać, że były tam szpary, to by nas wysiekli na polu do imentu. Okazało się, że żadnego strażnika na tej części nie było. Dopadliśmy do muru, nie było drabin, czyli jeden po drugim właził na górę na mur, przeskakiwał na drugą stronę i tam uszykowaliśmy następną tyralierę. Przed nami był ćwiczebny teren padoku, na którym ćwiczono konie i galopem do budynku. Pierwszemu zaciął się karabin ojcu bliźniaków, w moim plutonie jedną drużyną dowodził Kaczyński, Kaczyński był podchorążym, dowódcą drużyny w kompanii „K1”. Wtedy stracił palec, bo on później jednej ręki nie używał, był okaleczony. Dopadliśmy budynków i co się okazało? Był świetny termin, był pierwszy i większość była u kasjera na wypłacie. Ogonek przy kasie, a ci co już z kasy poszli, to poszli do kantyny, a broń została w salach, do których myśmy wpadli. Tak, że pierwszy etap był nadzwyczaj udany. Zdobyliśmy mnóstwo broni, mogliśmy wymienić naszą starą, zapiaszczoną, wydobytą prosto z magazynu, na sprawną. Zlikwidowaliśmy stację telefoniczną, bo tam była kabina gdzie telefoniści działali i zajęliśmy jedną drużyną fort przy Puławskiej, w którym była radiostacja. Ona chyba jest tam do dzisiaj, na Puławskiej nie dojeżdżając do Wyścigów jest fort. W forcie było kilkunastu Niemców, jak zobaczyli natarcie, to w ogóle uciekli z fortu i rwali nie wiadomo gdzie, bośmy ich nawet nie gonili. To było punkt piąta kiedyśmy dotarli do budynków. Przy awanturze narobiło się trochę strzelaniny, dostałem granatem w lornetkę, którą miałem na piersiach i granat się rozerwał przede mną, urwał mi rękaw i zbił mi lornetkę. Odłamki poszły tak, że nie przebiły żeber, tylko między żebrami utknęła mi lornetka. Wtedy niestety to było tak silne uderzenie, że miałem trochę szumu we łbie. Dowództwo plutonu przejął podchorąży Jaklicz, syn generała Jaklicza, który był we Francji, a przed wojną był szefem sztabu u Kasprzyckiego.

  • U Kasprzyckiego czyli…

Czyli ministra spraw wojskowych. Cały teren był podzielony siatkami i rowami, żeby konie były w ograniczonych rejonach i nie biegały po całym terenie. Myśmy nie mieli ani nożyc do cięcia siatki, granat nie chciał siatki rozerwać czyli nasze natarcie utknęło na budynkach. W związku z tym obsadziliśmy budynki, w oknach ustawiliśmy broń maszynową i zaczęła się bitwa ogniowa. Wiedzieliśmy z góry, że jesteśmy straceni tutaj, bo zająć trybun na Wyścigach nie damy rady. Tam oni mieli ciężką broń maszynową na trybunach, siekli po swoich budynkach i po naszych oknach gdzieśmy strzelali tak że było coraz więcej rannych. Broniliśmy się do zmroku, poczym przyszedł rozkaz wycofania. Dowodził wtedy porucznik Wirski.

  • A pan?

Początkowo dowodziłem drugim plutonem, a później opierając się na kolegach poszedłem na punkt opatrunkowy i tam mnie zatrzymali do rana. Zaczął lać deszcz i zanim się rozjaśniło usłyszałem strzelaninę. W związku z tym zebrałem się z łoża i dołączyłem do plutonu, objąłem z powrotem dowodzenie, bo już mi troszkę odeszło. Niemcy uderzyli i z Wyścigów i dostali pomoc z lotniska, chyba dwie ciężarówki przyjechały lotników. Nie spodziewali się, że my jesteśmy na forcie tak dobrze uzbrojeni. Jak wjechali w ogień naszych karabinów maszynowych, to się natychmiast wycofali. Z Wyścigów wyszedł wóz opancerzony ale nie czołg, tylko samochód opancerzony. Myśmy na Puławskiej postawili barykadę w nocy, to znaczy nie myśmy, bo ja już w tym nie brałem udziału tylko koledzy postawili barykadę, ale nie przewidzieli, że taki wóz pojedzie po torach kolejki, a tam jeszcze była stara kolejka na Puławskiej. On przejechał obok barykady, nie było go co ostrzeliwać, bo pociski od niego odskakiwały jak od żółwia, spenetrował teren, wycofał się z powrotem i zaczęło się na dobre natarcie. Podciągnęli działka piechoty od strony lotniska i już na działka żeśmy siły nie mieli. Jedna kompania wycofała się na Mokotów, a nas którzyśmy najdłużej się bronili na forcie zepchnęli ze skarpy w dół przez pola i wycofywaliśmy się wśród snopków zboża pod ogniem. Mieliśmy znów rannych i dotaszczyliśmy się do Lasu Kabackiego. W Lesie Kabackim ściągnęliśmy podwody od chłopów, którzy tam po drodze byli. Rannych żeśmy na wozy załadowali, cały czas lał deszcz. Natknęliśmy się na Niemców, głupio zresztą, bo czujka natknęła się na samochód, który się zatrzymał przy knajpie czy sklepie w lesie, wysiedli z niego Niemcy i nasz patrol chciał ich załatwić. Ale jak podszedł do samochodu, to oni się zorientowali i otworzyli ogień ze sklepu. Mieliśmy znów rannych i samochodu żeśmy nie zdobyli i Niemców żeśmy wypuścili, mimo, że nas była gromada wycofujących się, cała kompania. Drugim rzutem przerzucili nas do Chojnowa, zajęliśmy wieś Chojnów. Otoczyliśmy się zasiekami, przekopaliśmy drogi, postawiliśmy patrole na szosie do Góry Kalwarii, sprowadziliśmy felczera, który bał się nas dotknąć.

  • Dlaczego?

Bo on nie był chirurg, a to byli sami pokaleczeni, jeden zresztą bardzo ciężko, bo miał przestrzał wątroby i zmarł tam, a kilku jeszcze żyło, ale wszyscy właściwie nie dotrwali długo. W Chojnowie mieliśmy groby w lesie wszystkich poległych, których żeśmy tam dotaszczyli. W Chojnowie żeśmy byli do 14 [sierpnia], 14 przyszły patrole z Warszawy. Akurat trafili się moi dwaj koledzy. Jeden to był Waren, to był syn Warena, który miał firmę rowerową znaną przed wojną i też był w gimnazjum Poniatowskiego, a drugi to był Podobas, druh z „czternastki” i też go znałem. Przynieśli rozkaz, że mamy się przebić z powrotem do Warszawy zajmując Sadybę i Wilanów. Wyruszyliśmy. Muszę powiedzieć, że w ogóle przeorganizowała się cała kompania dlatego, że część poległa, część była niezdatna do boju i trzeba było przeorganizować inaczej całe dowództwo. Wirski nadal dowodził, nawiązał kontakt z miejscowymi władzami AK, które się ujawniły wtedy jak żeśmy tam byli. Nawiązał kontakt z jednostką partyzancką. On się nazywał „Lanca”, pseudonim miał „Lanca” i był trochę watażka na terenie Lasów Chojowskich. Trzymał swoich wojaków żelazną ręką.

  • Dużo ich było?

Kilkudziesięciu, tam był taki zwyczaj – w większości to byli chłopi z okolicznych z Zalesia, z Chojnowa – oni jak nie było trzeba, do domu, jak coś zwąchali, że warto, to zwoływali się i do akcji. Niektórzy moi chłopcy mieli chrapkę zostać u „Lancy”, bo jednak partyzantka jest dla młodych ludzi bardzo ciekawa. Jeden skończył tragicznie, po prostu „Lancy” podskoczył, a ten wyjął pistolet i go zastrzelił – taki to był watażka.

  • To bali się go jego ludzie?

Rygor w partyzantce musi być, nie może być tak, że każdy robi co chce, chce to wykona rozkaz, a nie chce, to nie wykona.

  • Pan by też tak postąpił na miejscu „Lancy”? Wyciągnąłby pan broń?

Tak bym nie postąpił, chociaż zdarzyło mi się, że musiałem przygrozić pistoletem, ale to jeszcze do tego dojdziemy.Skończyłem na terminie wymarszu z Chojnowa i to był wymarsz dwóch batalionów wojska.

  • W Chojnowie jak ludność miejscowa was przyjmowała?

Ludność przyjęła nas bardzo sympatycznie i opiekuńczo. Wszędzie mieliśmy kwatery w chałupach, wszędzie mieliśmy zapewniony nocleg, a wyżywienie w poszczególnych chałupach robili dla tej grupy, która akurat tam albo mieszkała albo przychodziła. Musieliśmy zrobić zbiórkę żywności czyli puściliśmy patrole po wsi, które zbierały kurczaki, kury, jajka i świniaka jeden dał.

  • Dobrowolnie?

Dobrowolnie tak, a poza tym zawiadomili nas, że z Góry Kalwarii do Baniochy będą pędzić bydło, które Niemcy zobowiązali dostarczać chłopom na kontyngent. W związku z tym zrobiliśmy w puszczy zasadzkę. Po obu stronach szosy z karabinami maszynowymi żeśmy się zasadzili i rzeczywiście stado było pędzone nawet pod opieką Niemców. Doszli do skraju lasu, akurat tam gdzie myśmy już czuwali, zatrzymali się, była długa narada, poczym zawrócili i żeśmy bydełka nie mogli im odebrać. To był zabawny moment, a zasadzkę było łatwo zrobić, bo po obu stronach szosy były wysokie, gęste paprocie, jak się człowiek pod tym położył to w ogóle nie było widać, że ktoś pod paprociami siedzi, nie były to krzaki, drzewa, tylko zielenina. Siedzieć w Chojnowie dłużej nie było można, dostaliśmy rozkaz przebicia się do Warszawy. W związku z tym przeorganizowana grupa, w której była kompania „K1”, znalazła się pod dowództwem kapitana „Korwina” miejscowego oficera. Druga grupa, drugi batalion był z tych żołnierzy, którzy przeszli z Warszawy, z Woli, z nieudanych różnych akcji, polami przedostali się do Chojnowa. Tam najstarszym oficerem był pułkownik „Grzymała”, on objął dowództwo nad obydwoma batalionami i ustalił, które jednostki uderzają na Wilanów, a które uderzają górą na Sadybę. Wirski dostał rozkaz wydzielenia plutonu, który pójdzie górą przez stanowiska artylerii, przez wieś Wyczółki – to jest na skraju Lasu Kabackiego. Ale pierwszego dnia myśmy się przerzucili z Chojnowa do Lasu Kabackiego, tam zrobiliśmy biwak i nocleg i chyba o trzeciej był wymarsz na stanowiska do ataku. Mój pluton dostał zadanie zajęcia wsi Wyczółki na samej skarpie, to jest na trasie do Ursynowa. Przewodnik nas wyprowadził na skraj lasu i zanim go zdołałem wypytać co dalej, jak tu się na kwatery nadziejemy, to on już dał chodu. Widać było, że na skraju wsi jest bunkier obsadzony przez Niemców i kwatery są w chałupach. Oni, ci co nie mają służby przy działach, które stały na dole pod skarpą, to byli w chałupach.

  • Daleko byliście od tego bunkra ze skraju lasu?

Ze sto metrów, sto dwadzieścia, łączka.

  • Czyli pożyczał pan lornetkę?

Nie, ciemno było tak, że lornetka nie pomagała, a ja miałem tylko jeden okular w lornetce, a drugi był ścięty, ale nosiłem to przez jakiś czas jak talizman. Co mnie tknęło wtedy, że za pazuchę lornetkę wsadziłem akurat w to miejsce, gdzie on we mnie trafił. Może Święty Antoni… Rozwinąłem pluton w tyralierę i o raju, naprzód na bunkier. Niemcy jak zobaczyli, że my rwiemy na bunkier, to z tyłu chodu i do wsi. Jednym słowem bunkier nam niczym nie zawadził. W chałupach się podniósł wrzask, baby krzyczały coś, w każdej chałupie zrobił się rejwach i właściwie nie było wiadomo, do której chałupy [wejść]. Jedną żeśmy szturmowali, to baba się tak zaparła, że nie dała otworzyć chłopom drzwi. Bałem się granatami rozwalać, bo swoich poturbujemy. Miałem rozkaz dojść do Sadyby, a nie zdobywać wieś. W związku z tym przez wieś pruliśmy strzelając na prawo i lewo. Na końcu wsi był patrol, który przyszedł z Mokotowa, z grupy „Granat” na noce spotkanie z nami. Z czego pan strzelał idąc przez wieś?

  • Pańscy podwładni jak byli uzbrojeni?

Wtedy zupełnie nieźle byli uzbrojeni, bo karabinów mieliśmy dosyć, amunicji tyle co kto chciał wziąć i udźwignąć. Mój batalion szedł bez podwodów, a ten co szedł dołem szosą, to podwody jeszcze wiozły i żywność i amunicję. Ale tamci nie mieli szczęścia. Natknęli się na Niemców w Wilanowie i zrobiła się okropna jatka na dole, po prostu posiekali ich Niemcy tak, że musieli się cofnąć i dopiero drugiego dnia przeszli bez boju omijając Niemców. Tam właśnie poległ dowódca batalionu pułkownik „Grzymała”. Pułkownik „Grzymała” został ciężko ranny i oni wycofując się nie zabrali go z pola, a nikt w Wilanowie nie chciał go uchronić u siebie, opatrzyć i on zginął na ulicy, zmarł z upływu krwi. Miałem jednego rannego, właśnie Zygmunta Dąbrowskiego, mojego wtedy zastępcę, który się natknął na Niemców i zaciął mu się pistolet jak to zwykle bywa. Twarz w twarz wyszli na siebie i on strzelił, pyk! Niemcy się zmierzył i rąbnął go tak, że celował w piersi, a [pocisk] przeszedł nad sercem i urwał mu nerw lewej ręki tak, że on już do końca lewą ręką nie władał, nosił ją w kieszeni, ale wylizał się z tego, bośmy go zabrali rannego, wzięliśmy podwodę od chłopa i jeden z kolegów zawiózł go do pałacu w Ursynowie, gdzie go z otwartymi ramionami przyjęli, opatrzyli. Za chwilę opowiem co było dalej, bo tam akurat w okolicy stali Węgrzy. Dywizja węgierska na tym odcinku nie bardzo lubiła z nami wojować, raczej chciała się zastanowić czy nie pomoże Powstaniu, co nie dało żadnych rezultatów mimo, że rozmowy się odbywały. Myśmy z patrolem, który po nas przyszedł z Mokotowa, zeszli na dół i obsadzili Sadybę. Mnie przyszło obsadzić fort na Sadybie, tam gdzie jest obecnie muzeum katyńskie.

  • Przy ulicy Truskawieckiej.

Tak, ale wtedy było troszkę inaczej, bo fort był pusty, fosa była pełna wody, żaby tam grały, obok był wyjazd na szosę do Wilanowa, tam była barykada i przekop, a po drugiej stronie wille wzdłuż jeziorka obsadził Tosiek swoją kompanią, to znaczy „K3”. Po obsadzeniu czekaliśmy co będzie dalej i jakie dostaniemy rozkazy bośmy posłali wiadomość do pułkownika „Daniela” żeśmy się przebili, że zajęliśmy Sadybę. Na Sadybie ujawniło się AK, które wtedy jeszcze nie było ujawnione. Tam był dowódcą chyba kapitan „Jaszczur”. On zmobilizował ludność, żeby o nas zadbała i uzupełnił trochę swoimi ludźmi miejsca, gdzie myśmy tam nie mogli od razu wszystkiego pozatykać. Rano zobaczyliśmy na szosie wilanowskiej ciężarówki z wojskiem jadące w kierunku Sadyby.

  • Na szosie wilanowskiej w kierunku Sadyby jadące z południa Warszawy?

Od strony Wilanowa. Zrobił się alarm, kazałem ludziom się okopać na stanowiskach na forcie, z tym że położyłem ich na przedpiersiu fortu, a nie za fortem. Był to dla nich dość emocjonujące, bo jak wozy podjechały do wysiadania, to zagrała artyleria i artyleria strzelała pociskami, które rwały się w powietrzu nad nami. W związku z tym deszczyk odłamków bardzo sympatycznie posypywał koło nas. Wtedy był moment, kiedy moi chłopcy zaczęli objawiać chęć opuszczenia stanowisk czemu wcale się nie dziwię. Musiałem ich wprowadzić w większy strach tym, że wyjąłem pistolet, zarepetowałem, pogroziłem im i nie ruszać się. Później dopiero zrozumieli dlaczego to zrobiłem, bo za chwilę Niemcy z samochodów się rozwinęli na polach, artyleria musiała przerwać ogień, bo Niemcy wkraczali w naszą strefę i oni się dostali w nasz ogień. To było pierwsze spotkanie po powrocie do Warszawy z Niemcami kiedyśmy po obsadzeniu Sadyby zrobili porządek z Niemcami, którzy próbowali nas stamtąd wysiudać. Na Sadybie byliśmy chyba do 19 sierpnia.

  • Cały czas w forcie?

Tak, cały czas w forcie. Tu się Niemcy na nas nacięli dlatego, że oni myśleli, że to oddziałki tam przeszły i to było natarcie rozpoznawcze bardzo jawne. Myśleli, że nas artylerią wypłoszą, a to im się nie udało. Jeszcze wille nad jeziorkiem są trochę w przedzie, a fort jest trochę wycofany.

  • Pan ma na myśli ulicę Morszyńską?

Tak, jak oni doszli tak, że zaczęli się chować Tośkowi za wille, to kompania „K3” otworzyła ogień odcinając im odwrót, a my tutaj uderzyliśmy z przodu, nawet z plutonu poszło natarcie do walki wręcz, ale Niemcy nie lubili walki wręcz. Ci co nie mogli uciec, to się poddali, a reszta uciekła do samochodów i pojechali.

  • Pan miał okazję kiedyś walczyć wręcz podczas tamtych dni?

Na Sadybie nie. Na Sadybie trwały dalsze walki. Niemcy zaskakiwali nas tym, że od Placu Bernardyńskiego, od Łazienek właściwie, podjeżdżały czołgi i troszkę zaczęliśmy się znajdować w ogniu z dwóch stron, bo tu podjeżdżali Niemcy z Wilanowa, a tu podjeżdżali Niemcy z Łazienek, bo tam mieli kolejną swoją bazę. Jak podjeżdżał czołg tośmy musieli sygnalizować na Mokotów, żeby nam przysłali broń przeciwpancerną. Była obsługa PIAT-a, która jako jedyna dobrze wyposażona płoszyła czołgi, dowodził nią sierżant „Bury”. Po wojnie się dowiedziałem, że jest pułkownikiem w Armii Ludowej, ale bardzo dzielny podoficer. Na Sadybie żeśmy się trzymali przez jakiś czas nie dając się zepchnąć i zaczęły się naloty „sztukasów”.

  • Jak pan swoje decyzje, siebie samego z tamtych dni ocenia jako dowódcę dla swoich żołnierzy? Jakim pan był dowódcą?

W każdym razie nie byłem dowódcą stupajką, tylko byłem dowódcą kolegą. Nie mogło być inaczej, bo to było wszyscy chłopcy których kiedyś znałem w innych okolicznościach, czyli normalnie do mnie mówili po imieniu, a tylko w czasie służby żeśmy się tytułowali poważanie. W każdym razie miałem od nich po wojnie miłe oceny, że się na mnie nie zawiedli, tyle mogę powiedzieć.

  • W jaki sposób zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjaciela? Jakimi byli żołnierzami jak przeprowadzali atak? Wspominał pan o tym, że nie chcieli walki wręcz próbować, raczej strzelać z daleka, wycofać się jeżeli coś było nie tak.

Ale były, jeśli tak można nazwać, dwa rodzaje wojska niemieckiego, nawet trzy. Jedno to był normalny Wehrmacht, którego tam było bardzo niewiele i to byli raczej już żołnierze, którzy do wojny się nie palili, natomiast były jednostki SS, myśmy mieli do czynienia z jednostką Herman Goering, to była dywizja pancerna SS bardzo dobrze wyszkolona i dosyć okrutna, ale jednocześnie bardzo dzielna. Z tymi walka była poważna. Natomiast myśmy akurat w moim plutonie nie mieli do czynienia aż do końca Powstania na Mokotowie z jednostkami Dirlewangera czyli Ukraińcami, kałmukami, z całą ferajną azjatycką. W każdym razie nie mogę powiedzieć, że nie mieliśmy ciężkiego do zwalczenia przeciwnika. Był to przeciwnik bojowy. Po jakimś czasie pułkownik „Daniel” zdecydował, że jednak „Basztę” trzeba scalić i wszystkie kompanie, które się rozsypały po Mokotowie, Czerniakowie, Sadybie, trzeba zebrać w jeden organizm i zorganizować obronę Mokotowa. Dostaliśmy rozkaz przejścia na Mokotów i obsadzenia to się nazywała wtedy placówka 162, chyba tego domu już nie ma na Puławskiej, bo to był dom najbardziej wysunięty w kierunku Wyścigów, później już była Królikarnia i szkoła na Woronicza, punkty newralgiczne. Obsadzaliśmy również tu na dole ulicę Idzikowskiego i Ikara pod skarpą, pod Królikarnią. Tam zresztą pluton miał ładną historię, bo Niemcy chcieli sobie skrócić drogę na Mokotów właśnie na Wyścigi i wjechali od dołu w małą uliczkę, to jest Ikara czy Idzikowskiego?

  • Idzikowskiego.

Idzikowskiego chyba. My siedzieliśmy w willach, jak żeśmy otworzyli na nich ogień, to oni z samochodów chodu i na piechotę gdzieś tam uciekli, a samochody zostały. Samochody były zaopatrzeniem mundurowym. Zanim żeśmy samochody rozładowali, to już przyjechały czołgi, żeby je ściągnąć z powrotem. Była krótka walka, trochę żeśmy garderoby zgarnęli, niektórzy koledzy się poprzebierali w niemieckie mundury co ich później drogo kosztowało, bo nie mieli w czym pójść do niewoli, trudno w mundurze SS Herman Goering iść do niewoli do Niemców.

  • Pana nie kusiło, żeby założyć nowy czysty mundur?

Odprułem sobie z rękawa taśmę z napisem dywizja Herman Goering SS i coś tam jeszcze po niemiecku, ale to tylko na pamiątkę sobie wziąłem, a resztę byłem w potarmoszonym, starym ubraniu i w płaszczu, bo szynel miałem wojskowy, dał mi to jakiś pan, który widocznie w domu miał w szafie jeszcze. W szynelu poszedłem do niewoli. Z Sadyby poszliśmy na Puławską, walczyliśmy jak mówiłem i na Puławskiej 162 i wysyłali patrole w stronę Wyścigów. Na Królikarni mieliśmy przy pałacu budynki, gdzie był szpitalik podręczny, siostry tam działały. Jak szły natarcia niemieckie, to nas z kolei spychali stamtąd. Wojna była coraz cięższa, ale ciągleśmy byli na przedpolu dalekim, do centrum Mokotowa było kawał drogi. Mieszkańcy liczyli, że tam się utrzymamy. Zacząłem mówić o lotniczych nalotach. Mnie zwolnił na Sadybie, mój pluton rotmistrz Jerzycki, który był oficerem siódmego pułku ułanów tak zwanych „Jeleni”. Oni dalej bronili tego co myśmy opuszczali, zresztą rotmistrz Jerzycki nie wytrzymał do końca Powstania i jak już widział, że sprawa jest beznadziejna, to się zastrzelił. Mamy i takie przykłady wśród oficerów, którzy widzieli bezsens tego wszystkiego. Wracając do Wyścigów muszę jeszcze powiedzieć, że myśmy doliczyli się z pierwszego ataku na Wyścigi sześćdziesięciu dziewięciu poległych na miejscu, których żeśmy nie mogli wynieść z terenu Wyścigów i zostawiliśmy ich tam. Niemcy ich na pewno dobili wszystkich, nawet ciężko rannych. Tam zginął zresztą Bogdan Jaklicz, syn generała Jaklicza, o którym wspominałem.

  • Sześćdziesięciu dziewięciu zabitych i ciężko rannych…

W ciągu paru godzin.

  • Strasznie dużo, przecież wspominał pan o tym, że Niemcy byli kompletnie zaskoczeni.

Ale wycofali się na trybuny Wyścigów, których myśmy nie zajęli, a tam mieli i broń i wszystko i dlatego myśmy musieli się wycofać, bo gdybyśmy zajęli trybuny, to całe to wojsko by poszło do niewoli. Co dalej? Dalej walki na Mokotowie, Sadyba była bombardowana i w końcu zdobyta przez Niemców. Bardzo tragicznie się skończyło, bo „sztukas” uderzył z lotu nurkowego w kopułę fortu, a tam pod spodem akurat się zgromadziło całe dowództwo, żeby się schronić do rozmów na temat dalszej działalności. Wszyscy zginęli, nie było jak ich wydobyć. Po zdobyciu Sadyby, zresztą po jakimś czasie, dowództwo Mokotowa zdecydowało, żeby spróbować odbić Sadybę. To była zupełna klapa. Zorganizowano jak zwykle batalion „Karpaty”, do takich robót się nadawał najlepiej. W związku z tym jeszcze o jednym muszę powiedzieć. Wtedy nasza kompania była już bez dowódcy. Wirski się ciężko zakochał, a miłość przeszkadza w działaniu wojennym. W związku z tym przejściowo dowodził porucznik „Słoń”.

  • Uznał się sam za niezdolnego do dowodzenia kompanią?

Nie, pułkownik „Daniel” go wycofał. Może mylę kolejność, bo natarcie na Sadybę było później, a jeszcze byliśmy na Czerniakowie, bośmy mieli się połączyć z jednostkami, które wojowały tutaj na Powiślu.

  • Jeszcze zatrzymajmy się na chwilę przy pana byłym dowódcy kompanii przy kapitanie Wirskm. Co to znaczyło, że się zakochał? Nie chciał walczyć?

Żona mu nie pozwalała a on był pantoflarz i niestety nie potrafił sobie z tym dać rady, ale jeszcze walczył…

  • To była Ksantypa ta kobieta czy…

To była nasza łączniczka, oboje się odznaczyli miłością, ale Wirski dotychczas był bardzo dzielnym oficerem.

  • Jak przyjmowaliście u siebie w oddziale tego rodzaju sytuacje?

Prześmieszne były, trudno to poważnie traktować. Jeszcze mieliśmy przedtem rozkaz na Mokotowie na górze, że kompania „K1” schodzi na Czerniaków i próbuje połączyć się z walczącymi oddziałami „Radosława”, które były likwidowane tutaj na starej Wilanowskiej, na Dolnym Czerniakowie, bo padała już Elektrownia, już był desant „berlingowców”, już oni mieli się wycofywać do nas, ale zało im amunicji. Myśmy uderzyli z tej strony, zajęliśmy klasztor Nazaretanek, doszliśmy do stacji pomp, tu gdzie teraz handel budowlanymi materiałami…

  • Bartycka?

Tak, całą Bartycką. Wygarnęliśmy wszystkie czujki niemieckie, które pilnowały Wisły. Oni tam sobie pokopali ziemianki, pokładli pierzyny, poduchy i siedzieli w norach, w ogóle nie spodziewali się, że z tyłu ktoś ich zgarnie. Myśmy szli Czerniakowską, mój pluton szedł na skraju prawego skrzydła natarcia, czyli od Czerniakowskiej w prawo. Tam żeśmy jeńców popędzili na Mokotów. Najcięższe walki były w samym klasztorze dlatego, że klasztor atakowały dwie różne jednostki. Jednostki z batalionu „B” i jednostki z batalionu „K”. Jest spór między kolegami kto zajął właściwie klasztor. Zajęli jedni i drudzy tylko nie wiadomo o której godzinie byli ci pierwsi, a o której ci drudzy. W związku z tym były różne scysje koleżeńskie. Sytuacja była taka, że w klasztorze byli Niemcy i były dwie nasze jednostki batalionowe. Na jednych piętrach byli jedni, na drugich drudzy, była taka sytuacja, że w sali gdzie stare babcie leżały w łóżkach z jednej strony wyszli Niemcy, a z drugiej my. Siostra przełożona od jednych do drugich latała, żeby czasem nie strzelać, dziadków tam nie wytłuc. W końcu skończyło się tym, że Niemcy zdecydowali, że oni opuszczają klasztor, nie spełnili warunków, że zostawiają broń, tylko że z piwnic oknami wyjdą. Myśmy na dole w piwnicach pilnowali, oni wyskakiwali przeskakiwali przez okna razem z bronią i ostatni raptem w to okienko wrzucił granat. Na szczęście byliśmy na tyle daleko od nich, że nikomu nic się nie stało, ale to są właśnie bardzo szlachetne umowy kapitulacyjne. Stąd wróciliśmy z powrotem na Mokotów, zresztą znów podzieleni, różne drużyny, różne plutony były w różnych miejscach. Później padła Królikarnia, później była obrona szkoły na Woronicza. Szkoła Woronicza też przechodziła z rąk do rąk parokrotnie, bo to był bastion, za którym już był park Dreszera i już kurczył się Mokotów.

  • Wspominał pan o ataku kiedy doszło do walki wręcz, gdzie to było?

Właśnie w walkach o szkołę Woronicza.

  • Jak to wyglądało?

Tutaj nawet jedno natarcie prowadził osobiście pułkownik „Daniel”, wtedy został ciężko ranny w rękę i później kanałami wycofał się do Śródmieścia, bo tu go nie było jak ratować. Jak było? Różnie. Miałem do walki wręcz toporek strażacki.

  • Skąd go pan wytrzasnął?

Któryś strażak gdzieś tam cisnął, a ja go sobie podniosłem, z jednej strony miał szpikulec, a z drugiej małą siekierkę i rączkę miał sznurkiem zabezpieczoną, żeby się nie ślizgała w ręku, bardzo dobry sprzęt.

  • Jaki pan otrzymał wtedy rozkaz, co do plutonu? Macie zdobyć budynek przy Woronicza? Proszę powiedzieć na temat sytuacji walki wręcz.

Mieliśmy rozkaz utrzymać szkołę na Woronicza i to się raz udało, tośmy trzymali. Jak Niemcy uderzyli i musieliśmy się wycofać, tośmy się wycofywali do budynków w otoczeniu. Poczym dostawaliśmy rozkaz odbić szkołę na Woronicza i opiąć jeszcze raz. Łatwo się opowiada, ale…

  • Właśnie się domyślam, że to jest nieporównywalnie trudniejsze. Co to znaczy dla młodego człowieka, pan miał wtedy dwadzieścia cztery lata, walczyć wręcz? Pan jest tu, a za ścianą są Niemcy, wiadomo, że kto pierwszy kogo zabije, ten wygra?

Tak.

  • Pan miał w jednej ręce pistolet a w drugiej toporek strażacki…

Toporek strażacki to był wtedy kiedyśmy się już mieli stykać bezpośrednio, nie przez mur, tylko bezpośrednio.

  • Mam na myśli tą sytuację, proszę opowiedzieć.

Ale wtedy człowiek nie myślał, że uderza w człowieka, broni się po prostu, nacierając broni się. Niektórzy mieli bagnety, to Niemcy na widok bagnetu, to już blady strach padał. Kamaraden nicht Bagnetem.

  • Przecież oni też byli szkoleni do walki wręcz, prawda?

Byli.

  • Wiem, że to jest trudne, ale nie mamy kogo zapytać o to.

Muszę się przyznać, że mimo, że miałem toporek, to człowieka toporkiem nie uderzyłem. Służył mi on do różnych przejść w dziwnych miejscach, gdzie można było sobie gdzieś odkuć kawałek cegły czy czegoś, natomiast jeśli chodzi o strzelanie, to niestety mam na sumieniu sporo.

  • Pistolet to trudna broń w strzelaniu, zwłaszcza na większą odległość?

Tak, ale mieliśmy bardzo dobrych strzelców i jak żeśmy się dostali do niewoli, to grupa żandarmów, która miała swoją siedzibę na Dolnej, którą żeśmy zresztą nie zdobyli nigdy, bo byli bardzo dobrze bronieni, to się pytała gdzie macie karabiny z lunetami. Nie mieliśmy żadnego karabinu z lunetą. Wszystko było strzelane bez lunety, ale przez pewne oko i pewną rękę.

  • Jaka to była odległość od posterunku na Dolnej?

Pewno z pięćset metrów.

  • To przecież niesamowita odległość.

Tak.

  • Pan miał cały czas broń krótką jak rozumiem?

Tak, jeszcze nie powiedziałem o jednym, o natarciu, które miało odbić Sadybę, bo tam, na forcie, zebrała się cała jednostka przeznaczona do natarcia. Właśnie tu na dole na Idzikowskiego też jest fort, to przy tym forcie żeśmy się ustawili. Dowodził tym pułkownik Grocholski, znany pułkownik zresztą nie tyle z AK co z różnych swoich dziwnych przekonań i wypowiedzi. Przyprowadził księdza kapelana, który dał nam, jak to się nazywało, ostatnie namaszczenie swego rodzaju, rozgrzeszenie. Pan pułkownik krótką mowę wygłosił, zakończył ją: „Czuj duch chłopcy i do natarcia.” Sam poszedł do domu, a my jak durnie na Sadybę żeśmy uderzyli. Dowodził naszą kompanią „Słoń”, który zobaczył na środku pola przed Sadybą stodołę. Zamiast po partyzancku po ciemku podjeść do nieprzyjaciela blisko, wtedy hura i naprzód, to on kazał podpalić stodołę. Jak myśmy w ogniu stodoły na polu się pokazali, to Niemcy otworzyli ogień i ja też od razu dostałem tym razem po nogach. Jeszcze wróciłem o własnych siłach, ale później długi czas się kurowałem, bo miałem pokaleczone nogi.

  • Jak pan oberwał? Nie po kościach tylko po mięśniach?

Tak, po mięśniach i miałem uszkodzone ścięgno Achillesa na skraju buta. Drugi moment, który zacząłem opowiadać i nie skończyłem był wcześniej, właśnie ten [moment] uderzenia na klasztor Nazaretanek i stację pomp. Tamto natarcie też się w końcu załamało, bo myśmy uderzyli z jednej strony, a „Radosław” już nie miał siły uderzyć z drugiej strony i wszedł do kanałów i wyszedł na Mokotowie kanałami. Gdybyśmy uderzyli z dwóch stron, to byłaby sytuacja lepsza, bo byśmy opanowali całe Powiśle Czerniakowskie.

  • Muszę o to zapytać jak wygląda walka wręcz?

Okropnie, wygląda okropnie! Ludzie się dźgają, biją kolbami, walą czym popadło, co jest pod ręką, szczególnie jak się walczy w budynkach, to wszystkim można walczyć. Niektórzy nie mieli na przykład karabinu, to miał bagnet, to dźgał bagnetem. Mieliśmy kolegów, którzy do końca walczyli tylko przy pomocy bagnetów w natarciach. Zało karabinów, albo gdzieś się zgubił, bo i tak bywało.

  • Jak cię człowiek czuje po czymś takim? To musi być straszne obciążenie psychiczne, czy nie?

Jest, bo to jest mordowanie nawzajem. Ratuje sytuacje to, że to jest równa walka, jeden z drugim się spotyka po to, żeby się albo poranić albo zabić. Któryś nie wytrzymuje i zaczyna dawać dęba i wtedy się zdobywa jeszcze raz budynek, poczym inni nacierają z powrotem i ja daję dęba.

  • Co jest lepsze przy walce wręcz, karabin czy pistolet?

Karabin jest wszechstronniejszy do walki i troszkę oddziela odległością człowieka co daje pewną przewagę przynajmniej psychiczną, że można i kolbą i lufą, a pistolet w ręku to strzelę parę razy i koniec.

  • Czy u pana w oddziale były też osoby innych narodowości?

Mieliśmy jeńca radzieckiego, który uciekł Niemcom i u nas został. Był doskonałym lekarzem chirurgiem. W związku z tym opatrywał nas od razu na polu jako, że był bardzo dzielny i ogień karabinowy czy pistoletowy nie peszył go zupełnie.

  • Wspomniał pan o Węgrach? Czy miał pan kontakt z nimi?

Nie miałem, ale był taki moment w Powstaniu, że nasza delegacja prowadziła rozmowy z Węgrami, a poza tym były delegat armii radzieckiej. Dostałem rozkaz zmontowania plutonu rozpoznawczego właśnie do kontaktów. Powiedziano, że będzie wydane hasło na kontakt i z Węgrami i z radianami. Skończyło się na tym, że ani jedni ani drudzy [nie pomogli].

  • Jak atmosfera panowała w pana oddziale? Pytanie jest raczej oczywiste, zwłaszcza, że znaliście się już przedtem.

Przez długi czas atmosfera była bardzo dobra i bardzo bojowa, póki walki były trochę na równorzędnym poziomie z przeciwnikiem, natomiast jak już owało amunicji, jak już owało żywności, jak już ranni nie mieli gdzie leżeć, bo szpital Elżbietanek zbombardowali, to już zaczęły się pesymistyczne opinie co to dalej. W końcu właściwie sprawę załatwiła ludność cywilna, bo zaczęła wieszać na ulicach białe flagi. Myśmy z linii schodzili przed czołgami niemieckimi, część jeszcze dostała się do kanałów co też było tragiczne dlatego, że do kanałów mieli wchodzić lżej ranni, żeby się z Mokotowa wycofać, a tu pchała się ludność cywilna i pchali się ci co mieli stracha. Większość z nich zresztą nie doszła do Śródmieścia, tylko wyszła na Dworkowej z kanału, z którego wszystkich rozwalili. Godzinę później już było oficjalne zawieszenie broni i już nie mordowali wtedy.

  • Z kim się pan przyjaźnił w czasie Powstania?

Wtedy mieliśmy dużo przyjaciół, dowódca „K3” porucznik „Tosiek” Woszczyk Antoni z nim się przyjaźniłem, Jurek Jung „Stanisław” później dowódca „K2” też się z nim przyjaźniłem, Zimek Dąbrowski czyli „Ban”. Nas było trzech przyjaciół o jednobrzmiącym pseudonimie Krzysiek był „Dan”, Zimek był „Ban” a ja byłem „Ran”.

  • Skąd pomysł na te pseudonimy?

Bo ja wiem czy to wielki pomysł, ułatwił jeden drugiemu, a to jeszcze przyjaźń szkolna była. Bardzo się przyjaźniłem z młodym Jakliczem, który jako podchorąży mój zastępca poległ na Wyścigach. Był Włodek Skalski, też dzielny żołnierz, ciężko ranny, rozerwał się granatem później, bo nie chciał się dostać w ręce Niemców, też na Wyścigach. Maciej Badowski, młodziutki chłopak, który sobie specjalnie na Powstanie uszył buty z cholewami. Pierwszy strzał jaki dostał, to dostał w arterię, fontanna krwi, bez ratunku.

  • Zdążył chociaż raz wystrzelić?

Chyba zdążył. W ogóle myśmy już na Służewcu w walce ogniowej nie mieli szans, bo to była przewaga ognia i broni z tamtej strony, że tylko się można było do zmroku utrzymać i cichcem wycofać, bo jeszcze w czasie wycofania byłyby wielkie straty gdyby nie było tak mroczno.

  • Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z tamtych dni? Co panu najpierw przychodzi na myśl?

Nie mam dobrych wspomnień z tych dni, po prostu Powstanie dla człowieka spokojnie patrzącego na to i myślącego, było dramatem mimo, że zgadzam się z tym, że Powstanie było konieczne, gdyby Powstanie nie wybuchło, to by młodzież wywołała je sama.

  • A ze zwyczajnych ludzkich reakcji, czy było coś co pana cieszyło w te dni?

Cieszyło mnie przebicie do Warszawy na Sadybę tylko z jednym rannym, dostanie się do Warszawy w boju bez strat, to był sukces wtedy. Ale też miałem szczęście, trafiłem na taki odcinek, który nie wywołał wielkiej wojny.

  • Co pana ojciec sądził o tym, że pan się wybiera do Powstania? Wiedział przecież o tym.

Już wtedy ojciec nie miał tu wiele do powiedzenia poza pobłogosławieniem.

  • Czyli niezależnie, czy tata by mówił „idź synu”, albo „nie idź”, to bym pan i tak postąpił po swojemu?

Tata chyba wolał nic nie mówić.

  • Bał się o pana?

Na pewno, poza tym zresztą byli przekonani, że zginąłem na Mokotowie dlatego, że mój imiennik też Cydzik tylko Janek czy Jurek już nie pamiętam, był ciężko ranny w głowę i uchodził za zabitego mimo że się wylizał z tego. Rodzinie powiedziano, że jestem ciężko ranny, leżę w szpitalu i że pewno się nie uratuje a byłem ranny wtedy tylko w nogę i już o kiju, kulę mi zrobili ze starej szczotki, pod pachę brałem szczotkę, kuśtykałem. Dostałem się do niewoli w ostatnim momencie, kiedy już kapitulacja była. Myśmy kapitulowali 27, nie tak jak Śródmieście, które jeszcze 5 i 6 oddziały pilnowały.

  • Jak wyglądała chwila kapitulacji?

U nas to wyglądały fatalnie dlatego, że to była kapitulacja w walce czyli myśmy byli jeszcze na linii jeszcześmy ostrzeliwali Niemców, za nami ludność wywieszała białe flagi i czołgi niemieckie wjeżdżały, a nasi przedstawiciele już byli na rozmowach w dowództwie niemieckim. To był właśnie major… Nie pamiętam. Był jeden oficer sztabowy i jeden oficer młodszy, młodszym oficerem był „Negus”, którego nazwisko w aktach basztowych jest, a tam to był dowódca batalionu „B” major „Burza” Landerberger chyba się nazywał, jakoś tak. Oni dołączyli do nas już po kapitulacji, jak myśmy już stali pod ścianą uszeregowani wszyscy i zaprowadzili nas na forty mokotowskie, bo tam była baza niemiecka. Tam na forcie odbierał nas już von dem Bach. Dowódcą Mokotowa wtedy był major, późniejszy pułkownik, „Zryw” Szternal, który z von dem Bachem prowadził rozmowy na forcie. Stamtąd nas poprowadzili do Pruszkowa. Zresztą na trasie do Pruszkowa zginął jeszcze jeden nasz kolega podchorąży Gołaszewski, który w pewnym momencie zdecydował się na ucieczkę z zespołu jeńców. Myślał, że jak się położy w polu wśród innych kartofli, że go Niemcy nie odjadą, ale Niemiec z karabinem pogonił za nim, znalazł go tam i po prostu zastrzelił go leżącego na ziemi. W Pruszkowie dostaliśmy pierwszy posiłek od RGO, co też było strasznym problemem, bośmy nie mieli w co tego posiłku brać, a to była zupa. Wiem, że w rezultacie – teraz nie ma mody na takie żyrandole – kule żyrandolowe tam leżały i myśmy w to nabierali zupy i po kolei garścią tam się wcinało. Później nas przerzucili do Skierniewic już pociągiem i o mały włos byśmy się może uratowali przed niewolą, bo akurat kampinoskie oddziały przechodziły do Gór Świętokrzyskich się przebijały i akurat bitwa była koło naszego pociągu, ale żeśmy nie zdołali wyważyć drzwi, a poza tym niewiele już sił było na takie eskapady. Pierwszy postój już kolejowy mieliśmy w Berlinie. Oficerów wypuszczono na peron, a żołnierze nie mogli wysiąść. Dali nam wachę tylko już w naczyniach i w tej chwili zawyły syreny i zrobił się nalot. Co tu zrobić? Czy dawać dęba w Berlinie czy czekać aż zbombardują. Okazało się, że bombardują nie dworzec tylko gdzie indziej. Zagonili nas z powrotem do wagonu i powieźli nas do Niemiec do Bremervörde w północnych Niemczech, między Bremą, a Lubeką mniej więcej to jest ten rejon. Tam nas przywitał nalot aliancki, bo jak nas na stacji zatrzymali, do obozu było jeszcze ze dwa kilometry albo trzy, to nadleciały po wykonaniu zadania samoloty alianckie i pruły po eszelonie z karabinów maszynowych nie wiedząc, że to jeńcy.

  • Żona pozwalała walczyć?

Żona walczyła gdzie indziej, myśmy w Powstaniu byli w różnych dzielnicach, bo ja byłem na Mokotowie, a ona była na Śródmieściu.

  • Wspomniał pan że ożenił się w 1943 roku?

Tak.

  • Gdzie się pan z żoną poznał?

Z żoną poznałem się na budowie, bo jak wspomniałem pracowałem w SPB, a SPB budowało budynek Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych i ja tam byłem technikiem, a żona była jako studentka architektury na praktyce budowlanej, tam żeśmy się poznali.

  • Studentka architektury?

Tak, przed wojną była na wydziale architektury na pierwszym roku. Trzeba dodać jeszcze, że architekturę studiowaliśmy już wtedy oboje, bo były tajne kursy prowadzone i organizowane przez profesora Bryłę. Wszyscy profesorowie we własnych mieszkaniach prowadzili wykłady ze swoich przedmiotów.

  • Żona była w pana wieku, czy starsza o rok?

Starsza o rok.

  • Też z Żoliborza?

Nie z Żoliborza.

  • Czyli jednak udało się panu wyrwać z zaklętego kręgu żoliborskiego?

Tak, dzięki budowie, żona mieszkała na Filtrowej w „Domu Plastyków”, bo jej ojciec był malarzem, który zginął przed wojną. Tak że ja nie miałem matki, ona nie miała ojca, za to miałem zamiast matki teściową, która była dla mnie wszystkim. Cóż, dostałem się do niewoli po nalocie alianckim w Bremervörde, pogonili nas piechotą do Sandbostel. Sandbostel to był obrzydliwy obóz budowany przez Rosjan i dla Rosjan na bagnisku, tak że baraki stały na słupach, żeby nie stać w wodzie.

  • To tam złapał pan wtedy tyfus?

Tak, zresztą złapałem tyfus przez sympatię moich żołnierzy. Dlatego, że myśmy siedzieli jako oficerowie nie wypuszczani za druty, a oni chodzili na tak zwane „komenderówki”. To była służba, gdzie na przykład wywożono odchody z obozu i rozlewano je na okolicznych polach. Na tych polach później sadzono brukiew, buraki, kartofle, jako wyżywienie dla obozu. Oni uznali, że z chęcią brukiew sobie na surowo wetnę, bo żadnej surowizny nie było i przez druty przerzucili mi brukiew, której nawet nie miałem gdzie umyć. Oskrobałem ją dosyć dokładnie, ale to okazało się niewystarczające. Dostałem tyfusu. W związku z tym zabrali mnie do szpitala zakaźnego, którym też opiekowali się Rosjanie. Miałem sanitariusza, który rzeczywiście się mną bardzo zajmował. W baraku dla oficerów była dwumiejscowa cela, a obok była dla tak zwanych „bujnych”, czyli tych, co dostali fioła. Trzech Rosjan tam było, którzy cholernie się awanturowali. Sanitariusz Rosjanin jak miał ich uspokoić, to miał taki szlauch gumowy i lał ich szlauchem gdzie popadło. Oni zbici przestawali się awanturować. Kiedyś był taki przypadek, że Stabarzt czyli lekarz obozowy robił wizytację i bał się czegokolwiek dotknąć. Wszedł do baraku, a ci akurat mieli otwarte drzwi od swojej celi i wypadli na niego. Rosjanin, myślałem, że ich pozabija, żeby ich odgonić od pana pułkownika. Wszedł do mojej celi i on miał jedno pytanie: Besser? Ja vohl. panie pułkowniku. Zawsze było besser. Ponieważ nic nie jadłem już wtedy, to dosyć szybko mi tyfus przeszedł. Robili mi zastrzyki z tak zwanego prontosilu, to był czerwony zastrzyk. Ponieważ nikt tam nie umiał robić zastrzyków, to z obozu przychodził wachmistrz kawalerii, który koniom robił zastrzyki. Wachmistrz zakładał mi gumę, kazał mi pompować i walił mi Prontosil, jak mu się udało, to dobrze ale czasem nie trafił, to mi tutaj mięcho wylatywało wygniłe dlatego, że ten środek poza żyłę nie powinien być, ale pomogło. Jak pomogło, zacząłem wstawać, to była wielka sala tak zwanych małolatów, bo w Powstaniu było bardzo dużo młodzieży małoletniej, która poszła do obozu, bo nie miała gdzie iść. Tutaj chorowali na różne dziecinne choroby. Był tyfus, był dyfteryt, była szkarlatyna, była różyczka jeszcze coś tam. Dzieciaki leżały jak bez ruchu, zapłakane. Ponieważ powiedział mi sanitariusz, że już mogę chodzić i nie jestem zaraźliwy, to do gówniarzy chodziłem, temu dałem herbatę, herbatę to znaczy ten płyn co nam dawali, miętówkę, tego obmyłem trochę, temu coś miłego powiedziałem i pocieszałem ich tam, aż dostałem szkarlatyny. Położyli mnie w związku z tym koło nich i szkarlatynę razem z nimi obchodziłem, czekałem co będę miał dalej, ale nie miałem nic dalej. Natomiast oni dostawali paczki i żeśmy im tam szykowali różne posiłki troszkę mniej obozowe, bo z paczek coś można było wybrać. W końcu mnie wypisali. Wróciłem do obozu wtedy, kiedy wojna się już kończyła, kiedy armia radziecka dochodziła do Berlina i kiedy zdecydowano, że nasz obóz od Bremy do Lubeki popędzą na piechotę.

  • Ile to jest? Z dwieście kilometrów?

Nie wiem, ile to kilometrów, ale wydawała mi się wtedy strasznie długa droga. [Szliśmy] piechotą w ordynku, normalnie pilnowani przez żandarmerię z psami. Dogi wielkie nas goniły. Jak ktoś odszedł na bok, to pies go w pośladek popędzał. Tak żeśmy doszli do Lubeki. Ulokowali nas w byłych koszarach SS z wszelkimi luksusami: łaźnia, kąpielisko. Nie można było się nie umyć, bo na to, żeby wejść pod prysznic, to był stożek, jedną noga się szło po jednej stronie, drugą po drugiej, a tu szedł prysznic, który człowieka mył nawet tego co się nie chciał umyć, tyle tylko, że była cholernie zimna woda, bo grzania tam nie było. Wymyli nas, wypucowali, odwszalnia była. Tam nas uwolnili Anglicy. W Lubece żeśmy byli przez jakiś czas, poczym pojechałem do Maczkowa, czyli do dywizji generała Maczka. W Maczkowie byłem do listopada, w maju nas uwolnili, trochę żeśmy tam „bąblowali” po terenie.

  • Na czym to polegało?

Na tym, że w Lubece był dobry dentysta, tośmy skorzystali z tego, za papierosy nam wyreperował zęby. Był fryzjer, u którego nie lubiliśmy czekać w ogonku, czyli goniło się Niemców i wchodzili tylko oficerowie z obozu. Tam dotarł kolega Dąbrowski, który też miał przykrość, bo już wtedy wśród oficerów panował reżim oddawania honorów, a on miał rękę w kieszeni i nie mógł jej wyjąć, salutował lewą ręką.

  • To ten z przestrzelonym nerwem?

Tak, mieliśmy nieomal sprawę honorową, ale dowódca obozu zdecydował uspokoić towarzystwo. Później u Maczka to dywizja urządziła właśnie dom, prawie wypoczynkowy, dla różnych oficerów bez przydziału. Mieli zamiar nas wszystkich zatrudnić w dywizji, ale okazało się, że zaczynają im odbierać broń, zdają czołgi, wywożą to wszystko do Anglii. Dostałem list od żony co zamierzam, czy wracam do kraju, czy ona ma do mnie przyjechać. W związku z tym zabrałem się w transport do kraju. Zresztą to był transport ludności cywilnej, która była na robotach. Tutaj muszę powiedzieć, że byłem w pewnym sensie jedynym oficerem w tym składzie, a tam były rodziny nawet z dziećmi tak się jakoś to wszystko dziwnie układało. Jechaliśmy samochodami do Szczecina, chyba było kilka samochodów, już nie pamiętam, ale cały transport. Z tej racji, że byłem jedynym oficerem, to mnie zrobili oficerem kontaktowym.

  • Chciałem zadać panu ostatnie pytanie: czy jest coś, co chciałby pan powiedzieć na temat Powstania, czego nikt do tej pory nie powiedział?

Nie, jeśli chodzi o Powstanie, to powiedziałem wszystko.

  • Jaka jest pana opinia, refleksja na temat wydarzeń tamtych dni?

Refleksja jest taka, że zamiast zginąć bez boju w obozie niemieckim, tośmy ginęli w walce, a Warszawa i tak miała być zniszczona przez Niemców i tak, to że jest zniszczona i kiepsko odbudowana, to nie jest wina Powstania.
Warszawa, 11 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek
Jacek Cydzik Pseudonim: „Ran” Stopień: podporucznik Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów, Lasy Kabackie Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter