Henryk Jerzy Chmielewski „Jupiter”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryk Jerzy Chmielewski, urodziłem się 7 czerwca 1923 roku w Warszawie, w domu przy ulicy Nowomiejskiej 20. Kamienica już nie istnieje, w niej przed wojną mieściły się resztki wschodniej części barbakanu. Obecnie w tym miejscu jest zrekonstruowany barbakan. [Wobec] tego mogę powiedzieć dumnie, że urodziłem się w barbakanie.

  • Jaką funkcję pełnił pan podczas Powstania lub jaki pan miał stopień?


Do AK wciągnął mnie mój kolega Janusz Mierkowski, kolega ze Szkoły Budownictwa Wodnego i Lądowego, to była jedyna szkoła, liceum, na które pozwolili Niemcy. Mieściła się na ulicy Koszykowej. Obecnie tam jest gmach architektury.

  • Na czym polegało to wciągnięcie do AK, czyli do działań konspiracyjnych?


Wszyscy koledzy wokół gdzieś należeli, przeważnie do Armii Krajowej, chociaż nie bardzo sobie zdawaliśmy sprawę, nazywało się to popularnie wojsko polskie. „Chmielu, organizuje się armia, wojsko polskie, ja już należę, nawet jestem drużynowym” – tak powiedział Janusz Mierkowski. „Czy chciałbyś też wstąpić?” „No, oczywiście że tak!” Do tej pory zajmowałem się [podczas okupacji nauką], troszkę chodziłem do tak zwanej czwartej klasy.

  • Co to znaczy tak zwanej czwartej klasy?


Muszę zacząć od początku, właściwie od 1939 roku. Przed wojną chodziłem do gimnazjum imienia Stefana Żeromskiego i do wybuchu wojny ukończyłem trzy klasy tego gimnazjum, równocześnie byłem członkiem 76 WDH. Drużyna wyróżniała się tym, że jej sztandarowym był słynny kolega Janusz Przymanowski, który [później] napisał scenariusz do [serialu] „Czterej pancerni i pies”.

1 września 1939 roku szykowałem się do szkoły, mamusia poszła po bułeczki, za chwilę przybiegła z wieścią: „Wojna!”. Do szkoły się nie idzie, wielki popłoch, to są rzeczy znane, więc nie będę tego opowiadał. Już 7 września Niemcy zbliżali się do Warszawy i padł rozkaz, żeby młodzież opuszczała Warszawę, wtedy z kolegami na rowerach miałem jechać na wschód, w kierunku Rumunii. Dojechałem tylko do Łukowa, to jest 120 kilometrów, dalej się już nie przemieszczałem, tak że cały miesiąc, całą wojnę spędziłem w Łukowie. „Witając” najpierw Niemców, a później około 22 września Armię Czerwoną. Muszę wspomnieć, bo to było wydarzenie dosyć ciekawe. Kiedy doszła wiadomość, że Rosjanie są na stacji w Łukowie, to ja byłem jakiś kilometr od tej stacji na wsi Farfak. Popędziliśmy z chłopcami wiejskimi zobaczyć tych Rosjan i dochodząc do linii kolejowej, nagle spotkaliśmy dwóch polskich podporuczników, którzy bez broni szli właśnie do stacji. Ludzie ich ostrzegali: „Nie idźcie, dlatego że tam ruscy zatrzymują oficerów polskich”, a oni na to: „My tam mieszkamy, no przecież idziemy do domu”. Dochodząc razem z nimi do przejazdu, podbiegli krasnoarmiejcy do nich, zarzucili im worki na głowę i zabrali ich na stację w Łukowie. To było moje pierwsze przywitanie z Armią Radziecką.

  • Jak to się stało, że był pan tam sam, czy do Łukowa dotarł pan z tą grupą swoich rówieśników?


Wyjechaliśmy we czterech z Warszawy na rowerach, ale już na Grochowskiej akurat był alarm i samoloty niemieckie bombardowały Olszynkę Grochowską. Popłoch, pogubiliśmy się w tym zamieszaniu, schowałem się do piekarni, zresztą walcząc o rower, który mi wyrywał jakiś żołnierz, tam przeczekałem ten nalot.

  • Co sprawiło, że pozostał pan właśnie w Łukowie?


Moja matka stamtąd pochodziła, urodziła się w Łukowie i tam przyjeżdżałem często do mojej babci na wakacje. Byłem tam zaprzyjaźniony z mieszkańcami, z chłopami.


  • Jak długo pan tam pozostał?


W Łukowie spędziłem całą wojnę. Kiedy dowiedzieliśmy się, że Warszawa padła, wtedy wszyscy warszawiacy, bo wielu było po różnych domach, wracaliśmy do Warszawy. Niestety był to widok przerażający. Kiedy dotarłem już na plac Zamkowy, kiedy zobaczyłem spalony zamek… Na szczęście mój dom stał i rodzice żyli.

  • Ten dom, o którym pan mówił, na miejscu barbakanu?


Tak. Tu trzeba zaznaczyć, że w 1937 roku z inicjatywy ówczesnego prezydenta Warszawy – Stefana Starzyńskiego, została odkopana fosa i zrekonstruowana, odkryta część murów na odcinku od Nowomiejskiej do Podwala. Wtedy wykryto pod moim domem arkady, które do dzisiaj można zobaczyć. Od tyłu tej kamienicy mieliśmy wejście do piwnic, właśnie pod tymi arkadami [chodziliśmy] po węgiel, po przechowywane tam produkty.

  • Jak wyglądała okupacja? Wrócił pan potem do Warszawy i całą okupację był pan w Warszawie?


Wróciłem do Warszawy i chciałem kontynuować naukę, ale szkoły żadnej nie uruchamiano na razie, bo przecież wojna miała skończyć się na wiosnę, [popularne było] hasło: „Im słoneczko wyżej, tym Sikorki bliżej”. Później zaczęły się już kłopoty żywnościowe, więc zacząłem jeździć po tak zwany szmugiel, głównie właśnie do Łukowa, do Parczewa, do innych lubelskich miejscowości.

  • Można powiedzieć, że utrzymywał pan rodzinę?


Ojciec mój miał kolegę szewca, pana Sobczyńskiego, na ulicy Podwale pod czternastym i ten szewc dorobił się sklepu. Kiedy Niemcy weszli i zaczęli rabować sklepy, wtedy część, około stu par obuwia, kolega tatusia wieczorem przetransportował do naszego mieszkania i później przez jakiś czas, rok czy dwa, buty woziliśmy na wieś do Łukowa i zamienialiśmy na żywność. Było to niezmiernie trudne [zadanie]: znalezienie nogi pasującej do obuwia.
W 1940 roku chodziłem do liceum, tak zwanego technikum przygotowawczego do liceów zawodowych na ulicy Młynarskiej. To była taka utajona czwarta klasa, mała matura. Wyglądało to tak, że na przykład siedzieliśmy w strojach gimnastycznych na sali gimnastycznej, mając zeszyty z historii czy z geografii i pani czy pan prowadzili [takie właśnie] lekcje, a nie gimnastykę. To było zabezpieczenie w razie nalotu Niemców, że [niby] gimnastykują się niewinne dzieci. Później chodziłem do Liceum Budownictwa Wodnego i Lądowego, gdzie poznałem Janusza Mierkowskiego, który, jak powiedziałem, wciągnął mnie do Armii Krajowej.

  • Jak wyglądała pańska działalność od tej pory?


Otrzymałem pseudonim „Jupiter”, dlatego że kolega Janusz miał pseudonim „Merkury” i wpadł na pomysł, że wszyscy żołnierze w jego drużynie muszą mieć pseudonimy od gwiazd. Tak zostałem gwiazdką.

Na początku 1943 roku wstąpiłem do konspiracji. Przysięga, różne zajęcia, szkolenia odbywały się w kamienicy u mnie, bo tam było 140 mieszkań, dom przechodni, duży ruch mieszkańców, tak że mogli chłopcy przychodzić bez specjalnych podejrzeń. Zresztą na Stare Miasto Niemcy raczej nie wchodzili, nawet patrole niemieckie nie wchodziły, raz że się bali zaułków, a poza tym dla postrachu już przy wejściu z placu Zamkowego na Świętojańską wisiał napis [w języku niemieckim] – „Strefa tyfusu, wejście wzbronione”. Nie było żadnych obiektów wojskowych na terenie Starówki. Później odesłany byłem na szkolenia podchorążówki, piechoty, mieliśmy zajęcia w różnych domach, nawet na Annopolu, na Pelcowiźnie.

  • Na czym polegały zajęcia?


v To były zajęcia teoretyczne, nawet należy tu powiedzieć, że [chociaż to śmieszne, to] ćwiczyliśmy służbę wartowniczą. Chłopak stawał przed bramą a drugi szedł i niby była zmiana warty, podaj hasło, podaj odzew. Później były po różnych miejscach ćwiczenia obsługi broni, najpierw krótkiej – Visy, później gdzieś na [ulicy] Zakroczymskiej, na czwartym piętrze, mieliśmy naukę karabinu mauzer, później był karabin maszynowy. Teoretycznie mieliśmy książkę, podręcznik dowódcy plutonu, który z wielkim strachem przenosiło się z mieszkania do mieszkania.
Dalej były, może śmieszne, ćwiczenia, bo ten nasz oddział wyjeżdżał do Zalesia, Wiśniowej Góry, [w drużynie] było ośmiu chłopców, zjawiał się instruktor, którego nie znaliśmy. Głównie można było odróżnić, że on jest z konspiracji, [po tym], że miał wysokie buty oficerskie, [to] był znak rozpoznawczy. Tam były ćwiczenia z karabinem, [ale] karabinu nie było, tylko był drążek i czołganie się z tym drążkiem, kopanie dołka stanowiska ogniowego dla stojącego czy ćwiczenia rzucania granatem, a granat to był kamień odważony. Później zostałem awansowany na starszego strzelca podchorążego. Jeszcze muszę dodać, że wciągnąłem następnych kolegów, bo to taki był [łańcuszek] wciągania do konspiracji – kolegę ze szkoły Mieczysława Pfanhauzera i kuzyna Zbysia Piotrowskiego z Targowej.

 

Te ćwiczenia różnego typu były przerywane, bo głód nie pozwalał na to, żeby siedzieć sobie, bawić się w wojsko, bo trzeba było jeździć po żywność. Tak na przykład z moim kapralem Januszem, jeździliśmy na trasę wołomińską po bimber. Wieczorem czekaliśmy w chacie, w lesie, [gdzie] pędzili ten bimber i później całą bańkę tego bimbru wieźliśmy pociągiem do Warszawy z Tłuszcza czy z Wołomina. Śmierdział ten bimber, ale bańkę się stawiało między bańkami mleka, które wiozły do Warszawy kobiety.

  • To była taka sama bańka?


Taka sama bańka, też zatykana na gałganek tak, że w razie gdyby była wpadka, gdyby wszedł patrol, bo przecież Niemcy zatrzymywali i robili rewizję, to oczywiście się nie przyznajemy, że to nasza bańka.

  • Ale nie było żadnej wpadki?


Nie, nie było. Jakiś czas później jeździłem ze szmuglem, głównie do Łukowa, [gdzie] robiło się zakupy, tam czekało się, aż zabiją świniaka z przełożoną obrączką ze starszego na młodszego świniaka i tę rąbankę woziliśmy do Warszawy. Nie było to takie łatwe, bo stacja w Łukowie, była często obstawiona przez żandarmów i nie można było się dostać do pociągu, głównie przed świętami.Niemcy rabowali i przesyłali te produkty do Niemiec dla swoich rodzin. Wtedy trzeba było iść 16 kilometrów do następnej stacji między Siedlcami a Łukowem, do Dziewul, tam siedzieć w krzakach. Jak pociąg się zbliżał, to umówiony maszynista dawał znak gwizdkiem, że nie jadą żandarmi, wtedy się z tych krzaków pędziło i [wskakiwało] do pociągu, o ile można było wejść, bo pociąg był przepełniony, a jeszcze na dachu ludzie jechali. Pociąg się zatrzymywał przed Dworcem Wileńskim, nie wjeżdżał na dworzec, bo na dworcu Niemcy czyhali i by to wszystko zabrali, więc wysiadaliśmy kilometr przed dworcem. Ten maszynista był oczywiście umówiony. Dowiezienie żywności do Warszawy nie kończyło się na stacji Wileńskiej, bo jeszcze trzeba było ten towar przewieźć z Pragi na Stare Miasto, a tu też były kłopoty, zatrzymywanie tramwajów, rewizje.


To, co się przywiozło, to rodzina czy znajomi szybko zjedli i trzeba było jechać po następny towar, a przecież zajmowałem się tą konspiracją, trzeba było się uczyć i chodzić na ćwiczenia po domach, na zbiórki, więc strasznie był człowiek zajęty wtedy, a oprócz tego chodziłem jeszcze do szkoły normalnej. W 1943 roku zacząłem chodzić do tak zwanego Liceum Budownictwa Wodnego i Lądowego w gmachu architektury na ulicy Koszykowej, gdzie połowa szkoły, to byli żołnierze Armii Krajowej. Tak dużo można opowiadać, że nie mógłbym tu pomieścić tych wszystkich historii, przecież jeszcze cały rok pracowałem w Łukowie przy budowie parowozowni.

  • Tam wykorzystywał pan te umiejętności ze szkoły budownictwa lądowego?

 

[...] Tu chciałbym wspomnieć raczej o innej sprawie. Myśmy mieli na budowę parowozowni w Łukowie przysyłanych codziennie pięćdziesięciu Żydów przyprowadzanych do roboty.

  • Przyprowadzani, to znaczy, że byli gdzieś zgrupowani?


Łuków miał kontyngent – [musieli] przyprowadzać na budowę tej parowozowni pięćdziesięciu Żydów, robotników i codziennie ich przyprowadzali. Dostałem pracę jako magazynier, więc musiałem im wydawać narzędzia, głównie łopaty, kilofy. [...] Budowę parowozowni prowadziła firma niemiecka Ryszard Recman z Cottbusu i byli tam również inspektorzy niemieccy, ale co jaki czas zaglądali żandarmi, przyjeżdżali na kontrolę. Był taki moment, że przyjechali na motorach Niemcy i wywlekli wszystkich Żydów z baraków, bo oni mieli oddzielny barak mieszkalny i wywołali „na ochotnika” trzech Żydów na rozstrzelanie. Żydzi stanęli dwuszeregiem przed barakiem, to była taka niemiecka zabawa, kto się zgłosi na ochotnika na śmierć. Ponieważ nikt się nie zgłaszał, to wyciągnęli z tego szeregu trzech Żydów w tym [był] jeden chłopaczek i z bliska tych Żydów zastrzelili. Mieli psa i po zastrzeleniu, kiedy już padł strzał, pies rzucał się na tego postrzelonego, przewracającego się jeszcze, tarmosił go.
Później byłem świadkiem likwidacji getta w Łukowie, to było duże przeżycie, bo Żydzi byli zamknięci w getcie łukowskim i tam byli dowożeni z okolicznych miasteczek. Pewnego ranka o świcie wszystkich Żydów wygnano na plac targowy, trzymano ich cały dzień na słońcu. Myśmy to mogli obserwować z dala. Kiedy zbliżał się wieczór, popędzono wszystkich Żydów szosą na rampę, do wagonów, Żydzi, [którzy] nie mogli się pomieścić w towarowych wagonach, byli rozstrzelani, ci którzy nie mogli wejść, ładowali się ze strachu po głowach na swoich ziomków. Następnie wagony zamknięto, Niemcy przyjechali do wsi i zażądali dziesięć furmanek do zbierania zabitych Żydów. Tak było, że mój gospodarz, u którego mieszkałem, uciekł, a mnie się trafiło powożenie tej furmanki. To było dla mnie straszne przeżycie, bo musiałem jechać szosą od miasteczka do rampy, zbierać żydowskie trupy i rzucać na furmankę. Tak, że długi czas to mi się śniło.


  • Wracamy teraz do Warszawy i do Powstania. Gdzie pana zastał wybuch Powstania?


Zbiórkę mieliśmy u mojego drużynowego Janusza Mierkowskiego na ulicy Wspólnej 63 B. Zbiórki trwały [już od] paru dni. Kiedy była ogłoszona pierwsza zbiórka, był duży entuzjazm. Ubrałem się w buty wysokie, oficerskie, płaszcz i mapę i guziki z orzełkami do przyszycia. Ale ten entuzjazm zaczął mijać, bo jeden dzień – akcja odwołana, drugi dzień – odwołana, wreszcie przychodzi dzień pierwszy sierpnia, raniutko wpada do mnie Mierkowski, ze Wspólnej musiał do mnie dojechać na Nowomiejską, na Stare Miasto: „Alarm, natychmiast zbiórka, bo dzisiaj to się na pewno zacznie”. Wtedy musiałem jechać do mojego kolegi o pseudonimie „Turek”, [to był] Mietek Pfanhauser, na Żoliborz, później z Żoliborza musiałem drugi raz jechać zawiadomić kolegę na ulicy Targowej 24 – Zbysia Piotrowskiego, bo nie mieliśmy przecież telefonów.

  • Sami musieliście, a nie łączniczki?


Mnie powiadomiono, ja powiadamiałem dwóch swoich, każdy swoich kolegów. Wreszcie, około dwunastej już byliśmy wszyscy na punkcie koncentracyjnym u Janusza Mierkowskiego, czyli kaprala, mojego dowódcy drużyny. Tam się nas zebrało ośmiu. Przedtem tam się już zbieraliśmy i było bardzo wesoło, to piekliśmy królika, to śpiewaliśmy sobie piosenki. Janusz świetnie grał na organkach. [Ale] w tym mieszkaniu było za dużo ludzi, to było mieszkanie pięciopokojowe. Jego ojciec był dobrze sytuowany, pracował w firmie „Pluton”. W drugim olbrzymim pokoju zbiórkę miał jego brat Leszek Mierkowski, który był w oddziale „Baszty”. Przed drugą dotarł do nas nasz dowódca plutonu sierżant „Hińcza” i dostaliśmy rozkaz wymarszu na Okęcie. Była radość wielka, bo mówiono, że podobno na Okęcie będzie desant i pierwsi dostaniemy uzbrojenie.

  • Wtedy nie mieliście uzbrojenia?


Nie. Mieliśmy tylko na tych ośmiu, Janusz otworzył podłogę i pod [nią] miał ukryte Parabellum, które zabrał jego brat, a tutaj został mały pistolecik 6 milimetrowy z czterema nabojami. My już wcześniej z tym pistolecikiem chodziliśmy, żeby utłuc jakiegoś Niemca. Szykowaliśmy się na wartownika przy Muzeum Narodowym w Alejach, mimo zakazu indywidualnej akcji. Dostaliśmy paczkę opasek i rozkaz marszu na plac Narutowicza. Szliśmy sobie na odległość wzrokową, po jednej i po drugiej stronie ulicy, szliśmy koło Filtrów, później Raszyńską i Tarczyńską. Było dużo strachu, bo ta ulica była pusta, a wartownik stał przy drukarni z Bergmanem. Przechodziliśmy [obok], niechby [nas] zatrzymał to popsułby całe Powstanie. Ośmiu nas tylko z tym pistolecikiem jednym, który Mierkowski dał mnie. Ja ten pistolecik niosłem. On jakoby miał inną broń dostać.
Doszliśmy na Filtrową, na Filtrowej rozlokowali nas na klatce schodowej jednego i czekaliśmy. Była godzina czwarta, jak dostaliśmy rozkaz, żeby iść na ulicę Grójecką, bo będziemy tam pobierać granaty. Stąd pamiętam dokładnie czwartą, bo akurat był dziennik na placu Narutowicza [nadawany] przez „szczekaczkę” niemiecką. Na Grójeckiej, [która] inaczej wyglądała niż teraz, bo tam były domy drewniane, wyprowadzono ze stajni konie i spod gnoju wygrzebano dwie skrzynie granatów „sidolówek”. Te granaty miały być rozdzielone, jeden granat sobie wziąłem na piersi, drugi do kieszeni, to samo Zbysio Piotrowski i Miecio Pfanhauser. Nie, on już został odesłany, ale Zbysio Piotrowski też wziął dwa granaty. Ale były jeszcze granaty, wobec tego kobieta jakaś zapakowała mi [je] w paczkę, obwiązała sznurkiem, nie wiem, ile tam ich było, z dziesięć „sidolówek”, które ja pierwszy raz widziałem i kazano nam iść na szosę krakowską do kowala. Nie miałem pojęcia gdzie jest kowal i czy to jest kuźnia, a na Grójeckiej, proszę sobie wyobrazić, był ruch olbrzymi uciekinierów niemieckich, folksdojczów, następnie przejeżdżały samochody pełne wojska niemieckiego, głównie w stronę Warszawy, tramwaje jechały pełne pasażerów. I z tego strachu, bo mijaliśmy Niemców, odkręciłem zawleczkę granatu „sidolówki”, którą miałem na piersiach, gdzie się nosi normalnie portfel, a pod pachą miałem w paczce resztę granatów i powiedziałem: „No, jeżeli patrol mnie zatrzyma: Ausweis, wtedy pociągnę zawleczkę i niech się rozwala to wszystko razem z tymi Niemcami i ze mną”. Strach był wielki, dusza na ramieniu, ale się szło.
Doszliśmy kawałek, [dzisiejszą] ulicą Włodarzewską (przedtem się nazywała Solipsowska). Tam [stała] kamienica wysoka, która do dziś stoi, był przystanek tramwajowy, Niemcy zatrzymali tramwaj, wszystkich z tego tramwaju wyrzucali. Widząc to mój kolega Zbysio szedł dziesięć metrów przede mną. Muszę jeszcze dodać, że oddałem mu ten mały pistolecik, bo miałem granaty. W tym czasie pogubiliśmy resztę kolegów, bo był tłum ludzi, nie wiem, gdzie się podział mój drużynowy, gdzie się podziali inni, dość że Zbysio chciał ominąć ten dom i za domem było przejście, parkan, siatka, on szedł przede mną jakieś dziesięć metrów dla zabezpieczenia. Zatrzymał się i w tym momencie zza parkanu wyjechał na rowerze Niemiec, miał karabin [przewieszony] przez plecy i Zbysio strzelił do niego dwa razy. Później się okazało, że Zbysio tak nerwowo sprawdzał co jakiś czas, czy ma nabój w lufie. Ten Niemiec się zwalił, a Zbysio w nogi wzdłuż parkanów, ja zerwałem się za nim i w tym momencie koza [która tam się pasła] napięła łańcuch, wywaliłem się, paczka z granatami pękła, rozsypała się. W tym momencie zza domu, nie wiem dlaczego, Niemcy strzelili z rozpylacza, puścili serię w stronę uciekającego Zbysia. Wobec tego, mając granat z wiszącą zawleczką, odciągnąłem zawleczkę i z pozycji leżącego to pudełko rzuciłem. Zacząłem się modlić, modlę się, modlę, nagle „pyk” granat się rozerwał, poszedł dymek, wtedy się zerwałem, wzdłuż parkanu, nie było gdzie uciekać i rzuciłem się w kartoflisko, czołgałem się nie patrząc już ze strachu, gdzie są Niemcy, tak się czołgałem aż do utraty tchu, wtedy głowę podnoszę, a tu parę metrów ode mnie Zbysio [też] głowę podnosi: „Żyjesz?”. „Żyję!”.
Czołgając się tym kartofliskiem – tam były bajorka, trzcina – dostaliśmy się do domu, gdzie ludzie dali nam po kieliszku bimbru na uspokojenie. Byli zdziwieni, bo człowiek mówił: „Ja też jestem w tajnej organizacji, ale nic o Powstaniu nie wiedziałem”. Prawdopodobnie on był z AL. Oddaliśmy pistolecik z dwoma nabojami temu człowiekowi, te granaty, które mieliśmy, ja jeden, Zbysio jeszcze dwa, ukryliśmy w cegłach, w szuwarach. Teraz, co tu robić dalej? Gdzieniegdzie widać, że tu siedzi chłopak, tam drugi chłopak w sitowiu, uciekać w stronę Włoch, przedostawać się nie ma sensu, bo tam pewnie już ląduje wojsko radzieckie przez Wisłę, trzeba na wschód. Przebiegliśmy Szosę Krakowską, tu muszę dodać, że w momencie kiedy mieliśmy spotkanie z tym Niemcem, to już na Opaczewskiej w Warszawie rozległy się wybuchy. Niemcy jadący szosą zajęli pozycje ogniowe wzdłuż rowów i życie kompletnie zamarło, bo wszyscy, kto mógł, to się kładł na ziemi. Jakoś przedostaliśmy się na drugą stronę szosy, ale zostaliśmy ostrzelani na jakiejś ulicy i Zbysio poszedł w jedną stronę, ja uciekłem w drugą stronę.
Po chwili, jak troszeczkę to ucichło, doczepiłem się do człowieka, który szedł ze szmuglu, miał koszyki i woreczki pełne rąbanki i jajek, wziąłem to i pomyślałem sobie, że będę szedł w stronę Puławskiej, bo tam miałem dziewczynę, to tam się zatrzymam, bo zmierzch się robił. Z tym człowiekiem ze szmuglu przez pole szliśmy, nagle zostaliśmy ostrzelani paroma smugowymi pociskami, wstał Niemiec z okopu i krzyczał na nas, żeby nie iść w tę stronę, [tylko] w drugą stronę. Szliśmy jeszcze kawałek, znowu dostaliśmy parę strzałów świetlnymi pociskami, więc ręce do góry, stoimy jak gapy i nie wiadomo skąd nagle tyraliera niemiecka poderwała się z pięćdziesiąt metrów przed nami: Hände hoch!. Stoimy z rękami do góry, podbiegli, dostałem od razu kolbą w plecy. [...] Myślałem: „No, źle jest”, ale Niemcy zainteresowali się prowiantem, który nieśliśmy w koszykach.
To było w pobliżu Fortu Mokotowskiego, ulica Olimpijska [...], tam postawili nas pod murem willi Olimpijska 5, myślałem że nas rozwalą, ale na szczęście to byli lotnicy budowlani, nie byli tak bardzo złowrogo [nastawieni]. Zamknęli nas w pokoju, w którym była wartownia, usiedliśmy na skrzynkach amunicji, a Niemcy obżerali się, jajecznicę robili z jajek, które ja niosłem, niektórzy wchodzili po amunicję, pluli na nas, kopali. Wreszcie jeszcze dwóch takich ludzi schwytano w kartoflach, którzy się tłumaczyli, że tu po kartofle przyjechali i nas całą czwórkę poprowadzili na Racławicką do fortu. Ulice były puste, niektóre się paliły, domy były opuszczone przez ludność, akurat trafił się na samochodziku terenowym oficer, zatrzymał nas i pytał, kto my jesteśmy. Na szczęście ja niemiecki trochę znałem, zacząłem tłumaczyć, że [przyszedłem] tutaj po kartofle, później [na pytanie] skąd znam niemiecki [zacząłem] bajkę opowiadać, że moja babcia była Niemką, Jung się nazywała. Nazwisko to wziąłem stąd, że mój ojciec chrzestny Jung się nazywał, to wszystko się tak [w] te bajki pięknie układało. Miałem świadectwo szkolne, nie miałem kenkarty, ale miałem świadectwa szkolne, przejrzał te świadectwa, a tam było Deutsch gut, niemiecki dobry. W tym momencie patrol niemiecki przyprowadził chłopaka, który miał okrwawiony płaszcz, był siny, mokry zresztą, złapany też gdzieś w pobliżu, w kartoflach. Chłopak trząsł się z zimna, miałem tłumaczyć, ale ten chłopiec ani słowa nie mógł wypowiedzieć, mówię: „Człowieku, mów, ratuj się!”. Zabrali go, do fosy, na dół, były strzały, więc pewnie musieli go zastrzelić. Nas, całą tę czwórkę, zaprowadzili do kazamatów, do fortu, tam otworzyli drzwi i co się okazało, że całe kazamaty [były] pełne ludności cywilnej, ale przeważnie z dziećmi. Kobiety szybko nas ukryły do kąta, zakryły, żeby nie być przy wejściu. Za chwilę Niemcy wpadli i wyciągnęli nas z powrotem do innego pomieszczenia, okazało się, że tam już jest kilkunastu złapanych, podejrzanych, ale bez broni, siedemnastu nas było. Później stamtąd przeniesiono nas do willi i w willi trzymano nas właściwie o głodzie przez tydzień.


  • Ale to wszystko zaczęło się pierwszego sierpnia?


1 sierpnia, 2 sierpnia był, jak nas przenieśli do willi na Racławickiej, willę zajmowali Niemcy. Zamknięci byliśmy w piwnicy, w jednym pomieszczeniu dosyć widnym, tam były nawet łóżka piętrowe, widocznie Niemcy przedtem mieszkali. Tu o tyle mi się udało, że [potrzebowali] dwóch do kuchni. Ponieważ znałem niemiecki lepiej od tych ludzi, którzy tam byli, pierwszy się zgłosiłem i zaprowadzili nas do drugiej willi, gdzie polskie kobiety gotowały, jako kucharki pracowały dla Niemców, więc tam szybko dały mi jeść, ile mogłem to łykałem, łykałem, resztę do kieszeni trochę marchwi, ziemniaków dla kolegów. Tydzień tak siedzieliśmy w piwnicy tej willi, po tygodniu podjechała ciężarówka i zabrali nas pod eskortą, na [ulicę] Łopuszańską obecnie, tam było przedwojenne przedsiębiorstwo „Polmin”. Myśleliśmy, że jadą nas rozwalić, ale [...] najpierw cały dzień pracowaliśmy przy ewakuacji, przy ładowaniu pociągu, później zamknęli nas w wagonie, zadrutowali, myśleliśmy, że nas wywiozą, okazało się że mieli inny pomysł. Z tego wagonu nas przenieśli do baraczku, wartownia niby taka była, trochę słomy i my na tej słomie, nas siedemnastu. Tam sześć tygodni ładowaliśmy pociągi, oni się ewakuowali z Okęcia.
Przeżycia to były takie, że dwa razy zawieźli nas na Okęcie i tam ładowaliśmy sprzęt, spotkaliśmy rozbrojonych Włochów, mogliśmy zobaczyć jak trzy „sztukasy” startują i lecą nad Warszawę, rzucają bomby i wracają z powrotem na lotnisko. Nawet do tego stopnia oni to systematycznie robili, że mieli przerwę obiadową. Jak była przerwa obiadowa wychodzili z samolotu, jedli sobie obiadek, później znowu lecieli nad Warszawę.

  • osiem tygodni pan mówi, to niemal całe Powstanie.


Osiem tygodni, tak. To były różne inne przeżycia, na przykład przywożono innych chłopców samochodami ciężarowymi, przywozili fortepiany czy luksusowe meble samochodem ciężarowym z Warszawy, która była wyludniana i ładowali to do pociągu. Taką scenę widziałem, jak chłopcy ładowali, a esesman sobie siedział na trawce z rozpylaczem i obok miał chłopaka sługę, który mu zmieniał płyty na patefonie. Ten czasami brał kamień i rzucał w tych chłopaków: Schnell. My mieliśmy wartownika bardzo dobrego, codziennie ten sam wartownik, [robił] pobudkę i zabierał nas do ładowania pociągów. Różne [rzeczy] ładowaliśmy, szyny, sprzęt kuchenny, ja byłem specjalistą, bo byłem wewnątrz wagonu a koledzy podawali, budowałem tak, że podkłady kolejki wąskotorowej ustawiałem w piramidki, żeby się tego jak najwięcej zmieściło a lodówki wewnątrz łomem niszczyliśmy. 18 września był desant z Włoch, zrzuty z pomocą dla powstańców. Niestety, najpierw był taki popłoch u Niemców, kiedy zobaczyli te samoloty i z samolotów rozwijające się spadochrony, zaczęli strzelać do tych spadochronów. Nawet nasz wartownik, z pochodzenia Austriak, strzelał ze swojego mauzera przy nas. My z radością myśleliśmy, że to już jest desant. Okazało się, że to tylko pojemniki z zaopatrzeniem. Dwa takie pojemniki spadły niedaleko.

  • Zasiliły Niemców?


Niemcy wzięli, co tam było w środku, nie wiemy. Niemiecki [wartownik] o tyle dobry był, [że jak] się upił, to oddawał nam karabin, puszczał nas za druty, bo było pole pomidorów, puszczał jednego, który zbierał te pomidory i to była nasza odżywka. Jeść dostawaliśmy dobrze, bo z kuchni niemieckiej wojskowej, tyle że raz dziennie, a rano to kawę. Później kazano nam kopać przy torach rowy dla wartowników, w razie nalotu, my na wierzchu a on wskakiwał do rowu dla stojącego [...]
Kiedy zaczął się ruch pieszych po szosie, dowiedzieliśmy się, że Powstanie padło i poddało się. Niemcy nawet przestali już tak bardzo nas ostro pilnować, wtedy, to był 3 czy 4 października, stałem przy wejściu do tego obozu, wjeżdżała ciężarówka, ja za tą ciężarówką wyszedłem na zewnątrz, bo wartownik był po drugiej stronie ciężarówki a ja zaryzykowałem, wyszedłem. Usiadłem w rowie, ciężarówka stała i z duszą na ramieniu [myślałem]: „Uciekać czy nie uciekać?”. Koledzy inni byli wewnątrz, jeszcze w baraku. Szła grupka kobiet i ja wtedy do tej grupki kobiet przyłączyłem się, mówię: „Zakryjcie mnie, bo ja uciekam”. Z tymi kobietami jakiś czas przeszedłem cichutko, później skierowałem się przez pola do Ursusa, bo w Ursusie miałem matkę chrzestną i pomyślałem, że tam się zatrzymam. Niestety, dochodząc przez pole do zarośli, sadów, nagle okazało się, że w tych sadach są ukryci Niemcy, baterie przeciwlotnicze. Musiałem zmienić kierunek w stronę Włoch, przeszedłem trochę przez pola na uliczki Włoch, okazało się, że tam kałmucy stoją pijani, udało mi się przejść, nawet podnosząc rękę Hail Hitler, doszedłem do mojej matki chrzestnej.

Zabrali ubranie zawszone, dali coś innego, nowego. Później, na drugi dzień, skrycie, rano wsadzili mnie do parowozu, pociągi jeszcze nie chodziły, ale parowóz jechał i znajomy kolejarz. Oni mnie wzięli na ten parowóz i dowieźli mnie przed Skierniewice. Już dostałem wiadomość, że moja matka, siostra, z dziećmi ze Starego Miasta wywiezione zostały i są u kuzynów w Skierniewicach. I tak dotarłem do Skierniewic. Tam mi wyrobili fałszywe zaświadczenie, bo nie miałem żadnych dokumentów. Kuzyni działali w AK, wyrobili mi zaświadczenie fałszywe, że jestem wysiedlony z Warszawy i na tej podstawie zostałem przewieziony do wsi Janisławice, to jest piętnaście kilometrów od Skierniewic. Tam zostałem z siostrą i z matką, zakotwiczyłem się u chłopa. Z chęcią mnie przyjęli, bo siła robocza [była potrzebna]. Natomiast moja siostra z dzieckiem siedziała calutki dzień przy kościele, aż dopiero przyszedł nakaz od sołtysa, żeby zabrać tą wysiedloną. Nikt nie chciał kobiety z dzieckiem. Tak u pana Piotra Biskupskiego we wsi Janisławice doczekałem wejścia armii radzieckiej. To też była przygoda, bo najpierw do wsi weszli Niemcy, którzy w popłochu uciekali, następnie dwóch żołnierzy maruderów z Armii Czerwonej nocowało w tym domu, wtedy ja, ponieważ Niemcy uciekli, zacząłem iść z powrotem pieszo do Warszawy.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?


To był 24, doszedłem do Ursynowa, później do Warszawy wyruszyłem o świcie, teraz sobie nie zdaję sprawy, jak ja mogłem przejść z Włoch przez całą Warszawę aż na Żoliborz i z powrotem. Szedłem, to był przerażający widok, bo jeszcze przez Marszałkowską to trzeba było przechodzić do góry i na dół, cała zasypana gruzem. Doszedłem do swojego domu, jeszcze przez plac Zamkowy przechodziłem, rowy łącznikowe, król Zygmunt leżał, też nie mogłem się dostać, bo były barykady powstańcze, przez które trzeba było przejść. Zobaczyłem swoje mieszkanie spalone, zbombardowane, poza tym Starówka była niszczona już po Powstaniu, niektóre domy były przecież tylko pociskami posiekane, a Niemcy dopalali. Dalej na Żoliborz do kolegi Pfanhausera, okazało się, że willa też spalona, trzeba było wracać o głodzie, [bo] gdzieś fałszywe były pogłoski: „A, niech pan idzie pod hotel Bristol, tam zupę podobno dają”. Zupy nie było nigdzie.

  • Który to był miesiąc?


To był 22 stycznia, bo 17 Warszawa była nie tyle zdobyta, bo Niemcy [już] uciekli, co zajęta [przez Rosjan].

Następnie wróciłem do wsi, do Janisławic, okazało się, że zrobiłem błąd, idąc do pustej Warszawy, bo wszyscy mądrzejsi szli do Łodzi. Łódź nie była atakowana, nie [była] broniona, była opuszczona częściowo przez Niemców. Wszystkie domy stały, sklepy już porabowane, ale Niemcy, którzy mogli, to pouciekali. Zająłem w Łodzi na ulicy Nawrot 8 mieszkanie numer 15: dwa pokoje z kuchnią i z powrotem do Janisławic, ściągałem siostrę z dzieckiem i mamusię, trochę kartofli ze sobą. Tak przetrwałem, aż zacząłem pracować jako kreślarz w Ministerstwie Włókiennictwa.

  • Kiedy się pan nauczył grafiki?


Miałem zdolności rysunkowe od dziecka, ale następnie jako kreślarz pracowałem, później zostałem zmobilizowany, na początku czerwca, do Wojska Polskiego, do szkoły oficerskiej w Toruniu – Oficerska Szkoła Artylerii. Byłem podchorążym, nie chciałem zostać oficerem tej armii. Zostałem za karę przeniesiony do baterii luzaków, do czyszczenia koni, a po sześciu tygodniach kary i po odsiedzeniu siedmiu dni aresztu zostałem zakotwiczony w wydziale nauk i budowałem modele transzei, okopów albo kreśliłem plansze czy stoły plastyczne. W 1947 roku w lecie zostałem zdemobilizowany i od 1 września 1947 roku dostałem pracę w Warszawie, w redakcji „Świata Przygód”. Wtedy zaczęła się moja kariera plastyka.

  • Od 1947 roku?


Tak, jako prymitywny plastyk, bo później w 1950 roku dostałem się na Akademię i uzyskałem dyplom grafika w 1956. Równocześnie zacząłem rysować komiks pod tytułem „Tytus, Romek i A’Tomek”.

  • Już wtedy? W latach pięćdziesiątych?


W 1956, później redakcja „Świata Przygód” została zamieniona na redakcję „Świata Młodych” i tak w redakcji „Świata Młodych” pracowałem aż do sześćdziesiątego roku życia, czyli do uzyskania emerytury. Jeszcze po drodze skończyłem Akademię Sztuk Plastycznych w Warszawie uzyskując dyplom na wydziale grafiki.

  • Pokazywał pan swoje rysunki dotyczące okresu Powstania, proszę opowiedzieć o plakacie, który pan już dla Muzeum Powstania narysował.


Pierwszy raz brałem udział w konkursie na pomnik Powstania Warszawskiego, który to był rok, już teraz nie wiem. Zrobiłem makietę kotwicy na barykadzie i to oczywiście zostało odrzucone, chociaż model tej kotwicy został ustawiony na wystawie w Muzeum Narodowym. Później oddałem ten model do szkoły imienia 7 Pułku Piechoty „Garłuch”.

  • Jest taka szkoła?


Tak, jest na ulicy Malowniczej. Tam również co jakiś czas jestem uczestnikiem uroczystości. Jestem również autorem sztandaru 7 Pułku Piechoty „Garłuch”. Jestem autorem okładki do książki pod tytułem „7 Pułk Piechoty AK”, a poza tym, co rok rysuję bardzo wiele kart życzeniowych na święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc.

  • Ale to o tematyce sakralnej, świątecznej?


[...] Karty są świąteczne na Wielkanoc i Boże Narodzenie.

  • Jest pan ciągle czynny zawodowo jednym słowem.


Tak, również wszystkie moje wspomnienia okupacyjne i popowstaniowe są wydane w książce pod tytułem „Urodziłem się w barbakanie”, a w roku 2006 wydałem książkę pod tytułem „Tytus zlustrowany”.



Warszawa, 14 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Henryk Jerzy Chmielewski Pseudonim: „Jupiter” Stopień: starszy strzelec, podchorąży Formacja: 7 Pułk Piechoty AK „Garłuch”, kompania „Stachna” Dzielnica: Okęcie Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter