Halina Pilawska „Hala”

Archiwum Historii Mówionej

Halina Pilawska. Trafiłam w czasie Powstania, dokładnie w drugim dniu Powstania do kompanii „Lewara”, zgrupowania „Harnasia”, w którym zostałam do końca moich dni w Powstaniu, nieco wcześniej wypadłam z działania powstańczego. Przyjęłam pseudonim „Hala”.

  • Zaczniemy od początku. Rok 1939, zanosi się na wybuch wojny. Jak pani pamięta ostatnie wakacje i 1 września, moment wybuchu wojny?

Moment wybuchu wojny zastał mnie w Sieradzu, w którym mieszkałam wraz z matką u dziadka, którym był właścicielem sporej kamienicy w centrum Sieradza. Byłam uczennicą drugiej klasy gimnazjum i oczekiwałam, że z dniem 1 września zacznę trzecią klasę. Czynnie działałam w harcerstwie. Prowadziłam nawet zastęp harcerski jako zastępowa, miałam wówczas stopień ochotniczki w harcerstwie.
W harcerstwie trwały przygotowania do [niesienia pomocy w czasie działań wojennych], bo jednak czuło się wtenczas wyraźnie, że coś nastąpi. Nasza praca polegała na wyposażeniu polowego szpitalika na tak zwanych „Rogatkach” w Sieradzu. Jeden z domów przeznaczył swoje wolne mieszkanie na ten szpitalik. Przynosiliśmy tam siano, napychaliśmy sienniki, zbieraliśmy materiały opatrunkowe, tak że cały, że tak powiem, zastęp harcerski był zajęty tymi przygotowaniami. Ale tuż przed wybuchem, przed pierwszymi bombardowaniami, rozpoczął się jednak exodus z Sieradza, bo uważano, że tam się przewali front i że należy wyjechać z Sieradza, uciekać w głąb Polski. Pamiętam, że mama wynajęła jakąś furmankę do spółki z sąsiadami i wyjechaliśmy w kierunku Męckiej Woli. To jest taka najbliższa miejscowość, właściwie większa wieś pod Sieradzem. Po drodze zastało nas pierwsze bombardowanie. Na tą furmankę wzięliśmy najpotrzebniejsze rzeczy: pościel, jakieś ciepłe rzeczy, trochę jedzenia... Jak wystąpiło pierwsze bombardowanie, schowaliśmy się gdzieś w bruzdach wokół szosy, żeby ocaleć. Dojechaliśmy jeszcze parę kilometrów (jak przeszły te pierwsze fale bombardowania) chyba do Zduńskiej Woli. Tam, pamiętam, zatrzymaliśmy się u znajomych w jakimś ogrodzie, gdzie były wykopane prowizoryczne schrony. To oczywiście nie miało żadnego znaczenia, ale wszyscy siedzieli w tych schronach. Tylko, pamiętam, moja babcia, która nam towarzyszyła w podróży, cały czas nie chciała schodzić do schronu, gotowała dla wszystkich najbliższych sąsiadów jedzenie, żeby nie umarli z głodu. Babcia była ogromnie gospodarna. To zapamiętałam dokładnie. Chyba po dwóch dniach doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu tam siedzieć, kiedy właściwie zagrożenie jest takie samo i w Sieradzu, i tu.
Wróciliśmy do Sieradza i tam rozpoczęła się, nawet chyba w październiku, nauka w takim prowizorycznym, zaimprowizowanym gimnazjum w prywatnych mieszkaniach (ponieważ gmach gimnazjum zajęli Niemcy). Zaczęły się także pierwsze rozstrzeliwania. Pamiętam, rozstrzelali dwudziestu najważniejszych, że tak powiem, obywateli w Sieradzu: burmistrza, księdza, adwokata, rejenta, jeszcze kilku takich ważnych [obywateli] dyrektora naszego gimnazjum... Zaczęły się fale wywozów do obozu czy nie wiadomo gdzie, ale wysiedleń w każdym bądź razie. W domu nastrój był bardzo niepewny. [...]
Nauka w gimnazjum trwała tylko jeden miesiąc, potem rozwiązali [szkołę] że nie można się uczyć. W listopadzie do mamy dotarła wiadomość, że będziemy wysiedlone z naszej kamienicy, bo Niemcy chcieli [ją] zająć. Baliśmy się, że dostaniemy się do obozu... mama się bała. W związku z tym jakoś pokombinowała, że przeszliśmy przez zieloną granicę (wiem, że nocą przechodziliśmy) do strefy poza obręb Rzeszy (bo w Sieradzu utworzono Rzeszę) do Generalnej Guberni, żeby się dostać do Warszawy, gdzie mieliśmy dużo rodziny. Nie pamiętam szczegółów tej drogi, ale pod koniec listopada znalazłyśmy się z mamą w Warszawie i zamieszkałyśmy u najmłodszej siostry mamy, która mieszkała na Krakowskim Przedmieściu 5, w pałacu Raczyńskich, w bocznym skrzydle od strony Traugutta, na pierwszym piętrze. Było tam duże mieszkanie, ponieważ wujek był dyrektorem stacji oceny nasion w SGGW. Był profesorem SGGW, ciotka była inżynierem chemii i pracowała jako kierownik laboratorium w [Polskim] Monopolu Tytoniowym. I tam zamieszkałyśmy z mamą, właśnie u wujostwa.
W czasie okupacji przenosiłyśmy się kilkakrotnie do innych, że tak powiem, mieszkań naszej rodziny. Mieszkałam przez pewien czas w komendzie Straży Ogniowej u wujka Adama, który był [jej] komendantem. Bardzo mi się to podobało, bo z tego piętra, na którym mieszkaliśmy, był taki słup, gdzie strażacy w czasie pożaru zjeżdżali na dół. Pozwolili mi od czasu do czasu tam zjeżdżać na dół. Bardzo mi się to podobało.
Potem przeniosłyśmy się na ulicę Śniadeckich. Na Śniadeckich mieszkała moja ciotka Jadwiga, mamy siostra, która zginęła w czasie bombardowania w 1939 roku. Rodzina orzekła (ponieważ ja byłam ulubioną siostrzenicą ciotki), że to mieszkanie będzie kiedyś dla mnie i że możemy tam zamieszkać. Ale ponieważ to było duże mieszkanie, to Niemcy oczywiście umieścili tam wysiedlonych. Został tylko jeden pokój w mieszkaniu na Śniadeckich pod [numerem] 19. Bardzo ładne mieszkanie... Tak że miałyśmy do dyspozycji jeden pokój. W czasie całej okupacji przenosiłyśmy się do różnych mieszkań, ale zawsze w obrębie rodziny. Potem byłam na tajnych kompletach.
Już w roku 1941 zaczęłam pierwszą, że tak powiem, pracę u państwa Massalskich, na ulicy Lwowskiej. To było małżeństwo lekarskie. Hrabia Massalski ożenił się z księżniczką Manteuffel. Ona też była lekarką, ginekologiem, [a] on był internistą i mieli malutkie dziecko, Anię. To był dom bardzo arystokratyczny, [gdzie] była bona, ale potem zachorowała i prosili, żebym z tą małą dziewczynką chodziła na spacery. Miała dwa lata. To była moja pierwsza praca: przez rok chodziłam z Anią na spacery. U państwa Massalskich jadałam śniadania i dostawałam drobne pieniądze, które jednak były moimi [pierwszymi zarobionymi] pieniędzmi. Byłam z nich bardzo dumna, miałam wtenczas piętnaście lat! Musiałyśmy się jakoś utrzymać.
Mama nie miała zawodu, bo była żoną przy mężu. Dwa lata przed wojną ojciec zmarł nagle, tak że była wdową. Nie chciała być obciążeniem rodziny, ale jak mieszkaliśmy kolejno u wujostwa, jednych czy drugich, to mama pomagała w gospodarstwie, a ja starałam się zarabiać, jak mogłam. Wiem, że pracowałam w wytwórni papieru jako ekspedientka, potem jako goniec w biurze budowlanym na ulicy Hożej.
Moja ostatnia posada na rok przed Powstaniem, to była [posada] asystentki w gabinecie dentystycznym u pani doktor Biskupskiej, która prowadziła gabinet dentystyczny. Była bardzo wziętym lekarzem, ponieważ była Węgierką z pochodzenia i żoną pułkownika. Pułkownik, jej mąż, był w Oflagu. Przyjmowała także Niemców, bo biegle mówiła po niemiecku. Nie zapomnę, jak stałam przy niej, podając narzędzia, potem dezynfekując: „Pani doktor, tylko niech pani tak robi, żeby bolało, żeby bolało!”. Ona mówi: „Dziecko drogie, jestem lekarzem! Przecież nie mogę, to jest pacjent!”. Bardzo nie lubiłam, jak przyjmowała Niemców.
Jednocześnie, już wtenczas, cały czas chodziłam na tajne komplety. Najpierw chodziłam do tak zwanej półtorarocznej szkoły przygotowawczej do szkół zawodowych. To było na poziomie czwartej klasy gimnazjalnej, bo w momencie wybuchu wojny skończyłam drugą, czyli w półtora roku zrobiłam dwie klasy do małej matury, a potem już liceum robiłam na tajnych kompletach szkoły przedwojennej Marii Konopnickiej. Dyrektorem była pani Uklejska, o ile pamiętam. Oczywiście nazwisk profesorów myśmy nie znali. Nie mówiło się o tym. Przychodzili, mieli z nami zajęcia, ale nie mówiło się, żeby w razie czego nie narażać ich na represje. Maturę zrobiłam w lipcu, na początku lipca w 1944 roku. Z mojej siedmioosobowej grupy [uczęszczającej na komplety szkolne] Powstanie przeżyły tylko dwie osoby. Reszta tych, co robili ze mną maturę, zginęła. Tak było...
Moja praca w konspiracji... Cały czas zarabiałam, chodziłam na komplety, uczyłam się jeszcze angielskiego, poza tym dodatkowo, poza taką pracą, jak na przykład asystentki, pomagałam ciotce w upłynnianiu papierosów (ponieważ ciotka, pracując w [Polskim] Monopolu Tytoniowym miała przydziały tytoniu). Tytoń to był zawsze bardzo poszukiwany materiał. To był bardzo dobry tytoń, do tak zwanych papierosów „egipskich”, które normalnie były właściwie tylko dla Niemców. Ciocia zarabiała dodatkowo (bo oficjalna pensja była bardzo niewielka) w ten sposób, że z tych przydziałów tytoniu robiłyśmy papierosy. Napychało się gilzy i potem się setkami pakowało w paczuszki i sprzedawało, oczywiście nieoficjalnie. Gdyby nas złapali z tymi papierosami, to wiadomo: obóz obowiązkowy. [Sprzedawało się] do kiosków, które były prowadzone zwykle przez Polaków. Bardzo im zależało na towarze, bo zarabiali na tym, ale takie wędrówki z papierosami to było za każdym razem [ duże ryzyko]: złapią Niemcy, sprawdzą, no to obóz murowany! Co najmniej obóz! Pomagałam ciotce upłynniać te papierosy, więc to też był pewien dochód. Tak że stać mnie było na opłacenie angielskiego, a nawet chodziłam na kursy plastyczno-taneczne przez jakiś rok (sama opłacałam). To było Studium Taneczne [imienia] Szelestowskiego na ulicy Hożej, gdzie moją koleżanką była słynna potem aktorka, tancerka i śpiewaczka Beata Artemska. To była diwa operetkowa, bardzo znana w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, już nieżyjąca. Ale zawsze jestem dumna, że byłam koleżanką z kursów Beaty Artemskiej.
Moja [współpraca] z tajnymi organizacjami polegała właściwie na kontakcie z „Szarymi Szeregami”, z harcerstwem. Byłam w harcerstwie i spotykałam się na zbiórkach, gdzie się szkoliliśmy w udzielaniu pierwszej pomocy pod kątem walki (to było dosyć intensywne). Poza tym wysyłali nas na różne obserwacje i wywiady. Szło się na jakąś ulicę, gdzie w pobliżu była placówka niemiecka i trzeba było notować, o której godzinie ktoś wyjechał (jakiś samochód, określony, podali nam jaki)... o której wyjeżdża, o której wjeżdża, jaki tam jest ruch i tak dalej. Po prostu było to potem potrzebne do pewnych akcji, tak że to były takie pomocnicze zajęcia. I właściwie na tym to polegało [nasze działanie plus rozprowadzanie od czasu do czasu biuletynów (gazetek) prasy podziemnej]
  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała atmosfera w Warszawie i atmosfera wśród młodzieży w drugiej połowie lipca 1944 roku, przed wybuchem Powstania, jak Niemcy zaczęli wycofywać się z frontu wschodniego.

Było ogromne podniecenie i właściwie nastrój bardzo optymistyczny, że już widać schyłek Rzeszy, że [Niemcy ze wschodu] wracają ranni, obandażowani, już absolutnie dalecy od dawnej buty i dawnej pewności siebie. Że musi coś nastąpić, że zbliża się [wyzwolenie] i że my będziemy mieli w tym swój udział. Na pewno! Moi koledzy, czy ze studiów, czy z nauki na tajnych kompletach... Mój kuzyn Andrzej, miał takie tajemnicze zniknięcia. Nic nie mówił rodzicom, dokąd idzie, ale wiadomo było, że gdzieś działa, do czegoś się przygotowuje. Koledzy też. Ale o tym się nie mówiło, bo jednak obowiązywała dyskrecja, żeby nie narażać ludzi, że potem sypniemy jakiś adres, jakieś nazwisko... więc tylko czuło się, że chłopcy są na pewno gdzieś zaangażowani. Z mojej grupy dziewcząt nie wiedziałam o nikim. Owszem, w harcerstwie tak, dużo było dziewcząt, ale też się nie informowałyśmy kto z kim. Nawet nie znałam nazwisk tych koleżanek, z którymi się spotykałam. To była cicha umowa, że nie [wiemy o sobie zbyt wiele]. Imiona, owszem, ale nazwisk nie. Miejsca spotkań ciągle się zmieniały, ale widać było, że zaraz będziemy miały okazję wykazać się tym, co umiemy.
Jeżeli chodzi o miejsce zbiórki, gdyby ewentualnie doszło do jakiejś akcji, to ciągle się zmieniało. Ciągle była niepewność: a może tu, a może tu, ale że potem jeszcze dostaniemy wiadomość. Ja właściwie do końca, do momentu wybuchu Powstania zresztą, nie wiedziałam, kiedy jest termin i nie miałam tej wiadomości. Próbowałam z tymi, którzy się spotykali (ale wtenczas dużo było poza Warszawą, bo to jednak był lipiec, było gorąco, byli na wakacjach), usiłowałam się dowiedzieć telefonicznie, czy jest jakaś wiadomość, czy wiemy, gdzie będziemy przydzielone. Żadna wiadomość do mnie nie dotarła. Wtenczas mieszkałam na Śniadeckich w tym pokoju, który został w mieszkaniu cioci Jadzi, tej co zginęła w bombardowaniu. Ale dzień przed Powstaniem przyszłam na Krakowskie Przedmieście, bo tam mama, że tak powiem, wtenczas gospodarowała i przygotowywała posiłki [u wujostwa]. Tam nocowałam, na Krakowskim Przedmieściu 5.
Rano dzień był trochę pochmurny, trochę na deszcz się zanosiło... Wybierałam się do cioci Janki i do wujka Tomka, którzy mieszkali na Lesznie. Wujek był dyrektorem bursy dla wysiedlonych chłopców i dla sierot. Wujek prowadził tą bursę i obok miał prywatne mieszkanie, na Lesznie. Wybierałam się właśnie do wujostwa, ponieważ był tam młody człowiek, [ich syn] Jędrek, starszy ode mnie o trzy lata, o którym wiedziałam, że jest w konspiracji i że jest w ugrupowaniach wojskowych, ale szczegółów nie znałam. Liczyłam na to, że Jędrek mi powie, kiedy się zacznie i kiedy będziemy potrzebne jako harcerki. Jędrka nie zastałam.
Zjadłam tam obiad i po południu nagle zaczęła się strzelanina. I było wiadomo, że już coś się dzieje. Ciotka mówiła, żebym broń Boże nie wracała [na Krakowskie Przedmieście], bo mnie postrzelą. Już zaczęto przynosić pierwszych rannych na podwórze. Hanka, moja kuzynka, a córka wujostwa (tam były dwie córki i syn) studiowała medycynę na tajnych [kompletach]. Była wtenczas po drugim roku medycyny i schodziła pomagać opatrywać rannych. Ciotka nie chciała mnie puścić i przenocowałam tam z pierwszego na drugi dzień [Powstania]. Drugiego dnia jednak powiedziałam, że absolutnie muszę wracać na Krakowskie Przedmieście, bo tam jest moja mama, i wujostwo. Muszę się dowiedzieć, co się z nimi dzieje i zorientować w sytuacji.
Zaczęłam marsz z Leszna na Krakowskie Przedmieście. Nie potrafię odtworzyć tej drogi, ale to było coś okropnego. Musiałam się ciągle chować, ciągle przemykać, ciągle jakieś strzały... Dotarłam do ulicy Czackiego. Jak się wchodzi w ulicę Czackiego, po lewej stronie, był wielki skład szyb, w ogóle szkła. Trzeba pecha, że akurat, jak tam przechodziłam, trafił pocisk i szkło dosłownie zasypało całą ulicę. Jeden odłamek jeszcze mam w nodze. Byłam pokaleczona tym szkłem, tak że wyglądałam makabrycznie, bo pokrwawiona... Wprawdzie nic mnie nie bolało, ale zatrzymał mnie patrol powstańczy w mundurach, z bronią: dokąd idę. Mówię, że muszę dojść do Krakowskiego Przedmieścia, [róg] Traugutta, ponieważ tam właśnie mieszka moja rodzina. „Nie masz tam po co iść, przecież tam wszystko płonie. A w ogóle skąd się tu znalazłaś?”. Mówię: „Z Leszna”. „Niemożliwe, przecież tam są po drodze Niemcy!”. Wyglądałam na bardzo podejrzaną osobę. Zabrali mnie do komendanta, że chyba jestem szpiegiem niemieckim, dlatego że to niemożliwe, żebym przeszła taki kawał miasta i żeby mnie puściły [lokowane] po drodze niemieckie siły. Tam mnie dokładnie przesłuchiwano, co i jak, jak się nazywam i okazało się, [że] to „Lewar” [dowódca kompanii] wtenczas ze mną rozmawiał. Oczywiście nie znałam [go], nie wiedziałam, [kim jest] jakiś pan w mundurze... Okazało się potem, jak dogadałam się, gdzie mieszkam i u kogo (mój wujek, Adolf Sajdel, właśnie ten dyrektor stacji oceny nasion, był bardzo wciągnięty w działalność konspiracyjną i u niego odbywały się często spotkania), [że] „Lewar” tam bywał i go znał. Jak powiedziałam, że jestem krewną, to [stwierdził], że się tam nie dostanę. To co ma ze mną zrobić? „Wobec tego wcielamy cię do kompanii, będziesz pomagała, [jako] łączniczką”. Ale zanim doszło do rozmowy z „Lewarem”, trzymali mnie w zamknięciu, w jakiejś sionce i w ogóle czułam się bardzo niepewnie, bo raz: byłam pokrwawiona, pokaleczona, bolało mnie to wszystko. Poza tym wyobrażałam sobie: „To chyba będzie sąd wojenny i mnie rozstrzelają, podejrzewając za szpiega!”. Tak że byłam bardzo nieszczęśliwa, ale przez kilka godzin, a potem się wszystko wyjaśniło.
Przydzielili mi pierwszą robotę, strasznie trudną: mam upiec chleb dla kompanii, bo nie mają w ogóle chleba, a zdobyli jakiś worek mąki. Była jakaś kuchnia w jednym z domów. Wiem, że zostawili mnie na noc [w jakimś kuchennym pomieszczeniu] (bo to już był wieczór) z workiem mąki, z wodą i że mam z tego zrobić chleb. Straszna rzecz! A już miałam temperaturę, w ogóle fatalnie się czułam po tych ranach. Nikt mi tego nie [opatrzył], tyle że się tylko trochę umyłam. Bardzo się martwiłam, ale wtenczas przyszły jakieś panie z sąsiedztwa [i spytały] co tutaj robię. Mówię, że właśnie mam takie bojowe zadanie. One się zabrały, poprzynosiły co trzeba i upiekły chleb. Na rano było wszystko dobrze i mogliśmy [wszystkich] nakarmić.
Potem mnie przydzielono do roznoszenia rozkazów, wiadomości, przenoszenia broni, wszystkiego, co dało się zrobić [w zakresie łączności]. Znów zostałam postrzelona... jakoś nie miałam szczęścia do nóg. Trudno mi było chodzić przez pewien czas, kilka dni, bo miałam opatrunki na nogach, to mnie przydzielili do pilnowania zapasów żywności. Zrobiono w piwnicy pomieszczenie, gdzie znoszono wszystko, co się nadawało do jedzenia. Najczęściej kaszę, pęczak. Potem był wspaniały transport, jak rozbito cukiernię Gajewskiego i dostano się do tamtych zapasów. Przenieśli stamtąd masę konfitur w różnych pojemnikach: w słojach, w beczkach. Na przykład całe beczki pistacji do dekoracji [tortów], smażonej w cukrze (takie długie, zielone [liście] a la rabarbar), potem całe pomarańcze smażone w cukrze, jakieś niesłychanie wykwintne konfitury! Mieliśmy tego bardzo dużo. Ale ponieważ poza tym najwięcej było kaszy, pęczaku, to myśmy robili kaszę i jadało się to z konfiturami. Chłopcom to bardzo nie odpowiadało. Bardzo się denerwowali, jak po raz dziesiąty musieli jeść kaszę z konfiturami. Były także skrzynki szampana od Gajewskiego i trzeba było tego bardzo pilnować, bo najchętniej gasili pragnienie szampanem (więc trzeba było dozować bardzo umiejętnie). Spędziłam kilka dni pilnując zapasów, a potem już znów poszłam w ruch i donosiłam żywność do niektórych stanowisk karabinu maszynowego.
Pamiętam jeden na przeciwko, na Czackiego. Był taki balkon i tam było stałe gniazdo z trzyosobową obsługą. [Było] jakoś tak pechowo, że dosłownie co drugi dzień ktoś z trzech dyżurnych przy karabinie maszynowym ginął. Musieliśmy tam pod obstrzałem donosić im jedzenie. To był dosyć trudny odcinek. Poza tym wiele czasu poświęcało się na zdobycie wody, na donoszenie tej wody zarówno do kuchni, jak i do mycia. W ogóle to był szczyt szczęścia, jak człowiek się dorwał do jakiejś łazienki w najbliższym rejonie, gdzie jeszcze można się było umyć pod kranem, z którego ciekła woda (bo najczęściej już niestety nie). Studnie były bardzo rzadko rozmieszczone, tak że walka o wodę, przenoszenie tej wody, to było za każdym razem narażenie życia, a niezbędne do życia.
Wszystkie rozkazy, polecenia, meldunki [przenoszone były przez łączniczki] – wędrowałyśmy w promieniu chyba dwóch kilometrów nawet, bardzo często do Prudentialu, przez Plac Napoleona. Docieraliśmy prawie do Alej Jerozolimskich wzdłuż Nowego Światu. Potem był bardzo gorący okres: w drugiej połowie sierpnia (to był bodajże 20, 21 [sierpnia]) w momencie zdobywania kościoła Świętego Krzyża. Brał w tym udział „Lewar”, „Łukasiński”, siły z Powiśla. Walki [toczyły się] w samym kościele Świętego Krzyża i potem obok, w komendzie policji, która się mieściła już na Nowym Świecie (Nowy Świat 1/3, chyba to był ten adres). Było bardzo gorąco i bardzo niebezpiecznie! Krążyłam po tym płonącym kościele, bo w kilku miejscach były nasze stanowiska, gdzie trzeba było na bieżąco donosić granaty, butelki z benzyną, meldunki. Ale jakoś w tym momencie, w okresie najbardziej gorących walk, nie oberwałam. Tylko wielu kolegów zginęło wtenczas, bardzo wielu kolegów... Potem było coraz bardziej ciężko, bo coraz [częściej] były ataki, głównie na Bank Handlowy, bo Bank Handlowy był naszym przyczółkiem (róg Czackiego i Traugutta). Częściowo został już zburzony przez pociski, ale na pierwszym piętrze mieliśmy jeszcze [stanowisko] obstrzału z karabinu maszynowego na ul. Traugutta, w lewo, na ten kierunek, skąd nacierały czołgi i w ogóle ataki niemieckie.
W dniu 3 września, o ile dobrze pamiętam, donosiłam właśnie amunicję na pierwsze piętro do trzech kolegów, którzy tam pilnowali i z okien prowadzili obstrzał. Ciągle szły ataki od strony placu Małachowskiego chyba (tam gdzie Zachęta). Widzieliśmy czołg, akurat tam podeszłam. Trudno się podchodziło, bo schody były częściowo zburzone. Trzeba było się wspinać po deskach, tak że ta wyprawa nie była łatwa, ale doniosłam im to, co trzeba było. Donosiłam butelki z ostatnią benzyną i patrzymy: zbliża się czołg. Zrobili obstrzał, rzucali butelkami benzyny i czołg się zapalił. Załoga [niemiecka] zaczęła wyskakiwać z czołgu. [Nasi chłopcy] postrzelili pierwszego żołnierza, wrzeszcząc z radości, że czołg został zatrzymany i że płonie. I nagle potworny huk, błysk i zdaję sobie sprawę, że gdzieś lecę. Myślę: „Aha! No to koniec, nic nie boli, w porządku..”. I byłam pewna, że już nic dalej nie będzie, przestanę istnieć. Potem się okazało, że ten czołg ciągnął Goliata. To takie [bezzałogowe] działo, które wybuchło i Bank Handlowy właściwie wyleciał w powietrze wraz z nami. Tak że wszyscy zostaliśmy przysypani, życiorys mi się skończył, nic nie czułam.
Potem pierwsze ocknięcie, jak ktoś zaczął mnie ciągnąć za rękę. Okazuje się, że jedna ręka mi gdzieś wystawała [z pod gruzów Banku] i zaczęli mnie ciągnąć, ale ja nic nie słyszałam, nic nie wiedziałam, tylko jedno: że ktoś mnie próbuje stamtąd wydobyć. Wyciągnęli mnie na jakieś nosze. Była już noc, a wybuch był gdzieś tak po południu, może trzecia, czwarta... Podeszli dopiero w nocy, bo to było pod obstrzałem i zaczęli nas odgrzebywać. Podobno przeżył tylko jeden z kolegów i ja, dwóch zginęło. Opisuje to „Lewar” w książce „Jak zdobyłem Kościół Świętego Krzyża i komendę policji”. Jego nazwisko Piotrowski. […]
Zabrali mnie do najbliższego punktu opatrunkowego. Pamiętam to jak przez sen. Jedyna rzecz tylko, że strasznie wymiotowałam, bo miałam uraz czaszki. Potem była trepanacja, tak że oczywiście nic nie słyszałam i byłam półprzytomna. Nawet nie wiem dokąd, ale gdzieś mnie zawieźli. Potem się ocknęłam, jak świece się paliły, ktoś się nade mną pochylił, myli ręce ci, co mnie mieli operować. Wiem, że z butelki polewano wino ([wiem], bo zauważyłam, że etykietka wina mszalnego) i oni sobie tak dezynfekowali ręce przy świecach [tym winem, przed operacją]. Okazało się potem, że mnie operował słynny później neurochirurg, który właściwie założył szkołę neurochirurgii [w Polsce], profesor Stępień. Ale dopiero potem się dowiedziałam, bo wiele lat później, na jakimś kongresie naukowym spotkaliśmy się z profesorem Stępniem i powiedział, że mnie wtenczas operował. Pamiętał ten przypadek, dlatego że zaraz po tej operacji gdzieś mnie położyli i okazuje się, że na drugi dzień chyba (bo [pierwszy] przespałam, byłam nieprzytomna)... Nie miałam narkozy, tylko jak mnie uderzyli pierwszy raz czymś ciężkim w głowę, to straciłam przytomność, tak że nie czułam tej operacji. W każdym bądź razie na drugi dzień podpalili ten szpital, ten punkt [sanitarny] właściwie, bo to chyba nie był szpital jako taki. Ocknęłam się, jak znosili nas na noszach na ulicę i poustawiali tam wszystkich rannych.
Potem znalazł się tam patrol niemiecki, przechodził między [rannymi]... Podobno zabili kilku [Powstańców] w mundurach. Ale mnie przenieśli dalej [jacyś Polacy] (bo podałam adres jednego z wujków, wujka Stefana, który mieszkał niedaleko Nowego Światu), bo nie mieli co z nami zrobić. Co drugi dom był zburzony, szpital był zburzony... Zanieśli mnie do wujka Stefana. Wujka nie było, była ciotka. Leżałam tam kilka dni. Też nic z tego nie pamiętam, bo przeważnie spałam, gorączkowałam... Ocknęłam się potem znów, jak już wywozili mnie stamtąd na jakiejś taczce czy wózku... Podwozili [mnie] do muzeum w Alejach Jerozolimskich, gdzie było miejsce zbiórki. To był chyba 9 albo 10 września, nie pamiętam, ale kilka dni po tym zabiegu. Tam selekcjonowali ludzi na transport do obozu w Pruszkowie. Ciotka pilnowała, żeby ktoś mnie transportował do tego muzeum. Dobrze znała niemiecki i francuski i wyszukała jakiś niemiecki punkt opatrunkowy w muzeum. Zagadała do jakiegoś Niemca, że muszę mieć zmieniony opatrunek, bo bardzo zakrwawiony, że jestem ranna i jestem oczywiście cywilną osobą, jej bratanicą czy siostrzenicą. Tak jakoś zagadała tego Niemca, że mnie przenieśli do punktu opatrunkowego i pamiętam, że Niemiec mi bardzo starannie zmienił opatrunek... jakiś niemiecki lekarz. Czym się dostałam do Pruszkowa, też nie wiem, bo na pewno nie piechotą. Potem już pamiętałam, jak bardzo gorączkowałam, leżąc gdzieś na ziemi między szynami w Pruszkowie.

Potem patrol Czerwonego Krzyża, który zbierał ciężej rannych, zabrał mnie transportem do szpitala w Skierniewicach, bo jakoś nie za bardzo [dobrze] wyglądałam... Pamiętam jeszcze taki moment [w Pruszkowie] bardzo mi się chciało pić i prosiłam o jakieś picie. Nie było tam żadnych naczyń, [a] były przecież tysiące ludzi, leżących, chodzących... Coś potwornego! Nie mogli znaleźć żadnego naczynia, żeby mi przynieść coś do picia. Ktoś znalazł dętkę, uszkodzoną, dziurawą piłkę gumową. Pamiętam, że w tej gumowej piłce przyniesiono mi mleko, o zgrozo, z kożuchami! Nigdy w życiu nie połknęłam kożucha! Pamiętam, pokazują mi, a ja się tak cieszę, że w końcu się czegoś napiję. Zobaczyłam te kożuchy: coś strasznego! Ale jakoś przez zęby przecedziłam to mleko. I to był jedyny posiłek, który pamiętam w Pruszkowie... że to mleko piłam. Potem mnie zawieziono, chyba jakimś nawet samochodem ciężarowym, do szpitala w Skierniewicach i tam trochę przeleżałam. Zajmował się mną doktor Kunicki. Też się tam dostał z Warszawy, jako lekarz. Od razu go tam zatrudnili, bo był straszny ruch w szpitalu, dużo powstańców tam leżało. Z tym że [było wiadomo] jeżeli nas podratują, to idziemy do obozu. [Doktor Kunicki] zamieścił [w aktach szpitalnych, że mam amputowaną nogę], bo noga też nie goiła się, [te] ostatnie rany na nodze. Jak mama mnie szukała potem, po Powstaniu, to w spisach Czerwonego Krzyża było zanotowane, że jestem z amputacją nogi wypisana ze szpitala w Skierniewicach. Matka była pewna, że mam amputowaną nogę. Okazuje się, że nie. [Lekarz] dlatego tak zanotował, żeby mnie nie wzięli do obozu potem, po wypisaniu ze szpitala. Rodzina Kunickich (doktor Kunicki z żoną i z dwojgiem dzieci) mieszkała na wsi pod Skierniewicami. Jak już trochę wydobrzałam, zaproponował mi, żebym do nich przyszła, to będę pomagać przy dzieciach, bo on pracuje w szpitalu, [a] żona też była gdzieś zajęta. Przebywałam tam od listopada do grudnia, kiedy mama mnie odnalazła i potem już połączyłam się z resztkami rodziny, które ocalały po Powstaniu.
Wróciłyśmy do Sieradza, gdzie kamienica wprawdzie stała, ale wszystko przechodziło na własność państwową, tak że pozwolili nam tylko zostać w naszym mieszkaniu. Znajomy [rodziny], pan Sierawski, który założył we Wrocławiu firmę, spółdzielnię samochodową (głównie samochody ciężarowe, które przewoziły różne transporty Warszawa – Wrocław, najczęściej Wrocław – Warszawa, bo mnóstwo rzeczy przecież tam kupowali, szabrowali i przewozili, transportowali do Polski – to ciągle jeszcze była ziemia odzyskana, ale bardzo niepewne) powiedział, że prawdopodobnie we Wrocławiu zostanie otwarta uczelnia i jeżeli chcę studiować, to żebym przyjechała do Wrocławia. Da mi tam pracę sekretarki czy pomocy biurowej u siebie, w spółdzielni i będę mogła jednocześnie studiować.
To się [potwierdziło], zaczęłam tam studia. Ponieważ pierwszą otwarli medycynę... Nigdy nie marzyłam o medycynie, raczej o architekturze albo szkole nauk politycznych, miałam inne zainteresowania. Ale po tym, co przeżyłam w czasie Powstania, jak zobaczyłam, że jednak medycyna potrafi uratować życie w beznadziejnych przypadkach, to się chętnie zgodziłam na startowanie na medycynę. Dostałam się i trzy lata tam przestudiowałam, pracując jednocześnie w spółdzielni, bo musiałam zarabiać na siebie.
Rodzina została bardzo, że tak powiem, poszkodowana w czasie Powstania. Prawie wszystkie rodzinne mieszkania zostały spalone: Krakowskie Przedmieście, wujek Adam, ten z komendy straży też stracił cały dobytek, zresztą sam zginął, wujek Stefan zginął w obozie, Jędrek zginął w Powstaniu, [domy] wujostwa też zostały spalone. Właściwie rodzina została prawie zupełnie bez niczego, więc trzeba było zarabiać na siebie. Tak że praktycznie właściwie całe studia, zaciskając pasa, przeżyłam na własnym utrzymaniu [podejmując się dorywczych zajęć]. Zresztą stypendium dostałam już na trzecim roku, a ponieważ zajmowałam się sportem, tak że dużo wiosłowałam, startowałam w zawodach wioślarskich, to wakacje miałam zawsze zapewnione na zgrupowaniach sportowych, a nawet na wyjazdach zagranicznych [dla aktywnych studentów do Bułgarii, Czechosłowacji...].

  • Wróćmy do początku Powstania Warszawskiego, do pierwszych dni. Jaka panowała atmosfera 1 sierpnia?

Niezwykle radosna! To był najbardziej szczęśliwy okres w moim życiu! Do dzisiaj tak to wspominam. To było coś niezwykłego, jak już wiedziałam, że jestem w tym oddziale, że mogę działać, że mogę pomagać w walce! Nie z bronią w ręku, bo broni było tak mało, że żeby jakaś dziewczyna dostała broń, to był cud. Jak już potem mnie nieśli na noszach na punkt opatrunkowy, to mi pokazywali (bo nie słyszałam), żeby mnie podnieść na duchu, że jak wyzdrowieję, to dostanę kolta. Pokazywali mi, że to będzie mój, ma migi. Bardzo mnie to podbudowało. Wydawało mi się, że to będzie właśnie najlepsza nagroda za to, co mnie spotkało. Niestety nie dostałam tego kolta, bo już w ogóle z oddziałem się nie spotkałam.

  • Jaka była atmosfera wśród ludności cywilnej?

Życzliwej pomocy. Naprawdę, tam gdzie myśmy byli panie, które mi ten chleb upiekły, potem ciągle przychodziły do mnie pytać się: „Jak z tą raną? Czy już się goi?”, bo tam się gangrena wdała. Przez pewien czas nie było dobrych środków do dezynfekcji. Pamiętam, że spałam w piwnicy, bo tam było najbezpieczniej. Obok Banku Handlowego był blok udostępniony dla wojska i spałam w piwnicy z nogą na zewnątrz, bo przecież to był sierpień, było bardzo ciepło, bardzo gorąco! Ta noga tak śmierdziała, że ani ja nie mogłam z nią wytrzymać, ani ci, co [byli] obok mnie. Potem jakoś udało się to opanować, ale to było bardzo przykre. Ludność się interesowała, pomagała, pytali się ciągle, czy coś trzeba zrobić, na przykład coś przeprać. Panie, często z inteligencji, przychodziły nawet do posług porządkowo-pielęgnacyjnych. Poza tym udostępniali, tam gdzie jeszcze była jakaś łazienka i była jeszcze woda, prosiłyśmy, pytałyśmy, czy można pójść się umyć. Bardzo chętnie! Czyli spotykałam się z życzliwością.
Ale były takie grupy, wojskowe zresztą (bo były przecież różne formacje), [że] pamiętam, [jak u] takich najbardziej elegancko ubranych chłopców, zwykle w bryczesach i bardzo eleganckich mundurach, raziło nas to, że oni się zajmowali głównie [tym], co i gdzie można dobrego zdobyć. Czy jakieś dobre kosmetyki z rozbitych sklepów, czy jakieś inne precjoza, z których można by mieć jakieś korzyści materialne. I to były te przykre akcenty. Myśmy od razu wiedzieli, że jak tacy eleganccy przychodzą, to na pewno szukają czegoś... na przykład, żeby im dać butelkę szampana albo po konfitury też przychodzili... Czyli tacy może mniej zaangażowani w walkę, bo byli zbyt eleganccy, a bardziej [zainteresowani] albo rozrywką, można to nazwać, albo jakimiś korzyściami materialnymi. Ale to były pojedyncze patrole, które do nas czasami docierały, [najczęściej z NSZ (Narodowe Siły Zbrojne)].

  • Proszę opowiedzieć najbardziej radosne przeżycie w Powstaniu i najbardziej tragiczne.

Najbardziej tragiczne, jak zabili Jędrka. Dosłownie na moich oczach! Andrzej, syn najstarszego brata mojej mamy, studiował medycynę i był związany z konspiracją w czasie całej okupacji. Wiedzieliśmy o tym, ale nigdy o tym nie mówił i szczegółów nie było. Myśmy się spotykali, bo był obok nas, w „Genowefie”. [Miał] Pseudonim „Żar”. Grób ma na Cmentarzu Wojskowym, tam gdzie są kwatery powstańcze. To było chyba 2 września, dzień przede mną. Ja byłam 3 [września] ranna (odległości czasowe się mylą). Tam było wtenczas bardzo gorąco. Był atak od strony tego spalonego bloku na Traugutta róg Krakowskiego Przedmieścia. Stamtąd Niemcy prowadzili obstrzał ulicy Traugutta, a oni usiłowali przedrzeć się na drugą stronę, atakować. To chyba [było] rano, we wczesnych godzinach rannych. Andrzej prowadził patrol i pierwszy wybiegł na ulicę, a ja tam z czymś czekałam. Coś miałam przenosić i czekałam jeszcze poza polem obstrzału. Widziałam, jak oni wybiegają na ulicę: Andrzej pierwszy, a dosłownie za nim koledzy. I dostał serię z karabinu maszynowego. Leżał tak chyba z pół godziny. Nie można było do niego podejść, bo co tylko ktoś się zbliżał, żeby go ściągnąć, to zaraz był obstrzał. No i jak go ściągnęliśmy, to już nie żył. Dosłownie był rozjechany całą serią. Położyliśmy go w jakimś pomieszczeniu na parterze, bo nie było punktu opatrunkowego. Oczywiście o tym, żeby go ratować [nie było mowy], był już martwy. Obmyłam go z krwi i szykowaliśmy [go] do pogrzebu, że na drugi dzień go pochowamy, bo w tym dniu było za gorąco, za dużo się działo. Na drugi dzień, przez kanał ze Starówki, dotarł do Śródmieścia jego ojciec, wujek Tomek, który walczył na Starówce. Nasze dziewczęta, łączniczki, donosiły wodę do pomieszczenia obok wyjścia z włazu, do mycia, [dla] tych, co przechodzili ze Starówki. Byli w strasznym stanie! Tam rozpoznałam wujka. Był w stanie krańcowego wyniszczenia, obłocony, zabrudzony, śmierdzący. Pomagałam mu [się] myć i jednocześnie wiem, że Andrzej tam leży martwy. Nie wiedziałam, jak mu to powiedzieć. W końcu zaprowadziłam go po prostu i zobaczył, że jedyny syn nie żyje... To było straszne. To był dla mnie najcięższy dzień w Powstaniu.

  • Czy księża was wspierali w ciężkich chwilach? Jak się odbywały pogrzeby?

Nie pamiętam u nas żadnego księdza. Nie pamiętam. Ale pamiętam, [że] prawie codziennie odbywały się modlitwy przy kapliczce, w różnych wewnętrznych podwórzach, które były dostępne, a nie były zawalone gruzami. I tam przy kapliczkach były zawsze litanie, były modlitwy, był wieczny odpoczynek za tych, co zmarli. No i tam, gdzie były jakieś skwerki, coraz więcej mogił się pokazywało. Tam także pochowaliśmy Andrzeja, na jednym ze skwerków. Po [Powstaniu] oczywiście został zabrany i przeniesiony [na cmentarz wojskowy]. Nie pamiętam [natomiast] pogrzebu Andrzeja [w czasie powstania], bo na drugi dzień byłam ranna. Te modlitwy bardzo nam pomagały.

W ogóle, na początku sierpnia jeszcze, do połowy [miesiąca], na tym odcinku było względnie spokojnie. Pamiętam bardzo miłe wieczory, kiedy spotykaliśmy się i ktoś miał a to mandolinę, a to gitarę, harmonia nawet była gdzieś w [sąsiedztwie]... Zbieraliśmy się, zarówno wojskowi, jak i ludność cywilna, śpiewaliśmy pieśni wojskowe i było bardzo wesoło. Naprawdę było bardzo wesoło i bardzo przyjemnie! Tak że prawie się nie czuło... I co jeszcze: największa radość, to że radio było, że się słuchało radia. Przecież po całym okresie okupacji człowiek był po prostu wygłodzony [wiadomości, muzyki, kontaktu medialnego]. Przecież nie wolno nam było mieć radia. Jeżeli, to jakieś adaptery w niektórych domach i stare płyty... A tutaj nagle na pełen regulator łapaliśmy różne stacje. Muzyka się rozlegała. No fantastyczne [uczucie]! Nawet próbowaliśmy tańczyć czasami, nawet tak było, jak były spokojniejsze dwie, trzy godziny wieczorem i nie było obstrzału! To byli młodzi ludzie! Młodzi ludzie, pełni nadziei na przyszłość, że walczymy, że będziemy wolni, że znów wrócimy do naszej polskiej rzeczywistości. To był zupełnie nieprawdopodobny nastrój!

  • A sympatie powstańcze, śluby powstańcze?

Oczywiście, oczywiście tak... W naszym oddziale mieliśmy takiego romansowego porucznika „Basztę”. Nie był specjalnie atrakcyjny, ale okropnie leciał na dziewczęta, jak to się mówi i próbował podrywać, ale nie cieszył się powodzeniem. Miał dobre chęci, ale nie było odbiorczyń na te awanse. Natomiast „Lewar” był bardzo zajęty, bardzo rzeczowy, mieliśmy do niego ogromny szacunek, ogromne zaufanie... A tak, to byli raczej starsi w naszym oddziale, w naszej kompanii wojskowej. To znaczy, mnie się wydawali starsi. Miałam dwadzieścia lat, a to byli ludzie nawet po trzydziestce – to już [każdy] wydawał [mi] się bardzo poważny, starszy pan. Owszem, jedna z koleżanek, Joasia (jak się nazywała, nie pamiętam), wtenczas [spotykała się] z jednym porucznikiem z naszej kompanii (jego pseudonimu też nie pamiętam)... [To] był starszy pan, był chyba wdowcem i jakaś nić sympatii się nawiązała. Potem, po Powstaniu, przeżyli oboje i się pobrali. A zakochali się w sobie właśnie w okresie Powstania. On był o jakieś dziesięć lat starszy od niej. Była bardzo ładna, bardzo sympatyczna. Ale potem się rozwiedli, bo spotkałam ją kiedyś na jakichś wczasach, kiedy była już z innym mężem. Wiem, że się to małżeństwo rozpadło.

  • Na zakończenie pani ocena. Czy ta danina krwi miała sens?

Jeżeli podsumujemy straty i korzyści, to raczej trzeba ocenić negatywnie. Ale nie było innego wyjścia. To było nieuniknione, absolutnie! To musiało nastąpić. Był taki ładunek chęci walki i z tych wiadomości, które mieliśmy, takie były nadzieje, że przecież ta walka musi być wsparta przez Zachód! Przecież alianci też walczyli, zbliżali się! Nie wyobrażaliśmy sobie takiej podłości ze strony Wschodu, żeby doszli do Wisły, zachęcali cały czas: „Dlaczego stoicie z bronią, dlaczego nie walczycie?”. Przecież było mnóstwo materiałów propagandowych rozsyłanych przez Rosjan, że należy walczyć. I to podjudzanie, a potem nagle zahamowanie, zarówno w sensie bezpośredniego działania, jak i nawet utrudnianie transportów z Zachodu. To była wyjątkowa perfidia! Tego nikt nie mógł przewidzieć, że aż tak mogą się zachować! Były pewne przesłanki, że to się uda, że w końcu nikt nam nie przyniesie tej wolności, tylko że sami ją wywalczymy.
Myślę, że ktokolwiek by się [wówczas] znalazł w takiej sytuacji, z tymi informacjami, z tą świadomością, co się dzieje, to by inaczej nie postąpił, tylko by walczył. Jeżeli nie, to byłoby uznane za jakieś asekuranctwo, tchórzostwo...
Poza tym jednak wychowanie patriotyczne było wtenczas zupełnie inne. Uważaliśmy, że wszystko co polskie, jest słuszne, jest dobre... Wiem, że starsze pokolenie dzieliło się na różne obozy, że [się] zwalczało wzajemnie, że były różne intrygi. Ale my, młodzież ze szkoły, z gimnazjum, z nauki, z harcerstwa wnieśliśmy głęboki patriotyzm, ukochanie ojczyzny i wierzyliśmy, że po prostu trzeba walczyć o Polskę, bo to jest największa wartość, którą posiadamy. Tak że jestem pewna, że zawsze w takiej sytuacji przemawia jednak pozytywna chęć, żeby się włączyć do walki, żeby nie stać z założonymi rękoma.
Drugie podobne przeżycie (w różnych wypowiedziach to podkreślałam, że po Powstaniu to [było] drugie takie natężenie uczuć patriotycznych i potrzeby działania właśnie w imię wolności) w okresie Solidarności. Należałam do Solidarności i narażałam się wtenczas dosyć mocno. Byłam absolutnie persona non grata. Byłam jedyną osobą w Akademii Medycznej, którą kazano rektorowi zwolnić z pracy w 1982 roku [za działalność wywrotową]. Ponieważ miałam taką funkcję, byłam kierownikiem katedry medycyny społecznej, [że] absolutnie nie było mnie kim zastąpić, rektor się uparł, że nie może mnie zwolnić. To było już w stanie wojennym, w styczniu, kiedy uczelnie były jeszcze zamknięte. Powiedzieli: „No to nie pozwolimy otworzyć”. Rektor powiedział, że [jak] nie, to nie będzie mógł kontynuować zajęć na tym etapie, na którym moja katedra prowadziła zajęcia. Wobec tego kazali [mnie] zwolnić ze stanowiska kierownika katedry. I przez pół roku byłam zwolniona [z kierownictwa i pozbawiona pobieranego dodatku finansowego z tego tytułu].

  • Dziękuję bardzo za rozmowę i cieszę się, że pani wysiłki nie poszły na marne.



Warszawa, 30 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz

Halina Pilawska Pseudonim: „Hala” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion NOW-AK „Gustaw-Harnaś” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter