Feliks Jeziorek „Felek”

Archiwum Historii Mówionej
  • Czy może nam pan powiedzieć, co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Teraz znajdujemy się na ulicy Jagiellońskiej, gdzie przed wojną były koszary wojskowe i Związek Strzelecki. Przy Związku Strzeleckim powstała organizacja młodzieżowa „Orląt”, której dowódcą był Stanisław Srzednicki. Mając piętnaście lat wstąpiłem do tej organizacji i byłem w niej aż do wybuchu wojny w 1939 roku. Przechodziliśmy młodzieżowe szkolenia, ale typu wojskowego, między innymi wyjeżdżaliśmy na obozy. W sumie była to szkoła dobrego patriotyzmu i była to organizacja, z którą wiązałem swoje późniejsze losy w czasie okupacji, jak i później w okresie Powstania.
W czasie oblężenia Warszawy od 1 do 8 września 1939 roku, miałem dyżur na tych terenach w mundurze orlęcym. Na Jagiellońskiej były baraki Strzelca i dyżur miałem przy telefonie jako goniec. 8 września było wielkie bombardowanie Warszawy i Pragi, zwolniony zostałem z tej służby, udałem się do domu i uciekliśmy z rodzicami wtedy z Warszawy do Sulejówka. Po kilku dniach wróciliśmy z powrotem, bo władze nawoływały, żeby wrócić do Warszawy.
W październiku 1939 roku spotkałem swojego byłego dowódcę z okresu przedwojennego i nawiązaliśmy rozmowę. Wyraziłem zgodę na dalszą współpracę z nim i tak się zaczęło. W 1940 roku wstąpiłem do organizacji orlęcej, która później należała do ZWZ. Nie wikłaliśmy się w żadne poważniejsze akcje, natomiast kolportowaliśmy prasę podziemną, przechodziliśmy różne szkolenia. Mieszkałem wówczas na Targówku i organizowałem trójki młodzieżowe, kilku kolegów wciągnąłem do konspiracji, później dowódca „Stach” przyjeżdżał, co pewien czas odbierał przysięgi, które często odbywały się w moim mieszkaniu. Później, to znaczy w 1943 roku uczęszczałem na kurs podoficerski, tak że byłem przygotowywany do późniejszych działań.
Między innymi w czasie okupacji dostałem zadanie: na Otwockiej, na Pradze była szkoła, która istnieje do dzisiaj i tam kwaterowa żandarmi niemieccy, miałem wtedy piętnaście lat. Dostałem polecenie, żeby rozpracować tę szkołę. Nie wiedziałem jak to zrobić, wstawałem o piątej rano, gdzieś chowałem się przed szkołą, patrzyłem jak wychodzili ci żandarmi na ćwiczenia, liczyłem ich trójki, liczyłem uzbrojenie, narysowałem plan szkoły, gdzie są wejścia, gdzie są okna. Takie metody polecał nasz dowódca „Stach”, żeby być później przygotowanym ewentualnie na Powstanie, do którego się przygotowywaliśmy właściwie całą okupację.

  • Jak reagowała pana rodzina, bo w momencie wybuchu wojny miał pan około piętnastu lat?

Rodzina zajęta była zdobywaniem środków na utrzymanie siebie i czwórki dzieci, nie tak jak dzisiaj. Rodzice dbali o to, żeby wszystkich wyżywić, także moi rodzice często wyjeżdżali poza Warszawę, handlowali ciuchami, za które kupowali żywność. Zdawali sobie sprawę, że ja gdzieś działam, ale nie wtajemniczałem ich.

  • Kiedy dowiedzieli się, że jest pan w konspiracji?

Dowiedzieli się, bo kiedyś przyniosłem pistolet, „piąteczkę”, dostałem go od kolegi, po prostu żeby się pochwalić. Bawiłem się tym pistoletem, matka zobaczyła i trochę wycisk dostałem, ale już wtedy zorientowali się, że gdzieś należę.

  • Powiedział pan wtedy, że należy do konspiracji?

Rodzice wiedzieli, że przed wojną należałem do „Orląt”. W 1939 roku przed oblężeniem Warszawy, w mundurku wróciłem do domu po bombardowaniu Pragi. Później trzeba było zlikwidować ten mundur, chyba rodzice spalili go, ze względu na strach przed Niemcami.
Przed wybuchem Powstania ktos doniósł, że należę do organizacji. Przyjechali wieczorem do domu, ojca chcieli zbić mówiąc: „Kogo chowasz?! Bandytę chowasz?!”, ale dali spokój, na szczęście nie aresztowali ojca. Brat sześć lat młodszy powiadomił mnie, wracałem wtedy późnym wieczorem do domu, że przyjechali po mnie Niemcy po cywilnemu: „Żebyś nie wracał do domu”. To było około pół roku przed Powstaniem. Już nie wróciłem do domu. Miałem kolegę na Targowej 14, który mieszkał u ciotki i mnie przyjął. Przez pół roku ukrywałem się u niego, nie pokazywałem się w domu, jednocześnie cały czas utrzymywałem kontakt ze swoim dowódcą. W dniu Powstania, 1 sierpnia, szedłem ulicą Ząbkowską, bo często tam mieliśmy swoje spotkania z kolegami. Spotkał mnie podchorąży, jechał na rowerze i powiedział, żebym zebrał jak największą ilość ludzi i stawił się na ulicy Franciszkańskiej na Starym Mieście o godzinie siedemnastej. Tak się zaczęło dla mnie Powstanie.

  • Tak trafił pan do „Gozdawy”?

„Gozdawa”, jak się później dowiedziałem z dokumentów, z książek, działał właściwie na Pradze, a na okres Powstania dostał przydział na Starówkę i dlatego część oddziałów została na Pradze, a część, między innymi ja i jeszcze kilku kolegów, zostaliśmy skierowani do „Gozdawy” na Starówkę już jako „Orlęta”.

  • Wróćmy jeszcze na chwilę do tego, co działo się przed wybuchem Powstania, w czasie okupacji. Mówił pan, że pana rodzice zajmowali się handlem, to było jedyne źródło utrzymania?

To było jedyne źródło utrzymania. Zresztą przed wojną ojciec też był bezrobotny, bez zawodu, czekał z utęsknieniem na zimę, bo za cztery złote dziennie pracował przy odgarnianiu śniegu. W domu było czworo dzieci także nie przelewało się.

  • To był nielegalny handel?

Oczywiście, wtedy nic nie było legalne.

  • Wracając do samego Powstania, mówił pan, że został 1 sierpnia przydzielony do „Gozdawy”. Jak wyglądało pana uzbrojenie?

1 sierpnia nie miałem żadnego uzbrojenia, dopiero miało być uzbrojenie na punkcie zbiórki, na Franciszkańskiej, ale jednak tego uzbrojenia nie było. 1 sierpnia ograniczyliśmy się tylko do spotkania. Dowódca zobaczył mnie, lubił mnie bardzo, wziął mnie pod rękę i mówi: „Ty będziesz moim adiutantem”. Weszliśmy do kościoła na rogu Freta i Franciszkańskiej pomodlić się, była już godzina szesnasta. Jeszcze zanim trafiłem na punkt zbiórki, wziąłem kolegę, u którego się ukrywałem, Zygmunta Gorączewskiego i „Orlaka”, który mieszkał w tym samym domu – Janka Sobolewskiego. Mieszkał w suterenie, w tym czasie jadł obiad, była godzina czternasta. Wywołaliśmy go przez okno, położył łyżkę, nie mówił rodzicom, gdzie wychodzi i tak we trzech przez Most Poniatowskiego, doszliśmy do skrzyżowania Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Na moście artyleria niemiecka stała wycelowana oczywiście w stronę Radzymina, gdzie już podeszli Rosjanie. Od Placu Trzech Krzyży słyszeliśmy już strzały, już zaczęła się strzelanina. Skręciliśmy w ulicę Nowy Świat, jechał tramwaj, już nie pamiętam, jaki numer i jechały trzy czołgi, a po drugiej stronie ulicy szedł patrol żandarmerii. Był to moment dla nas dość niebezpieczny, ale byliśmy młodzi, wysportowani, wskoczyliśmy do tramwaju w biegu, dojechaliśmy do ulicy Trębackiej. Na Trębackiej znów były strzały, mimo że jeszcze nie było godziny siedemnastej i skokami od bramy, do bramy, dotarliśmy na Franciszkańską 9.

  • Powiedział pan rodzicom, że idzie do Powstania?

Nie, rodziców w tym czasie nie było w domu, a ja też jak nadmieniłem nie przebywałem w domu, tak że kontaktu z rodzicami nie miałem już. Ale miesiąc przed Powstaniem ostrzegłem ich, żeby wyjechali z Warszawy.
  • Kiedy po Powstaniu spotkał pan rodziców?

Po Powstaniu jak byłem we Włoszech napisałem pierwszy list, bo dowiedziałem się, że żyją.
Jeszcze jeżeli chodzi o dzień 1 sierpnia, to czekaliśmy na rozkazy i nie braliśmy udziału w walce. Dostaliśmy tylko biało-czerwone opaski i zebraliśmy się w mieszkaniu jednego z kolegów, u rodziny Elgasów, gdzie na trzecim piętrze na ulicy Świętojerskiej, przez noc czekaliśmy na rozkazy. Ich było trzech braci, wszyscy brali udział w Powstaniu,. Rano dowódca „Stach” powiedział nam, że ponieważ nie mamy broni, żebyśmy dołączali do innych grup, które są uzbrojone i gdzieś atakują Niemców. Na Starówce w zasadzie nie było wielu obiektów obsadzonych przez Niemców. Starówka bardzo szybko została opanowana przez nasze oddziały.
2 sierpnia rano, we trzech poszliśmy pod Wytwórnię Papierów Wartościowych. W tym czasie inne nasze oddziały uzbrojone atakowały od strony Sanguszki i Bonifraterskiej, natomiast my pobiegliśmy od strony ulicy Wójtowskiej. Tam ludzie kryli się w bramach a z góry Niemcy strzelali z okien. Ktoś krzyknął „Chłopcy przeskakujemy przez ten parkan!”. Ktoś podstawił drabinę, pręty ogrodzeniowe były dość wysoko, miały chyba pięć metrów. Przeskoczyliśmy przez pręty ogrodzenia, stoimy pod murem i wtedy jeden z kolegów został trafiony, gdy był na szczycie drabiny, upadł nam pod nogi, dostał w głowę, ae nie mogliśmy mu pomóc, bo z góry, z okien Niemcy strzelali. Umarł na naszych oczach. Znaleźli się dwaj strażnicy z Wytwórni Papierów Wartościowych w czarnych mundurach, to byli Polacy, mieli pistolety w rękach i powiedzieli „Chłopcy, za nami!”. Nie wiedzieliśmy dokąd nas prowadzą, zaznaczam, że nie mieliśmy broni. Wartownicy, z którymi atakowaliśmy znali dobrze teren Wytwórni, wybili nogami szyby w oknach i wbiegliśmy na klatki schodowe, nie wiedzieliśmy dokąd, ale szliśmy za nimi. Już strzelanina była ze wszystkich stron, pył, gruz się sypał, oni biegli, my za nimi na sam strych a tam na strychu były wiadra pełne granatów polskiej produkcji, tak zwane filipinki. Miałem płaszcz z paskiem, granatów naładowałem w kieszenie, za płaszcz i wycofujemy się. Nie zdawałem sobie sprawy, że to granat, że można z tymi granatami upaść. Okna były niskie, strzelali ze wszystkich stron i musiałem czołgać się, ale jak upadłem, to te granaty wysypały się, ale słyszę że nic nie wybucha, pozbierałem je, zbiegliśmy na dół. Już Niemców nie było, Niemcy pozrywali krany w pomieszczeniach Wytwórni, woda pozalewała już pomieszczenia, ale były plecaki załadowane, Niemcy zostawili cały swój ekwipunek w tych plecakach. Szabrowaliśmy te plecaki, bo były papierosy, było jedzenie.
Koledzy zaatakowali z bronią od strony Bonifraterskiej, także Niemcy uciekli do okrąglaka na przeciwko i dopiero stamtąd uruchomili karabin maszynowy, zaczęli pruć w Wytwórnię, ale my byliśmy już bezpieczni, granaty porozdawaliśmy kolegom i tak skończył się drugi dzień Powstania.
Później wróciliśmy na kwatery, jedną „filipinkę” sobie zostawiłem, właściwie nie było okazji, żeby rzucić ten granat, w tym czasie Niemców nie widziałem, bo oni jakoś szybko się zakonspirowali. Starówka szybko została opanowana. Nie byłem przy Pałacu Blanka, jak nasi zdobywali, tylko czekaliśmy aż dostaniemy uzbrojenie, nie było możliwości, żeby zdobyć gołymi rekami broń.
Później dostaliśmy zaopatrzenie, przynosili już nam karabiny, ale jeszcze zanim dostaliśmy broń, to gasiliśmy pożary. Może to nie wchodziło w nasze obowiązki, ale ludzie byli tak spontaniczni, że żal nam było ludzi. Jak samoloty bombardowały Starówkę, domy płonęły i ludzie ratowali swój dobytek, to my się włączaliśmy, próbowaliśmy gasić te pożary, nie zdając sobie sprawy, że później to były pożary nie do ugaszenia w ogóle. Podczas gaszenia dachówka spadła z dachu i całe plecy miałem pozdzierane, ale szczęśliwie nic takiego mi się nie stało, zagoiło się. Później objęliśmy już pozycję, dostaliśmy broń, dostałem początkowo karabin, mauzera niemieckiego i pięć sztuk amunicji. Nie wolno było strzelać, jak się nie widziało wroga.
Pamiętam mój pierwszy kontakt z „szafą”, miałem dyżur na Miodowej pod piątym, stałem w bramie i wtedy z Pragi usłyszałem zgrzyt, strasznie głośny zgrzyt, to były pierwsze „szafy”, czy „krowy”, nie wiedziałem, co to jest. Jeden z tych pocisków spadł blisko mnie, zmiótł mnie, upadłem na posadzkę ceglaną, poobijałem się, wtedy dopiero się dowiedziałem, co to są „szafy”. To były pociski sprężone powietrzem i płynem zapalającym rozrywały nieraz całe budynki. Oni wysyłali serie, po sześć sztuk, przy wyrzucie był charakterystyczny zgrzyt.
Później nasz batalion objął pozycje od ulicy Miodowej przez Senatorską do Ratusza, Pałacu Blanka i cały Plac Teatralny. Miałem za zadanie pilnować vis-à-vis Ministerstwa Rolnictwa na Senatorskiej – półokrąglak, nie wiem jaki to był pałac. Już wtedy były bombardowania, na Miodowej gruzy tylko były, spalone domy, gorąco było, nie mogliśmy leżeć bezpośrednio na gorących gruzach, tylko kładliśmy jakieś drzwi drewniane i dopiero na tych drzwiach swoje stanowiska robiliśmy. To trwało kilka dni…

  • Gdzie później pan walczył? Zaczynał pan na Starówce.

Na Starówce. Miałem karabin, ale później przynieśli nam z Puszczy Kampinoskiej broń, dostałem lekki karabin maszynowy, MG34. Umiałem z niego strzelać, bo przed wojną jak byłem w „Orlętach”, chodziliśmy często na strzelnicę, także byłem obeznany. Co prawda umiałem strzelać nie z broni ostrej, ale z małokalibrówek i dlatego dostałem ten karabin maszynowy.
Mieliśmy mało amunicji i pewnego razu wdrapaliśmy się z moim amunicyjnym kolegą na piąte piętro, w głębi podwórka był gmach jeszcze nie spalony, chociaż okna były powybijane. Staliśmy na piątym piętrze z karabinem wycelowanym na Plac Zamkowy, to było już jak Niemcy zdobyli ulice Piwną, Świętojańską. Niemcy w tym czasie stali w ruinach Zamku a na środku placu zamkowego stał czołg. Nie był skierowany w naszą stronę, po prostu stał. Z Zamku wyszedł Niemiec, w ręku niósł lekko karabin, w podskokach, posłałem serię i ten Niemiec upadł. Wypadli z Zamku jacyś ludzie z opaskami Czerwonego Krzyża, zabrali go na nosze, a czołg zaczął robić zwrot w naszym kierunku. Zobaczyliśmy to i zbiegliśmy na dół z piątego piętra, ale słychać, że nie strzela, to z powrotem tam wchodzimy. Oni nas chcieli „wymacać”, czołg podjechał na Krakowskie Przedmieście, obok kościoła świętej Anny i strzelił w dach. My go nie widzieliśmy, to znaczy, że on też nie mógł nas zobaczyć, siedzimy dalej na piątym piętrze. Później w ostatniej chwili patrzymy, a ten czołg podjechał do kamienicy, gdzie są ruchome schody i skierowany prosto na nas. Wtedy już mówimy: „Nie ma żartów” i zbiegliśmy na dół, zdążyliśmy do parteru, a tu jeden pocisk, drugi, trzeci. Naliczyliśmy trzynaście pocisków i całą kamienicę zwalił do samego parteru. Zanim czołg zaczął strzelać, to jeszcze na rogu Koziej i Miodowej był dom pięcio-, czy siedmiopiętrowy, tam się usadowił Niemiec z karabinem maszynowym i całą Starówkę miał w szachu. Wtedy już domy były zbombardowane, bo co dzień były bombardowane całe ulice. Kto się pokazał, to padały strzały. Chcieliśmy go zlikwidować i wszedłem z karabinem maszynowym na sam strych, wyżej trzeba było stanąć, były tam skrzynie drewniane, więc wszedłem na nie, wycelowałem, strzeliłem, ale zanim wystrzeliłem, w tym momencie skrzynia się złamała, spadłem i nie mogłem go zlikwidować.
Później przyszli chłopaki z PIAT-em, ze zrzutów angielskich i zlikwidowali tego Niemca, ale wtedy ten dom się zapalił. Później słyszeliśmy jak pociski karabinowe wybuchały, to znaczy że musiał trafić tego Niemca i ten budynek spłonął.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy nieprzyjaciela w czasie Powstania, tych których spotykał pan w walce i tych którzy byli na przykład wzięci do niewoli?

Był taki moment, że z kolegą wyszliśmy na gruzy getta, doszliśmy do spalonego budynku, ja miałem tylko granat, „filipinkę”, a kolega miał bagnet i usłyszeliśmy jakieś głosy. Rozbiegliśmy się, on biegł po jednej stronie, ja po drugiej stronie, w tym momencie usłyszeliśmy hurgot i grupa ludzi wpadła do dołu, zniknęła, natomiast jeden w mundurze niemieckim stanął, zaskoczony. Kolega krzyknął Hände hoch!. Okazało się, że to był Niemiec w mundurze bez żadnych dystynkcji, bez nakrycia głowy i on jedyny nie zdążył uciec, a inni uciekli, jakiś bunkier tam mieli, nie byli uzbrojeni. Nie wiem do dzisiaj, ale to chyba byli jacyś dezerterzy, albo więźniowie. W każdym bądź razie, dla nas to był Niemiec i zabraliśmy go na Starówkę.
W międzyczasie, trzech innych kolegów poszło znów na gruzy getta i prowadzili trzech innych Niemców. Razem grupę czterech Niemców prowadziliśmy i musieliśmy ich pilnować, bo ludzie rzucali w nich puszkami, kamieniami, broniliśmy tych Niemców, żeby doprowadzić ich do naszego dowództwa. Później ich umieścili w piwnicy, wyczytałem, że to był Pałac Krasińskich, a ja pamiętam że to była Długa 7. Skąd to pamiętam? Jak Niemcy zaatakowali na Placu Teatralnym naszą barykadę przy Ratuszu, przy użyciu ludności cywilnej, dowódca zlecił mi i jeszcze kilku innym pójść po Niemców. Poszliśmy po nich, do tej piwnicy, świeciliśmy latarkami, Niemcy poderwali się, stojąc na baczność, uśmiechali się tacy szczęśliwi, że żyją jeszcze, że ich nie rozwalili. Wybraliśmy dziesięciu młodszych, wyprowadziliśmy ich na parter, wzięliśmy sznur, powiązaliśmy im ręce i prowadzimy ich na barykadę. Może to było wbrew Konwencji Genewskiej, że nie powinno się używać takich metod, ale jednak to miało miejsce, dlatego że Niemcy przed czołgami używali naszych cywili. Nasz dowódca, kapitan „Prus”, powiedział, że my to samo zrobimy. […] Jak ich prowadziliśmy na miejsce, do barykady, to oni byli bez czapek, z gołymi głowami, więc jeszcze trzeba było pobiec po czapki, żeby Niemcy się zorientowali, że to są ich ludzie. Jak siedzieli w bramie, czekali na swoją akcję, znosili naszych rannych chłopaków, to ci ranni, którzy jeszcze byli przytomni, tłukli tych Niemców po głowach, musieliśmy ich trochę osłaniać. Taki stosunek był do Niemców.

  • Jak walkę pana oddziału przyjmowała ludność cywilna?

Początkowo na Starówce, jak pomagaliśmy gasić pożary, ludność entuzjastycznie nas witała, stoły na ulicę wystawiali, na podwórka, częstowali czym kto miał, ludzie nie zdawali sobie sprawy, że to potrwa tyle dni, […] więc można powiedzieć, że bardzo entuzjastycznie ludność cywilna odnosiła się do nas. Później pod koniec Powstania, nie można było tego powiedzieć, ale było różnie.

  • Spotkał się pan w czasie Powstania z jakimiś obcokrajowcami w Warszawie?

Nie, osobiście nie, tylko pamiętam, że na barykadzie wiedzieliśmy, że będą przenosić jakiegoś skoczka rosyjskiego. W nocy meldunek był, że zrzucą na spadochronie jakiegoś oficera łącznikowego. Rzeczywiście w nocy, na barykadzie leżymy i idzie grupa ludzi, na noszach niosą jakiegoś człowieka, okazało się, że to był ten oficer ruski. Obsługa była chyba ze dwadzieścia osób, tak go pielęgnowali. W tym momencie można powiedzieć, jak traktowani by byli ruscy. Gdyby wtedy wyzwolili nas, nie było żadnej nienawiści w stosunku do Rosjan, bo nie wiedzieliśmy, że później tak postąpią.
  • Czy spotkał się pan ze zrzutami w czasie Powstania, bezpośrednio?

Tak, chodziłem na zrzuty, bo jak miały nadlecieć samoloty amerykańskie, to wiedzieliśmy, że one nadlecą i wysyłano nas na patrole na ulice, żeby ewentualnie podjąć te zrzuty, ale nie mieliśmy szczęścia, żeby na nie trafić. Zrzuty były, ale one trafiały najwięcej na Pragę, do wody, spadały do Wisły, jakaś część dostała się do nas, ale ja się nie spotkałem z tym. Wiedziałem tylko, że były zrzuty, że opowiadali chłopcy, co tam było.

  • Czy były zrzuty ze strony Rosjan?

Tak, jak leżeliśmy w nocy na pozycjach, to latały samoloty kukuruźniki bardzo nisko i zrzucały worki, na przykład z amunicją, albo z sucharami, to się pogniotło wszystko. Raz bombę zrzucili, na Brackiej w nocy, tak że nie wiemy, czy celowo w nas, czy sądzili, że to Niemcy, bo mieliśmy niemieckie uzbrojenie, w byliśmy panterkach, mieliśmy hełmy niemieckie, a opaski biało-czerwonej z góry nie można było dojrzeć.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?

Tego ja sobie dzisiaj nie mogę wyobrazić, jak można było nie spać przez trzy noce, jak można było nie jeść, jak można było załatwiać się gdzieś. To są sprawy, nad którymi dzisiaj dopiero się zastanawiam, jak to wyglądało. Wtedy jakoś sobie nie zdawaliśmy sprawy, że można żyć bez jedzenia, że można żyć bez spania.

  • Skąd panowie wtedy brali żywność?

Na ogół łączniczki przynosiły nam, gotowały. Najczęściej jakieś zboże ugotowane…

  • Mundury skąd były?

Mundury dostaliśmy wszyscy po zdobyciu magazynów na Stawkach. Wtedy już ubraliśmy się elegancko w mundury, nawet apaszki były, berety były. Początkowo były eleganckie, a później jak się spało w tym...

  • Jaka atmosfera panowała w oddziale?

Chyba nikt sobie nie zdawał sprawy, że jesteśmy okrążeni, że to się może dla nas źle skończyć. Także były takie momenty bez walki, że Warszawa była wolna, były flagi biało-czerwone, były patriotyczne pieśni, była na fortepianie muzyka Chopina, w ogóle sobie nie zdawaliśmy sprawy, że jesteśmy w takim okrążeniu. Żyliśmy jak w normalnie wolnym kraju […].

  • Zaprzyjaźnił się pan z kimś w czasie Powstania?

Miałem dużo kolegów.

  • Utrzymuje pan z nimi kontakty?

Z tymi, co żyją utrzymuję kontakty, ale dużo kolegów już nie żyje, kilku jest za granicą. Nieraz przyjeżdżają na uroczystości, ale właściwie już niewielu nas zostało. Na przykład z mojego plutonu, co tak najbliżej się zżyliśmy, to obecnie jest tylko kolega „Beniaminek”, Stanisław Iwańczak, który wrócił do Polski z Australii.

  • Czy podczas Powstania pan, pana otoczenie uczestniczyło w życiu religijnym? Czy pamięta pan jakieś przejawy życia religijnego?

Każde odejście na barykadę było błogosławione przez księdza, trzeba było uklęknąć, ksiądz pomodlił się, zrobił znak krzyża i wchodziliśmy wtedy na swoje pozycje. Tak było przed każdym objęciem stanowiska swojego. Konkretnie to byli ojcowie kapucyni z Miodowej, ponieważ na ulicy Kapucyńskiej mieliśmy swoją kwaterę.

  • Pana oddział miał kapelana?

Nie wiem, czy był jeden kapelan.

  • Czyli to byli księża, zakonnicy…

To byli zakonnicy, tak.

  • Jak wyglądały pogrzeby w czasie Powstania?

Początkowo ciała były chowane w trumnach, jak mogliśmy, to zbijaliśmy trumny, a później, w prześcieradłach, w kocach, najczęściej wkładało się do grobu nazwisko w butelce.

  • Jakieś inne formy życia religijnego, śluby, spotkał się pan z tym?

Były śluby, ale ja nie byłem na ślubie. Były msze.

  • Czy podczas Powstania czytał pan jakąś prasę podziemną, słuchał radia?

Tak, były „Biuletyny Informacyjne”, były inne pisma, ale nie jestem teraz w stanie powiedzieć [więcej].

  • Ale czytał pan?

Oczywiście. W wolnych chwilach uczyliśmy się piosenek, oczywiście wtedy, gdy ktoś zastępował nas na barykadach. Jak z barykady się schodziło, to się prowadziło normalne życie codzienne.

  • Słuchali panowie radia w czasie Powstania?

Radia nie, ale mieliśmy patefon i kręciliśmy sobie płytę. Pamiętam „Panna Janka, nasza markietanka”.

  • Jakie było pana najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?

Najlepsze wspomnienia to były, jak już byliśmy na Brackiej. Właściwie, jak można mieć najlepsze wspomnienia z Powstania, to nie wiem, bo byłem kilka razy w takich opałach, że nie można nazwać tego miłymi wspomnieniami, choć dzisiaj to poczytuję sobie za zaszczyt, że brałem w tym udział i że w ogóle nie zginąłem, że żyję, tak ja, jak i moi koledzy, którzy nie zginęli.

  • Co było pana najgorszym wspomnieniem z czasów Powstania?

Widok zmasakrowanych ciał ludzkich po wybuchu czołgu – miny na ulicy Kilińskiego. Znalazłem się tam tuż po wybuchu, zginęło kilku moich kolegów. Przykrym wspomnieniem jest tez śmierć moich dwóch przyjaciół, z którymi wyszedłem do Powstania z ulicy Targowej 14. Jeden zginął w zbombardowanym szpitalu na ulicy Długiej, a drugi na kilka dni przed kapitulacją w Alei Sikorskiego.
  • Jak pan pamięta moment kapitulacji, moment zakończenia Powstania?

Jeszcze nie powiedziałem o przejściu na Śródmieście. Wiedzieliśmy, że ma być przebicie ze Starówki na Śródmieście. Zebrano nas w nocy w ruinach Banku Polskiego. Było nas wtedy chyba pięciuset, podzieleni byliśmy na dziesięć plutonów, znalazłem się w piątym plutonie i mieliśmy atakować na ulicy Bielańskiej, żeby się przedrzeć przez Ogród Saski. Chyba o godzinie pierwszej w nocy dowódca powiedział: „Chłopcy, będziemy atakować”. Jak już zostaliśmy podzieleni, tak rozkaz padł: „Pierwszy pluton do ataku!” i całe zgrupowanie, tych pięciuset ludzi krzyknęło: „Hura!”. Nie wszyscy to pamiętają, ale ja pamiętam ten moment, że nie powinno być tego „hura!”, bo Niemcy zorientowali się, jaka siła jest i przygotowani już byli mocno do obrony. „Pierwszy pluton do ataku!” Poszedł pierwszy pluton. Słyszałem tylko kanonadę, granaty, karabiny maszynowe, później cisza. „Drugi pluton do ataku!” To samo, kanonada i później cisza. Trzeci, to samo, czwarty, w końcu przyszedł rozkaz na piąty pluton. Wyskakujemy, palą się wszystkie domy naokoło, wpadliśmy za jakiś mur. Jak nas przygwoździli z karabinów maszynowych, to nie wiedzieliśmy, gdzie się w ogóle schować, każdy padł, tylko leżał, nie mógł się ruszyć. Niemcy wtedy rzucali rakiety oświetlające, że można było się zarówno bać pocisków karabinowych, jak i rakiet, żeby za kołnierz nie wpadały, żeby się człowiek nie spalił, tak gęsto rzucali. Nie mogliśmy w ogóle ruszyć się z miejsca i tylko po cichu rozkaz: „Wycofać się, wycofać się”. No i jakoś na czworakach przez ulicę wycofaliśmy się do ruin banku.
Była godzina trzecia w nocy i dowódca powiedział: „Chłopcy nie udał się pierwszy atak, ale musimy ponownie atakować”. Później drugi atak już był nie na poszczególne plutony, tylko ogółem wszyscy. „Chłopcy do ataku!” Ponieważ miałem karabin maszynowy, powinienem obrać jakieś stanowisko, w miejscu stać i strzelać do Niemców, widząc skąd strzelają do naszych, a jednak musiałem biec z karabinem maszynowym również tak, jak ci, którzy byli uzbrojeni w pistolety albo granaty. Pamiętam, że wpadliśmy w jakiś załom, gruzowisko, żelastwo i widzę, z których okien Niemcy strzelają, bo pociski były świetlne. Próbowałem tam strzelać, ale zamek się zaciął, nie mogłem sobie dać rady, próbowałem zamek naprawić i patrzę, a już wokoło nas część rannych, część zabitych i my we dwóch, z kolegą amunicyjnym leżymy. Zaczęliśmy się wycofywać […] i jakoś się wydostaliśmy z tego piekła, wróciliśmy do banku. Już się rozwidniało wtedy, dowódca „Prus” wyszedł jeden krok na Bielańską, odsłonił się, patrzy przez lornetkę i dostał postrzał w głowę, upadł i chłopaki go wnieśli do banku, na tym się skończyło. Dowódca powiedział: „No już koniec, nie przedrzemy się, bo już się widno robi, zaraz samoloty nadlecą i zbombardują nas”. Zebraliśmy na noszach rannych, kto mógł i tak przez gruzy wycofywaliśmy się z powrotem na swoje kwatery. Później objęliśmy z powrotem swoje pozycje na barykadach. Tak się skończył ten atak.

  • Co robił pan później w czasie Powstania?

Później z 1 na 2 wrzesnia wycofaliśmy się na ulicę Długą i weszliśmy do kanałów. W kanałach trzeba było zachować ciszę, trzeba było się pilnować, ciemno było, jeden drugiego trzymał, żeby się nie pogubić, bo kanały się rozwidlały w pewnych miejscach. Niosłem karabin maszynowy, lufę z tyłu, ważył dwanaście kilogramów, byłem wycieńczony, bo byłem głodny, niewyspany, ale jakoś przeszliśmy. Miałem hełm i nie poobijałem sobie głowy o cegły. Dwie godziny można było iść na stojąco, a drugie dwie godziny trzeba było iść prawie na czworakach, bo kanał był jednometrowy, po kolana była maź, to po prostu kładliśmy się, żeby odpocząć. Trwało to cztery godziny.

  • Gdzie panowie wyszli?

Wyszliśmy o godzinie dziesiątej rano na ulicy Wareckiej. Linkami nas przywiązywali, ale najpierw musiałem karabin maszynowy podać. Zabrali karabin na górę, później mnie wciągnęli, troszkę po klamrach szedłem, wyszedłem na wierzch, patrzę, nie ma karabinu maszynowego. Pytam się: „Gdzie?”, patrzę, a tam już ze sto metrów chłopak ucieka z tym karabinem, ale dogoniłem i odebrałem. Później zebraliśmy się wszyscy przy włazie i grupowo poszliśmy tacy umazani przez piwnice, bo Warszawę można było naokoło przejść, tam, gdzie była w naszych rękach, piwnicami, wszędzie były dziury przebite przez mury. Poszliśmy na róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, był tam dom PKO, cały jeszcze i tam dopiero rozłożyliśmy dokumenty, kto miał, bo wszystko było zamoczone, suszyliśmy się.
Później w kinie „Palladium” mieliśmy postój, tak trwało to do 6 września. 6 września oddziały z Powiśla wycofały się i nas posłali na obronę Nowego Światu, żeby Niemcy nie wdarli się w okolicę Chmielnej, Brackiej. W nocy saperzy usypali nam barykadę na rogu Chmielnej i Nowego Światu, tam wytrwaliśmy dwa, lub trzy dni. Później Niemcy już się zbliżyli do nas na odległość rzutu granatem, rano po rozwidnieniu się, leżąc na barykadzie, patrzymy na drugiej stronie ulicy widać łebki, tu się pokazał, tam się pokazał, no to zaczęliśmy kanonadę do nich z karabinów, to później z karabinu maszynowego i oni się chowali w gruzach. Przypuszczam, że to nie byli Niemcy, tylko jacyś Kałmucy, bo niektórzy byli w innych nie niemieckich czapkach. Tam się utrzymaliśmy chyba trzy dni, później Niemcy zajęli trzy- lub czteropiętrowy dom na rogu Nowego Światu i Foksal, teraz nie ma tych domów, teraz wyrównali do dwóch pięter, a kiedyś były takie większe domy i zaczęli granaty w nas rzucać. Jak obrzucili nas granatami, to już nie mogliśmy utrzymać tej barykady i wycofaliśmy się do szkoły Górskiego. Zanim się wycofaliśmy, to jeszcze w drodze osaczyli nas moździerzami, tak że padliśmy, leżąc bez ruchu. To była straszna broń, bo one miały tysiące odłamków, jak poszatkowały człowieka, to trudno było wydostać takie odłamki. Doszliśmy do szkoły Górskiego i tam zajęliśmy pozycje, nadleciały samoloty, zbombardowały szkołę, na szczęście nie tę oficynę, gdzie my byliśmy.
Później z tej szkoły weszliśmy do budynku Górskiego 3 i zajęliśmy kwaterę na pierwszym piętrze w sześciopokojowym mieszkaniu. To był lokal, gdzie mieszkał przedwojenny lekarz ze Lwowa, doktor Wojnowski. Wiem stąd, że czytaliśmy w mieszkaniu notatki prasowe z gazet lwowskich. Tam zrobiliśmy sobie strzelnicę, karabin maszynowy w oknie i tak znów kilka dni się utrzymaliśmy. Później Niemcy zaczęli atakować nas od strony ogrodu, tam, gdzie dzisiaj jest cukiernia Bliklego. Trochę zagapiliśmy się, bo był spokój, akurat nie atakowali, my tylko od czasu do czasu patrzyliśmy, ale karabin maszynowy był przygotowany do strzału. Była jeszcze balustrada metalowa na kwietnik w oknie i w pewnym momencie patrzymy, dwaj Niemcy z karabinami wpadli nam prosto pod strzał, było dwadzieścia metrów, dopadłem do karabinu maszynowego, posłałem serię, ale nie trafiłem bo nie byłem przygotowany na tą sytuację.

  • Co było dalej? Pana oddział gdzie zakończył walki?

Później jeszcze byliśmy na Chmielnej, tam broniliśmy się. Potem objęliśmy barykadę na rogu Brackiej i Chmielnej i tam już byliśmy do końca. To nie była barykada pierwszej linii, tylko drugiej, broniąc ewentualnie przed atakiem od strony Banku Gospodarstwa Krajowego, gdzie stacjonowali Niemcy. Mieliśmy rozkaz ich tam powstrzymywać. Na tej barykadzie właściwie zakończyłem Powstanie. 2 października zebrał nas dowódca, kapitan „Prus”, na placyku przy Zgoda, Szpitalna, Chmielna i powiedział: „Chłopcy, idziemy do niewoli, zakończyliśmy Powstanie”. Trochę łzy mu pociekły z oczu, że to się tak skończyło i mówił: „Kto chce z bronią iść, to pójdzie z bronią, a kto nie, to może ją ewentualnie zniszczyć”. Otworzyliśmy właz na tym placyku przy Zgoda i karabin maszynowy wrzuciłem do włazu kanałowego.

  • Do kanałów?

Do kanałów, tak.

  • Pamięta pan jak zareagowali pana koledzy na wiadomość o tym, że Powstanie zakończyło się?

Różnie było. Jedni byli trochę przygnębieni, a inni byli zadowoleni, że to już się zakończyło. Różna była reakcja.

  • Opuścił pan miasto jako żołnierz?

Jako żołnierz, tak.

  • Co się działo z panem?

Mieliśmy mundury niemieckie, nie wolno było w tym mundurze wyjść, potrzebne było jakieś ubranie. Dostałem od jakiejś rodziny cywilnej marynarkę, spodnie, jakąś pilotkę na głowę i tak 5 października wyszliśmy z Warszawy przez Wolę, tam się składało broń, kto ją miał, to wrzucał do koszy i szliśmy do Ożarowa. Po drodze ludność cywilna dawała nam cebule, najczęściej cebule, pomidory, a jeszcze w czasie Powstania poszyliśmy sobie ze szmat worki, chlebaki. Rosyjskie samoloty zrzucały w workach suchary, więc na odchodne mieliśmy te suchary i z nimi szliśmy do Ożarowa.

  • Pamięta pan jak wyglądał obóz w Ożarowie? Jakie tam panowały warunki?

Nie pamiętam, wiem tylko, że zagęszczenie było duże na pryczach…
  • Co się działo z panem później po pobycie w Ożarowie? Gdzie pan trafił?

Jeszcze zanim wyszliśmy z Warszawy dostaliśmy żołd tysiąc pięćset złotych i dolary. Powinniśmy dostać jak teraz wiem, po siedem dolarów, ale nie mieli tyle drobnych, to we trzech dostaliśmy dwadzieścia dolarów. Te dolary jak później jechaliśmy pociągiem do obozu, przejeżdżaliśmy przez Częstochowę, no to do złote polskie wyrzuciliśmy ludziom na perony, Polakom, a dolary daliśmy wachmanowi, który naszego wagonu pilnował, bo do każdego wagonu był przydzielony Niemiec i daliśmy mu dwadzieścia dolarów, a on nam kupił trzy małe chlebki. Zjedliśmy je w wagonie od razu.

  • Gdzie pan trafił do obozu?

Do Łambinowic (Lamsdorfu).

  • Długo pan był w obozie?

W obozie w Łambinowicach byłem do listopada. W listopadzie, jako kapral, u Niemców to już był podoficer, w grupie pięciuset, przewieźli nas dalej, przez Augsburg do obozu w Memmingen. Jeszcze jak jechaliśmy do Augsburga, w nocy zatrzymali cały transport, było zaśnieżone pole, kazali wysiąść, poustawiali karabiny maszynowe i sądziliśmy, że tam będą z nami coś robić, a oni zatrzymali pociąg po to, by każdy swoje potrzeby załatwił. Wsiedliśmy w pociąg, dojechaliśmy do Augsburga. W Augsburgu zamknęli nas w klasztorze, gdzie były duże sale, centralne ogrzewanie i na podłodze była słoma. Na tej słomie spaliśmy a karmili nas najczęściej kartoflami, na śniadanie kartofle, na obiad dwa kartofle, tak że brzuchy nam porosły, ale nie mieliśmy siły chodzić i byliśmy bardzo zawszeni. Było gorąco, grzejniki były gorące, na noc się rozbierało ciuchy, między grzejniki i te wszy się wytrząchało. Później przyjechała komisja z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Francuzi i badali wszystkich. Tych słabych, którzy nie nadawali się do pracy, wysyłali do obozu. Byłem bardzo słaby, nie miałem siły wejść na piętro, byłem ostrzyżony. Wysłali nas do obozu Memmingen w Bawarii, byłem tam już do końca wojny, w międzyczasie wysłano mnie jeszcze na Arbeitskommando, ale to inna sprawa, tam nas bardzo gnębili.

  • Jak pamięta pan wyzwolenie obozu?

To było bardzo radosne, bo już przed wyzwoleniem wiedzieliśmy, że Amerykanie mieli taką zasadę, że nie pchali się hura na przód, tylko jak zobaczyli gdzieś obronę Niemców, to stali i dotąd tłuki z czołgów i artylerii, że jak cisza się zrobiła, to dopiero przesuwali się dalej. Tak też było z nami, że daleko od obozu słyszymy strzały, samoloty latają, naloty, później cisza i patrzymy czołgi amerykańskie nadjeżdżają, samolocik jakiś kukuruźnik amerykański, nie kukuruźnik, ja tak mówię w przenośni, usiadł obok obozu, wysiada Amerykanka, w tym czasie czołgi nadjechały. Była tam brama z drutów kolczastych, poczwórnych i jeńcy wszyscy, którzy siedzieli w obozie, to byli Anglicy, Amerykanie, Rosjanie, Polacy, Włosi, tą bramę wywalili i wszyscy na miasto poszli.

  • Co działo się z panem po maju 1945 roku? Wrócił pan od razu do Polski?

Nie. Później nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Anglików, Amerykanów, Francuzów szybko ewakuowali do swoich krajów, a my jeszcze trzy miesiące byliśmy w tym obozie, to znaczy nie w samym obozie, bo później wynajęliśmy willę poniemiecką, na dole Niemka mieszkała, ale zabraliśmy jej pokoje na górze. Była nas tam grupa około pięćdziesięciu. Jeszcze Amerykanie nas żywili i trzy miesiące nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Część pojechała do kraju, od razu zgłosili się na wyjazd, a my nie chcieliśmy wracać. Po trzech miesiącach pobytu, to był lipiec, przywieźli nas do byłego obozu oficerskiego Murnau, to było też w Bawarii, niedaleko i w tym obozie byliśmy dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach przyjechały samochody ciężarowe od Andersa, z Włoch i kto chciał, to wsiadał. Zgłosiłem się wraz z innymi, na ciężarówki odkryte i pojechałem do Włoch.

  • Z Niemiec wyjechał pan do Włoch i…

We Włoszech w Predappio, w miejscowości, w której urodził się Mussolini, był przejściowy polski obóz. Nie chcieliśmy czekać w tym obozie. Przyjechał kierowca z dowództwa Drugiego Korpusu z Porto San Giorgio, ukryliśmy się w skrzyniach drewnianych i wywiózł nas z tego obozu. Przez całą noc jechaliśmy do Porto San Giorgio, to było w Środkowych Włoszech, tam na boisku piłkarskim były poustawiane namioty i przyjeżdżali przedstawiciele różnych jednostek polskich i wybierali żołnierzy, żeby uzupełniać jednostki. Przyjechał jakiś wachmistrz, nie wiedziałem z jakiej jednostki i potrzebował kierowców. Zgłosiłem się, zgłosiło się nas dziesięciu i był egzamin. Zdałem ten egzamin, bo byłem kierowcą w czasie okupacji, nauczyłem się jeździć, byłem na kursach konspiracyjnych i okazało się, że dostałem się do dowódcy szwadronu plutonu śledczego, do żandarmerii.
Jeździłem jako kierowca we Włoszech półtora roku, do października 1946 roku. Ten okres uważam za najprzyjemniejszą przygodę. Później była demobilizacja korpusu, zabierali nam sprzęt, uzbrojenie i przewieźli nas do Anglii, przez Francję, przez Kanał La Manche. Jeszcze nie nadmieniłem, że jak byłem w obozie, to dostałem się do aresztu obozowego, bo urwaliśmy się esesmanowi z pracy i dostaliśmy się do bunkra na dwa tygodnie. Później, jak w byłem wojsku, to też siedziałem dwa tygodnie w areszcie, bo z wachmistrzem w niedzielę pojechałem, on pojechał na dziewczyny, dałem mu samochód i rozbił ten samochód. Później jak już jeździłem z dowódcą, to już miałem dobre chwile, bo on był miłośnikiem starożytnych zabytków i zwiedzałem całe Włochy. Jak przyjechaliśmy do Anglii, to nas przerzucali z miejsca na miejsce, z obozu do obozu i dostałem już wtedy list od rodziny z Polski, że rodzice żyją i postanowiłem wrócić do kraju. Byłem wraz z innymi w konsulacie w Londynie, tam dostałem papiery wszystkie i grupowo z wojskiem wróciłem w lutym 1947 roku, do Warszawy. Żegnała nas orkiestra szkocka, to był luty, mróz, śnieg był na redzie, ale Anglicy nas przepisowo żegnali. Wróciłem do kraju i tu były dalsze przygody niezbyt przyjemne.

  • Był pan represjonowany?

Byłem represjonowany w tym względzie, że pracy nigdzie nie mogłem dostać. Próbowałem się dostać na państwową posadę, ale mowy nie było o tym. Wszędzie były miejsca, ale jak zobaczyli, że Armia Krajowa, Anders, nie ma pracy. Zatrudniłem się przy murarce, dziury w ścianie kułem do 1950 roku. Później wróciłem do pracy do inżyniera Krasowskiego, tam gdzie pracowałem w czasie okupacji, to był nasz inżynier, który należał do konspiracji, on mnie zatrudnił, ale później dzięki znajomościom kolegi, jakoś przez wódkę, dostałem się do Instytutu Motoryzacji, dopiero w 1950 roku na państwową posadę. Także można powiedzieć, że trzy lata byłem represjonowany, nie fizycznie, ale psychicznie.

  • Czy na koniec chciałby pan coś dodać o Powstaniu, coś czego może nikt dotąd jeszcze nie powiedział? Czy chciałby pan jakoś podsumować?

Nie wiem, czy ktoś to powiedział, ale jeśli chodzi na przykład o stosunek ludności cywilnej, jak wyszliśmy z kanałów na Śródmieście, to ludzie byli zastraszeni i trochę pokrzykiwali na nas „Po coście wrócili?! Teraz się za nas wezmą!”. To było dość przykre, że nie traktowali nas jako żołnierzy, tylko jako takich niepotrzebnych w danej chwili. Nie ma się co dziwić, bali się ludzie o swoje życie.



Warszawa, 22 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Feliks Jeziorek Pseudonim: „Felek” Stopień: kapral Formacja: Batalion „Gozdawa” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter