Bożena Pawłowska „Magda”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, jak to wyglądało – najpierw konspiracja, a potem udział w Powstaniu?

Na rok przed Powstaniem pracowałam już w ZUS-ie, w dziale gospodarczym. Tam była kuchnia dla pracowników, kierowniczką była pani Drabińska – wysoka, dostojna kobieta. Do pomocy miała panią Justynę, nie znałam jej nazwiska, jakoś nigdy nie obiło mi się o uszy. Pani Justyna mnie namówiła, po prostu wciągnęła mnie do AK. Dopiero po Powstaniu dowiedziałam się, dlaczego trafiłam do „Koszty”. Jej mąż był majorem „Korabem”, zrzutkiem z Anglii z cichociemnych i był w „Koszcie”. Ona mnie do „Koszty” [wciągnęła] przez tego męża.

  • Czy sama też należała?

Musiała należeć, bo w czasie Powstania prowadziła w ZUS-ie kuchnię dla powstańców, więc musiała należeć do AK, tylko już nie do „Koszty”.

  • Czy musiała pani uzyskać zgodę mamy?

Nie. Moja mama ani bracia do końca nic nie wiedzieli. Miałam trzech starszych braci.

  • Pani też pewnie nie wiedziała o swoich braciach, że należeli…

Nie wiedziałam, dopiero po Powstaniu [dowiedziałam się]. Jeden z braci był z podchorążówki i już był na piątym roku medycyny wojskowej, w tej chwili to się nazywa Akademia Medyczna, a wtedy to się nazywało CWSan. (Centrum Wyszkolenia Sanitarnego). Na pewno przypuszczałam, że on jest [w konspiracji], a czy najstarszy i najmłodszy gdzieś należą, nie wiedziałam. Notabene nie należeli, niestety. Później najstarszy i najmłodszy [brali udział] jako ochotnicy. Bardzo się dziwiłam, że [brat] nie należy, bo zawsze był bardzo pracowity, obrotny, wszystkich znał, wszędzie bywał. Ale okazało, że nie był [w konspiracji].

  • Jak wyglądało przygotowanie do działań konspiracyjnych?

Nie było żadnego przygotowania. Po prostu [ta pani] powiedziała mi, że mam się tu i tu stawić na punkcie, na ulicy Chmielnej. Poszłam tam i dowiedziałam się, co mam robić. Mam znowu gdzieś się spotkać; dostałam do ochrony chłopaczka, Zbyszka, który z bronią szedł za mną sto kroków z tyłu, a ja niosłam podziemną prasę. Przenosiłam z punktu [do punktu].

  • Czy to było już w czasie Powstania?

Nie, to było na rok przed Powstaniem. Z początku [szłam] z obstawą, później razem szliśmy. Raz jeden był bardzo przykry moment, ale na szczęście nic się nie stało. Szliśmy, z jednej strony jakiś ogród, park (nawet nie umiem powiedzieć w tej chwili, gdzie to było), nie było się gdzie schować. Miałam okrągławą torbę pełną gazetek, akurat nadjechała buda pełna żandarmów. Jechała pomału, my szliśmy razem i mówimy: „No, staną, czy nie staną?”, ale przejechali. To był jedyny moment, gdzie pamiętam uczucie lęku. To jeden raz.

  • Dużo miała pani tras?

Już nie bardzo pamiętam. To na pewno nie było codziennie, raz na jakiś czas, raz w tygodniu, czy raz na dwa tygodnie – nie wiem, nie umiem powiedzieć.

  • Czy bywały jakieś zebrania, szkolenia?

Ja już nie [miałam].Wiem, że moje koleżanki miały różne szkolenia, ale dla mnie już było za późno. Poza tym pracowałam od siódmej rano do piątej po południu – wtedy się pracowało do piątej po południu.

  • Jak zapamiętała pani 1 sierpnia 1944 roku, czyli godzinę „W”?

Dzień wcześniej dostałam telefon od ciotki, że jej córka (moja kuzynka Urszulka) zaczyna rodzić. Jej mąż był porucznikiem i był już wezwany na punkcie, nie było go w domu. Stara ciotka została sama z rodzącą córką i [prosiła], żeby przyjść pomóc. Prosto z pracy pojechałam do nich na Żoliborz na ulicę Dziennikarską. Nie bardzo pamiętam, przyszła jakaś akuszerka czy lekarz. Urszula urodziła, ja nad ranem przycupnęłam gdzieś tam na fotelu, troszkę się zdrzemnęłam i rano pojechałam prosto do pracy. Tak że nawet nie byłam w domu. O godzinie trzeciej powiadomiono mnie, że mam się już stawić do Powstania na punkt.

  • Gdzie był pani punkt?

Najpierw właśnie na Chmielnej, tam gdzie zawsze miałam kontakt. Tam też składałam przysięgę. Zapomniałam dodać, że zanim zaczęłam chodzić z pocztą, to musiałam złożyć przysięgę. Wtedy (może to był przypadek), przysięgę odbierał… jakiś młody człowiek, kto to był, nie przypominam sobie, ale jako świadek stał Eugeniusz Lokajski. [To był] pierwszy z nim [kontakt].

  • Wtedy go pani poznała?

Tak, wtedy go [poznałam], ale nawet z nim nie rozmawiałam, z tym młodym tak. Prawdopodobnie to był Radajewski, „Rataj”. […] Ale czy to był on, nie wiem.

  • Prosto z pracy pojechała pani na Chmielną i już się nie zobaczyła ze swoją rodziną?

Nie, w ZUS-ie pracowała też moja matka, więc poszłam do mamy powiedzieć. Uprzedziłam: „Mamo, coś się zaczyna dziać. Kilka dni mnie nie będzie, żebyś się nie bała, bo na pewno kilka dni mnie nie będzie”. To się zrobiło dwa miesiące i dopiero po trzech miesiącach się spotkałyśmy. Spotkanie było najgorsze.

  • Proszę powiedzieć o rozwoju wydarzeń. Pani nie wiedziała, czego się po pani spodziewają?

Nie wiedziałam, w ogóle nikogo tam nie znałam. Tak z widzenia właśnie Lokajskiego, to tylko tyle, że go widziałam na przysiędze, a później nikogo. Zajęła się mną (nie wiem, czy to był pseudonim, czy prawdziwe imię) pani Hania. Miałam dziewiętnaście lat, ona wtedy miała czterdzieści dwa. Ona też była na Chmielnej, pierwszą noc razem przespałyśmy i na drugi dzień zaprowadziła mnie na Moniuszki. Tam też miałyśmy mieszkanie do dyspozycji na drugim piętrze. To była żona jakiegoś pułkownika, nie wiem kogo, bo nie znałam zupełnie nazwisk. Prawdę powiedziawszy, nie starałam się poznać. To konspiracja, lepiej żeby nikt nie wiedział o mnie, ani [ja o nikim]. Później chodziłam z nią. Na przykład raz poszłyśmy na Wolę. To było okropne.

  • Już po upadku Woli?

Tak, to już było po upadku. Już sobie nie przypominam dokładnie kiedy, ale to jakoś [było] jeszcze w sierpniu. Poszłyśmy i doszłyśmy do ostatniego punktu. To po ciemku, po nocy, nie wiem, jakimi [drogami]. Ona lepiej znała Warszawę. Wychowałam się na Żoliborzu i Śródmieścia nie znałam tak dobrze. Doszłyśmy do naszego ostatniego punktu, stał jeden chłopak na barykadzie. [Wpatrywałyśmy się] w noc, bo słychać było tupot ciężkich butów, maszeruje jakieś wojsko. Ten chłopak też mówił: „Musimy się przyjrzeć, czy to nasi, czy [Niemcy], ale czy to możliwe, żeby nasi tak szli, tak dużo ich?”. My przez cegły na barykadzie patrzyłyśmy, ale to już szli Niemcy, byli tam. Tak że jedyny raz nie wykonałyśmy rozkazu, nie dotarłyśmy z meldunkami na Wolę, już nie dało rady. Wtedy chłopcy z tego punktu też się już wycofywali, jak myśmy się wycofywały. Prawdę powiedziawszy Woli nigdy ani przed wojną, ani w czasie wojny nie znałam, tak że nie wiem, jakie to były ulice. Musiałyśmy wracać. Później raz z panią Hanią [szłam], ale to już pod koniec, we wrześniu.

  • Zawsze chodziłyście we dwie?

Nie, nie zawsze. Raz szłam z „Maryną” do ZUS-u, ale trzy największe [wypady były] właśnie na Wolę, a później po mapy. Już było wiadomo, że Powstanie upada i prawdopodobnie chodziło im o wycofywanie się naszych, którędy można [iść] i były potrzebne mapy. My we dwie przeszłyśmy do WiG-u w Aleje Jerozolimskie, to jest budynek z wieżyczką naprzeciw Dworca Głównego (kiedyś, teraz jest inaczej), na której jest zegar. To był taki moment, jakiś przypadek, jakaś opatrzność Boska. Trzeba było dojść do poczty dworcowej, zejść na dół do torów, torami z dwieście metrów, wyjść na górę i przebiec przez Aleje. Przy budynku WiG-u była uliczka Chałubińskiego i następny blok (pamiętam, [że] narożnik), był okrąglak – tam byli Niemcy. Nie było można zrobić żadnej barykady, nic, tylko przez Aleje Jerozolimskie przebiec tak na goło, a oni w oknie. Ale przebiegłyśmy dobrze. Tam, naturalnie, nie było żadnych pracowników, tylko już sami nasi chłopcy. Same musiałyśmy szukać tych map. Mapy były [dosyć] wielkie, [niosłyśmy] dwa rulony map. [Pani Hania] wzięła jeden rulon, ja drugi. Same szukałyśmy do wieczora, cały dzień tam byłyśmy. Teraz chcemy wyjść z powrotem, ale się przyczepiły do nas jakieś dwie cywilne dziewczyny. Dwie dziewczynki, pamiętam tylko, że na czarno ubrane. Chciały przebiec. Jeszcze pani Hania mówi: „A, jak cywilki, niech sobie przebiegną najpierw, puśćmy je”. Przebiegła jedna, przebiegła druga. Za chwilę mówię: „Pani Haniu, niech pani biegnie pierwsza, a ja ostatnia”. Przebiegła, zeszła na dół, no to i ja się wybieram. Jak się schodziło na dół do torów, było potłuczone szkło. Stanęłam, pośliznęłam się i chlapnęłam, za przeproszeniem, na siedzenie i zjechałam, a nade mną seria z karabinu maszynowego. Gdybym się nie pośliznęła i normalnie schodziła, to by mi głowę ścięli. Tylko [kule] zadzwoniły o szyny, tak że musiałyśmy iść po skośnym nasypie, bo oni strzelali i to szło w szyny. Pamiętam taki jeden najgorszy moment.

  • Czy te mapy się przydały?

Tak, wtedy mi… „Korab”, pamiętam, w nagrodę dał butelkę likieru. Przyszłyśmy, już było ciemno na dworze, już noc. Wielkie halo, wróciłyśmy, oni myśleli, że gdzieś zginęłyśmy po drodze. My [tymczasem] wróciłyśmy z rulonami, z dziesięć kilo ważył taki rulon. Albo „Kmita”, albo „Korab” jeden z nich dał mi butelkę likieru Cacaoshua, czekoladowy likier, ale nie pamiętam, żebym to piła. Czy z koleżankami? Sama na pewno nie.

  • Za szczęśliwy powrót…

Za szczęśliwy powrót. Ten mi powiedział: „Wiesz dziewczyno, że należy ci się ranga porucznika za to, czegoś dokonała?”. [Za to], że udało nam się z tymi mapami wrócić i to z Moniuszki na Dworzec Główny, na Aleje Jerozolimskie – to kawał drogi. Jakoś żeśmy przeszły. Najgorszy moment miałam trzeciego dnia Powstania. Teraz, jak widzę starego Niemca we Wrocławiu, to się zastanawiam, czy to on do mnie strzelał, czy nie.

  • Mierzył w panią?

Trzech, a ten do mnie mierzył na Chałubińskiego. Te wszystkie przebiegły, nikogo więcej na ulicy nie było, tylko ja czwarta. Oni się zorientowali, bo opaska na ręku, rulon map, w międzyczasie nastawili karabin i zaczęli strzelać. Dzięki temu, że to szkło było stłuczone, to się uratowałam. Czy to nie dziwny przypadek? Mówię, że to moja mama się wymodliła. Bo ja nie miałam czasu się modlić, nie było kiedy. W takim momencie się modlić…

  • Proszę opowiedzieć o przypadku z 3 sierpnia…

Musiałam [coś] odnieść na ulicę… chyba Zielną w bok od Złotej. Ulica Złota zaczynała się od Marszałkowskiej. Prawa strona ulicy była zburzona w 1939 roku […], tak że było tylko takie pole gruzu. Szłam tamtędy. Po drugiej stronie były budynki, ale wiadomo, bramy zaryglowane, nikt nosa nie wystawił, że ani się schować, gdzieś wejść do bramy nie było jak. Nadleciały samoloty. Mieli przestrzeń, bo nie było budynków, to było pole zupełnie puste. Lecieli mi prawie nad głową. Jeden samolot za drugim i strzelali z karabinów maszynowych. Biegłam, nie szłam tylko biegłam i widziałam, jak kawałki chodnika dookoła odpryskują. Jak dobiegłam do pierwszego całego budynku, to w bramie jakiś starszawy pan złapał mnie i wciągnął do bramy. Widział widocznie, słyszał, że jakaś strzelanina, może wyjrzał, może widział, że jakaś dziewczyna leci, nikogo więcej nie ma, tylko ja jedna biegłam. Trzy samoloty – jeden przeleciał, za chwilę drugi, za chwilę trzeci. To był moment też [nieprzyjemny]. Jedno powiem, teraz jak na to patrzę, to były okropne momenty, a wtedy… Już tylu osób pytałam, nie czułam lęku całe Powstanie. Mówię, że to był jakiś korek w mózgu czy coś… Nie odczuwałam lęku. Wtedy, jak mnie wciągnął do bramy, ja zaraz wyszłam i pokazałam im figę, taki mój odruch. Przecież oni nie mogli tego widzieć z samolotu, ale mój odruch, żeby im figę pokazać, że mnie nie dopadli. Teraz jak przyjeżdżają niemieckie wycieczki i chodzą ci Niemcy, widzę starą twarz, to się zaraz zastanawiam: „A może to ten strzelał?”. Skończyło się Powstanie, wyszłam do Krakowa i jak już wchodziło wojsko (Rosjanie i Polacy), to z piwnicy nie wyszłam, trzęsłam się ze strachu. A w czasie Powstania biegłam i nic, na drugim piętrze cały czas [przebywałam] i nigdy nie zeszłam do piwnicy. Raz jeden siedziałam w piwnicy przy telefonie, miałam dyżur. Piwnica, zimno. Telefon na ścianie. Wzięłam dwa krzesełka postawiłam naprzeciw siebie, siadłam na jednym, a na drugim oparłam nogi. Sukienkę miałam gdzieś [po kolana] jak siedziałam. Nie znałam generała, dopiero ze zdjęć poznałam, że to ten sam.
  • O którym pani mówi?

„Łaszcz”, generał Skroczyński. Raptem jakieś drzwi się otworzyły i on tam w nocy wyszedł z piwnicy, może do ubikacji czy coś, nie wiem. W każdym razie siedzę pod ścianą, a on idzie. Przechodząc, widocznie nie bardzo było widać czy co, złapał za spódniczkę i troszkę pociągnął. Jak pociągnął, spódnica się podarła. Nie zapomnę do końca życia jego miny. Stoi, nie wiedział, czy ma coś powiedzieć, czy przeprosić, czy co. Postał, postał, popatrzył się i poszedł. Nie zapomnę tego. To taki głupi moment, on w cywilu, drobny. Dopiero później, jak zobaczyłam w książce zdjęcie, mówię: „Ojej, to jest ten mój generał, ten, co mi spódnicę podarł”.

  • Miała pani także kontakty z Eugeniuszem Lokajskim i on zrobił pani wiele zdjęć.

Zrobił, ale nie miałam z nim żadnych kontaktów. Dwóch zdjęć wiem, że nie robił Lokajski. Jedno, gdzie stoimy przy barierce z Tuleją, a drugie, gdzie stoję pod plakatem. Albo wziął aparat Lokajskiego i tym aparatem zrobił, albo swoje klisze dał Lokajskiemu na przechowanie. To możliwe, nie wiem.

  • Znaliście się bliżej z Lokajskim?

Nie. Baretkę zrobiłam Tulei – Antoni Tuleja, [kolega]. Później patrzę na zdjęciach, a ten ma. Przypuszczam, że miał aparat Lokajskiego i dlatego zrobił zdjęcia. Wtedy Antek Tuleja dał jakiemuś koledze aparat, żeby nam zrobił zdjęcie. Później wziął aparat, poszliśmy pod plakat i zrobił mi zdjęcie pod plakatem. Te dwa zdjęcia miałam wywołane już w czasie Powstania.. Po sześćdziesiątej rocznicy koleżanka z Warszawy posłała mi kolorowane pocztówki i jeszcze pisze: „Może poznajesz kogoś na tych zdjęciach?”. Ja za telefon i do muzeum. Mówię: „Skąd macie to zdjęcie? Takie zostało w Warszawie moje zdjęcie, może ktoś znalazł i dał do muzeum?”. Wytłumaczono mi, że nie, że mają klisze. Wszystkie uratowała siostra Lokajskiego. Jeszcze mi mówi: „To pani jest ta, co się w tym lusterku przegląda?”. Mówię: „Nie, w jakim lusterku? Gdzie? Ja się tam nigdzie nie przeglądałam”. Musiał zrobić Lokajski, zauważył, [jak się czeszę]. Warkocz na ślepo plotłam, poprzypinałam, a później, jak miałam okazję, to poprawiłam czy przejrzałam się, czy to dobrze. Boże jedyny, byłam młoda dziewczyna, to chciałam jakoś wyglądać. To w ogóle było śmieszne z tym warkoczem.

  • Kto to był Antek Tuleja?

To był kolega mojego brata z… gimnazjum.

  • Czyli znała go pani dużo wcześniej?

Od dziecka. On więcej u nas w domu przesiadywał, niż u siebie. Mieszkaliśmy na Żoliborzu. Gimnazjum było na Żoliborzu. Mieszkaliśmy bardzo blisko Poniatówki – to było gimnazjum Poniatowskiego. On też chodził do Poniatówki najpierw z moim starszym bratem, średnim, coś oblał i później chodził z tym młodszym. Mieszkał na Tamce, a u nas przebywał, ponieważ [mieszkaliśmy] blisko szkoły. W domu, w suterenie były dwa pokoje. W jednym moi bracia mieli rowery, czasem rozkładali jakiś stół pingpongowy i tam bardzo często przychodzili chłopcy z Poniatówki. Jak wiali na wagary, to przesiedzieli godzinę czy dwie. Antek bardzo często u nas był. Znałam go prawie od dziecka. Nie wiem, czy Lokajski wywołał te zdjęcia, czy mu się spodobało to zdjęcie czy co… Może później porobił [odbitki]. […] Mówię: „Wiecie, co, było charakterystyczne to, że ja miałam taki warkocz na głowie. [W muzeum powiedziano]: „Ano właśnie, właśnie, mamy więcej tych [zdjęć]” i właśnie wtedy przysłali mi te zdjęcia. Wzięłam kopertę ze skrzynki, siadłam na przystanku, czekałam na autobus, otworzyłam kopertę i myślałam, że tam padnę, jak zobaczyłam te zdjęcia. To był dla mnie szok, nie wiedziałam, że są takie zdjęcia. Po tylu latach… Widzę, że wszystkich nie mógł zrobić Antek, ja tam jestem inaczej ubrana. Raz tylko w bluzce i spódnicy, raz mam jakiś biały fartuch czy coś, bo jak siedzę na motorze, to widać guziki od fartucha. Nie przypominam sobie, żebym taki fartuch [miała]. Dostałam tam [taki], który pamiętam, w którym wyszłam z Powstania. To był kitel zapięty z tyłu na trzy guziczki, pod szyję, taki trochę od karczku przymarszczony, z długim rękawem. To pamiętam, takie coś szare, a tego białego fartucha nie pamiętam, a tu widzę na zdjęciach, że jestem w czymś takim.

  • Co pani jeszcze zapamiętała z okresu działań powstańczych? Czy w pani obecności działo się coś szczególnego?

Palił się kościół świętego Krzyża. Stojąc twarzą do kościoła, to po prawej stronie przylegał [do niego] budynek księgarni. Mnie się zdawało, że to księgarnia Gebethnera i Wolfa, ale czy na pewno, nie wiem. Była obawa, że się będą palić zbiory książek. My (dziewczyny z „Koszty”) poleciałyśmy to ratować. Wynosiłyśmy to gdzieś na plac Napoleona, ale w które miejsce, to nie pamiętam. Pamiętam, jak przez okno parterowe przechodzili chłopcy na Krakowskie Przedmieście, przez okno i przez księgarnię. […] Wynosiłyśmy wtedy książki z księgarni. Wzięłam wtedy… większy mszał. To mi później bardzo ratowało życie, bo w Krakowie sprzedałam to w antykwariacie. [Antykwariusz] musiał widzieć, że ja z Powstania, bo [byłam] w kurtce tramwajarskiej i wiem, że mi bardzo dobrze za tę książkę zapłacił. Musiałam sprzedać, bo nie było co jeść.

  • Jak wyglądała codzienność? Mówiła pani, że miałyście z koleżanką wspólny pokoik…

Dano nam do dyspozycji jakieś mieszkanie. Nas tam chyba kilka nocowało, już nie pamiętam, gdzie się dało, to spałyśmy po dwie. Pamiętam, że z panią Hanią jakoś spałyśmy na jednym łóżku. Ale było z siedem różnych dziewczyn.

  • Gdzie się żywiłyście?

Była kuchnia na dole, jadłodajnia. Raz smażyłam tam naleśniki, to była sensacja.

  • Z powodzeniem?

Na czterdzieści osób. Na samym początku jeszcze było z czego, bo później już nie było z czego. Była mała kuchenka, koza, paliło się czymś, jakimiś starymi rupieciami, więc chodziło o to, żeby jak najprędzej usmażyć. Kobietom mówię: „Wiecie co, ja wam pomogę, ja będę smażyć”. Kazałam sobie dać cztery duże patelnie, garnek i tylko chochla do nalewania, a na widelcu kawałek skórki od słoniny. Na czterech patelniach [smażyłam], ale tu podrzuciłam, tu nalałam, tu podrzuciłam, przerzuciłam… Mnie to tak wtedy poszło, że ludzie przez to okienko kuchenne zaglądali, co się tu dzieje. To było parę minut i czterdzieści wielkich naleśników było usmażonych. To też pamiętam… Później już gorzej, jak drugi raz zeszłam do ZUS-u. Pierwszy raz poszłam właśnie z „Maryną”.

  • W jakim celu?

Z meldunkami. Też miałyśmy śmieszny [przypadek]. Kawałek trzeba było przejść do głuchoniemych, do zakładu, tam był zrobiony kawałek dosyć głębokiego przekopu. Później się wychodziło do parku i przez park trzeba było zbiec. Na Książęcej był mur. Po drugiej stronie za murem był szpital świętego Łazarza i tam byli Niemcy. Poczekałyśmy do wieczora i wieczorem przez park. Na szczęście kuchnię prowadziły nasze panie, które dobrze znałam, więc miałyśmy co jeść i na drugi dzień znowu wieczorem z powrotem. Pod górę to już ciężko. Teraz zmalałam, ale [wtedy] byłam bardzo wysoka. Trochę nerwów i tak dalej i zaczęłam głośno sapać. „Maryna” się odwróciła i mówi: „Przestań sapać, bo nas Niemcy usłyszą”. Było coś takiego, jak centralki telefoniczne. Słyszymy jakiś ruch, więc dobiegłyśmy i za centralki się schowałyśmy, a za chwilę pociski oświetlające, bomby świetlne i nad nami zrobiło się jasno. Oni nas nie widzieli, bo byłyśmy [schowane], a zresztą nawet gdyby zobaczyli, to jeszcze niektóre telefony były czynne i przypuszczam, że oni korzystali z tych telefonów, tak że i tak by do tego nie strzelali. Musiałyśmy tam przesiedzieć, aż wszystko ucichło i pomału, pomału na górę. Różne takie momenty [pamiętam]. Później one poszły na Sadybę. Pod koniec okupacji mieszkałam na Sadybie, z ZUS-u dostałyśmy służbowe mieszkanie. Mama tam w domu została. One szły na Sadybę szesnaście kilometrów kanałami. Tam wyszły i tam miały przepływać przez Wisłę. Dałam im liścik do mamy [napisany] na bibułce. […] Napisałam parę słów, później dałam im dokładny adres. Jak wyszły z kanałów, to poszły najpierw do mojej mamy. Mama je myła. One miały na nogach tenisówki. Mama, później po wszystkim opowiadała: „Słuchaj, to była jedna rana na tych nogach. To była jedna rana, to było wyżarte ciało”. Opatrywała, dobrze, że miała czym. Dobrze, że jeszcze wtedy i wodę miała, że je umyła. Przespały się jedną noc i na drugi dzień [przedostały] się wpław przez Wisłę. Wracając już do mamy nie wstąpiły.

  • Udało im się dotrzeć tam i z powrotem?

To już drugi raz przepływały przez Wisłę.

  • Na jakiej wysokości?

Sadyba Oficerska jest całkiem na dole Warszawy i one tam [przepływały]. Wiem, że na Sadybie Oficerskiej. Pierwszy raz, jak przepływały, to Niemcy je złapali. Jedna to blondyneczka, taka dziewczynka, a druga splotła sobie dwa warkoczyki. Jak przeszły z Pragi do Warszawy, Niemcy je złapali, to ona zaczęła płakać, że ona została na Pradze, a tu w Śródmieściu jest ich mama, że ona idzie szukać mamy i ten Niemiec je puścił. Wtedy przenosiły ustne meldunki.

  • Pani nie miała takich zadań?

Nie. Na przykład chciałam z nimi iść kanałami, to mi nie pozwolił, bo byłam za wysoka do kanałów. Miałam metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, tak że dosyć duża. Mój komendant „Korab” się nie zgadzał, zawsze krzyczał na mnie, że ja chcę iść kanałami.

  • Jakie były pani najczęstsze trasy?

Region… Szpitalna, Sienkiewicza, Chmielna – przeważnie w tym rejonie. Później dwa razy do ZUS-u, raz znowu po mapy, raz na… Zielną. Raz tam leciałam wtedy, co z samolotów do mnie strzelali. Jak sobie przypomnę, to teraz człowiek się śmieje, ale to były takie momenty. Nie bałam się, że mnie trafią, nie dopuszczałam po prostu tej myśli.

  • Żadne bombardowanie nie uszkodziło wtedy budynku?

Nie, tylko tyle, że miałam strasznie poharatane nogi. W ZUS-ie poleciało mi szkło, deski. Głowę miałam ochronioną przez łóżko piętrowe, a wszystko mi na nogi poleciało. Wtedy nas Niemcy wzięli.

  • Który to był dzień?

13 września. 11 września poszłam i nie miałam odwrotu, bo odcięli Książęcą. Opowiem jeszcze, co było przed bombardowaniem. Były ryczące „krowy”. Leciały cztery pociski, ale najpierw taki zgrzyt, tak jakby po jakichś kamieniach przesuwano ciężką szafę. Oni to najpierw jakoś nakręcali, więc było wiadomo, że zaraz będą lecieć pociski i wtedy się wszyscy chowali. Byłam na podwórku w ZUS-ie, ale od strony podwórza. Wyszłam, nie wiem [po co], zdaje się, że tam była pompa, woda. Jak usłyszałam zgrzyt, to prędko na parter, parterowymi drzwiami. Jeden chłopak stał na warcie i też prędko uciekł stamtąd. Weszliśmy, to było pomieszczenie chyba metr na metr. Były drzwi do małego podręcznego magazynku, drzwi na dużą salę jadalną, bo przecież tysiąc osób jadło obiady przed Powstaniem i były drzwi do kuchni. Szedł komin od kuchni. Schowaliśmy się w tym pomieszczeniu. Leciały te pociski i proszę sobie wyobrazić, nie umiem powiedzieć, czy od podmuchu, czy tak się budynek chwiał, że głową waliliśmy raz w jedną ścianę, raz w drugą. Był straszny szum, pęd powietrza i wysadził szyber. Pomieszczenie metr na metr i od razu się zrobiło czarno. Jak to już ucichło, przeleciały cztery pociski, cisza się zrobiła, otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do sali jadalnej. Zamiast się bać, to w śmiech, ryknęliśmy oboje, oboje czarni, tylko zęby i białka oczu widać, nic więcej. […] Moje rzęsy były takie [długie], ale każda była z sadzy, taka długa i czarna, każdy włosek – pełno sadzy. Wody dostałam tyle, żeby [zmoczyć] szmatkę, żeby twarz obetrzeć, a tu musiałam się otrzepać. Dwie czy trzy godziny później wyrżnęła bomba i znowu pył, [ale] biały, szary. Wyszliśmy stamtąd jak zjawy. Ta sala była [w podkowę]. Widziałam, że tamta klatka schodowa runęła, tam drzwi zabarykadowane, ale wiedziałam, że tam są drzwi. Ale teraz tak: z jednej strony stały łóżka piętrowe, a między nimi stół w poprzek i było jeszcze przejście. Ze cztery razy przełaziłam przez ten stół, pod stołem, spotykałam się z kimś – tak człowiek kompletnie stracił orientację. Zamiast bokiem przejść, to ja na stół, to ktoś z drugiej strony na ten stół, to znowu pod stołem. W końcu ja pierwsza jakoś [dotknęłam] ręką do ściany i tak po ścianie, po ścianie doszłam do tych drzwi, otworzyłam, a tam stali Niemcy. Znowu ani się umyć, ani nic, tylko znowu tą [szmatką]. Trzy tygodnie miałam szarą twarz, bo sadza się powbijała, później ten tynk.
  • Jakie były konsekwencje spotkania z Niemcami?

Część ludzi (bo to był i szpital, i biura, tylko że w biurze [byli] tylko nasi żołnierze) wyszła na Czerniakowską, reszta wyszła do parku Frascati. Postawili czołg, kazali nam wychodzić na teren gazowni (na taką łączkę), chorych i rannych wynosili ze szpitala też na łączkę i tak nas trzymali ze trzy dni. Później pozwolili przejść do kościoła Wizytek na Krakowskim Przedmieściu i przenieść tam chorych i rannych. Ale co było. Personel szpitala wyszedł na Frascati, tu wynieśli chorych i rannych. Nas było osiem kobiet, ja się tam z nimi poznałam i trzymałyśmy się razem, i prosiłyśmy dyrektora szpitala (bo on też wyszedł na Czerniakowską), żeby nas przyjął jako personel kuchenny szpitala, żebyśmy nie szły jako cywile. Niemcy nam pozwolili przejść do Wizytek.

  • Który to był dzień?

13 września było bombardowanie, tam chyba nas trzymali ze dwa dni – może 15 września. Wtedy to ja kalendarza nie miałam. Przyszłyśmy do Wizytek, a tam były już dwa inne szpitale. Ale teraz, [jako] personel kuchenny, to trzeba tym chorym [gotować], a tam było ze sto różnych chorych osób. To przecież był szpital i to nie byli tylko ranni z Powstania, tylko ludzie po operacjach i tak dalej… Jak my we dwie z jedną z łączniczek przeniosłyśmy mężczyznę na noszach (to już był któryś z rzędu), to [jeszcze] postawiłam nosze na podłodze. Nie wiem, jakoś niosłam do końca i postawiłam na podłodze, ale gdyby mi ktoś ołówek położył, to bym nie utrzymała, tak już te ręce były [przedźwigane]. Prowadziłam raz kobietę, która dopiero co urodziła, dziecko owinięte w jakieś szmatki, dziewczyneczka, to wzięłam ją na rękę, a w drugą rękę kobietę i też żeśmy przeszły na Krakowskie Przedmieście. Z dołu to się szło kawał drogi. Ale Niemcy też pozwalali. Później dać jeść tylu osobom. Tamte dwa szpitale już miały jakieś kuchenki. Siostry nam dały w przejściu kucheneczkę, może były cztery fajerki. O czwartej rano wstawałam, żeby to rozpalić i żeby się kocioł zagotował, żeby jakąś zupę [ugotować] i chociaż raz na dzień [podać coś ciepłego]. Siostry dawały dwa razy na dzień kocioł kawy. Czarnej kawy bez cukru, bez niczego, ale zawsze coś gorącego było dla tych chorych, dla rannych. Ale co gotować, jak nie ma żywności? Niemiec nam pokazał. Te, co znały niemiecki, zaczęły go podpytywać. Jak się okazało, Tyrolczyk, Austriak – nieduży blondynek, pamiętam jego postać. Pokazał rozbity, zbombardowany sklep i że było wejście do piwnicy, i tam było pełno żywności. Miałyśmy stamtąd kasze, makaron. Za klasztorem były działki, ale one znowu były pod ostrzałem ze strony rosyjskiej. Rosjanie wiedzieli, że ta dzielnica jest jeszcze utrzymana przez Niemców, to strzelali. Nie wiedzieli, że to my tam [chodzimy]. Wieczorem szłam, jak już było ciemno, to jakieś pomidory, marchewkę – zawsze coś z działek narwałam. To już było prawie nad Wisłą. Tam spędziłam dziesięć dni. Po dziesięciu dniach Niemcy kazali wszystkim wychodzić. Siostry też miały wyjść, a to przecież był klasztor zamknięty, one nie wychodziły. Tam były dwie czy trzy, które się kontaktowały z nami, żeby nam kawę dać czy coś. Mnie raz wpuściły do kuchni, bo nie miał kto wziąć tego kotła z kawą. One się jakoś ugadały z Niemcami i Niemcy pozwolili im zostać. Zostały. Nam dali furmanki dla rannych, dla chorych i do szpitala świętego Stanisława na Wolę. Nas już chyba było cztery i trzymałyśmy się tych furmanek. Już później ludzie szli z całym tłumem, to było okropne. Nie umiem powiedzieć, jakimi ulicami, ale wszystkie domy się paliły. Żar [bił] od ognia, ten gorąc, człowiek się bał, że się gdzieś zapali czy coś… Ale myśmy się trzymały furmanek. Przyszłyśmy do szpitala na Woli. Dyrektor powiedział, że rannych i chorych przyjmie naturalnie, musi, ale personelu nie potrzebuje. Pozwolił nam przespać jedną noc i na drugi dzień znowu przyjechało dziesięć furmanek ze wsi, wzięli gdzieś tak zwane podwody. Lżej chorzy i my [na furmanki]. Owinęłam się papierem toaletowym, głowę, rękę, że niby chora. Po dziesięć osób na furmankę i pojechaliśmy. Dojeżdżamy do Włoch pod Warszawą, tam jest… wiadukt i tam stali Niemcy. „No i dokąd te furmanki jadą?”. Więc myśmy wszyscy krzyczeli: „Do Pruszkowa! Do Pruszkowa! Do obozu do Pruszkowa!”. To puszczali, a my prędko w las. Nie wiem, gdzieś furmanki przez jakiś lasek pojechały, ale nie umiałabym powiedzieć gdzie. Jesteśmy w tym lasku, nasz furman się zatrzymał, i mówi, że musi koło sprawdzić. Jak on się zatrzymał, tak w jednej chwili nikogo nie było. Nie widziałam ani żadnej furmanki, ani nikogo, tylko panią Hanię, z którą tak jakoś razem się trzymałyśmy. My we dwie też prędko [uciekłyśmy]. On tam coś sprawdzał, a my chodu, nawet mu nie powiedziałyśmy dziękuję i poszłyśmy.

  • Dokąd dotarłyście?

Parę dni, chyba z tydzień czasu byłyśmy pod Warszawą. W Milanówku [między innymi]…

  • Czy ludzie chętnie pomagali?

Nie, tam był punkt zrobiony z RGO, w pokoju narzucono pełno słomy czy siana, że było można się przespać. My przyszłyśmy pierwsze, to nie było jeszcze wszy, bo później to już było wszystko zawszone. Ale my jeszcze mogłyśmy tam się przespać. Ten punkt był w Komorowie. Dlaczego [trafiłyśmy] do Komorowa? Pruszków minęłyśmy na piechotę, żeby nas gdzieś tam nie chwycili. Przyszłyśmy do Komorowa. Mój stryj zawsze wywoził córki na lato do Komorowa. Jedna w czasie Powstania miała już ze cztery lata, druga siedem czy osiem, jakoś tak. Zawsze wywoził. Żona stryja już nie żyła, on sam się opiekował dziećmi. Miał tam jakąś gospodynię i później dzieci siedziały tam całe wakacje. Mówię: „Nic, tylko idziemy tam, szukamy tych dzieci, to tam się coś dowiem i o stryju, i może tam będzie jakiś nocleg czy co”. Przychodzimy, a gospodyni mówi: „Proszę pani, dzień przed wybuchem Powstania pan Grabowski przyjechał i zabrał dzieci do domu, do Warszawy”. Coś okropnego. Bał się, że coś będzie, to chciał je mieć przy sobie, a byłoby lepiej, gdyby były [w Komorowie]. Ale przeżyły, obie jeszcze żyją. Później w Komorowie czy gdzieś była wywieszona lista osób, które się już zgłosiły do RGO. Szukam, szukam, szukam. Jest Tadeusz Grabowski, adwokat z ulicy… Żelaznej na Woli. Najstarszy z kuzynów tam mieszkał, ale nigdy tam nie byłam. Już przed wojną był po studiach. Tadeusz Grabowski – jest, mam jednego! Lecimy do Milanówka, idziemy pod ten podany adres. Patrzę – piękna willa. Myślę sobie: „Gdzie ten Tadziu tutaj wylądował?”. Wchodzimy: pokojóweczka w fartuszku, w czepeczku, pyta się, [o co chodzi]. Mówię, że chciałam z panem Tadeuszem Grabowskim rozmawiać. „Proszę bardzo, niech panie zaczekają, piękny holl, niech panie zaczekają, zaraz poproszę”. Czekamy, czekamy, mówię do niej: „Wiesz co, ale co on tu… Gdzie on się tu dostał, skąd?”. On długo siedział na Pawiaku, żonę poznał na Pawiaku i się pobrali. Przypadek, że zostali puszczeni. Na Wielkanoc co dziesiąty więzień [wychodził]. Postawili ich w rzędzie i [odliczali] co dziesiąty – trafiło na niego i trafiło na nią. Tak że przed Powstaniem wrócili do domu. Za chwilę drzwiach pokazuje się wysoki, siwiusieńki starszy elegancki pan. Myślałam, że się zapadnę pod ziemię. Mówię mu: „Bardzo przepraszam, ale na tej ulicy, nie pamiętam numeru, ale na tej ulicy, to samo imię, to samo nazwisko i też adwokat”. On się zdziwił i mówi: „Wie pani, tyle lat tam mieszkam…”. Jak się okazało, to trzy domy dalej czy jakoś tak, bo już nie pamiętam numerów. Śmiał się, bo mówi: „Przypadek jaki…”. Imię i nazwisko, i [adres], tylko wiek się nie zgadzał.

  • Czy tego prawdziwego kuzyna pani odnalazła?

[Wtedy] nie. Odnalazłam już po wojnie. Pani Hania […] mówi, że ma gdzieś w lesie znajomego nadleśniczego: „Tam się będzie można schować i odpocząć”. Najpierw dwadzieścia kilometrów na piechotę [szłyśmy]. Później wsiadłyśmy w jakiś pociąg, który jechał – to była… kolejka grójecka, [która] gdzieś nas wiozła. W nocy wysiadłyśmy, bo ostatni przystanek. Szło całe handlarskie towarzystwo, co handlowało. Poszliśmy za tym towarzystwem, bo to noc była, oni weszli do jakiejś chałupy, przeszli przez podwórze i wszyscy do stodoły. Więc my też. Oni się tam gdzieś na sianie poukładali, to my też. Nad ranem to wszystko wyszło, myśmy mocno spały i nie słyszałyśmy. Jasno na dworze, gospodarz wchodzi, patrzy się, a tutaj śpią dwie baby. Wziął furmankę, odwiózł nas znowu dwadzieścia kilometrów przez jakieś lasy, nie wiem, gdzie to było. Przyjeżdżamy do tej nadleśniczówki gdzieś w lesie, w świętokrzyskie – nie wiem gdzie, nie umiem powiedzieć. Jechaliśmy przez olbrzymi las. Stał jakiś nasz żołnierz, niby [był] ubrany w szary płaszcz, ale widać było, że akowiec. Widocznie stał gdzieś na warcie, pilnował i tak się nam przyglądał, [jak] jadą dwie baby. Przyjeżdżamy tam, a okazuje się, że ci państwo mieli jednego syna, który zmarł, ale nie zginął, tylko po prostu zmarł na jakąś chorobę. Jak mnie zobaczyli, to się tak ucieszyli, powiedzieli: „Oj, mieliśmy syna, będziemy mieć córkę”. Myślę sobie: „Matko, dwadzieścia kilometrów w jedną stronę, dwadzieścia kilometrów w drugą stronę. Co ja tu zrobię?”. Pytam się: „Proszę pana, czy tu jakieś telefony są?”. – „Nie, no skąd telefony?”. – „A gazety tu przychodzą?”. – „Nie, raz na miesiąc może czy coś”. – „A listonosz?”. – „Nie, no skąd listonosz?”. Myślę sobie: „Nikt nie wie, gdzie ja jestem z rodziny, że się tak zapchałam w taką dziurę”. Wieczorem przyszły jakieś dwie panie, które – jak się okazało – też z Warszawy, tylko z Woli czy coś i już były na tej wsi długi czas. Usłyszały, że tu ktoś z Warszawy przyjechał, to przyszły się dowiedzieć. Mówią, że na jutro mają zamówioną furmankę, jadą do Opoczna i dalej do Krakowa. Mówię: „Co? To ja z wami!”. Rano wsiadłam z nimi, tak że ci państwo byli strasznie rozżaleni, że tu córka im ucieka. Mówię: „No niestety”. Wsiadłam. Przyjeżdżamy do Opoczna. Mówię: „Do Krakowa – bo siostra mojej mamy była w Krakowie wysiedlona z Poznania – tam [złapiemy] jakiś kontakt”. Przyjeżdżamy do Opoczna. Jak stanął, to w tej chwili jakaś decha się złamała i zleciałam z tego wozu, a oni wszyscy w śmiech, czy się podróż uda, bo baba z wozu spadła. Poszłyśmy na dworzec. Stoi pociąg towarowy. Pytamy się o pociąg do Krakowa. Jakiś kolejarz mówi: „Gdzie wy chcecie? Do Krakowa? Osobowy? Kiedy to będzie? Ale zaraz idzie towarowy, to chodźcie, bo ja też jadę”. W budce hamulcowej dojechałyśmy do Krakowa. Pociąg zajechał na jeden peron, a na drugim peronie stał pociąg z Krakowa [jadący] dalej pod Kraków, gdzie miałam jednych znajomych. Dosłownie przebiegłam na drugą stronę, wsiadłam, ktoś musiał dopychać drzwi z tyłu. Prosiłam, bo taki był tłok, że dosłownie ktoś z peronu dopychał drzwi, żeby [zamknąć]. Tak dojechałam niedaleko od Krakowa. Dojechałam tam, poszłam do znajomych, byłam tam jakiś czas.

  • Mogła pani tam zostać?

Tak, zostałam. To był, prawdę powiedziawszy, szofer mojego ojca. Wysiedlony całkiem ze wschodu.

  • Dlaczego nie chciała pani wrócić do Warszawy?

Wydostałam się później do Krakowa, moja mama też wróciła do Krakowa. Pracowałyśmy w ZUS-ie. Później centralę ZUS przenieśli do Łodzi i przeniosłyśmy się do Łodzi, dostałyśmy tam mieszkanko. Wrócił z wojny mój ojciec. Praca – nie było jak. W międzyczasie jeden z moich braci już był we Wrocławiu. Pisał do nas, że zajął dom poniemiecki, że obok jeszcze stoi drugi wolny i żeby jak najprędzej przyjeżdżać. Mój ojciec zdecydował się przyjechać do Wrocławia. Przyjechałam z mamą i z ojcem.

  • Przeważyło racjonalne podejście do życia niż sentyment do gruzów w Warszawie.

Rodzice później jakiś czas próbowali w Warszawie, ale co – mieszkali w suterence, strasznie się męczyli. Niedługo potem wyszłam za mąż, męża rzucili [w Polskę]. Jechałam najpierw do Kamiennej Góry, później do Gryfowa Śląskiego, tak siedziałam tam długie lata, dopóki nie kazali się zapisywać do partii. Wtedy nas stamtąd wyrzucili, bo się nie pozapisywaliśmy. Rozumiem, wojna wybuchła, trzeba było wszystko zostawić. Powstanie wybuchło – trzeba było wszystko zostawić. Ale w 1970 roku? Wszystko w Gryfowie zostawiłam, tylko tyle, co w walizkach przywiozłam do Wrocławia i też nie wszystko.

  • Dlaczego?

Dlatego, że trzy razy odmówiłam wstąpienia do partii, a mojego męża już zwolnili, bo nie chciał się zapisać. Był dużo starszy, już był w wieku emerytalnym. Przeniosłam się do Wrocławia. Jak się przeniosłam, to nawet trudno opowiedzieć, ale jakoś się w końcu udało. Szesnaście lat przemieszkałam w altanie na działce, aż w końcu córka, która wyjechała do Stanów kupiła mi mieszkanie. To był domek [na działce], który miał trzy pokoje i kuchnię, ubikacja na dworze, woda w pompie, jak się okazało, strasznie zatruta – syn dał później do analizy. Zięć z córką dobudowali jeden pokój, później syn z żoną dobudowali drugi pokój, więc już się zrobiło pięć pokoi, dwie kuchnie i dwie łazieneczki. Doprowadziło się wodę, ale później oni to pobudowali i wyjechali. Zięć zabrał córkę do Stanów, pojechali turystycznie na sześć tygodni i zostali trzydzieści lat. Rok później syn wyjechał do Algierii na kontrakt budowlany, po dwóch latach został we Francji. Wracając [z Algierii] przez Francję, został we Francji i do dzisiaj jest. Synowa wróciła, syn jeszcze nie.

  • We Wrocławiu nie było problemów z zapisywaniem się do partii? Nie żądano tego?

Nie, tutaj dali mi spokój. Tu [mówiłam, że] się zgubiłam. Ale też robili mi straszne wstręty.

  • Czy miała pani problemy z pracą?

Miałam. Pod koniec mi robili i w końcu poszłam do pracy na kolei. Całe szczęście, bo dostałam przeniesienie z pracy do Wrocławia. Mój syn trochę wtedy chorował, przyjechałam do Wrocławia do naczelnika i powiedziałam mu jak jest, że bardzo bym chciała przenieść się do Wrocławia. Kazał mi jechać do domu. Powiedział: „Nie wolno nawet dzieciom powiedzieć. Niech pani normalnie pracuje i niech pani czeka”. Po dwóch tygodniach wzywa mnie zawiadowca stacji. To była sobota, bo to się jeszcze pracowało w soboty. Przychodzę, jest sekretarz partii, jest sekretarz związków zawodowych, jest w ogóle cały sztab. Pierwsze, co słyszę, zawiadowca mówi: „Pani Bożeno, co pani nam narobiła?”. Mówię: „Co takiego? Coś źle policzyłam, obliczyłam? Co chcecie ode mnie?”. Mówi: „Nie, tylko przyszło pismo w poniedziałek. Ma pani pracować we Wrocławiu”. Mówię: „Tak? Dobrze, to w takim razie rezygnuję pracy i idę do domu się pakować. Dziękuję bardzo, do widzenia”. Poszłam. Przyjechałam tu, [nie miałam] ani gdzie mieszkać… To nawet [trudno opowiedzieć]. Półtora roku najpierw się męczyliśmy w sublokatorskich pokojach. Miałam dwa koce, które wzdłuż składałam na cztery warstwy koca, spałam tak na podłodze pół roku. Czworo nas w jednym pokoiku, ale wytrzymaliśmy. Później altana na działce. Do tego pieniędzy. Żebym ja miała dużo pieniędzy, to bym poszła, jakieś mieszkanie kupiła czy wynajęła, czy coś, a to nie było pieniędzy.

  • Jednym słowem – „bogate” życie bez pieniędzy… Dziękuję bardzo.



Wrocław, 25 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt

  • Jakie były konsekwencje spotkania z Niemcami?

Część ludzi (bo to był i szpital, i biura, tylko że w biurze [byli] tylko nasi żołnierze) wyszła na Czerniakowską, reszta wyszła do parku Frascati. Postawili czołg, kazali nam wychodzić na teren gazowni (na taką łączkę), chorych i rannych wynosili ze szpitala też na łączkę i tak nas trzymali ze trzy dni. Później pozwolili przejść do kościoła Wizytek na Krakowskim Przedmieściu i przenieść tam chorych i rannych. Ale co było. Personel szpitala wyszedł na Frascati, tu wynieśli chorych i rannych. Nas było osiem kobiet, ja się tam z nimi poznałam i trzymałyśmy się razem, i prosiłyśmy dyrektora szpitala (bo on też wyszedł na Czerniakowską), żeby nas przyjął jako personel kuchenny szpitala, żebyśmy nie szły jako cywile. Niemcy nam pozwolili przejść do Wizytek.

  • Który to był dzień?

13 września było bombardowanie, tam chyba nas trzymali ze dwa dni – może 15 września. Wtedy to ja kalendarza nie miałam. Przyszłyśmy do Wizytek, a tam były już dwa inne szpitale. Ale teraz, [jako] personel kuchenny, to trzeba tym chorym [gotować], a tam było ze sto różnych chorych osób. To przecież był szpital i to nie byli tylko ranni z Powstania, tylko ludzie po operacjach i tak dalej… Jak my we dwie z jedną z łączniczek przeniosłyśmy mężczyznę na noszach (to już był któryś z rzędu), to [jeszcze] postawiłam nosze na podłodze. Nie wiem, jakoś niosłam do końca i postawiłam na podłodze, ale gdyby mi ktoś ołówek położył, to bym nie utrzymała, tak już te ręce były [przedźwigane]. Prowadziłam raz kobietę, która dopiero co urodziła, dziecko owinięte w jakieś szmatki, dziewczyneczka, to wzięłam ją na rękę, a w drugą rękę kobietę i też żeśmy przeszły na Krakowskie Przedmieście. Z dołu to się szło kawał drogi. Ale Niemcy też pozwalali. Później dać jeść tylu osobom. Tamte dwa szpitale już miały jakieś kuchenki. Siostry nam dały w przejściu kucheneczkę, może były cztery fajerki. O czwartej rano wstawałam, żeby to rozpalić i żeby się kocioł zagotował, żeby jakąś zupę [ugotować] i chociaż raz na dzień [podać coś ciepłego]. Siostry dawały dwa razy na dzień kocioł kawy. Czarnej kawy bez cukru, bez niczego, ale zawsze coś gorącego było dla tych chorych, dla rannych. Ale co gotować, jak nie ma żywności? Niemiec nam pokazał. Te, co znały niemiecki, zaczęły go podpytywać. Jak się okazało, Tyrolczyk, Austriak – nieduży blondynek, pamiętam jego postać. Pokazał rozbity, zbombardowany sklep i że było wejście do piwnicy, i tam było pełno żywności. Miałyśmy stamtąd kasze, makaron. Za klasztorem były działki, ale one znowu były pod ostrzałem ze strony rosyjskiej. Rosjanie wiedzieli, że ta dzielnica jest jeszcze utrzymana przez Niemców, to strzelali. Nie wiedzieli, że to my tam [chodzimy]. Wieczorem szłam, jak już było ciemno, to jakieś pomidory, marchewkę – zawsze coś z działek narwałam. To już było prawie nad Wisłą. Tam spędziłam dziesięć dni. Po dziesięciu dniach Niemcy kazali wszystkim wychodzić. Siostry też miały wyjść, a to przecież był klasztor zamknięty, one nie wychodziły. Tam były dwie czy trzy, które się kontaktowały z nami, żeby nam kawę dać czy coś. Mnie raz wpuściły do kuchni, bo nie miał kto wziąć tego kotła z kawą. One się jakoś ugadały z Niemcami i Niemcy pozwolili im zostać. Zostały. Nam dali furmanki dla rannych, dla chorych i do szpitala świętego Stanisława na Wolę. Nas już chyba było cztery i trzymałyśmy się tych furmanek. Już później ludzie szli z całym tłumem, to było okropne. Nie umiem powiedzieć, jakimi ulicami, ale wszystkie domy się paliły. Żar [bił] od ognia, ten gorąc, człowiek się bał, że się gdzieś zapali czy coś… Ale myśmy się trzymały furmanek. Przyszłyśmy do szpitala na Woli. Dyrektor powiedział, że rannych i chorych przyjmie naturalnie, musi, ale personelu nie potrzebuje. Pozwolił nam przespać jedną noc i na drugi dzień znowu przyjechało dziesięć furmanek ze wsi, wzięli gdzieś tak zwane podwody. Lżej chorzy i my [na furmanki]. Owinęłam się papierem toaletowym, głowę, rękę, że niby chora. Po dziesięć osób na furmankę i pojechaliśmy. Dojeżdżamy do Włoch pod Warszawą, tam jest… wiadukt i tam stali Niemcy. „No i dokąd te furmanki jadą?”. Więc myśmy wszyscy krzyczeli: „Do Pruszkowa! Do Pruszkowa! Do obozu do Pruszkowa!”. To puszczali, a my prędko w las. Nie wiem, gdzieś furmanki przez jakiś lasek pojechały, ale nie umiałabym powiedzieć gdzie. Jesteśmy w tym lasku, nasz furman się zatrzymał, i mówi, że musi koło sprawdzić. Jak on się zatrzymał, tak w jednej chwili nikogo nie było. Nie widziałam ani żadnej furmanki, ani nikogo, tylko panią Hanię, z którą tak jakoś razem się trzymałyśmy. My we dwie też prędko [uciekłyśmy]. On tam coś sprawdzał, a my chodu, nawet mu nie powiedziałyśmy dziękuję i poszłyśmy.

  • Dokąd dotarłyście?

Parę dni, chyba z tydzień czasu byłyśmy pod Warszawą. W Milanówku [między innymi]…

  • Czy ludzie chętnie pomagali?

Nie, tam był punkt zrobiony z RGO, w pokoju narzucono pełno słomy czy siana, że było można się przespać. My przyszłyśmy pierwsze, to nie było jeszcze wszy, bo później to już było wszystko zawszone. Ale my jeszcze mogłyśmy tam się przespać. Ten punkt był w Komorowie. Dlaczego [trafiłyśmy] do Komorowa? Pruszków minęłyśmy na piechotę, żeby nas gdzieś tam nie chwycili. Przyszłyśmy do Komorowa. Mój stryj zawsze wywoził córki na lato do Komorowa. Jedna w czasie Powstania miała już ze cztery lata, druga siedem czy osiem, jakoś tak. Zawsze wywoził. Żona stryja już nie żyła, on sam się opiekował dziećmi. Miał tam jakąś gospodynię i później dzieci siedziały tam całe wakacje. Mówię: „Nic, tylko idziemy tam, szukamy tych dzieci, to tam się coś dowiem i o stryju, i może tam będzie jakiś nocleg czy co”. Przychodzimy, a gospodyni mówi: „Proszę pani, dzień przed wybuchem Powstania pan Grabowski przyjechał i zabrał dzieci do domu, do Warszawy”. Coś okropnego. Bał się, że coś będzie, to chciał je mieć przy sobie, a byłoby lepiej, gdyby były [w Komorowie]. Ale przeżyły, obie jeszcze żyją. Później w Komorowie czy gdzieś była wywieszona lista osób, które się już zgłosiły do RGO. Szukam, szukam, szukam. Jest Tadeusz Grabowski, adwokat z ulicy… Żelaznej na Woli. Najstarszy z kuzynów tam mieszkał, ale nigdy tam nie byłam. Już przed wojną był po studiach. Tadeusz Grabowski – jest, mam jednego! Lecimy do Milanówka, idziemy pod ten podany adres. Patrzę – piękna willa. Myślę sobie: „Gdzie ten Tadziu tutaj wylądował?”. Wchodzimy: pokojóweczka w fartuszku, w czepeczku, pyta się, [o co chodzi]. Mówię, że chciałam z panem Tadeuszem Grabowskim rozmawiać. „Proszę bardzo, niech panie zaczekają, piękny holl, niech panie zaczekają, zaraz poproszę”. Czekamy, czekamy, mówię do niej: „Wiesz co, ale co on tu… Gdzie on się tu dostał, skąd?”. On długo siedział na Pawiaku, żonę poznał na Pawiaku i się pobrali. Przypadek, że zostali puszczeni. Na Wielkanoc co dziesiąty więzień [wychodził]. Postawili ich w rzędzie i [odliczali] co dziesiąty – trafiło na niego i trafiło na nią. Tak że przed Powstaniem wrócili do domu. Za chwilę drzwiach pokazuje się wysoki, siwiusieńki starszy elegancki pan. Myślałam, że się zapadnę pod ziemię. Mówię mu: „Bardzo przepraszam, ale na tej ulicy, nie pamiętam numeru, ale na tej ulicy, to samo imię, to samo nazwisko i też adwokat”. On się zdziwił i mówi: „Wie pani, tyle lat tam mieszkam…”. Jak się okazało, to trzy domy dalej czy jakoś tak, bo już nie pamiętam numerów. Śmiał się, bo mówi: „Przypadek jaki…”. Imię i nazwisko, i [adres], tylko wiek się nie zgadzał.

  • Czy tego prawdziwego kuzyna pani odnalazła?

[Wtedy] nie. Odnalazłam już po wojnie. Pani Hania […] mówi, że ma gdzieś w lesie znajomego nadleśniczego: „Tam się będzie można schować i odpocząć”. Najpierw dwadzieścia kilometrów na piechotę [szłyśmy]. Później wsiadłyśmy w jakiś pociąg, który jechał – to była… kolejka grójecka, [która] gdzieś nas wiozła. W nocy wysiadłyśmy, bo ostatni przystanek. Szło całe handlarskie towarzystwo, co handlowało. Poszliśmy za tym towarzystwem, bo to noc była, oni weszli do jakiejś chałupy, przeszli przez podwórze i wszyscy do stodoły. Więc my też. Oni się tam gdzieś na sianie poukładali, to my też. Nad ranem to wszystko wyszło, myśmy mocno spały i nie słyszałyśmy. Jasno na dworze, gospodarz wchodzi, patrzy się, a tutaj śpią dwie baby. Wziął furmankę, odwiózł nas znowu dwadzieścia kilometrów przez jakieś lasy, nie wiem, gdzie to było. Przyjeżdżamy do tej nadleśniczówki gdzieś w lesie, w świętokrzyskie – nie wiem gdzie, nie umiem powiedzieć. Jechaliśmy przez olbrzymi las. Stał jakiś nasz żołnierz, niby [był] ubrany w szary płaszcz, ale widać było, że akowiec. Widocznie stał gdzieś na warcie, pilnował i tak się nam przyglądał, [jak] jadą dwie baby. Przyjeżdżamy tam, a okazuje się, że ci państwo mieli jednego syna, który zmarł, ale nie zginął, tylko po prostu zmarł na jakąś chorobę. Jak mnie zobaczyli, to się tak ucieszyli, powiedzieli: „Oj, mieliśmy syna, będziemy mieć córkę”. Myślę sobie: „Matko, dwadzieścia kilometrów w jedną stronę, dwadzieścia kilometrów w drugą stronę. Co ja tu zrobię?”. Pytam się: „Proszę pana, czy tu jakieś telefony są?”. – „Nie, no skąd telefony?”. – „A gazety tu przychodzą?”. – „Nie, raz na miesiąc może czy coś”. – „A listonosz?”. – „Nie, no skąd listonosz?”. Myślę sobie: „Nikt nie wie, gdzie ja jestem z rodziny, że się tak zapchałam w taką dziurę”. Wieczorem przyszły jakieś dwie panie, które – jak się okazało – też z Warszawy, tylko z Woli czy coś i już były na tej wsi długi czas. Usłyszały, że tu ktoś z Warszawy przyjechał, to przyszły się dowiedzieć. Mówią, że na jutro mają zamówioną furmankę, jadą do Opoczna i dalej do Krakowa. Mówię: „Co? To ja z wami!”. Rano wsiadłam z nimi, tak że ci państwo byli strasznie rozżaleni, że tu córka im ucieka. Mówię: „No niestety”. Wsiadłam. Przyjeżdżamy do Opoczna. Mówię: „Do Krakowa – bo siostra mojej mamy była w Krakowie wysiedlona z Poznania – tam [złapiemy] jakiś kontakt”. Przyjeżdżamy do Opoczna. Jak stanął, to w tej chwili jakaś decha się złamała i zleciałam z tego wozu, a oni wszyscy w śmiech, czy się podróż uda, bo baba z wozu spadła. Poszłyśmy na dworzec. Stoi pociąg towarowy. Pytamy się o pociąg do Krakowa. Jakiś kolejarz mówi: „Gdzie wy chcecie? Do Krakowa? Osobowy? Kiedy to będzie? Ale zaraz idzie towarowy, to chodźcie, bo ja też jadę”. W budce hamulcowej dojechałyśmy do Krakowa. Pociąg zajechał na jeden peron, a na drugim peronie stał pociąg z Krakowa [jadący] dalej pod Kraków, gdzie miałam jednych znajomych. Dosłownie przebiegłam na drugą stronę, wsiadłam, ktoś musiał dopychać drzwi z tyłu. Prosiłam, bo taki był tłok, że dosłownie ktoś z peronu dopychał drzwi, żeby [zamknąć]. Tak dojechałam niedaleko od Krakowa. Dojechałam tam, poszłam do znajomych, byłam tam jakiś czas.

  • Mogła pani tam zostać?

Tak, zostałam. To był, prawdę powiedziawszy, szofer mojego ojca. Wysiedlony całkiem ze wschodu.

  • Dlaczego nie chciała pani wrócić do Warszawy?

Wydostałam się później do Krakowa, moja mama też wróciła do Krakowa. Pracowałyśmy w ZUS-ie. Później centralę ZUS przenieśli do Łodzi i przeniosłyśmy się do Łodzi, dostałyśmy tam mieszkanko. Wrócił z wojny mój ojciec. Praca – nie było jak. W międzyczasie jeden z moich braci już był we Wrocławiu. Pisał do nas, że zajął dom poniemiecki, że obok jeszcze stoi drugi wolny i żeby jak najprędzej przyjeżdżać. Mój ojciec zdecydował się przyjechać do Wrocławia. Przyjechałam z mamą i z ojcem.

  • Przeważyło racjonalne podejście do życia niż sentyment do gruzów w Warszawie.

Rodzice później jakiś czas próbowali w Warszawie, ale co – mieszkali w suterence, strasznie się męczyli. Niedługo potem wyszłam za mąż, męża rzucili [w Polskę]. Jechałam najpierw do Kamiennej Góry, później do Gryfowa Śląskiego, tak siedziałam tam długie lata, dopóki nie kazali się zapisywać do partii. Wtedy nas stamtąd wyrzucili, bo się nie pozapisywaliśmy. Rozumiem, wojna wybuchła, trzeba było wszystko zostawić. Powstanie wybuchło – trzeba było wszystko zostawić. Ale w 1970 roku? Wszystko w Gryfowie zostawiłam, tylko tyle, co w walizkach przywiozłam do Wrocławia i też nie wszystko.

  • Dlaczego?

Dlatego, że trzy razy odmówiłam wstąpienia do partii, a mojego męża już zwolnili, bo nie chciał się zapisać. Był dużo starszy, już był w wieku emerytalnym. Przeniosłam się do Wrocławia. Jak się przeniosłam, to nawet trudno opowiedzieć, ale jakoś się w końcu udało. Szesnaście lat przemieszkałam w altanie na działce, aż w końcu córka, która wyjechała do Stanów kupiła mi mieszkanie. To był domek [na działce], który miał trzy pokoje i kuchnię, ubikacja na dworze, woda w pompie, jak się okazało, strasznie zatruta – syn dał później do analizy. Zięć z córką dobudowali jeden pokój, później syn z żoną dobudowali drugi pokój, więc już się zrobiło pięć pokoi, dwie kuchnie i dwie łazieneczki. Doprowadziło się wodę, ale później oni to pobudowali i wyjechali. Zięć zabrał córkę do Stanów, pojechali turystycznie na sześć tygodni i zostali trzydzieści lat. Rok później syn wyjechał do Algierii na kontrakt budowlany, po dwóch latach został we Francji. Wracając [z Algierii] przez Francję, został we Francji i do dzisiaj jest. Synowa wróciła, syn jeszcze nie.

  • We Wrocławiu nie było problemów z zapisywaniem się do partii? Nie żądano tego?

Nie, tutaj dali mi spokój. Tu [mówiłam, że] się zgubiłam. Ale też robili mi straszne wstręty.

  • Czy miała pani problemy z pracą?

Miałam. Pod koniec mi robili i w końcu poszłam do pracy na kolei. Całe szczęście, bo dostałam przeniesienie z pracy do Wrocławia. Mój syn trochę wtedy chorował, przyjechałam do Wrocławia do naczelnika i powiedziałam mu jak jest, że bardzo bym chciała przenieść się do Wrocławia. Kazał mi jechać do domu. Powiedział: „Nie wolno nawet dzieciom powiedzieć. Niech pani normalnie pracuje i niech pani czeka”. Po dwóch tygodniach wzywa mnie zawiadowca stacji. To była sobota, bo to się jeszcze pracowało w soboty. Przychodzę, jest sekretarz partii, jest sekretarz związków zawodowych, jest w ogóle cały sztab. Pierwsze, co słyszę, zawiadowca mówi: „Pani Bożeno, co pani nam narobiła?”. Mówię: „Co takiego? Coś źle policzyłam, obliczyłam? Co chcecie ode mnie?”. Mówi: „Nie, tylko przyszło pismo w poniedziałek. Ma pani pracować we Wrocławiu”. Mówię: „Tak? Dobrze, to w takim razie rezygnuję pracy i idę do domu się pakować. Dziękuję bardzo, do widzenia”. Poszłam. Przyjechałam tu, [nie miałam] ani gdzie mieszkać… To nawet [trudno opowiedzieć]. Półtora roku najpierw się męczyliśmy w sublokatorskich pokojach. Miałam dwa koce, które wzdłuż składałam na cztery warstwy koca, spałam tak na podłodze pół roku. Czworo nas w jednym pokoiku, ale wytrzymaliśmy. Później altana na działce. Do tego pieniędzy. Żebym ja miała dużo pieniędzy, to bym poszła, jakieś mieszkanie kupiła czy wynajęła, czy coś, a to nie było pieniędzy.

  • Jednym słowem – „bogate” życie bez pieniędzy… Dziękuję bardzo.



Wrocław, 25 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt

Bożena Pawłowska Pseudonim: „Magda” Stopień: łączniczka Formacja: Kompania Ochrony Sztabu „Koszta” Dzielnica: Śródmieście Płn. Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter