Bohdan Stankiewicz „Kuna”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Bohdan Stankiewicz, urodziłem się w 1926 roku. Należałem do Armii Krajowej od 1943 roku.

  • Proszę nam powiedzieć, czym zajmowali się rodzice, jak wyglądało wychowanie, szkoła przed wojną?

Przed wojną mój ojciec był kapitanem Wojska Polskiego. Pracował w sztabie generalnym w Warszawie, u generała Stachiewicza. Mieszkaliśmy w Warszawie, ale rodzice mieli też dom w Legionowie, przez pierwsze lata chodziłem do szkoły w Legionowie i w Jabłonnie, które zresztą są ze sobą prawie połączone. Od 1938 roku już stale mieszkaliśmy w Warszawie. Chodziłem do szkoły powszechnej. W 1939 roku zdałem egzamin do pierwszej klasy Gimnazjum imienia Władysława IV na Pradze. Niestety w 1939 roku wybuchła wojna. Co prawda Niemcy rozpoczęli wojnę 1 września 1939 roku, ale cała moja rodzina, mama i mój starszy brat Leszek, zostaliśmy umieszczeni na listach ewakuacyjnych. Rodziny oficerów, tych szczególnie, którzy pracowali w sztabie generalnym, ze względu na ewentualne komplikacje przy wkroczeniu wojsk niemieckich, zostały ewakuowane z Warszawy. Pociąg ewakuacyjny wyjechał z Warszawy 6 września i przez Brześć Litewski, Uniniec zawiózł nas aż do Zaleszczyk. Siedemnastego września, kiedy Sowieci wkroczyli na nasze tereny, zostaliśmy ewakuowani do Rumunii. W Rumunii byłem przez okres blisko dwóch lat.

  • Czym się pan wtedy zajmował? Jak wyglądało życie?

W 1939 roku na terenie Rumunii znalazło się około pięćdziesięciu tysięcy wojskowych i mniej więcej czterdzieści tysięcy osób cywilnych. Wszyscy oficerowie, szczególnie młodsi, zostali skierowani najpierw do Francji, a później, kiedy Francja została zajęta przez Niemców, do Anglii. Naturalnie wyjazd oficerów nie był taki prosty. Przed wojną Polacy z Rumunami mieli podpisany pakt o wzajemnej współpracy. Rzeczywiście, w 1939 roku, jak żeśmy przekroczyli granicę rumuńską, spotkaliśmy się z wyjątkową życzliwością władz rumuńskich i osób cywilnych. Tak było do roku 1940.
W 1940 roku nastąpił przewrót polityczny w Rumunii. Abdykował król Karol, na jego miejsce został powołany syn Karola, Michał, który został mianowany królem Rumunii. W czasie tego przewrotu Antonescu, który był pułkownikiem, zrobił przewrót faszystowski. Rumuni wtedy weszli z Niemcami nie tylko w kontakt gospodarczy i polityczny, ale również wojskowy. Wtedy rozpoczęły się duże represje w stosunku do Polaków, zrozumiałe w stosunku do oficerów i żołnierzy, którzy byli na terenie Rumunii. Jak wkroczyły wojska niemieckie, zostali internowani. Była taka sytuacja, że w pewnym okresie oficerowie byli nawet na wolnej stopie. Byli internowani, naturalnie mieli ograniczony kontakt, nie mogli wyjeżdżać z danej miejscowości czy miasteczka. Rumuni wprowadzili to w okresie, kiedy jeszcze można było powiedzieć, że są pozytywnie nastawieni do Polaków. Niemcy jeszcze takiego dużego nacisku na Rumunach nie robili. Dosłownie ułatwiali oficerom wyjazd z Rumunii.
Natomiast jeśli chodzi o osoby cywilne, to były na terenie Rumunii szkoły. Również do takiej polskiej szkoły chodziłem. Co prawda to były minioddziały, dlatego że w naszym oddziale, w pierwszej klasie gimnazjum było nas jakieś dwanaście osób. Poza tym w Rumunii co kilka miesięcy była zmiana zakwaterowania, w różnych miejscowościach czy w miastach byliśmy ulokowani. Ponieważ dosyć dużo osób wyjeżdżało z Rumunii, to oni łączyli ośrodki polonijne.
Tak było do marca 1941 roku. Wtedy byliśmy w Calimanesti, to jest miejscowość wypoczynkowa w górach, mniej więcej taka jak nasza Krynica. Zawiadomili wszystkich Polaków, żebyśmy się zgrupowali na dworcu kolejowym, bo znów zostaniemy przewiezieni do innej miejscowości. Jak żeśmy już wsiedli do pociągu, to przyjechali Niemcy samochodami, otoczyli cały pociąg. Wywieźli nas do miejscowości na terenie Austrii [niezrozumiałe, czas: 08:27] Zrobili pierwszą selekcję, wszystkich mężczyzn, którzy skończyli osiemnaście lat, zabrali do Oświęcimia. Ponieważ w tym pociągu w czasie ewakuacji z Rumunii było trochę Żydów, którzy nie zdążyli wyjechać z Rumunii, tych naturalnie też Niemcy zabrali od razu do Oświęcimia. Stamtąd nas przewieźli do Krakowa. Na Montelupich żeśmy siedzieli przez kilka dni. Co to było za więzienie? Tak jak w Warszawie Pawiak, tak właśnie w Krakowie było Montelupich, bardzo ciężkie więzienie. Co prawda poza ciągłymi przesłuchaniami moją mamę, brata, mnie jednak zwolnili z tego więzienia.

  • Co robił wtedy pana ojciec?

Ojciec najpierw był w Rumunii. Ojciec niestety miał około pięćdziesięciu lat, a wszyscy starsi oficerowie nie byli ewakuowani do Francji, tylko młodszych oficerów, szczególnie liniowych tam kierowano. Natomiast wszystkich [pozostałych] oficerów Niemcy w podobnych okolicznościach jak cywilów wywieźli do Niemiec. Tragiczna sytuacja, bo mój ojciec siedział w Oflagu VI B, to było w Döessel koło Warburga. W zachodnich Niemczech to był jedyny taki przypadek, kiedy Amerykanie pomyli się, zrzucili jedną bombę na oflag. Zginęło wtedy kilkudziesięciu oficerów polskich, ojciec został ranny. Niestety zmarł w 1945 roku, w lutym, a w kwietniu Amerykanie oswobodzili obóz. Śmierć ojca była tragedią dla rodziny. To zresztą był nie jedyny taki przypadek, bo rzeczywiście Polacy w czasie ostatniej wojny różnych tragedii tyle przeszli, że to by wystarczyło na wiele pokoleń.

  • Chciałam się cofnąć do okresu rumuńskiego. Czy w takim razie, skoro były utrudnione kontakty, mieli państwo świadomość tego, co się dzieje w tym czasie w Polsce albo w Warszawie?

Naturalnie mieliśmy kontakt listowny, można było wysyłać listy Zrozumiałe, że wszystkie listy były cenzurowane przez Niemców. Poza tym mieliśmy jednak radio, były kontakty nieoficjalne, zdawaliśmy sobie sprawę, co się dzieje w Polsce. Również był kontakt z władzami polskimi na Zachodzie. Może jeszcze taką ciekawostkę powiem, że na terenie Rumunii byłem w harcerstwie, byłem zastępowym. Mieszkaliśmy w mieście Targoviste. Na terenie Rumunii jest duży okręg naftowy, to jest Pitesti, Ploeszti, Targoviste – trójkąt, w którym do dnia dzisiejszego jest bardzo dużo rafinerii, bardzo dużo szybów naftowych. Jako chłopcy mieliśmy zadanie, żeby robić plany, w którym miejscu jest rafineria, w którym miejscu są szyby naftowe. Po prostu na takich chłopców władze nie zwracały uwagi. Robiliśmy plany, gdzie jest rafineria, gdzie są szyby naftowe, mierzyliśmy to krokami. Co dalej się działo z naszymi danymi? Należy przypuszczać, że szły później aż na Zachód. W 1941 roku był bardzo duży nalot na Targoviste. Naturalnie nas już wtedy nie było w Rumunii. Wtedy dopiero pomyślałem, że może rzeczywiście przyczyniliśmy się do tego w którym miejscu są złoża ropy naftowej.

  • Pierwsza działalność?

Tak, pierwsza działalność. Zresztą ta działalność była trochę szersza. W obozach w Targoviste oficerowie siedzieli za drutami. Najpierw były koszary rumuńskie, osoby cywilne mogły odwiedzać oficerów. Żeby wyprowadzić kogoś z tego obozu, to naturalnie sprawa prosta była: jakieś cywilne ubrania podrzucić. Można było wejść, zostawić marynarkę czy podwójne spodnie, szczególnie dla młodych podchorążaków, którzy tam byli. Jak żeśmy wchodzili na teren obozu, to Rumuni wydawali zezwolenia na wejście i na wyjście. Ale młodszym nie wydawali, tylko raczej starszym, żeby ktoś nie zrobił jakiejś zmiany, żeby zamiast niego ktoś inny wyszedł. Ale bardzo często przy wejściu brało się [zezwolenia] na jakichś młodszych chłopców, na mnie też, jak miałem dwanaście lat. Później bilety, wejściówki zostawiało się, a na wyjściu mama mówiła: „Nie wzięłam żadnego biletu wejścia, dlatego że to jeszcze za młody chłopak”. W każdym razie w ten sposób ułatwialiśmy nielegalne opuszczanie obozów. Później wszyscy oficerowie wyjeżdżali do Bukaresztu, jeszcze wtedy ambasada i attaché był w Bukareszcie. Jak został zlikwidowany, były jakieś zakonspirowane instytucje, które ułatwiały wyjazd prawie że legalny, do wojska.

  • Wiele osób w ten sposób się wydostało?

Bardzo dużo. Oficerów, w ogóle wojskowych, było około czterdziestu czy pięćdziesięciu tysięcy, a pod koniec zostało tylko kilka tysięcy, mniej więcej osiemdziesiąt procent tych wszystkich. Podkreślam, że to chodziło o młodych oficerów, żołnierzy, którzy wtedy mogli zasilić nasze wojska, które były na Zachodzie.

  • Przenieśmy się do 1941 roku, kiedy państwo trafili do więzienia. Jak później układały się państwa losy, poczynając od Krakowa?

Później, w Krakowie Niemcy wydali nam przepustki, nawet bilety dali. Stamtąd przyjechaliśmy do Legionowa. Tak jak powiedziałem, rodzice mieli swój dom, dziadkowie mieli w sąsiedztwie dom. Wtedy, jako chłopak już czternastoletni, zacząłem pracować w nadleśnictwie w Jabłonnie jako goniec. Brat natomiast już miał wtedy osiemnaście lat, zaczął pracować w zakładach kolejowych. W tamtym okresie wszyscy od czternastu lat już musieli być gdzieś zatrudnieni, dlatego że Niemcy wtedy nawet takich młodych chłopaków wywozili na roboty do Niemiec. Pracowałem w nadleśnictwie u hrabiego Potockiego w Jabłonnie, zresztą w tych biurach pracowało dosyć dużo osób, które się ukrywały. Hrabia Potocki miał nawet oficjalne kontakty z Göeringiem, bo przed wojną podobno Göering przyjeżdżał na polowania do lasów jabłonowskich. dzięki temu Niemcy nie tak ostro podchodzili do rodziny hrabiowskiej i do tych wszystkich ludzi, którzy byli zatrudnieni.
W nadleśnictwie pracowało dosyć dużo – dopiero później się zorientowałem – ludzi związanych z konspiracją. Między innymi pracował i był moim zwierzchnikiem, Mieczysław Stępnowski, pseudonim „Alfa”. On mnie wciągnął do konspiracji. Na jego ręce złożyłem wtedy przysięgę akowską. Mieszkałem w Legionowie, a pracowałem w Jabłonnie. W Jabłonnie mieścił się II Batalion Armii Krajowej. Dowództwo tego batalionu, czyli pułk Marianowo-Brzozów, taki był kryptonim, mieścił się w Legionowie. Po pewnym czasie zostałem zaangażowany jako łącznik między dowództwem pułku w Legionowie i porucznikiem Ślizieniem, pseudonim „Dębień”, dowódcą II Batalionu w Jabłonnie.
Zacząłem mówić o Stepnowskim, który mnie wprowadził do Armii Krajowej. Niestety zginął w tragicznych okolicznościach ze swoim przyjacielem, który też pracował [w nadleśnictwie], Felickim. Trochę do przodu w czasie będę relacjonował tę bardzo tragiczną sytuację, która była na terenie oddziału Armii Krajowej w Legionowie. Został dokonany zrzut broni pod Czarną Strugą. To było w 1943 roku. Ta broń została, jak wtedy się mówiło, zamelinowana na miejscu. Po kilku dniach został zorganizowany oddział, który miał przewieźć tę broń do Legionowa i do Jabłonny. Został wytypowany mały zespół, została z Jabłonny wzięta furmanka. Na furmance jechał woźnica i jechało dwóch kolegów, „Alfa” i „Skiba”, z którymi razem pracowałem. Naturalnie byli uzbrojeni. Załadowali na wóz broń, torfem przykryli to wszystko. Jechali do Legionowa, to było koło godziny siódmej rano. Niemcy wtedy robili obławę, bo dzień przedtem zostały skradzione niemieckie, wojskowe konie. Sprawdzali wszystkie konie, czy przypadkiem nie są niemieckie. Zatrzymali wóz, jeden z Niemców podszedł. Oni mieli zresztą dowody na torf. [Niemcy] zaczęli sprawdzać, jeden zobaczył, co jest pod torfem. Zobaczył, że są pojemniki. Wiadomo, wtedy oni wyciągnęli pistolety, zastrzelili tych dwóch Niemców, zastrzelili jeszcze kilku. Woźnica podciął konie, udało mu się uciec z transportem, natomiast ci dwaj koledzy niestety zginęli. W każdym razie to była duża, że tak powiem wsypa na terenie Legionowa. Zresztą po dwóch dniach była następna, bo jakoś się ułożyło, że właśnie wtedy, w lecie – to było 17 czerwca 1943 roku – również czterech podchorążych dostało rozkaz, żeby na terenie Legionowa, gdzie miał być skład broni, pójść po inną część tego zrzutu. Natrafili na obławę niemiecką. Jednemu z dowódców, miał pseudonim „Dudziec”, udało się stamtąd uciec, natomiast trzech Niemcy zatrzymali. Jeden wyrzucił pistolet. Na szczęście jego później za pieniądze udało się zwolnić, natomiast dwóch jego kolegów zostało zastrzelonych w Legionowie.
Jeśli chodzi o mnie, jak zacząłem pracować na terenie Jabłonny, organizowała się tam drużyna „Szarych Szeregów”. Zaproponowali mi, żebym został drużynowym. Później, po tym jak zginęli ci dwaj koledzy, drużyna przyjęła nazwę Drużyna Harcerska imienia „Alfy” i „Skiby”. Były dwa zastępy. Prowadziłem drużynę „Szarych Szeregów” aż do wybuchu Powstania Warszawskiego. Na czym właściwie polegało prowadzenie drużyny? Właściwie to było przygotowanie, bo to byli chłopcy już powyżej czternastu, piętnastu lat. To było przygotowanie do działań wojskowych, do tego stopnia, że skończyłem kurs niższych dowódców w Legionowie, już w ramach Armii Krajowej. Miałem różne wykłady z bronią. Było bardziej przygotowanie wojskowe niż harcerskie. Ta drużyna na szczęście przetrwała, nie było żadnej wpadki. Natomiast jeśli chodzi o Legionowo, to w Legionowie, tak jak powiedziałem, skończyłem kurs niższych dowódców. Dostałem stopień starszego strzelca, później z tym stopniem przystąpiłem do Powstania.
  • Zanim przejdziemy do wybuchu Powstania, wróćmy do czasów Legionowa. Jak wtedy wyglądało życie codzienne ludzi w tej miejscowości? Czy dało się utrzymać z tego, co państwo robili?

Jak powiedziałem, byłem gońcem w nadleśnictwie w Jabłonnie. Dzięki temu, że był majątek ziemski, dostawaliśmy różne przydziały. Do tego stopnia, że nawet kiedyś dostałem małego prosiaczka, którego żeśmy żywili. W końcu wiadomo, jaki był koniec tego prosiaczka. Dostawaliśmy też przydziały zboża, to zboże woziło się do młyna, trzeba było zrobić mąkę. Dostawałem też, ponieważ pracowałem w nadleśnictwie, przydziały drewna. Wtedy na wszystko musiały być przydziały. W każdym razie kupowałem też od osób, które miały przydziały, specjalne kwity. Później handlowałem, sprzedawałem. To samo, jeśli chodzi o zboże. Od tych, którzy nie bardzo wiedzieli, co z tym zbożem zrobić, kupowałem, później mąką handlowałem.
À propos tych handlowych kontaktów, to jeden nieprzyjemny epizod. W Legionowie w okresie wojny, zresztą tak jak w całej Guberni, była godzina policyjna. Żeby można było łatwiej przechodzić do sąsiadów, to ogrodzenia czy siatki między poszczególnymi działkami były poprzerywane. Można było tamtędy przejść. Któregoś dnia do sąsiadów – akurat zamówili u mnie mąkę – wieczorkiem z mąką przeszedłem właśnie przez to przejście. Była duża weranda, zauważyłem jakiegoś mężczyznę, który kręcił się po działce, ale myślałem, że on z konspiracji, kontakty czy coś takiego. W czasie okupacji lepiej było nic nie wiedzieć, szczególnie jeśli chodzi o konspiracyjne kontakty, bo w razie wpadki niestety, przy odpowiednim zmuszaniu, człowiek mógł się przyznać do czegoś. Podszedłem do tego domu, zastukałem. Otworzył jakiś mężczyzna: „Proszę wejść”. Wchodzę, a on wtedy pistolet wyciąga: „Ręce do góry!”. Zrewidował mnie. „Proszę wejść dalej”. Wszedłem dalej, zauważyłem wtedy, że powiązani są właściciel, jego żona, córka i jeszcze jakaś pani, wszyscy na podłodze w kuchni. Mnie kazał uklęknąć, ręce do tyłu, związał mnie w tak zwaną żabkę. To jest tak, że ręce do tyłu związane są razem z nogami. Wtedy mówi do mnie: „Słuchaj, gdzie są tutaj schowani Żydzi?”. Dopiero się wtedy zorientowałem, że to są bandyci, którzy chcą nie tyle na Żydach coś wymusić, ale na gospodarzach chcą wymusić pieniądze, jakiś szantaż. Mimo żeśmy wiedzieli, że jest przechowywana dziewczynka, to naturalnie powiedziałem: „Skąd, przecież tutaj w ogóle Żydów nigdy nie było! Nic nie wiem”. Oni zrobili rewizję w całym domu, jakieś rzeczy bardziej wartościowe pozabierali ze sobą. Powiedzieli jeszcze: „Jeśli dacie znać na policję, to chałupę wam spalimy”. To jako przykład, że niestety w okresie okupacji również bandytyzm był dosyć duży. Naturalnie tego rodzaju bandyckie akcje kończyły się wtedy tym, że normalnie był sąd. Jeżeli wiadomo było, kto należy do bandytów, byli rozstrzeliwani.
Wracając do mojego kontaktu, to miałem jakąś smykałkę handlową, dzięki temu rzeczywiście rodzinie, mimo że byłem młodszy od brata, mogłem pomóc. Tak samo przecież żeśmy ojcu wysyłali paczki do oflagu.
Natomiast jeśli chodzi o wiadomości, to w 1943 roku na Arbeitsamt, czyli urząd pracy, który mieścił się na Buchniku obok Jabłonny, koledzy zrobili… Trudno powiedzieć, że napad, bo napad to jest raczej określenie negatywne, w każdym razie dostali się do Arbeitsamtu, żeby zniszczyć wszystkie kartoteki, ponieważ Niemcy na podstawie tych kartotek łapali Polaków i wywozili na roboty do Niemiec. Wtedy ponieważ byłem na obstawie, wyciągnąłem radio. To radio zainstalowałem u nas w domu. Naturalnie za posiadanie radia była kara śmierci, ale wtedy człowiek się nie zastanawiał nad konsekwencjami, tylko chciał mieć jakieś wiadomości. W domu rodziców była dosyć duża piwnica, była duża skrzynia na ziemniaki. Ta skrzynia była przysunięta do ściany, ale żeśmy zrobili w ten sposób, że była przysunięta od góry, natomiast na dole było miejsce. Tam żeśmy zainstalowali radio, było nastawione na Londyn. Tylko przewód trzeba włączyć do światła, wtedy można było posłuchać. Tak że mieliśmy wiadomości pod koniec 1943 roku i aż do Powstania, że tak powiem z pierwszej ręki.

  • Jak to się dokładnie stało, że pan trafił do Powstania? Jak wyglądała wtedy pana działalność?

Może troszkę rozszerzę temat. Czasami ktoś się dziwi: „Jak to? Ty żeś w Legionowie był, a brałeś udział w Powstaniu Warszawskim? Jak to było?”. Na terenie Legionowa, jak już mówiłem, był pułk Armii Krajowej „Marianowo-Brzozów”. To był kryptonim tego pułku. Legionowo w organizacji akowskiej miało I Rejon, tych rejonów na terenie okalającym Warszawę było siedem. Wszystkie rejony miały kryptonim… […] Podział administracyjny był taki, że Warszawa miała okręg. Był okręg warszawski, w ramach tego okręgu było sześć okręgów na terenie samej Warszawy, tak jak dzielnice, natomiast VII Rejon to był przedwojenny powiat warszawski. Przed wojną było miasto Warszawa, naokoło Warszawy był powiat warszawski, obecnie jest kilkanaście powiatów. Wtedy był rejon Legionowo i rejon Legionowo był pierwszy numer. Takich rejonów w ramach VII Obwodu było siedem. Natomiast VIII Rejon był na terenie Warszawy, w dowództwie „Obroży”. Bo cały VII Obwód miał nazwę „Obroża”. Dowództwo tego obwodu było na terenie Warszawy.
Rozkaz o Powstaniu przyszedł do Legionowa 1 sierpnia, to musiało być już o godzinie siedemnastej. Do mnie przyjechał na rowerze kolega z pilnym meldunkiem do dowódcy II Batalionu w Jabłonnie. Miałem wtedy służbowy rower. To jeszcze jedna ciekawostka: w okresie okupacji na rowery Niemcy wydawali przepustki. Każdy nie mógł mieć roweru, były służbowe, Fahrradkarte była. Poza tym, pracując w Jabłonnie, miałem opaskę Deutsche Vorschutz, Niemiecka Straż Leśna. Dzięki temu od razu bardziej pewnie się czułem. Skoczyłem na rower, pojechałem do Jabłonny. Na terenie Jabłonny, gdzie jest obecnie pałac Potockich, są tereny parku, Dywizja Pancerna „Herman Göering” miała wtedy swój punkt zborny, stamtąd jechali na front wschodni. Jak przyjechałem do Jabłonny, natrafiłem na taką sytuację, że akurat wojskowa żandarmeria stała przy bramie, kierowała wszystkie pojazdy. Ponieważ wiedziałem, że to jest pilny rozkaz, musiałem pojechać na teren tego parku, bo tam miał służbowe mieszkanie dowódca II Batalionu. Podszedłem do oficera niemieckiego, który stał, powiedziałem, że mam bardzo pilną [sprawę], czy mogę. A on machnął ręką: Bitte. Pojechałem, dałem zaszyfrowany rozkaz porucznikowi, on przeczytał, pyta się mnie: „Ty wiesz, co tam jest napisane?” – „Nie wiem”. – „Za piętnaście minut zaczyna się Powstanie”. – „Panie poruczniku, czy jakiś meldunek będzie do sztabu?”. – „Zamiast meldunku to ty powiedz, coś tutaj zobaczył”. Rzeczywiście, było masę czołgów i Niemców. To było rozpoczęcie Powstania na terenie Legionowa.
Kilka jeszcze minut poświęcę na okres przed Powstaniem. Pod koniec lipca 1944 roku, jak ofensywa sowiecka zbliżała się do Warszawy, Niemcy z terenu Legionowa zaczęli robić ewakuację. Zresztą koszary są do dnia dzisiejszego. Koszary były zajęte przez Niemców, był bardzo duży szpital. Ciekawostka, że szpital był prowadzony przez oficerów, lekarzy bułgarskich. Bułgarzy nie mieli bezpośredniego udziału w wojsku, ale jednak całą ich służbę zdrowia przysłali do Legionowa. Trzy dni przed Powstaniem zrobiła się dosłownie panika u Niemców. Z tego szpitala w stronę Nowego Dworu dosłownie o szczudłach, na piechotę starali się wydostać, bo wojska sowieckie podchodziły już pod Wołomin. Dlatego w panice Niemcy opuszczali [Legionowo]. Jak wyszli z terenu koszar, to ludzie cywilni, również my akowcy, żeśmy poszli na teren koszar, żeby ewentualnie wynieść stamtąd jakieś wojskowe rzeczy. Rzeczywiście, miałem wyjątkowe szczęście, bo do jednego pomieszczenia wszedłem i nie mogłem uwierzyć własnym oczom: w rogu stał karabin. Co prawda karabin rosyjski. Zacząłem w szafce szukać i znalazłem całe pudełko naboi do tego [karabinu], tak że rzeczywiście wyjątkowo mi się udało. Poza tym stamtąd żeśmy [wynieśli] panterki niemieckie, poza tym różne wyposażenie, łopaty wojskowe. Broni co prawda nie było dużo, ale w każdym razie trochę tego rodzaju wyposażenia wojskowego żeśmy stamtąd zabrali. Swój karabin ukryłem w domu.
Jak już wróciłem po oddaniu meldunku, rozkazu do Jabłonny, wyciągnąłem karabin, poszedłem na miejsce koncentracji 4. kompanii, do której należałem. Już było dosyć dużo kolegów. Żeśmy zostali skierowani do koszar w Legionowie. Z tym że jeśli chodzi o uzbrojenie, to jednak mniej więcej trzydzieści procent, może czterdzieści procent kolegów miało broń. Inni niestety jej nie mieli. Trudno powiedzieć, że żeśmy zajęli – można było zająć, bo Niemców nie było – budynek na terenie koszar, który był naprzeciwko szosy strużańskiej. jedna szosa główna z Legionowa prowadzi do Zegrza, później przy koszarach w prawo, na stronę Strugi. Niemieckie czołgi jechały właśnie w tamtą stronę, później udawały się w stronę Wołomina. Przez jakieś pół godziny nic się nie działo, wtedy koledzy zaczęli budować barykadę. My naturalnie z okien patrzyliśmy, co się dzieje. Rzeczywiście, jechał jeden odkryty samochód niemiecki, Nie wiem, czy udało mi się kogoś zastrzelić, w każdym razie zaczęliśmy strzelać do tego samochodu. Niemcy się zatrzymali. Dobrze, że nam się udało uciec stamtąd, bo zaczęli ostrzeliwać dom, z którego żeśmy strzelali.
Stamtąd później zostaliśmy skierowani na Bukowiec, to jest dzielnica Legionowa, jak się jedzie z Jabłonny do Legionowa, po prawej stronie. Wtedy to był las, obecnie już są zbudowane wille. Mieliśmy panterki, z których w tym lesie zrobiliśmy namioty. Tego dnia już nie było żadnych walk. Natomiast następnego dnia oddział, w którym byłem, IV kompania, przy szosie byliśmy w rowach. Były jeszcze zbudowane przez Niemców minibunkry, bo jak oni jeszcze byli w Legionowie, [byli tam też] Rosjanie, którzy zgodzili się być w wojsku niemieckim. Oni ich ćwiczyli. Wtedy czołgi niemieckie przejeżdżały szosą. Koledzy rzucili granaty przeciwczołgowe, jeden czołg został uszkodzony, ale zastrzelili czterech chłopców z „Szarych Szeregów”. Nie mieliśmy niestety broni przeciwczołgowej, trudno było strzelać do czołgów z karabinów. W każdym razie jak się Niemcy zorientowali, że są strzały, jest jakieś wojsko czy partyzanci, czołgi zaczęły ostrzeliwać las. Miałem pierwszy chrzest bojowy. Przyznam się, że wtedy odważnych chyba nie ma. To w dodatku w lesie: oni strzelają z karabinów maszynowych, to wszystko [wali] o drzewa, gwizd kul!
Stamtąd założyliśmy obóz wojskowy, koło leśniczówki [na Budzowcu]. Nas było wtedy koło czterystu kolegów. Wszyscy się spodziewali, że wojska rosyjskie, a właściwie radzieckie, lada godzina wejdą do Legionowa, bo przecież Powstanie w Warszawie się zaczęło. Wojska radzieckie były już na peryferiach wschodnich Warszawy. Podobna sytuacja była tutaj. Wtedy dowództwo doszło do wniosku, że nie ma sensu tego rodzaju akcji przeprowadzać, bo Niemcy wtedy całe Legionowo na pewno będą chcieli w odwecie niszczyć. Dlatego w tym obozie, jaki żeśmy mieli, przez cztery dni patrole tylko były, ale nie mieliśmy kontaktu bezpośrednio z wojskiem niemieckim. Natomiast III Batalion, który był w Nieporęcie, oswobodził obóz w Beniaminowie. To był obóz dla jeńców sowieckich. Oni przeprowadzali większe akcje, zresztą później niektórzy zostali przez Niemców schwytani. Dowódca został rozstrzelany, również kilkunastu kolegów zginęło, a reszta została zdemobilizowana. Czwartego sierpnia nastąpiła demobilizacja. Broń została schowana w lesie, natomiast my wszyscy zostaliśmy zwolnieni do domu.
Chyba 12 albo 13 sierpnia „Bór” Komorowski wydał rozkaz, żeby wszystkie oddziały Armii Krajowej szły na pomoc stolicy. Wtedy znów, w ramach alarmowych kontaktów, zostaliśmy wszyscy do obozu wezwani. Z tym że byli tylko ci, którzy mieli broń. Wtedy zostały utworzone trzy grupy. Dowództwo pułku doszło do wniosku, że dostać się do Warszawy z prawej strony Wisły, do Śródmieścia, jest wykluczone, dlatego że jedyne takie przejście mogłoby być przez most Gdański. Naturalnie zorientowali się, że jest wszystko tak obstawione, że niestety to byłoby działanie samobójcze. Dlatego zostały utworzone trzy grupy. Byłem w grupie, gdzie dowódcą był porucznik „Zygmunt”. Był dowódcą 4. kompanii. mieliśmy za zadanie, żeby dostać się do Warszawy, tak jak obecnie jest Białołęka, Pelcowizna. Wywiad dostarczył wiadomość, że ciężka artyleria ostrzeliwuje Warszawę. Mieliśmy za zadanie, żeby jakoś utrudnić im działanie, w każdym razie podjąć jakieś działanie, żeby unieszkodliwić armaty, które tam są. Zostaliśmy wykryci, przed dojściem zostaliśmy ostrzelani, musieliśmy się wycofać. Tak że niestety nie mogę mówić, że w czasie Powstania dokonałem jakichś rzeczywiście bohaterskich wyczynów. W każdym razie, tak jak powiedziałem, kilka razy strzeliłem. Na szczęście jakoś całe Powstanie przeżyłem. Dalsze moje losy były takie…

  • Przez cały okres Powstania był pan łącznikiem?

Nie, tylko na początku. W 712 plutonie byłem już jako żołnierz. Jak Powstanie wybuchło, to zostałem z roli łącznika zwolniony. Natomiast w pułku był specjalny oddział łączników, którzy mieli za zadanie kontaktować się z poszczególnymi batalionami.
  • Pamięta pan koniec Powstania?

Później, po naszej nieudanej akcji na terenie Pelcowizny, zostaliśmy zdemobilizowani. Kilka dni po tym Niemcy zajęli całe Legionowo. Administracja niemiecka też wróciła wtedy do Legionowa. Niemcy dali ogłoszenie, żeby wszyscy mężczyźni powyżej szesnastu lat spotkali się pod urzędem gminy do budowania okopów. Rzeczywiście z bratem żeśmy też poszli. Oni nas – trudno właściwie powiedzieć, że wypędzili – z Legionowa, kilkaset osób było, do Nieporętu. Musieliśmy budować okopy dla Niemców, bo spodziewali się, że przyjdą Sowieci. Jak jest kanał Żerański, na tym kanale, mimo że to nie jest jakaś duża rzeka, robili linię okopów. Jak nas tam zapędzili, to naturalnie wszystkim zabrali kenkarty. Kenkarta to był dowód osobisty w czasie okupacji, każdy musiał mieć taką kenkartę. Później, po jakichś dwóch tygodniach powiedzieli: „Teraz was zaprowadzimy do Legionowa, już będziecie wolni”. Dali nam kenkarty, do Legionowa przyprowadzili, wprowadzili nas na teren koszar. Wtedy przez megafon krzyczą: „Pojedziecie do Prus Wschodnich, tam będziecie budować okopy, natomiast, kto jest chory, niech wystąpi o zwolnienie lekarskie”. Naturalnie kilkanaście osób wystąpiło, kilku od razu dostało lanie. Każdy przypuszczał, że może jakoś uda się sfingować chorobę, jakoś się stamtąd wydostanie. Wtedy zorientowałem się, że na terenie koszar – a my koszary żeśmy zajęli 1 sierpnia, dobrze żeśmy koszary znali – pilnują nas tylko starsi wiekiem, bo Niemcy sześćdziesięciolatków też brali do takich właśnie czynności. Zorientowałem się, że jeden z karabinem śpi. Spróbuję tamtędy jakoś się wydostać. Jeszcze kuzyn mój ze mną był, a brat jako trzeci. Naturalnie pomalutku. W pewnej chwili słyszę: Halt! Odwracam się i widzę, że on jeszcze nie mierzy z karabinu. Jeszcze kilkanaście metrów pobiegłem za budynek, za mną kuzyn, brat niestety już nie. Znałem koszary, wiedzieliśmy, w którym miejscu będzie można z terenu koszar wyjść, bo to wszystko było ogrodzone. W ten sposób przyszedłem do domu.
Wtedy w Legionowie Węgrzy też stacjonowali. W tym domu, gdzie żeśmy mieszkali, też stacjonowali. Zresztą bardzo przyjemny był kontakt z Węgrami.
Później Niemcy rozpoczęli ewakuację już całego Legionowa. To znaczy mogły zostać tylko kobiety i to starsze. W tej sytuacji mama została. Dowiedzieliśmy się, że nasi koledzy, jak żeśmy byli na robotach pod Nieporętem, poszli do Kampinosu. Nie wszyscy się zgłosili, jak Niemcy kazali się zgłaszać. Wtedy dowódca I Rejonu wszedł w kontakt z innymi oddziałami i zorganizowali dosyć dużą grupę, około stu osób. Przez Wisłę dostali się do Puszczy Kampinoskiej. Wtedy ja i kuzyn mój (on mieszkał w sąsiednim domu) doszliśmy do wniosku, że dobrze, jak Niemcy nas przez Wisłę przeprowadzą, to wtedy jakoś do Puszczy Kampinoskiej będzie można się dostać. Rzeczywiście, oni nas pilnowali, ale przecież tysiące ludzi wtedy przepędzali przez most w Rajszewie. Udało nam się wskoczyć do rowu, tym rowem żeśmy uciekli. Niestety, Niemcy tak już obstawili Puszczę Kampinoską, że w ogóle nie można było przejść przez szosę.
W każdym razie udało nam się, jakoś żeśmy [dostali się] do Krakowa. Po drodze mieliśmy różne przygody, bo nie tylko byliśmy we dwóch, ale również dwie starsze panie były. To była cała grupa. Jedna z nich mówiła perfekt po niemiecku, to przez wszystkie obławy udało nam się przebrnąć do Krakowa. W Krakowie miałem wujka. Byłem w Krakowie mniej więcej do 20 stycznia. W międzyczasie brat, który uciekł z Prus Wschodnich – pod Myszyńcem budowali umocnienia – do Krakowa też się dostał. W czasie wojny z niedożywienia porobiły mu się tak zwane karbunkuły, to były wrzody na karku. Całe szczęście, że brat to miał, to jego zostawili.
Chyba 6 stycznia w 1945 roku Niemcy zrobili w Krakowie obławę na wszystkich warszawiaków. Kto miał tylko kenkartę z Warszawy, to od razu zabierali. Brata zostawili z tego względu, że był chory, a mnie… Na Prądniku był duży obóz, w tym obozie od razu [zamknęli] wszystkich warszawiaków. To było po Powstaniu, było dosyć dużo warszawiaków, selekcja była. Naturalnie był gestapowiec i lekarz, Niemcy kierowali. Mnie skierowali do Linzu, transport będzie przygotowany. Na szczęście udało mi się, że przez znajomości zostałem wprowadzony na listę ciężko chorych, ewentualnie tych, których niemieckie władze wyreklamowały. Dzięki temu wyszedłem z obozu. Przypominam sobie, jak tego dnia przyjechałem do domu. Mój wujek, zresztą mój ojciec chrzestny, na głowie stawał, żeby mnie jakoś wyciągnąć z obozu. Jak mnie zobaczył, że jestem, to był pełen radości. W dodatku miałem odpowiedni dokument.
Też jedną ciekawostkę opowiem. W 1944 roku, po Powstaniu, osoby, szczególnie warszawiacy, którzy się znaleźli na terenach Generalnej Guberni, dawali ogłoszenia w prasie, że się poszukuje rodzin, znajomych. Podawało się adres. Też dałem takie ogłoszenie: „Stankiewicz Bohdan z Legionowa szuka przyjaciół, znajomych”. Dzięki temu trzej koledzy z Armii Krajowej, którzy byli w Krakowie, skontaktowali się ze mną. Między innymi skontaktował się ze mną jeden z kolegów, z którym razem pracowałem w nadleśnictwie, Leszek Prorok, pisarz. Był ode mnie starszy naturalnie o kilka lat. Że w NSZ był wtedy, nie wiedziałem. Tak jak powiedziałem: czym człowiek mniej wiedział, to lepiej. Jak dałem to ogłoszenie, on się ze mną skontaktował i napisał list: co robię, czy chciałbym się jakoś zaangażować. Powiedziałem jemu, że owszem, chętnie. „To zrób sobie zdjęcie, przyjedzie do ciebie jedna pani, zabierze od ciebie to zdjęcie, później ci dowód przywiezie”. Zrobiłem zdjęcie. Rzeczywiście, po kilku dniach przyjechała młoda dziewczyna. Dałem jej to zdjęcie, powiedziała, że za dwa dni przyjdzie do mnie. Rzeczywiście, po dwóch dniach się znalazła, dała mi dowód: Organizacja Todta. Organizacja Todta to była niemiecka organizacja pracy, budowali najrozmaitsze, przeważnie wojskowe, obiekty. W każdym razie ich ausweis był żelaznym dokumentem. Z tym ausweisem wsiadłem do pociągu. Wtedy w Krakowie akurat była obława na dworcu. Pokazałem ausweis, kenkartę, puścili mnie. Przyjechałem do Częstochowy. Leszek do mnie mówi: „Słuchaj, wiem, że ty byłeś w Armii Krajowej, ja jestem w NSZ-cie. Chciałem ciebie troszkę zaangażować w NSZ-cie, czy byś się zgodził?”. Co prawda wiedziałem, że NSZ jest organizacją niepodległościową, ale bardzo radykalną, prawie że faszystowską, takie były głosy. Ale człowiek chciał walczyć, możliwe, że wtedy w PPR też bym walczył, jeśli bym nie widział, jakie będą skutki działalności tych komunistycznych organizacji. Wtedy on [powiedział], że będę łącznikiem między nim a Śląskiem. Śląsk był w Niemczech, to znaczy był pod okupacją, [to był] Reich. Tutaj była Generalna Gubernia, tam już niemieckie. Jako łącznik będę jeździł. Mówię: „Dobrze”. On mnie na drugi dzień przedstawił jakiemuś swojemu wyższemu dowódcy. Przyjechałem do Krakowa, a mojej kuzynki narzeczony… Dopiero później się dowiedziałem, że był w Armii Krajowej, w kontrwywiadzie. Mówię do niego: „Wiesz co, Leszek, mam dobrą pracę, dostałem się do organizacji Todta”. Wyciągam, jemu pokazuję, on mówi: „Będę chciał z tobą porozmawiać”. Później, jak byliśmy sami, to on mówi: „Bohdan, przecież to jest podrobiony dokument”. – „Jak to podrobiony?”. – „Przecież normalnie, jak robili pieczątkę, to gapa niemiecka była w lewą stronę, a tutaj jest w prawą. Nie odwrócili kliszy”. Jak się dowiedziałem, myślę sobie, że miałem wyjątkowe szczęście, że mnie pierwszy żandarm… W każdym razie napisałem do niego, że proszę o kontakt. Przyjechała ta sama dziewczyna do mnie, co wtedy jej to dałem, mówię: „Słuchaj, zwróć uwagę Leszkowi, że to jest źle podrobiony dowód”. Takie czasami były historyjki.

  • Jak pan pamięta ostatnie miesiące, tygodnie przed zakończeniem wojny? Pamięta pan szczególnie ostatni dzień?

Tak, przypominam sobie. To było wszystko w Krakowie. Sowieci wkroczyli do Krakowa, chyba 16 stycznia 1945 roku. Udało im się nie zniszczyć Krakowa, [zrobili] manewr oskrzydlający, to chyba Żukow zastosował. Niemcy uciekli z Krakowa i cały Kraków został zajęty przez Sowietów. Miałem trzech kolegów z Legionowa, Jurek Wińciakiewicz był, poza tym Frydrychowicz Kostek, Kiełbiński Mietek. Już po zajęciu Krakowa przez wojska sowieckie żeśmy się umówili: „Będziemy do Legionowa czy do Jabłonny starać jakoś dostać”. Że Sowieci nie za bardzo tolerują Armię Krajową, to z najrozmaitszych przecieków żeśmy wiedzieli, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak będą walczyć z członkami Armii Krajowej.
Jeszcze jedna ciekawostka: był magazyn Meinla, to było tak, jak delikatesy są obecnie. Sklepy Meinla były tylko – delikatesy dla Niemców. Niemcy uciekli z Krakowa. To było niedaleko od mieszkania, gdzie mieszkałem, od tego domu. Trudno powiedzieć, czy to był rabunek, czy odzyskanie swoich rzeczy: niemieckie magazyny były plądrowane przez ludzi. Miałem tylko jedną koszulę na sobie, poza tym dosłownie jednorazowe skarpetki. Wiadomo, jaki był wtedy okres. Najpierw do Meinla udało mi się dostać. Wyniosłem stamtąd ze dwadzieścia butelek wódki. Poza tym jeszcze na Małym Rynku były magazyny „Deutsche Textilhandel”. Też było ludzi masę, bo można było stamtąd – „bierz, co chcesz”. Stamtąd też w worek najrozmaitsze rzeczy sobie ładowałem. W pewnej chwili słyszę strzały. Niemcy przyjechali znów na Rynek, bo chcieli coś stamtąd zabrać. Wtedy z drugiego piętra na drugą stronę rzuciłem najpierw worek, udało mi się wyskoczyć. Tak że na szczęście tylko sobie nogę zwichnąłem, ale worka naturalnie nie oddałem. Ciągnąłem jakoś worek. Trochę rzeczy stamtąd do Legionowa zabraliśmy z bratem. Wtedy dosłownie nic nie było. Igieł masę, szpule nici jeszcze żeśmy pobrali.
Ponieważ troszkę mnie noga bolała – zawsze jak żeśmy szli już w stronę Warszawy, gdzieś po drodze na wsi nocowaliśmy – wychodziłem co najmniej godzinę wcześniej. Jak koledzy mnie dogonili, to dopiero żeśmy szli razem. Tak częściowo jadąc, częściowo idąc… Najczęściej robiliśmy tak, że mieliśmy dużą butelkę wódki, jak samochód wojskowy jechał w stronę Warszawy, to żeśmy wyciągali do góry. Jak zobaczył taką dużą butelkę, to naturalnie zatrzymywał. Wtedy kolega mniejszą butelkę jemu podawał. Na samochód żeśmy wsiadali, na odkrytych samochodach po kilkadziesiąt kilometrów żeśmy jakoś jechali. W ten sposób żeśmy dojechali czy doszli. Kilka dni żeśmy tak do stolicy [podróżowali]. Chcieliśmy się dostać do Raszyna. Nas pięciu idzie, a naprzeciwko nas Rosjanie. Podchodzą bliżej z automatami, od razu: Ruki w wierch. Wtedy nas na komendę zabrali, na komendzie naturalnie prymitywne przesłuchanie łamaną polszczyzną: „A ty znajesz, kto Mikołajczyk, a „Bór” Komorowski znajesz?”. – „Skąd?”. – A ty był w AK? – „Co to jest w ogóle AK?”. I tak dalej. W ten sposób nam się udało jakoś stamtąd wywinąć. Naturalnie z plecaków co nieco pozabierali, ale dokumenty, które żeśmy mieli przy sobie, każdemu w plecak powsadzali. Później plecaki założyliśmy, idziemy stamtąd. Wiadomo było, że przez Warszawę nie przejdziemy, ponieważ w styczniu w 1945 roku był mróz dosyć duży i Wisła była zamarznięta – żeśmy chcieli mniej więcej naprzeciwko Legionowa czy Jabłonny przejść przez Wisłę.
Jakoś doszliśmy do Włoch, to już był wieczór. We Włochach przy budynku stacji kolejowej – naturalnie pociągi jeszcze wtedy nie kursowały – kolega mówi: „Wiecie, nie będziemy chodzić, szukać, żeby się przespać. Tutaj jest Jurek »Dudziec«”. Dowództwo I Rejonu po Powstaniu zostało przeniesione właśnie do Włoch. „Grosz”, który był dowódcą pułku w Legionowie, został dowódcą VII Obwodu. Kolega, o którym mówię, był jego adiutantem. Kostek mówi: „Mam jego adres. Wy z bagażami zostańcie. Najpierw zobaczę, czy on jest, wtedy po was przyjdę”. Poszedł, piętnaście minut jego nie ma, pół godziny jego nie ma. Mówimy: „Oni już pewnie wódkę piją, zapomnieli o nas. Pójdziemy tam”. Jego plecak żeśmy wzięli, budynek żeśmy znaleźli, przypominam sobie, jednopiętrowy. Na dole jesteśmy. Byłem taki, że się zawsze, wszędzie wyrywałem. Mówię: „Poczekajcie tutaj, pójdę, zobaczę, czy on jest, czy go nie ma”. Mieliśmy dokładny adres. Na pierwsze piętro wchodzę, stukam do drzwi, drzwi się otwierają: Ruki w wierch! Naturalnie ręce podniosłem, on mnie zrewidował od razu. Wchodzę przez korytarz do pokoju, a kolega, który pierwszy przyszedł, z rękoma [w górę] siedzi pod ścianą, naprzeciwko niego sowiet z automatem. Myślę sobie: „To ładnie!”. W dodatku on nie miał żadnych dokumentów, tak że dobrze, że żeśmy w ogóle przyszli. On jeszcze [pyta]: Rebiata gdzie? Mówię, że na dole. Jeden poszedł po brata, jeszcze po tych dwóch kolegów. Wszyscy żeśmy przyszli, wszystkich zrewidowali. Nasze bagaże zostały. Kostek mówi: „Słuchajcie, mam jakąś bibułę w plecaku”. Do ruskiego mówi: „Chcę coś”. – „Ty pistoletu nie masz?”. – „Skąd?”. Bida zjadł tę całą gazetkę. W międzyczasie przychodzi jakaś starsza pani, która wyszła z sąsiedniego pokoju. Do ruskich mówi, czy może herbaty nam dać. No, da. Ona się zbliża, mówi: „Słuchajcie chłopcy, uciekajcie stąd, bo tutaj była odprawa, zastrzelili jakiegoś ruskiego, jest kocioł teraz”. Myślę sobie: „Na białe niedźwiedzie chyba pojedziemy”. Ale żaden z [ruskich] się nie dał za bardzo ruszyć. W końcu nie wiem, który z nas wpadł na taki pomysł, że do nich mówi… Z Niemcami by taki numer nie przeszedł. Mówimy im: „Słuchajcie, przecież jak tutaj przyjdzie…”. Bo on mówi: „Niczewo, zaraz komandir przyjdzie, to z nami będzie gadał”. My jemu mówimy: „Słuchaj, zobacz, mamy wszyscy zegarki. Zegarki dostaniesz, jeszcze wódkę. Przecież jak oficer przyjdzie, to wam to zabierze, a tak to dla was”. Trudno sobie wyobrazić, że my w ten sposób stamtąd się wyrwaliśmy. Żeśmy im to dali, oni mówią: Tolka bystro, uchadi! Jak żeśmy stamtąd wyskoczyli! Nie wiem, gdzieśmy wtedy nocowali.
Na drugi dzień żeśmy szczęśliwie przeszli przez Wisłę, doszliśmy do Legionowa. Ale tak za szczęśliwie to nie było. Doszliśmy pod koniec stycznia, a już na początku lutego, kiedy któregoś dnia poszliśmy spać, słyszę i czuję, że ktoś mnie jakoś szturcha. Patrzę, a tu [stoją] z automatem: „Wstawaj!”. Okazało się, że UB. Całą rodzinę Stankiewiczów, to znaczy dziadka, babkę, naszą mamę, brata, mnie, wszystkich pod automatami zaprowadzili do Urzędu Bezpieczeństwa w Legionowie. Z bratem mówimy, że się do niczego nie przyznajemy. Pierwszy brat poszedł, po pół godzinie wychodzi: „Bohdan, przyznawaj się do wszystkiego, oni wszystko wiedzą”. Okazało się, jak zaczął brata przesłuchiwać, brat mówi: „Nie, w ogóle nie byłem w Armii Krajowej. Skąd?”. Tymczasem drzwi się otwierają, wchodzi jakiś, mówi: „Blondyn, ty przestań kłamać, ty się do wszystkiego przyznaj lepiej”. Okazuje się, że to jakiś kolega z Armii Krajowej. W tej sytuacji też się od razu przyznałem do wszystkiego. Nie pozwolili nam wyjeżdżać z Legionowa przez miesiąc. Dobrze, że to nie było tydzień wcześniej, bo tydzień wcześniej wszystkich do Rembertowa wywozili, a stamtąd „na białe niedźwiadki”. Trzeba było jednak mieć trochę szczęścia w życiu. Trzeci raz z Sowietami albo z Polakami, którzy byli na usługach sowieckich, miałem spotkanie tydzień po ślubie.

  • W którym roku?

W 1952 roku, 6 stycznia – jak żartuję – straciłem wolność, bo się ożeniłem. Wtedy była taka sytuacja, że w Warszawie można było [przebywać] tylko dwadzieścia cztery godziny bez meldunku, a tak to trzeba było się meldować. Na ulicy Wilczej mieszkała żony siostra z mężem. Stamtąd się wynieśli do teściów, a młode małżeństwo niech pomieszka. Mniej więcej tydzień po tym – wtedy akurat robiłem dyplom na politechnice – rano słyszę, do drzwi ktoś dzwoni czy stuka. Otwieram drzwi, dwóch w mundurach: „Stankiewicz Bohdan?”. − „Tak”. On wyciąga jakiś papier: „Ubierajcie się”. Jeszcze byłem na tyle zaspany, że mówię: „Ale z wojska jestem zwolniony, bo dyplom robię. Zobaczcie, jaka tam pieczątka”, a pieczątka wiadomo jaka. Wtedy mnie zabrali na ulicę Puławską, gdzie obecnie jest, zdaje się, komenda główna policji. Czterdzieści osiem godzin sobie posiedziałem.
Raz miałem taki przypadek w Jabłonnie. Wtedy uciekło dwóch jeńców radzieckich. Niemcy przyprowadzali jeńców radzieckich do robót niwelacyjnych. Była duża stodoła, do stodoły ich po południu przyprowadzali, żeby im coś dać do jedzenia. Później z powrotem ich zabierali. Już nie wiem, kto z tymi ruskimi wszedł w kontakt. Oni poprosili o jakieś cywilne ciuchy. Też dokładnie nie wiem kto, ale w stodole gdzieś je schowali. Rzeczywiście dwóch Rosjan uciekło stamtąd. Niemcy zorientowali się dopiero, jak ich zabierali, że dwóch nie ma. Robili dochodzenie. Na drugi dzień zrobili konfrontację: wszystkich tych, którzy tego dnia byli w pracy, ustawili według listy obecności. Złapali zresztą jednego z tych Rosjan, był zmaltretowany strasznie. Z pistoletem i z nahajką kazał podejść do każdego, patrzeć w oczy, pytać się, czy to ten, czy to nie ten. Na szczęście on nikogo nie poznał albo nie chciał poznać. Jego biedaka zastrzelili. W każdym razie nas kilku wzięli na przesłuchanie. U Niemców było tak, że od razu na dzień dobry leli. Mnie też od razu uderzył w twarz. Naturalnie do niczego się nie przyznawałem.
Do czego prowadzę: że u Niemców od razu zaczynało się bicie na dzień dobry, a u nich nie. Ale po czterdziestu ośmiu godzinach, jeżeli ktoś miał jakąś bajeczkę ułożoną, to już mówił. Wtedy oni się zmieniali, trzeba było życiorysy pisać szybko, a ten najważniejszy… Siedziałem z jednej strony, on z drugiej: „No co, młody małżonku, chciałbyś iść do domu, do żony?”. – „Pewnie”. – „To wiesz, puszczę ciebie”. Wyciąga coś, zaczyna pisać. „Nie, zostaniesz jednak”. To była metoda, żeby psychicznie człowieka załamać. Wyciąga pistolet, tym pistoletem się bawi. Schował pistolet do szuflady. Jego kolega przychodzi, wzywa go. On pistolet zostawia, naturalnie pusty, to przecież wiadomo było. Różne fotografie kolegów mnie pokazywali, żebym poznał kogoś. Jak mnie po czterdziestu ośmiu godzinach w końcu zwolnili, to – przypominam sobie – deszcz ze śniegiem padał wtedy, a mnie się wydawało, że słoneczko świeci.

  • Czy pamięta pan jeszcze inne momenty, kiedy trzeba było ukrywać swoją przeszłość wojskową? Jak długo trwało ukrywanie?

Najgorszy okres to był 1952 rok, w ogóle do śmierci Stalina. Później, po śmierci Stalina też były najrozmaitsze szykany w stosunku do akowców. Jak mnie już zwolnili, podpisywało się zobowiązanie, że nikomu się nic nie powie.
W latach sześćdziesiątych, może siedemdziesiątych był ZBoWiD: Związek Bojowników o Wolność i Demokrację. Piękna nazwa, demokratyczna. Mój brat, który był starszy ode mnie o trzy lata, zresztą ordynator oddziału chirurgicznego, mówi: „Wiesz Bohdan, zapisz się do ZBoWiD-u. Bandycka organizacja, ale podobno z emeryturami będzie łatwiej”. − „Trudno, zapiszę się”. Mieszkałem na Waliców, dzielnicowy ZBoWiD-u był chyba na Złotej. Poszedłem, wypełniłem formularze. Wtedy wszystko było „wy, wy, wy”. [Urzędniczka] do mnie mówi: „Zawiadomimy was, jak będzie wasza weryfikacja”. Dostaję mniej więcej po miesiącu zawiadomienie, żeby się zgłosić. Przychodzę do niej, ona do mnie mówi: „Idźcie do tego pokoju i do tego pokoju”. Idę do tego pokoju, patrzę: biureczko, na biurku jak zwykle lampa, siedzi jakiś facet za tą lampą. Patrzę: cholera, skąd jego znam? W końcu przypomniałem sobie. On do mnie: „Siadajcie”. Usiadłem. „Jak wasz pseudonim?”. Myślę sobie: „To ten sam!”. Mówię do niego: „Przecież my się znamy”. − „Skąd?”. – „Przecież wyście mnie przesłuchiwali w 1952 roku, na Puławskiej”. – „Każdy musiał gdzieś pracować”. – „Ale nie będziemy w jednej organizacji” – wyszedłem, trzasnąłem drzwiami, skończyło się. Takie były najrozmaitsze koleje losu, takie różne spotkania.

  • Czy w związku z tym zmieniał się pana albo znajomych stosunek do Powstania, do tamtych czasów, do działalności konspiracyjnej? Jak się po latach człowiek do tego odnosi?

Niestety, polityka nas pokonała. Przecież, co było najgorsze według mnie, mimo wszystko dowództwo Armii Krajowej… Wiem, że były jakieś decyzje podjęte ze względu na układy polityczne, ale przecież „Bór” Komorowski, „Monter” („Monter” był dowódcą Powstania Warszawskiego, „Bór” Komorowski był dowódcą całej Armii Krajowej) wiedzieli, co Sowieci wyrabiają na naszych wschodnich terenach, jak się ustosunkowali do generała „Wilka”, do powstania, które było w Wilnie pod hasłem „Ostra Brama”, co wyrabiali na Wołyniu, jak mordowali wszystkich akowców. Przecież o tym wszystkim było wiadomo. My, wszyscy żołnierze Armii Krajowej, liczyliśmy, że rzeczywiście Sowieci nam pomogą. Ale przecież nasze dowództwo chyba zdawało sobie sprawę, że wojska radzieckie wejdą, a za nimi idzie NKWD. NKWD zrobi taką czystkę, że my wszyscy będziemy musieli się albo ukrywać, albo jechać „na białe niedźwiedzie”.
Ale z drugiej strony ten zryw… Przecież wszyscy, cała młodzież tak miała dosyć okupacji, tak nienawidziła Niemców, tak chciała się jakoś odgryźć! Wszyscy do Powstania szli dosłownie, jak to mówią, z pieśnią na ustach i z radością. Pewnie, że wszyscy ci, którzy mieli szesnaście czy dwadzieścia kilka lat, do trzydziestki… Wiadomo, że człowiek [wtedy] nie myśli, tylko działa. Trzeba czasami kierować się nie sercem, a jednak umysłem. Ale w każdym razie Powstanie niestety… Jeszcze raz podkreślam, że to wszystko przez politykę, że nawet w dowództwie generał Anders podobno był przeciwny, generał Sosnkowski też był przeciwny. Natomiast że doszło jednak do Powstania, rozumiem. Z politycznego punktu widzenia chcieliśmy Sowietom pokazać, że na naszych terenach rządzą Polacy, ci Polacy, którzy mają rząd w Londynie. Rzeczywiście, na naszych terenach wszystkie lewicowe organizacje, chociażby PPR czy Gwardia Ludowa, były znikome. Na ogół nastawienie ludzi było prozachodnie, wszyscy wiedzieli, że w Londynie jest nasz polski rząd. Niestety, przez sprawy polityczne Polacy przegrali. Dopiero dwadzieścia lat temu odzyskaliśmy wolność. Rzeczywiście, szkoda zniszczonej Warszawy, szkoda tysięcy ludzi, którzy zostali pomordowani, rozstrzelani, szkoda dzieci, kobiet, starców. Myślę o ludności cywilnej, która została wymordowana w straszny sposób. Ale widocznie tak musiało być. Cóż zrobić?




Warszawa, 16 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Sulicka
Bohdan Stankiewicz Pseudonim: „Kuna” Stopień: starszy strzelec, łącznik Formacja: Obwód VII „Obroża”, I Rejon, 4. kompania, pluton 212 Dzielnica: Legionowo Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter