Andrzej Misiorowski „Miś”

Archiwum Historii Mówionej

Andrzej Misiorowski. Urodziłem się 22 stycznia 1930 roku w Warszawie – z rodziców urodzony w Warszawie, o ile dzisiaj można to określić Warszawą, bo wtedy to nazywało się Mokotów lub Czerniaków. Rodzice również urodzeni z rodziców urodzonych w Czerniakowie i na Mokotowie. Tak że jestem warszawiakiem od kilku pokoleń.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, o rodzicach, rodzeństwie.

Urodziłem się na Pradze – w domu, nie w szpitalu (w domu przy ulicy Targowej, a więc można powiedzieć, że sam pępek Pragi) jako drugi syn moich rodziców. Mój brat był starszy ode mnie o siedem lat, tak że kiedy się urodziłem, on już chodził do szkoły. Mój ojciec [Feliks Misiorowski] był buchalterem – tak się wtedy mawiało. Od czasu do czasu zmieniał pracę, w każdym razie w okresie, który ja już pamiętam, pracował jako urzędnik państwowy Izby Skarbowej Grodzkiej w Warszawie jako rzeczoznawca, rewident ksiąg podatkowych. Rodzina – jak to zwykle przedwojenne rodziny – matka nie pracowała, mieliśmy służącą. Mieszkaliśmy na Pradze w niezbyt wygodnym mieszkaniu – jak na dzisiejsze standardy dość prymitywnym, ponieważ bez łazienki. Rodzice przymierzali się do zmiany mieszkania i załatwili, że mieliśmy przenieść się na Żoliborz do domu, dziś znanego jako „szklany dom” na ulicy Mickiewicza. Wybuch wojny temu przeszkodził, ten dom jeszcze wówczas nie był całkiem wykończony. I tak musieliśmy zmienić mieszkanie, ponieważ pocisk niemiecki uszkodził nam filar międzyokienny. Oczywiście mieszkanie po jakimś większym remoncie nadawałoby się do zamieszkania, ale było dość poważnie zniszczone, dlatego ojciec wówczas zaczął poszukiwania i znalazł mieszkanie też na Żoliborzu. Zresztą sporo znajomych mojego ojca, który przed wojną działał w Polskiej Partii Socjalistycznej, było żoliborzanami z wyboru i przy ich pomocy uzyskał możliwość zamieszkania na Mickiewicza 25. Był to dom ZUS-u. Przeprowadziliśmy się tam w październiku [lub listopadzie] 1939 roku. Od tego czasu aż do Powstania i po Powstaniu mieszkałem na Żoliborzu.

  • Jak wyglądała przedwojenna szkoła?

Chodziłem do 51. Publicznej Szkoły Powszechnej na ulicy Szerokiej (dziś ta ulica nazywa się księdza Kłopotowskiego). Tego budynku dziś nie ma, w tym miejscu stoi budynek urzędu dzielnicowego. Chodziłem do drugiej i trzeciej klasy szkoły powszechnej – do pierwszej nie chodziłem wcale. Czytać, pisać, liczyć – te elementy, które normalnie są wprowadzane do nauki w klasie pierwszej, ja już wyniosłem z domu. Klasa była liczna. Może zabawne, że pamiętam z trzeciej klasy sam początek listy obecności, zawsze, codziennie odczytywanej (niestety nie do swojego nazwiska – tylko kilka pierwszych nazwisk). W domu, w którym mieszkam, [obecnie] mieszka pani, która nazywa się Czaplicka, a ja pamiętam, że Anczewska, Bartołd, Berent, Bos, Czaplicka było początkiem listy obecności. Zapytałem, czy to nie ona. Nie, niestety nie. Nazwisko jest zresztą dość popularne.
A w szkole jak to w szkole – mama odprowadzała mnie do szkoły, zawsze miałem ze sobą kanapkę. Pierwsze elementy współżycia społecznego wyniosłem właśnie z tej szkoły. W szkole wprowadzono akcję (może tylko w tej, może we wszystkich innych, nie wiem) dożywiania dzieci ubogich. Rodzice, dzieci, których było na to stać deklarowały, że raz czy dwa czy trzy razy w tygodniu przyniosą kanapkę z przeznaczeniem dla dziecka, którego rodziców na kanapki nie było stać. Zostałem wybrany w klasie rozdzielczym, który każdego dnia zbierał kanapki od tych, co przynieśli i rozdawał tym, którzy byli na liście potrzebujących. Takie było moje pierwsze zetknięcie z pracą społeczną.

  • Jak wybuch wojny wpłynął na losy pana rodziny?

Poza tym, że mieszkanie było rozbite… Przede wszystkim okupacja jako taka, sama, była ciężarem.

  • Czy ojciec zmienił pracę?

Ojca przymusowo… Pamiętam, że były dyskusje, czy się temu poddać, bo nie było to powiedziane wprost, ale był nacisk, żeby pozostał w służbach skarbowych Generalnego Gubernatorstwa, jak to zostało nazwane. Ojciec w tych służbach pozostał. Zresztą (z tego co wiem) po zasięgnięciu opinii u swoich przedwojennych kolegów z partii PPS, jak i znajomych i innych członków rodziny (już wówczas członków zawiązujących się organizacji konspiracyjnych) za ich zgodą i wręcz za ich aprobatą pozostał w tych służbach. Z tym że to nie było już w izbie skarbowej. Pracował w którymś urzędzie skarbowym na terenie Warszawy, było ich kilka.
Z opowieści o pracy mojego ojca w czasie okupacji wiem niewiele, natomiast jedną rzecz wiem na pewno, bo była publikowana w biuletynie Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, która to właśnie spółdzielnia była między innymi nadzorowana przez urząd skarbowy, w którym pracował mój ojciec. W tym biuletynie znalazło się wspomnienie ówczesnych przewodniczących zarządu ([nie znam] dokładnie tych stopni czy funkcji), jak bardzo działalność mojego ojca ratowała finanse WSM w czasie okupacji. Prawdopodobnie przekraczając formalne uprawnienia, tak prowadził doradzanie odnośnie opodatkowania Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, że uniemożliwił przekazywanie pieniędzy do skarbu Generalnego Gubernatorstwa, a tym samym do skarbu niemieckiego, ratując tym samym WSM przed bankructwem czy w ogóle przed większymi stratami. Z tego, co się orientuję, to właśnie to było jakąś rolą mojego ojca, ukrytą przed władzami GG, przed Niemcami w czasie pracy w wydziale finansowym czy urzędzie skarbowym.

  • Czy ojciec miał jakieś kontakty z Armią Krajową?

Nawet silne. Po pierwsze osobiste, bo kilku naszych krewnych było wojskowymi, oficerami, którzy oczywiście utrzymywali kontakt [z ojcem]. Mój ojciec działał przed wojną w PPS, a w czasie okupacji w PPS-WRN („Wolność, Równość, Niepodległość”). Była to kontynuacja przedwojennej Polskiej Partii Socjalistycznej ze swoim przedstawicielstwem przy Rządzie Polskim w Londynie, gdzie Zaremba i Arciszewski (to były dwie postacie można powiedzieć, że przywódców PPS w tym czasie w Londynie) a w Polsce Pużak (później, pod koniec okupacji, przewodniczący Rady Jedności Narodowej), Dzięgielewski, Kohn, Szturm de Sztrem i kilku innych, w tym mój ojciec, działali jako reprezentacja polityczna w podziemnym państwie polskim.
Moja matka z kolei przez bardzo silne zaprzyjaźnienie z żoną mojego wuja, oficera sztabu generała Thomme w Modlinie była silnie zaznajomiona ze środowiskiem żon oficerów polskich i została wprowadzona przez nią do konspiracji jako łącznik Armii Krajowej. Miała pseudonim „Asia”.

  • A rodzeństwo?

Miałem brata starszego o siedem lat, który przed wojną zrobił tak zwaną małą maturę. W czasie okupacji dokończył naukę, zdobywając pełną maturę, i rozpoczął studia na podziemnym uniwersytecie medycznym prowadzonym przez profesora Zaorskiego (to jest dość znana postać z historii okupacyjnej Warszawy, znana działalność).
Brat tkwił po uszy w konspiracji, w „Agrykoli”, w szkole podchorążych Armii Krajowej. Jako podchorąży zmobilizowany w końcu lipca 1944 roku brał udział [w Powstaniu] przez jeden dzień. 2 sierpnia poległ w czasie, kiedy jego oddział (kompania Legii Akademickiej, 237. pluton) dostał się pod ostrzał niemiecki przy próbie przejścia z Żoliborza do Puszczy Kampinoskiej. Poległ na polu między Boernerowem a Wawrzyszewem.

  • Czy w czasie okupacji kontynuował pan naukę?

Tak, cały czas, dopóki było można. Można było uczyć się w szkole powszechnej do siódmej klasy włącznie. Przedwojenny program siedmioklasowej szkoły był, [z wyjątkiem historii], utrzymany w czasie okupacji. Później [uczyłem się] na tajnych kompletach w gimnazjum księcia Józefa Poniatowskiego – żoliborskie gimnazjum, które kontynuowało swoje nauczanie młodzieży na Żoliborzu. Jednocześnie z uwagi na konieczność posiadania odpowiedniego dokumentu uczyłem się – naprawdę jest to słowo prawdziwe, że również tam uczyłem się w pozornie prawdziwej a naprawdę fikcyjnej zawodowej szkole handlowej w ostatnich dwóch latach okupacji (w 1943 i 1944 roku). Była to szkoła formalnie istniejąca, nieformalnie osłona dla tych, którzy chodzą na komplety, ale było kilka przedmiotów, które przydały mi się w życiu w mniejszym lub większym stopniu. [Na przykład] liternictwo, które później przydało mi się w czasie studiów architektonicznych (umiałem wymyślać i rysować ładne literki), księgowość (podstawy, elementarne [zagadnienia]), co przydawało mi się czasem, aby coś podliczać, obliczać opłacalność czy nieopłacalność takiej czy innej transakcji.

  • Czy nawiązał pan wtedy kontakty, które związały pana z działalnością konspiracyjną?

Konspiracją żył właściwie cały Żoliborz i cała młodzież. Już w szkole powszechnej [miały miejsce] początkowo prawdopodobnie nieformalne (nie wszystko działo się na zasadzie spisywania, rejestrowania, to wszystko często były sprawy przekazywane ustnie) próby wiązania się w grupy. Nie wiem, czy to nazwać już młodzieżą. Może już, te dwanaście, trzynaście lat czy starsze dzieci.

  • To były działania typowo spontaniczne?

Początkowo spontaniczne, ale w pewnym momencie zaczęło to nabierać form, że jak gdyby zainteresowały się nami – myśmy wiedzieli, że istnieją – władze różnych organizacji (czy harcerskich, czy „Orląt”, w każdym razie organizacji młodzieżowych, konspiracyjnych), które zaczęły nasze „zabawy” ujmować już w pewne bardzo konkretne ramy i konkretnie dając do zrozumienia czy wręcz mówiąc wprost, że to już jest konspiracja skierowana na odzyskanie niepodległości.

  • Jak to się potoczyło w pana przypadku?

Żoliborz miał sporą grupę młodzieży związanej rodzinnie z wojskiem. To byli synowie oficerów mieszkających albo na tak zwanym Żoliborzu oficerskim, albo w budynkach kwaterunku wojskowego koło Cytadeli. Ta młodzież jako jedna z pierwszych zaczęła (zresztą mając tradycje rodzinne) organizować się i nawiązywać kontakty z emisariuszami organizacji młodzieżowych konspiracyjnych, przede wszystkim z harcerstwem. Ale również na Żoliborzu powstała komórka, oddział czy sekcja (dziś trudno określić to jakąś nazwą) organizacji „Orląt”, która właśnie w środowisku dzieci wojskowych miała swoje tradycje przedwojenne. Również po wojnie kontynuowano działalność organizacji „Orląt”.
W pierwszym okresie, będąc zaprzyjaźniony z tymi kolegami, zostałem włączony do działalności orlęcej. To były początkowo spotkania bardzo nieformalne, a później regularne spotkania szkoleniowe.

  • Gdzie odbywały się spotkania?

W różnych mieszkaniach u różnych kolegów. Podobnie Zresztą jak odbywały się spotkania kompletów gimnazjalnych, też w mieszkaniach poszczególnych uczniów […]. Już zaczęliśmy tworzyć drużyny po dziesięciu, dwunastu chłopców. Struktura była podobna do wojskowej: trzy drużyny były plutonem; gdzieś ponoć była kompania, o której myśmy naturalnie, z naszego poziomu, jeszcze nic nie wiedzieli, tylko słyszeliśmy, że tak jest. W tej organizacji mieliśmy szkolenie (nie tylko szkolenie, ale przede wszystkim). Może to dzisiaj wydać się zabawne, ale było to również szkolenie w zakresie samoobrony. Myśmy to nazywali jujitsu – rodzaj chwytów, przewrotów, to co dziś czasami słyszy się jako judo, karate. Tak jak dla części młodzieży modne są sztuki samoobrony, tak myśmy również takie szkolenia przechodzili.

  • Co jeszcze wchodziło w skład tych szkoleń?

Nauka o broni. Podstawowa rzecz, zresztą najciekawsza. Najważniejszy punkt programu to była zawsze nauka o broni. Instruktor przynosił na przykład pistolet typu Vis – rozkładał, składał, pokazywał, instruował jak to działa, co się robi. Trzy sztuki do dziś dnia potrafiłbym prawdopodobnie z zamkniętymi oczami złożyć i rozłożyć: Vis, Walter P-38 – niemiecka, etatowa broń, która niekiedy zastępowała Parabellum, i Parabellum.
Ponadto uczono nas karabinu, ale to odbywało się w sposób niepełny, ponieważ karabinu na nasze spotkania nikt nie przynosił. Przynoszono sam zamek i na samym zamku była nauka – zresztą niedokończona, bo zbliżający się wybuch Powstania trochę przerwał ten typ nauki. Dziś mogę się domyślać, że instruktorzy widocznie mieli ważniejsze sprawy. Musieli może szkolić tych, którzy byli przewidziani bezpośrednio do akcji bojowej.
Poza tym w ramach naszych działań konspiracyjnych prowadziliśmy pewne elementy tak zwanego małego sabotażu. Najbardziej przeze mnie zapamiętaną była [następująca] sprawa (trudno to nazwać sabotażem, ale to był też objaw sprzeciwu wobec okupacji, wobec Niemców): przy ulicy Senatorskiej – do dziś dnia jest tablica na budynku – Niemcy dokonali publicznego rozstrzelania kilkudziesięciu osób. To miało miejsce przed południem. Dostaliśmy pocztą alarmową – jeden przekazywał drugiemu – polecenie upamiętnienia miejsca. Na Żoliborzu była firma „Elbe”, wtedy bardzo znana, to była tak zwana mydlarnia (blisko kościoła świętego Stanisława Kostki), która była umówiona z nami. Z firmy „Elbe” dostaliśmy świeczki, z firmy „Płatek” (na placu Wilsona – kwiaciarnia, cukiernia) dostaliśmy kwiaty. We dwóch z kolegą pojechaliśmy tramwajem, wtedy bez problemu jechało się tramwajem z Żoliborza, ulicą Miodową do kościoła Świętej Anny. Tam wysiedliśmy, poszliśmy w miejsce rozstrzelania, zapaliliśmy świeczki i położyliśmy kwiaty. Zresztą nie my jedni – już były świeczki, kwiaty. Ludzie modlili się, niektórzy nawet na klęczkach. Szliśmy dalej w kierunku placu Teatralnego, bo była zasada, żeby zbyt długo nie być w tym samym miejscu. Gdy doszliśmy do Daniłowiczowskiej, to od strony Miodowej na placyk przy miejscu stracenia wjechał niemiecki samochód wojskowy z karabinem maszynowym na budce szofera, siejąc ogniem na prawo i na lewo… Ludzie, którzy tam klęczeli i modlili się zaczęli uciekać. Myśmy już byli przy Daniłowiczowskiej. Zdążyłem tylko kątem oka zobaczyć, że Niemiec kopie nogą, rozrzuca kwiaty, światła. Myśmy prysnęli Daniłowiczowską z powrotem [na Żoliborz] do firmy „Elbe” [i] do firmy „Płatek”. Dostaliśmy następną porcję i bardzo ostrożnie, sprawdzając, czy nie ma już Niemców, drugi raz tego samego dnia złożyliśmy kwiaty w tym samym miejscu. To jest fragment naszej akcji, dobrze przeze mnie zapamiętanej. […]
  • Jak pan pamięta okupowaną Warszawę, Żoliborz? Jakie wtedy było życie?

Na każdym kroku człowiek się bał – pierwsza, podstawowa rzecz. Bał się, że jak kupi chleb, to mu chleb Niemiec zabierze albo powie, że to jest verboten, taki biały chleb i wywiezie do obozu albo zastrzeli. Przecież nawet takie kary groziły. Stały strach, a jednocześnie spotkania, na których nasze sprawy konspiracyjne czy nauka odbywały się w normalny sposób. Życie może pozornie normalne, ale dla mnie wtedy normalne i nawet niekiedy połączone z zabawą przeplatało się z tym, że wyjście na ulicę może być groźne. W każdym momencie można było się nadziać na patrol, który zrewiduje i może coś znaleźć. Powszechną sprawą było noszenie nie teczki tylko torby od maski przeciwgazowej – parciana, duża torba od przedwojennej maski przeciwgazowej. W tym większość młodzieży nosiła książki, zeszyty czy właśnie różne inne rzeczy, na przykład makietę granatu do szkolenia, bo i takie rzeczy też miały miejsce. Można było bardzo się nadziać. Na przykład jadąc tramwajem od strony Bielan, na placu Wilsona ni stąd ni z owąd tramwaj wjeżdżał w kółeczko, łańcuszek esesmanów: Aussteigen! i kontrola, rewizja każdego po kolei. Jeżeli miało się w teczce akurat tylko książki i zeszyty, to pół biedy. Gorzej, jeżeli ktoś miał w tym czasie makietę granatu, pistolet czy prasę podziemną, którą też rozwożono. Rozwoziliśmy, dostawaliśmy ją w jednym punkcie, rozdawaliśmy w drugim punkcie. Tak że nie bardzo łatwo odpowiedzieć na to pytanie, życie się toczyło, [ale pod uczuciem strachu. Chyba u wszystkich żyła nadzieja, że koszmar okupacji skończy się i powróci normalne życie. To była wiara w ostateczne zwycięstwo].

  • Jaka była atmosfera w Warszawie przed wybuchem Powstania? Czy widać było, że zbliża się Powstanie?

To się czuło. Czuło się przede wszystkim szalone napięcie, podniecenie. Co na to wpływało? Dzisiaj można próbować to oceniać. Przez Warszawę na zachód ciągnęły duże ilości niemieckiego wojska – rozbitego, w podartych mundurach, często pijanych [żołnierzy] na chłopskich wozach, w ogóle w rozsypce. Nie było to wojsko zwarte, nie było to wojsko takie jak normalnie powinno być sprawne wojsko. To już wzbudzało nadzieję, że Niemcy się rozsypują, że armia niemiecka się rozpada. Druga rzecz: mobilizacja oddziałów Armii Krajowej do ewentualnego wybuchu Powstania miała miejsce przecież nie w ostatnim dniu tylko pięć, sześć dni wcześniej. Była pierwsza mobilizacja, potem zwolnienie, bo decyzja o wybuchu Powstania zapadła wreszcie 1 sierpnia, wcześniej były jak gdyby przygotowania do tego. Kto wie zresztą, czy gdyby wcześniej nie było wybuchu Powstania, to czy ono nie miałoby nieco, ale tylko nieco lepszego przebiegu. 1 sierpnia wojska niemieckie już troszeczkę się otrząsnęły, bardzo szybko zatrzymały Rosjan pędzących do Warszawy. Jednocześnie w samej Warszawie te zdemoralizowane rozbite wojska zniknęły, a z zachodu przez Warszawę zaczęły jechać na wschód wojska sprawne, zorganizowane, dobrze umundurowane, dobrze uzbrojone, z dobrym sprzętem. To trochę nas jakby deprymowało, ale jednocześnie był entuzjazm i bardzo silna potrzeba.

  • Co wtedy działo się z panem i z organizacją „Orląt”, w której pan był?

Organizacja „Orląt” w tym momencie jak gdyby zapomniała o swoich najmłodszych wychowankach, poświęciła się chyba (mogę się domyślać) przygotowaniu kompanii „Orląt”, nieco starszej młodzieży (we właściwym wieku do prowadzenia działań bojowych) do boju. Kompania ta później bardzo dzielnie spisywała się na Starym Mieście. My, młodzież orlęca na Żoliborzu, dzięki swoim stałym koleżeńskim kontaktom z harcerzami z „Szarych Szeregów”, zaczęła się scalać. To nie było chyba jeszcze ciągle formalnie, bo nie słyszałem, żeby były jakiekolwiek formalne uzgodnienia o połączeniu organizacji „Orląt” z „Szarymi Szeregami”, ale wszystko zaczęło się scalać. Niemniej 1 sierpnia te organizacje orlęce były jakby zawieszone w próżni. Były już nawiązane kontakty z „Szarymi Szeregami”, ale też przypuszczam, że przygotowania do akcji bojowych trochę tę sprawę wyciszyły, odsunęły na bok. Dość, że 1 sierpnia, kiedy wybuchło Powstanie, ja osobiście i wielu „orląt”, moich kolegów było zawieszonych w próżni. Jak to się mówi: zostaliśmy jak głupi z umytą szyją.

  • Czy pamięta pan dokładnie, gdzie pana zastało Powstanie?

We własnym mieszkaniu. W mieszkaniu, w którym mieszkałem na Żoliborzu cała okupację. Około trzynastej (to zresztą podają wszystkie źródła, które mówią o Żoliborzu)… Na Żoliborzu Powstanie wybuchło o tyle wcześniej, że była przypadkowa wpadka patrolu [powstańczego] niosącego broń z patrolem niemieckim. Wywiązała się strzelanina, [która] dochodziła do nas, mieszkających na ulicy Mickiewicza. Siedziało się i czekało.
Potem była decyzja pułkownika „Żywiciela”, po pierwszych niepowodzeniach pierwszego dnia Powstania, wyprowadzenia wojsk do Puszczy Kampinoskiej. Przy tym wyprowadzeniu poległ mój brat. Później był powrót.

  • Kiedy dowiedział się pan i rodzina o śmierci brata?

Pierwszą informację o prawdopodobnej śmierci brata mieliśmy jeszcze w czasie Powstania. Kolega z tego samego plutonu, który przeszedł do Puszczy Kampinoskiej, któremu udało się przedostać, wrócił później z Armią Krajową (z wojskiem, bo tak się wtedy powszechnie mówiło: „to jest wojsko”) na Żoliborz. Dotarł do nas, do mojej mamy i do mnie i [przekazał], że była taka akcja, była bitwa i nie powiedział wówczas wprost [że zginął], ale być może, że brat pozostał w Puszczy Kampinoskiej. To była pierwsza informacja niepełna, trochę jak gdyby nieśmiała. Powiedział: „A być może, że poległ”. Tylko tak nieśmiało pierwsza informacja dotarła. Po Powstaniu przy zakończeniu wojny wróciliśmy do Warszawy, również znalazł się ten kolega, który chyba uniknął wcielenia do wojska (nie pamiętam, nie bardzo wiem). Poprowadził moją mamę, matkę jeszcze jednego kolegi z tego samego plutonu i profesora Krupińskiego, którego syn również był w tym oddziale, drogą, którą oni szli do puszczy. Na polu między Boernerowem i Wawrzyszewem natrafili na szereg grobów – zarówno jeden, duży grób zbiorowy jak i szereg mogił rozsypanych na polu. Sprowadzono jednego z gospodarzy [z] Chomiczówki, który brał udział w zasypywaniu zwłok. 3 czy 4 sierpnia Niemcy kazali wszystkich zasypać. [Gospodarz] pokazywał kolejno, gdzie jaki żołnierz leży – po ubraniu, bo przecież nie znał nazwisk. Wówczas znaleźliśmy brata, a druga pani znalazła swojego syna. Pan profesor Krupiński swojego [syna] nie znalazł.

  • Co się działo z panem i z pana rodzicami w czasie Powstania? Czy cały czas byliście razem?

W zasadzie byliśmy razem, z tym że mój ojciec (nie wiem, czy jeszcze w czasie okupacji, czy dopiero w czasie Powstania) objął funkcję w samorządzie mieszkańców. Żoliborz miał pod tym względem jeszcze przed wojną bardzo rozbudowaną działalność samorządową, w czasie Powstania to się szalenie szybko uaktywniło. Działalność samorządowa [była] we współpracy ze służbami państwa podziemnego (cały czas przecież funkcjonującymi), które natychmiast po wybuchu Powstania na Żoliborzu stworzyły służbę cywilną w postaci starostwa i wszystkich służb starościńskich, wszystkich służb, jakie przewidywała normalna procedura tworzenia państwowości. Mój ojciec szybko się w to włączył i został przewodniczącym komitetu osiedlowego jednego z osiedli (tak to się chyba nazywało), tego, w którym mieszkaliśmy. Skontaktował mnie ze starostwem, gdzie przedstawiłem swoje dossier konspiracyjne. Oczywiście [nie miałem] żadnych dokumentów, niemniej zostałem natychmiast zaangażowany jako goniec, łącznik do roznoszenia zarządzeń po komitetach osiedlowych, które pokryły teren powstańczego Żoliborza. [Wykonywałem] prace pomocnicze przy starostwie, przy służbach cywilnych. Przykładowo taką pracą już pod koniec Powstania było roznoszenie plakatów powstańczych, żeby rozwieszać. [Na przykład] rozporządzenie o kopaniu latryn. To rzeczywiście było ważne, ponieważ kanalizacja jako taka nie mogła w pełni działać, bo nie było wody a jednocześnie kanałami chodzili łącznicy. Między innymi dzięki temu mogli chodzić, że nie było wody i kanały nie były całkiem wypełnione.
Następnie zbiórka odzieży. To było już we wrześniu, [był] chłód. To była zbiórka odzieży dla wojska, żeby [pomóc] wojsku. Były sprawy zajmowania się, opieki nad ludźmi z domów całkowicie zbombardowanych. Między innymi wtedy przypadek zrządził, że mój ojciec zaopiekował się matką mojej [przyszłej] żony i moją żoną jako małym dzieckiem. Dom, w którym mieszkali, został w połowie sierpnia zbombardowany z samolotów niemieckich. Bomba rąbnęła dokładnie tam, gdzie było mieszkanie. Właściwie rodzina mojej żony została cudem ocalona, ponieważ w piwnicach wytrzymał strop. Przez odkopane okienko piwniczne między innymi wyciągnięto moją żonę. Tak jak stała, tak zbiegła do schronu (w połowie sierpnia w sandałkach, w sukieneczce). [Wyciągnięto] jeszcze parę osób. [Było] więc za zadanie zajmowanie się rozkwaterowaniem i rozprowadzeniem takich ludzi. Jak trzeba było przekwaterowywać wojsko, to mnie między innymi przypadło w udziale zorganizować przeprowadzkę 9. kompanii dywersyjnej, która szykowała się do ataku na Dworzec Gdański, do budynku Mickiewicza 25 i tam rozprowadzenia po kolejnych mieszkaniach, gdzie każdy mieszkaniec zdeklarował jedno, dwa, czasem trzy miejsca dla żołnierzy, żeby mogli kwaterować.
Inną działalnością było zorganizowanie życia kulturalnego dla takich dzieci jak wówczas moja żona. Myśmy zorganizowali bibliotekę na Żoliborzu. Jeden z kolegów mieszkał na parterze (bardzo dobra lokalizacja, bo był to wygodny dostęp). Jego rodzice [udostępnili] pokój i szafy, regały. Było sporo młodzieży, każdy przyniósł kilka, kilkanaście książek. Notabene jeden z [kolegów] miał matkę bibliotekarkę, która nauczyła nas, jak się zakłada katalogi, jak wypełnia się rewersy. [To była] biblioteka całą gębą – przychodziło się z kartą biblioteczną, odnotowywało kto [wypożycza], numer biblioteki… Każda książka miała swój numer. Pamiętam, że książki miały numer w zależności od wielkości, bo były [różne] wielkości i według tego: grupa A, grupa B, grupa C (to były wielkie). To funkcjonowało aż do zakończenia Powstania. Przychodziły te dzieci, które nie miały książek. Przede wszystkim właśnie dzieci z rodzin, które straciły wszystko, mogły poczytać książki.

  • Czy pamięta pan jak w czasie Powstania wyglądało życie religijne, codzienne?

Moje życie codzienne skupiało się właściwie na bieganiu – pójdź, zanieś, pójdź, przynieś – i czekaniu, bo czekało się na dyspozycje. Potem biblioteka. To moje [życie]. Dorośli? Dorośli mieli swoje sprawy. Więcej może dyskusji niż pracy, ale były akcje – właśnie [na przykład] akcje kopania, budowania latryn, co było koniecznością. Poza tym noszenie wody ze studni, z pomp ręcznych. Czekanie czasem w kolejce i to czekanie, które czasem było połączone z dużym niebezpieczeństwem, bo jeżeli czeka kolejka trzydziestu osób (każdy z wiaderkiem czy z dwoma) i nadlatuje niemiecki samolot i zaczyna to ostrzeliwać z broni pokładowej, to można było pójść po wodę, a wrócić na noszach. Tak że zdobywanie wody zajmowało czas dorosłym. Szczerze mówiąc nie bardzo wiem, co dorośli robili w tym czasie, czym zajmowali się, czym zapełniali czas.
Życie religijne – tak, to miało miejsce. Na Żoliborzu nie wiem, czy tak bogato jak w innych dzielnicach, bo Żoliborz raczej był przed wojną dość laicki, ale też. Na podwórkach były odprawiane msze polowe, udzielana komunia. W wojsku byli kapelani, ale z tym miałem niewiele wspólnego poza tym, że znałem kapelana i [wiedziałem], że jest.

  • Jaka wtedy była atmosfera wśród ludności cywilnej, wśród żołnierzy?

Żołnierze byli przeważnie młodymi ludźmi, entuzjastycznie nastawionymi, że „jeszcze trochę a będziemy defilować w Berlinie”. To tak żartobliwie mówiąc, ale wojsko było zdecydowanie optymistyczne. Wśród ludzi [cywilnych] zdarzały się wypadki pesymizmu. Nie było defetyzmu, nie było prób wpływu na to, że musimy jednak się poddać. Nie. Ludzie byli dosyć zdeterminowani. Jest Powstanie, trzeba walczyć i już. Nie spotkałem się z żadnym przejawem defetyzmu. Była czasem może rezygnacja niektórych ludzi, którzy coś potracili, byli zrezygnowani, chociaż też nie spotkałem żadnego zdeklarowanego stanowiska. Proszę pamiętać, że miałem wtedy czternaście – piętnaście lat. W tym wieku nie bardzo chyba czuje się, co dorośli czują. Ma się własny pogląd i właśnie może dużo entuzjazmu a mało strachu, mało lęków.
  • Czy ma pan przyjemne wspomnienia z okresu Powstania Warszawskiego?

Trudno powiedzieć, czy przyjemne. Wszystko dzisiaj, kiedy wyciszyły się wszystkie złe momenty, trochę nawet może o nich zapomniałem, wydostały się z pamięci. Całe Powstanie wspominam z sentymentem. To nie jest radosny dla mnie okres, ale z sentymentem, że było poczucie wolności w odróżnieniu od okupacji (mówiłem, że człowiek żył w lęku). Było, że człowiek nie musi się bać, chociaż właściwie wtedy powinien się bać, bo go bombardowały samoloty, ostrzeliwała artyleria, „szafy” – na każdym kroku można było zginąć. Ale to był inny strach. To nie był ten strach, który miało się w czasie okupacji. Tak że tu raczej to wspomnienie jest dla mnie momentem sentymentalnym, przyjemnie sentymentalnym.

  • Czy pamięta pan końcowy okres Powstania? Jak ono skończyło się dla pana i dla pańskiej rodziny?

Ostatnie dni – ofensywa, natarcie na Żoliborz. To jest siedzenie niestety w piwnicy przez ostatnie dwa dni. Zresztą moi zwierzchnicy ze starostwa zdawali sobie sprawę, bo byli przecież w stałym kontakcie ze służbami wojskowymi „Żywiciela”, że to chyba już koniec. Już upadł Mokotów, kolejna enklawa powstańcza już się skończyła, teraz pora na nas. Dostałem dyspozycję – oczywiście ustną: „Idź do domu, siedź. Jak masz tu rodziców, to siedź z rodzicami i już. Zobaczymy, co będzie”. Poszedłem, wróciłem do domu, do rodziców. Ostrzał, przygotowanie do ataku przesiedziałem w piwnicy z kolegami, próbując jeszcze aktywizować bibliotekę, ale już wtedy rodzice z reguły nie wypuszczali dzieci z domu. Bez przerwy był ostrzał z moździerzy, artylerii. Samoloty – nie. Jak odczuliśmy wejście wojsk sowieckich na Pragę: przede wszystkim tym, że zaczęła stamtąd walić artyleria przeciwlotnicza i to rzeczywiście bardzo silnie. Tak że Niemcy już nie pokazywali się samolotami nad Żoliborzem. Kiedyś przyleciały trzy czy cztery sztukasy – wprawdzie nie zestrzelono żadnego, bo przyglądałem się, ale taki ogień poszedł koło nich, że szybko zwinęły się i uciekły. Więcej się nie pokazały. To było 15, może 16 września. Tak że samoloty już nie bombardowały. Natomiast bombardowały miotacze min, tak zwane krowy, artyleria wszelkich kalibrów, z moździerzy.
Potem weszli Niemcy. Polskie wojsko powstańcze wycofywało się. Siedziałem na Mickiewicza 25, stamtąd wycofano się, bo wojsko nie było już w stanie utrzymać pozycji. Atak był bardzo silny. Któryś z mieszkańców naszego domu znał niemiecki. Zobaczył Niemców, nawiązał z nimi kontakt słowny, a potem nawet poszedł do nich i wrócił do nas, do mieszkańców. Chodziło się po wszystkich piwnicach wzdłuż całego budynku, to była zasada. Zasada, która w razie czego umożliwiała wydobycie kogoś spod gruzów, gdyby [w jednym] miejscu zawaliło się, a [w drugim] nie. [Ten człowiek powiedział], że rozmawiał z oficerem niemieckim i że na godzinę szóstą rano mamy być przygotowani do wyjścia. [Możemy wziąć] tylko to, co człowiek zdoła udźwignąć. Wtedy wszyscy nasi sąsiedzi i my wróciliśmy z piwnicy do domu, do mieszkania, bo [niemiecki] oficer podobno zapewnił, że nie będzie strzelania ani nic takiego. Rzeczywiście nie było. Ludzie szybko pakowali się – walizki, plecaki. Z matką i z ojcem spakowaliśmy, co się dało (co ja, co oni). Następnego dnia, rzeczywiście, o szóstej: Raus! i taki łańcuch wygonionych powędrował przez ulice Warszawy – wiaduktem, Bonifraterską, Długą, Lesznem, Wolską.

  • Jaki obraz przedstawiała wtedy Warszawa?

Same ruiny. Same ruiny. To, że były same ruiny przy Bonifraterskiej, to wiadomo, bo to było getto, dokładnie zrównane przez Niemców jeszcze w czasie okupacji, ale dalej – plac Krasińskich, Długa, Leszno, Wola do Dworca Zachodniego – to wszystko było ruiną. Wypalone, wyniszczone domy, same ruiny. Wyłącznie. Jeszcze po drodze rabunki skośnookich żołnierzy w mundurach niemieckich, rabunki czasem brutalne. Pierścionek nie schodzi – no, to bagnetem. Już zszedł razem z palcem. I to tak na widoku. Albo podchodzi dwóch do człowieka z walizką: Dawaj! Dawaj! Bierze walizkę, idą, człowiek zostaje i mówi: „Jeszcze dobrze, że nie dźgnęli”. I do Dworca Zachodniego. Z Dworca Zachodniego krótka droga do Pruszkowa. Pruszków, wiadomo – cała Warszawa tamtędy przechodziła i przeszła. Później udało się wydostać na teren Generalnego Gubernatorstwa, bo tam były rozmaite selekcje.

  • Nie rozdzielono pana z rodzicami?

Na szczęście nie. Anegdotyczna zupełnie sprawa: przy pierwszej selekcji zakwalifikowano naszą całą rodzinę na wywóz do Niemiec. Mój ojciec wyszedł ze mną przed halę, w której wszyscy siedzieli, gdzie została moja matka i spotkał człowieka z opaską Czerwonego Krzyża (za zezwoleniem niemieckim działał tam Czerwony Krzyż). Próbował z nim rozmawiać, jakie są szanse i co można załatwić, jak można załatwić, żeby uniknąć wywiezienia do Niemiec. Najpierw ten pan był poruszony, mówił: „Wiem, pan ma dolary, pan ma brylanty, pan ma biżuterię, pan wszystko da, żeby się wydostać”. Ojciec powiedział: „Nie mam. Mam niewielkie zapasy, jak każdy człowiek wychodzący, ale nie mam tak, żeby…”. Ale po tej rozmowie funkcjonariusz Czerwonego Krzyża poprosił o numery kenkart ojca i matki. Podobno w tej hali, gdzie myśmy czekali na wywiezienie do Niemiec, formalnie urzędował lekarz, który mógł ewentualnie zbadać i orzec o niezdolności do wywiezienia do pracy do Niemiec. Urzędnik Czerwonego Krzyża kazał, żeby być następnego dnia o piątej rano, bo o szóstej zacznie się wyrzucanie ludzi do pociągu do wywozu. Zjawił się z kartkami od lekarza – oczywiście w jakiś sposób je zdobył. Kiedy ojciec chciał mu to w jakiś sposób wynagrodzić, [tamten] powiedział: „Nie, proszę pana. To jest rewanż. Pan w roku 1924 (czy którymś) pracował… (gdzieś tam), a ja byłem na bruku, bez pracy. Pan mi wtedy dał pracę i pan mnie wtedy uratował jako człowieka. Proszę to przyjąć jako rewanż”. I poszedł. Pamiętam tę rozmowę i zaskoczenie mojego ojca, że rzeczywiście w tym czasie tam pracował, ale żeby komuś dał pracę, nie pamiętał. Ale widocznie dał. W ten sposób przerzucono nas do hali, z której wywożono na teren GG, a nie do Niemiec.

  • Gdzie państwo trafiliście?

Myśmy trafili do wsi Odrowąż, niedaleko Końskich. To było względnie niezłe trafienie, ponieważ transporty szły w bardzo różnych kierunkach i do bardzo różnych miejscowości. Żona trafiła niestety o wiele gorzej, do bardzo biednej wsi. Mój ojciec miał swojego stryja w Częstochowie, tak że ze wsi Odrowąż, po dwóch czy trzech dniach pierwszego otrząśnięcia się i próby powrotu do normalności, przynajmniej psychicznej, rodzice pojechali ze mną do Częstochowy, gdzie do tego stryja ściągała cała bliższa i dalsza rodzina z Warszawy. Stryj wszystkich przyjął, ugościł, jak mógł: porozkładał materace, sienniki. W Częstochowie chodząc też na komplety gimnazjalne, doczekałem wejścia wojsk sowieckich. [Było to] 17 stycznia. Wtedy, kiedy wchodziły i do Warszawy.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy?

Jeszcze w końcu marca 1945 roku. Pierwszy pojechał ojciec. Pojechał bardzo szybko, natychmiast jak tylko zaczął się pierwszy możliwy ruch kolejowy. Wiadomo – przechodzi front, to jeszcze nie ma normalnej komunikacji kolejowej. Chyba w pierwszych dniach lutego [ojciec] już wylądował w Warszawie. Stwierdził, że nasze mieszkanie zostało splądrowane, ale nie było spalone. Dom, w którym mieszkaliśmy, wszystkie partery i piwnice miał wypalone. Niemcy widocznie świadomie, celowo w sposób planowy usiłowali ten dom spalić (zresztą nie tylko ten, szereg innych [też]). Pierwsze piętra były spalone w kilku miejscach. Ponieważ dom miał dobrą konstrukcję, więc wyżej się nie spalił. Nasze mieszkanie nie uległo spaleniu, ojciec je zajął. Zgłosił się do władz skarbowych i zaczął pracować w tej samej, swojej dziedzinie.

  • Jak potem potoczyły się pańskie losy?

Myśmy wrócili w marcu 1945 roku. Już zaczynało funkcjonować Gimnazjum imienia Księcia Józefa Poniatowskiego, którego byłem formalnie nadal uczniem. Szkoła, odtworzona drużyna harcerska (gdzie chłopcy od razu się skrzyknęli), a więc od razu istnieje organizacja harcerska, istnieje nauka. Chodzenie po ruinach i wygrzebywanie drewna na opał jako rozrywka. Później nauka do końca.

  • Jak z perspektywy lat ocenia pan Powstanie Warszawskie?

Pytanie, którego nie powinno się zadawać.

  • Dlaczego?

Dlatego że jest publiczna dyskusja na temat Powstania Warszawskiego, gdzie ludzie o bardzo głębokich umysłach, głębokiej znajomości historii, nie mają wszyscy do końca jednoznacznego poglądu. Są sprawy, które są dla niektórych wątpliwe, dla niektórych nie. […] Mogę tylko powiedzieć, że solidaryzuję się z tymi wypowiedziami, które mówią, że Powstanie było konieczne, musiało wybuchnąć. Z różnych względów, nie chcę przytaczać, bo czytając czyjś poważny elaborat, mogę się z tym zgadzać. Nie można sobie wyobrazić, żeby nie było Powstania. Musiało wybuchnąć. Szkody były wielkie, straty. Z drugiej jednak strony przypuszczam, że sam fakt Powstania i jego przebiegu miał istotny wpływ na to, że nie staliśmy się od razu siedemnastą republiką. A to już było dużo – w mojej ocenie.
Ponieważ, jak wspomniałem ojciec, był w PPS-WRN – współpracował z Pużakiem, to kiedy aresztowano szesnastu i wywieziono Pużaka do Moskwy, zaczęto kręcić się czy jak by się dziś powiedziało inwigilować mojego ojca. Nie tylko zresztą jego – wszystkich działaczy, którzy – nie wiem, czy można powiedzieć: w naiwności… może i w naiwności, nie znając Rosji bolszewickiej, mogli być naiwni – wierzyli, że uda im się odtworzyć Polską Partię Socjalistyczną w takim kształcie, w jakim była przed wojną (czy w czasie okupacji jako WRN). Normalną, legalną partię, z której wyrósł Piłsudski, Daszyński i jeszcze kilku innych wybitnych działaczy polskich. Zaczęto ich inwigilować. Kiedy Pużaka po procesie szesnastu w rezultacie zwolniono, wrócił do kraju i nawiązał kontakt z dawnymi towarzyszami, to ponownie ich wszystkich (Pużaka, Dzięgielewskiego i Szturm de Sztrema) zamknięto za próbę obalenia przemocą ludowo-demokratycznego ustroju Polski. Przy okazji [zamknięto] moją mamę. Zresztą nie tylko, bo cały szereg osób. Główny proces, w którym uczestniczył mój ojciec jako jeden ze współoskarżonych z Pużakiem.( [To nie był] proces „kiblowy”. [Takie] procesy polityczne w latach wczesnego stalinizmu, 1947, 1948–1949 odbywały się na tej zasadzie, że do celi więziennej przychodził funkcjonariusz UB uprawniony do wydawania wyroków, sadzał na kiblu oskarżonego, odczytywał mu wyrok i wychodził. W ten sposób została skazana moja mama. Ojciec nie.) Ojciec z szumem, procesem, światłami jupiterów, radiem, Wandą Odolską jako komentatorką, codziennie. Ojciec został skazany na pięć lat, matka [również] na pięć lat – niezależnie od tego, w jakiej formie odbywała się rozprawa. Zostałem sam. Przez przeszło dwa lata byłem sam – młody, szesnastoletni człowiek. W tym czasie skończyłem szkołę, zdobyłem maturę, zacząłem studia. Rodzice wrócili.



Warszawa, 16 września 2008
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Andrzej Misiorowski Pseudonim: „Miś” Stopień: łącznik służby cywilne Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter