Andrzej Dławichowski „Andrzej”

Archiwum Historii Mówionej

Andrzej Dławichowski, urodzony 3 sierpnia 1929 roku w Dąbrowie Górniczej. W Powstaniu strzelec „Baszty”.

  • Proszę powiedzieć jak pan wspomina swoje dzieciństwo. Pan się urodził w Dąbrowie Górniczej?

Tak.

  • Czy długo pan tam mieszkał?

Do wybuchu wojny. Ponieważ to był okres taki, gdzie ojciec mój pracował już. Miał pewne kłopoty, początkowo, z pracą. Potem był zatrudniony przy fortyfikacjach na Śląsku. Obszar Warowny – Śląsk budował. Potem budował dworzec kolejowy w Będzinie, obok Dąbrowy. Potem przeniósł się do Warszawy, do „Społem”. Miał kolegów z dawnej Polskiej Organizacji Wojskowej – POW, z pierwszej wojny światowej i ci go wciągnęli do Warszawy, do „Społem”.

  • Ale pana korzenie, rodziny, wywodzą się z Dąbrowy Górniczej?

W zasadzie korzenie mojej rodziny to – jest pod Koninem taka miejscowość, nazywa się... zapomniałem w tej chwili. Tam mój pradziadek brał udział w Powstaniu 1863 roku. To się potem przeniosło w ten sposób, że mój ojciec był w POW, stryj, Kazimierz, też był w POW. Potem byli, w 1920 roku, w wojnie z bolszewikami. Ojciec mój był w Pułku Jazdy Tatarskiej, z Tatarami służył. Tatarzy polscy, którzy utworzyli, nie tworzyli większości w tym pułku, ale tak to się nazywało. Chciano ich w ten sposób zachęcić i nazwano ten pułk Pułkiem Jazdy Tatarskiej. Potem przeniesiono ojca do wywiadu w armii Śmigłego atakującego Kijów. Potem, niestety, trzeba się było cofać. Potem był zdemobilizowany i pracował przy fortyfikacjach, a potem do „Społem”.

  • Tata jak się nazywał?

Henryk Dławichowski.

  • A pradziadek?

Józef Dławichowski.

  • I prawie do wybuchu wojny pan z rodzicami...?

Ojciec przyjeżdżał w każdą sobotę, wieczorem, na niedzielę. Przyjeżdżał tak zwaną „lux torpedą” i wyjeżdżał również do Warszawy, z powrotem, „lux torpedą”. Ponieważ był kierownikiem referatu budowlanego „Społem”, więc miał ciągle jakieś wyjazdy, bo budowane były różne obiekty „społemowskie” na terenie całej Polski. Aż te tereny – i Lwów, i Wilno i Pińsk tak, że wszędzie jakieś budowle były wznoszone i w związku z tym ojciec tam dojeżdżał.

  • Co to było ta „lux torpeda”?

Krótki pojazd kolejowy, który rozwijał dużą szybkość. Tak jak obecnie jakiś ekspres, ale krótki bardzo. I tak to odbyło się. Mama była nauczycielką w Dąbrowie Górniczej. Starała się o przeniesienie gdzieś w rejon Warszawy, ale było bardzo trudno tutaj w Warszawie, na to stanowisko. Tak, że do wojny, obiecywano, że to będzie gdzieś w 1940 roku, mama miała być przeniesiona, ale, oczywiście, to nie doszło do skutku.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Tylko brata, Jana, pięć lat starszego.

  • W jakiej szkole uczyła mama? Pewnie tam, gdzie pan też chodził?

Nie. Ponieważ był wyraźny podział, dawniej, na żeńskie szkoły i męskie, to mama uczyła w żeńskiej szkole numer 1 w Dąbrowie Górniczej, ale ja chodziłem do szkoły numer 5, która była męska, dla chłopców i uczyła mnie ciotka moja, siostra mojej mamy, też nauczycielka. I tak do 1939 roku. Wakacje zawsze spędzaliśmy gdzieś w pobliżu ojca, żeby ojciec mógł więcej z nami być. Byliśmy w Międzylesiu w 1939 roku i tu nas zastała wojna.

  • A czy wcześniej, na przykład, przed tymi wakacjami, dawało się odczuć tam, w Dąbrowie Górniczej, że będzie wojna, że się zbliża wojna? Czy ktoś w to wierzył?

Raczej ja sobie tego nie przypominam. Były jakieś takie, powiedzmy sobie, pożyczka była taka ogłoszona w Funduszu Obrony Narodowej, taka „lotnicza”, tak zwana, pamiętam, nawet mam takie odcinki rodziców, którzy wpłacali na ten fundusz, jakoś się zachowały w domu. Było więcej tych uroczystości. Pamiętam jeszcze w 1938 roku to przyjeżdżał batalion piechoty z Katowic i brał udział w tych uroczystościach 11 listopada. Z orkiestrą zawsze. Zresztą jeżeli chodzi o orkiestrę to nie było kłopotów, tam wszystkie kopalnie miały swoje orkiestry.

  • Zatem wybuch wojny zastał pana w Międzylesiu?

W Międzylesiu. To się odbyło w ten sposób, że – niesamowite wybuchy, okazało się, że jakiś samolot niemiecki zrzucił bomby gdzieś bardzo blisko nas. Byliśmy na tym miejscu, gdzie jest w tej chwili Centrum Zdrowia Dziecka. Tam, na tej Wiśniowej Górze, myśmy byli na wakacjach. Ojciec mój był, przed wojną, w związku z tymi starymi znajomościami jeszcze z POW, przeszkolony, kilkakrotnie, w dywersji pozafrontowej. Takie były stworzone, już z góry, jednostki. Zgłosił się oczywiście, bo była ogłoszona mobilizacja, tutaj, w Warszawie, ale kazano mu na wschód iść. No i wyruszyliśmy na ten wschód. Co się działo na tych drogach, to przechodzi ludzkie pojęcie. To Luftwaffe wisiało dosłownie nad drogą w kierunku Lublina. Nieustannie, albo bomby, albo z karabinów maszynowych siekli. Tam spotkaliśmy takich państwa, którzy też szli na wschód i poradzili, że nie ma sensu dalej się udawać, bo, po prostu, zginiemy. Żeby przeczekać jakiś czas, do takiej wsi pod Garwolinem, Stara Wieś się nazywała. Tam przeczekaliśmy, aż doczekaliśmy kapitulacji Warszawy. I wtedy trzeba było, na piechotkę, iść do Dąbrowy Górniczej, bo wszystko było tam. Ubrania, buty zimowe, wszystko było tam, bo tutaj mieliśmy tylko te letnie ubranka. Szliśmy tak na piechotkę, doszliśmy do Radomia. Z Radomia Niemcy jakiś pociąg uruchomili do Kielc i z Kielc, znowu na piechotę, do Dąbrowy Górniczej trzeba było dojść. Tam trzeba było szybko się zwijać, bo Niemcy mieli przygotowane listy, więc ojca by z miejsca aresztowali. A już było nasze mieszkanie zajęte przez Niemców. Całe szczęście, że mieszkała tam też nasza rodzina, druga siostra mamy i niektóre przedmioty usunęła stamtąd, o ile chodzi o ubrania. Oczywiście mebli nie mogli usunąć. Ale ubrania usunęła i dzięki temu mogliśmy to wszystko zabrać i przewieźć do Warszawy. I zaczęła się okupacja. Ojciec się zgłosił do dawnego zwierzchnika swojego, jeszcze z POW, Kierzkowskiego. On zorganizował pierwszą organizację podziemną w Polsce, jeszcze w czasie trwania kampanii wrześniowej. W Krakowie. Kraków był zajęty w pierwszych dniach września i on od razu zorganizował Organizację Orła Białego – OOB. Ojciec tam się zgłosił, jak już można było tam przejechać. Ponieważ w dalszym ciągu pracował w „Społem” to miał możliwość poruszania się po terenie Generalnej Guberni, bo przecież Niemcy zajęli od razu te tereny, również i Dąbrowę Górniczą przyłączyli do Reichu, i wykonywał jakieś czynności. Przewoził, nie wiem, nie znam więcej szczegółów, tylko tyle, że w 1940 roku, razem ze swoim bratem, Kazimierzem, który mieszkał już w Warszawie przed wojną, czekali na jakichś łączników w restauracji „Niemen” na rogu Wilczej i Marszałkowskiej. Niemcy wpadli i wszystkich, którzy byli w tej restauracji, aresztowali. Siedzieli chyba ze trzy czy cztery tygodnie na Pawiaku i potem ich wywieźli do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu, pod Berlinem. Po jakimś czasie stryjka Kazimierza wywieźli do Mauthausen i tam został zamordowany. Ojciec był wywieziony do Dachau. Trafiło mu się tak szczęśliwie, że zastępca komendanta tego obozu zlecił mu zaprojektowanie domku jednorodzinnego, z ogrodem, formami architektonicznymi. Ojciec był wyprowadzany na, tak zwany, przed-obóz, rano, po pobudce i siedział w cieple, przede wszystkim, i projektował. Projektował oczywiście różne warianty, żeby to było jak najdłużej. I tak przesiedział szesnaście miesięcy i niespodziewanie w ogóle, bo to było wręcz nie do uwierzenia, żeby kogoś zwalniano z obozu koncentracyjnego. Chociaż zdarzały się takie przypadki, bo w rodzinie mieliśmy też jeden taki przypadek. Nawet z Auschwitz – Birkenau też jeden kuzyn został zwolniony.

  • Jak ten kuzyn się nazywał, który został zwolniony?

On nie był ze strony mamy, nie przypomnę sobie w tej chwili. Tak, że wrócił ojciec. Oczywiście na skutek tego pobytu w Oranienburgu, gdzie byli straszliwie prześladowani, nabawił się tam chorób. Chorował chyba z sześć, siedem miesięcy. Leżał w szpitalu Ujazdowskim. Tam przez organizację też został umieszczony. Odbywał tam taką kwarantannę, bo jak ktoś wracał z obozu, to zawsze było podejrzenie – a nuż kapuś. Więc musiał odbyć taką kwarantannę i dopiero w 1943 roku ponownie był włączony, już oczywiście nie istniała ta Organizacja Orła Białego, tylko była połączona w ramach akcji scaleniowej z Armią Krajową. I tak, ponieważ i ojciec i brat byli w konspiracji, to mama na mnie wymusiła takie przyrzeczenie, że ja już do konspiracji się nie wciągnę. Mówiła: „Chociaż ciebie chcę mieć.” Ja oczywiście musiałem się na to zgodzić. Ale byłem tym kolporterem, tylko takim niezorganizowanym, chociaż mama nawet nie wiedziała, że ja jestem tym kolporterem. Nawet się dziwiła trochę. Bo ja przecież nie brałem od razu wszystkich. Ja się musiałem nauczyć na pamięć wszystkich adresów, roznosiłem to na ulicach Bałuckiego, Szustra – obecnie [ulica] nazywa się Dąbrowskiego. Na Wiktorską, Odolańską.

  • Gdzie pan wtedy mieszkał?

Na Różanej.

  • Czy to były jakieś gazetki? Kto je panu dostarczał?

Ojciec przynosił mi. Bardzo blisko pracował, bo centrala „Społem” była pomiędzy Różaną a Grażyny, naprzeciwko naszego domu. My mieszkaliśmy pod nr 13 na Różanej, to była taka brama, na wprost od tej strony i również od strony Grażyny też była druga brama. A ojciec pracował na Grażyny, nie w tym bloku centrali, tylko po drugiej stronie były wynajęte jakieś prywatne mieszkania i tam był ten referat budowlany „Społem”. I przynosił mi stamtąd. Ktoś tam przynosił ojcu i ja to roznosiłem. Jeden miałem adres na Senatorskiej, pamiętam, i musiałem jechać tramwajem. Tu, to chodziłem na piechotę. Oczywiście nigdy nie nosiłem tak, żebym miał na wszystkie adresy, tylko brałem na dwa, trzy i potem znowu przychodziłem, brałem znów i tak donosiłem. A w ogóle mieliśmy taką historię, że żeby mieć możliwość ukrywania pewnych takich przedmiotów, bo przecież brat był w konspiracji, w podchorążówce tajnej, to przynosił i pistolety, granaty, takie różne rzeczy, które były potrzebne do jakichś wyjaśnień – oczywiście to były takie granaty nie wypełnione materiałem wybuchowym. Trzeba było to gdzieś chować. Zbudowaliśmy taką ogromną klatkę w piwnicy, mieliśmy takiego wielkiego królika belgijskiego, nazwaliśmy go „Starym konspiratorem”. Zrobiliśmy w ten sposób, że wejście do klatki było nisko, a klatka była dość wysoka, tam były poprzyczepiane haki i na tych hakach się zawieszało. On siadał tam i obrywał z gazet, to było zapakowane, ten „konspirator”. Muszę wrócić jeszcze do tej sprawy, że ta rodzina z Dąbrowy została wysiedlona i przyjechała do nas, a my mieszkaliśmy tylko w pokoju z kuchnią. Więc było nas tam...takie łóżka mieliśmy polowe, rozstawiane, więc jak się to wszystko rozstawiło, to w ogóle nie było żadnego przejścia, dla nikogo. Akurat, kiedy tata był jeszcze w obozie koncentracyjnym, zwolniło się mieszkanie w tym samym budynku na Różanej 13 pod numerem 4. Oczywiście, ponieważ tata nie mógł wystąpić, ze względu na to, że był w obozie, to wystąpił o to ten wujek, Kuźniak, ta rodzina, która przyjechała. I na liście lokatorów wisiało, że pod numerem 4 mieszka Wincenty Kuźniak. A ponieważ ten lokal był większy, a nie mieliśmy opału, żeby go opalać, to w zimie z 1940 na 1941 rok ten lokal nie był użytkowany [przez nas], ale był użytkowany przez tę podchorążówkę. Po jakimś czasie, jednego z tych podchorążych Niemcy aresztowali na ulicy Litewskiej z materiałami szkoleniowymi, wojskowymi, a więc wpadł od razu. Użyli wszystkich możliwych środków, jakich oni umieli używać i on, po prostu, zaczął sypać. Kilku zostało aresztowanych na skutek jego zeznań, a o tym, widocznie Niemcy jakoś nie zareagowali od razu, bo mieli jeszcze sporo innych zeznań z jego strony, a po jakimś czasie został wykonany wyrok na nim, bo go Niemcy wypuścili i chcieli, żeby w dalszym ciągu on udawał, że w dalszym ciągu jest konspiratorem. Został zastrzelony. Ale Niemcy wrócili do tej sprawy. I kiedyś zatrzymuje się, było to około jedenastej w nocy, a przecież była godzina policyjna znacznie wcześniejsza, samochód przed naszym domem. W naszym domu było sporo tych gazetek tajnych i podręcznik dowódcy plutonu wydrukowany w tajnej drukarni mojego brata, bo akurat to było potrzebne jako podręcznik w tej podchorążówce. Ale, ponieważ wszystkie domy musiały być zamykane, a dozorca wiedział, że jak ktoś się dobija, to idzie gestapo, to on tam się za bardzo nie spieszył z tym otwieraniem. I akurat było tak szczęśliwie, że w naszej łazience był kolumnowy piecyk na węgiel. Ciotka miała się kąpać, napaliła w tym piecu, więc te wszystkie rzeczy były tam wrzucone i to się paliło. Ale w końcu dozorca otworzył tę bramę. Niemcy zaczęli walić kolbami pistoletów w nasze drzwi. Otworzyła im mama, brutalnie ją odepchnęli i od razu z pistoletami do kuchni i lufami pistoletów odsuwali fajerki, czy się czasem nie pali czegoś. A do łazienki nie zajrzeli. Gdyby zajrzeli, to przecież ta gruba księga nie spaliła się tak od razu, to się paliło dłuższy czas, to byśmy wpadli od razu. Ale nie zajrzeli, na szczęście. Ojca nie było mojego, był gdzieś na wyjeździe, chyba w Sokołowie Podlaskim wtedy był. Podeszli (już my w łóżkach) do brata najpierw: „Ausweis! Ausweis!” To on pokazał tę kenkartę swoją. Ja nie miałem jeszcze tylu lat, żebym musiał mieć kenkartę, ale miałem taki lipny dokument, że do jakiejś handlowej szkoły chodzę, a oczywiście uczyłem się na kompletach gimnazjalnych, tajnych. Ale im się nie zgadzało, Dławichowski to niepotrzebny. Okazuje się, że ten, który zeznawał, połączył sobie, bo w tej samej klasie podchorążówki był brat i jeszcze kuzyn, i oni prawdopodobnie w jakichś rozmowach mówili sobie po imieniu takim, jakie rzeczywiście mieli, nie takie konspiracyjne, bo brat miał konspiracyjne „Michał”, widocznie usłyszał, że to był Jan, więc zeznał, że to był Jan. A widział na [liście], że to jest Kuźniak, mieszka pod 4, to podał, że to jest Jan Kuźniak. I ci gestapowcy przyszli i aresztować Jana Kuźniaka. Tylko, że Jan był w jednym pokoju, a Kuźniak był w drugim pokoju. I zabrali tego mojego wujka, Kuźniaka, Wincentego zresztą. Trzymali go chyba ze trzy tygodnie, ale doszli do wniosku, że ten zdrajca ich wprowadził w błąd, może z bólu czy z czego podał byle co. I dali spokój, wypuścili tego wujka. Tak dotrwaliśmy do... Brat najpierw był w batalionie kadeckim, utworzonym przez kadetów. W 1939 roku już był zalążek tego batalionu, bo to początkowo był tylko pluton, potem była kompania aż do batalionu. W 1943 roku ten batalion został rozwiązany na skutek, różne tam były, wsypy były pewne, różne zachowania, nie wszystkich, właściwe. I ten batalion został rozwiązany i tylko ten jeden 135. pluton, pochodzący z tego batalionu kadeckiego, przeszedł w całości do 7. Zgrupowania, które potem się nazywało Batalionem „Ruczaj”. Ale wszyscy ci pozostali rozeszli się po różnych ugrupowaniach. Nawet niektórzy w ogóle wyjechali z Warszawy i poszli do partyzantki w różnych rejonach kraju. Natomiast ten jeden pluton w całości przeszedł do tego zgrupowania. Zresztą, nota bene, batalion kadecki był przygotowywany też do ataku na tę niemiecką dzielnicę policyjną.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia? Jak brat wychodził do Powstania to coś mówił?

Oczywiście. Ja mu niosłem cały jego ekwipunek. Ten ekwipunek był już zabrany gdzieś na tydzień przed Powstaniem. Oni mieli pełne wyekwipowanie. Mieli polskie hełmy, których potem nie pozwolono im założyć, tylko berety musieli założyć do ataku i te hełmy zostały na kwaterze. A mieli hełmy, mieli saperki, chlebaki, takie spinacze do spodni, pasy, szelki podtrzymujące pasy skórzane. To było spore zawiniątko jak to niosłem. A niosłem na piechotkę z ulicy Różanej . Brat to zabrał ode mnie na ulicy Hożej.

  • Tak, że pan wiedział, że będzie Powstanie?

Oczywiście, że wiedziałem!

  • A nie prosił pan brata...?

Wszyscy wiedzieli. Kto w Warszawie nie wiedział, że będzie Powstanie? Przecież to od września 1939 roku było wiadomo. Jak zaczęła się konspiracja, to ona była nastawiona na Powstanie. Na co mieli ci ludzie konspirować tyle lat? Tyle wysiłku, tyle ofiar. Ilu ludzi zginęło przez gestapo. Zresztą Niemcy nie tylko tak zwanych „winnych” zabijali, ale robili łapanki i też rozstrzeliwali ludzi, którzy zupełnie nie mieli... Potem nastąpił gwałtowny przyrost ludzi do konspiracji, bo ludzie zrozumieli, że nie ma sensu być lojalnym. Bo, czy konspirował, czy nie konspirował, to tak samo mógł być rozstrzelany w takiej publicznej „rozwałce” jak się to mówiło. A o ile chodzi o przyjęcie mnie do tego 135. plutonu, to nie było mowy.

  • Pan był za mały, prawda?

Ja miałem piętnaście lat. Poza tym brat wiedział jakie jest ich zadanie, a to zadanie było niewykonalne. Praktycznie rzecz biorąc atakowało czterdziestu ich, koszary, w których było dwustu Niemców uzbrojonych po zęby, a oni mieli jeden pistolet maszynowy jak atakowali, dwa karabiny, kilkanaście pistoletów krótkich, małych.

  • Ale wróćmy do pana. 1 sierpnia?

Ja wiedziałem, że będzie Powstanie, bo brat jeszcze w godzinach rannych był w domu, u nas, na Różanej. Bardzo krótko. Przyjechał jeszcze coś zabrać z domu i mówił, żebyśmy po południu już nigdzie się nie wydalali z domu. Wiadomo było, że to jest... Ale jeszcze pamiętam – poszedłem po marmoladę na kartki. Takie buraczki były robione, marmolada była taka. Z takim garnkiem mnie mama posłała, taka spółdzielnia była. Mieliśmy te kartki zarejestrowane w spółdzielni na rogu Grażyny i Puławskiej. I ja tylko tę marmoladę dostałem, wyszedłem z tego sklepu, przeszedłem kawałek pomiędzy Grażyny a Różaną, wszedłem w Różaną i zaczęły się serie z pistoletów maszynowych i granaty rzucane były na dom Wedla i na Dworkową, gdzie była żandarmeria. Więc oczywiście potem biegiem już do domu dobiegłem i z okien było widać jak szły do ataku tyraliery „Baszty” w kierunku na szkołę na Narbutta, róg Kazimierzowskiej. I potem, po paru dniach Powstania, 4 sierpnia, przyszedł jeden z batalionów „Baszty” i zaatakował bunkry niemieckie, bo Niemcy porobili sobie bunkry takie naprzeciwko wylotów ulic: Różanej, Szustra, Grażyny i siekli z karabinów maszynowych. Nie można się było w ogóle... Nawet jak leżał jakiś człowiek, który był ciężko ranny, chcieliśmy mu pomóc, otwieraliśmy drzwi, tak, tylko uchylaliśmy, to od razu tłukły po chodniku kule z karabinów maszynowych niemieckich. Nie mogliśmy w ogóle... Zabili tego człowieka, bo też tam siekli, on się unosił. Leżał po drugiej stronie Różanej, jakiś cywil. Nie miał opaski, to nie był powstaniec. I 4 sierpnia przeprowadzili to natarcie, zostały te bunkry zlikwidowane, niemieckie. Tam nawet jeden ciężki karabin maszynowy był zdobyty wtedy. Ja, taka brama była szeroka od strony Puławskiej, na taki plac, pomiędzy Różaną a Szustra (obecnie Dąbrowskiego) jest taki placyk. I na ten placyk wychodziła taka ogromna brama, skąd wybiegały sanitariuszki z noszami po rannych, którzy leżeli na tym placu. Podziwiałem te dziewczyny. Aż się płakać chce, dosłownie, jak się wspomina to, jakie one dzielne były. A tłukli Niemcy z tych karabinów maszynowych z Dworkowej w ich kierunku. One wybiegały z tymi noszami i przynosiły tych wszystkich rannych. Miały też obrażenia niektóre, ale, na szczęście, żadnej nam nie zabili wtedy. Potem, to było zupełnie inaczej. 6 sierpnia przyszedł mój przyjaciel, taki jeszcze ze szkoły powszechnej, Józef Ryszard Łaniewski, brat Katarzyny Łaniewskiej, aktorki, i mówi: „Chodź, idziemy się zapisać.” Ruszyliśmy na teren zajęty przez powstańców, za ulicę Odyńca, to była ulica Naruszewicza chyba. W takim garażu urzędował starszy sierżant, taki gruby sierżant siedział i zadawał każdemu pytanie: „A trupa to ty widziałeś?” Kto mógł nie widzieć trupa przez całą okupację. I przyjęli nas. Oczywiście podaliśmy, że nie mamy piętnaście tylko siedemnaście lat. Zapisano, że mamy siedemnaście. Baliśmy się, że nas odeślą. Więc siedemnaście. Od siedemnastu lat dopiero można było złożyć przysięgę. I po dwóch dniach tę przysięgę złożyliśmy jako piętnastki.

  • Jak to było? Gdzieś na podwórku czy w piwnicy panowie stali?

To było na jakimś podwórzu. To nie było pomieszczenie chyba, bo to była duża grupa w ramach – była taka kompania ochotnicza, tak zwana. I ona składała głównie [przysięgę] i my tam byliśmy „przylepieni” jednocześnie do tej przysięgi.

  • Czy dużo wtedy osób się zgłaszało na ochotnika?

Strasznie dużo. „Ogon” był nieprawdopodobny tam, jak ten sierżant zapisywał. Przychodzili tacy niektórzy, którzy przynosili jakąś spluwę, pistolet. Takiego to od razu łapali!

  • A dostał pan jakąś opaskę?

Tak. Miałem opaskę „Baszty”. Taki napis był: WP, czyli wojsko polskie i pod spodem B. Inne oddziały miały, na ogół numer plutonu. „Baszta”, jako pułk, nie było to ponumerowane plutonami, tylko był jeden znaczek B. Z tym, że tu był jeszcze orzełek taki, pośrodku, potem wojsko - WP i [„Baszta”] - B. Najpierw mieliśmy na lewej ręce opaskę, a potem kazano nam przerzucić na prawą, bo Niemcy wykorzystywali sytuację i próbowali robić dywersję przy pomocy tych opasek. I zaczęliśmy służbę. Oczywiście w to wszystko się wmieszali nasi rodzice, bo ojciec mój już zgłosił się i został takim inspektorem z ramienia Komendy Placu nad terenem cywilnym. Miał tworzyć taką, jak gdyby, administrację wojskową na terenie zajętym przez powstańców. Oczywiście tylko taki jeden rejon miał, bo tych rejonów było... Wszyscy ci, którzy zostawali tymi inspektorami, mieli stopnie przynajmniej podporucznika i oni tworzyli takie bloki. Oczywiście, że w tych miejscach, gdzie była wysoka zabudowa, na przykład na Różanej czy na Grażyny czy na części Szustra, na Wiktorskiej, Odolańskiej, to tam każdy taki budynek wysoki miał swojego komendanta. Ten komendant miał obowiązek pilnować, żeby ludzie w momencie jakichś zagrożeń schodzili do piwnic, do schronów, bo tam schrony były. Schrony były tylko w niektórych budynkach wzniesionych przed samą wojną, gdzie już był przepis, że musiał być zrobiony specjalny strop wytrzymujący ciężar budynku przewracającego się.

  • Czy pan dostał w ogóle jakąś broń?

Nie. Nie było broni, skądże! Myśmy marzyli o tym, żeby właśnie być w oddziałach bojowych, ale nie było broni, skąd! Potem, pod koniec Powstania się trochę poprawiło na skutek tego, że przyszły pewne jednostki, na przykład o ile chodzi o Mokotów, to cały Batalion „Karpaty”, który atakował rejon Wyścigów, został zmuszony do odejścia do lasu. Nie mógł się w ogóle przedostać w kierunku Mokotowa, tylko musieli pójść do lasu. Oni w lesie przejęli zrzuty, bo pilnowali tego terenu i sporo zrzutów było zrobionych przez samoloty alianckie na teren Kabat.

  • Jaką pan funkcję pełnił wtedy w swoim oddziale?

Ja byłem w Komendzie Placu jako łącznik, czyli miałem obowiązek utrzymania łączności pomiędzy Komendą Bloków w Komendzie Placu. Był wydzielony taki dział, jak gdyby, pod nazwą Komenda Bloków. Komendantem tego był pułkownik Siciński – czy to było nazwisko rzeczywiste czy pseudonim, to nie potrafię powiedzieć. W każdym razie, z tego co wiem, to on zginął 26 września w kanale, wtedy, kiedy była zarządzona ewakuacja do Śródmieścia. A ja musiałem [takie] komunikaty informacyjne, które wychodziły codziennie – tu były wszystkie informacje z frontu, nie z frontu, zarządzenia Komendy Placu, musiałem dostarczyć do każdego w moim rejonie (każdy łącznik miał swój rejon), do każdego komendanta bloku. On musiał to albo wywiesić, albo przynajmniej w obecności wszystkich przeczytać. I oczywiście była jakaś łączność [którą] przede wszystkim z saperami trzeba było utrzymać, bo ciągle były jakieś zasypania. Ja miałem taki rejon pomiędzy ulicami Odyńca, Aleja Niepodległości, Krasickiego i Malczewskiego, gdzie wysoki budynek był tylko jeden, na rogu Odyńca i Alei Niepodległości. Z tym, że Aleja Niepodległości, wówczas, była tylko doprowadzona do Odyńca, a dalej to była polna droga. Nie było żadnej jezdni, nie było bruku, „kocich łbów” nawet nie było, tylko polna droga. A już po drugiej stronie to były pola. A w tym czasie, w Powstanie, to stały snopki, bo akurat żniwa były przedtem. I to pole się ciągnęło aż do ulicy Wołoskiej. A na Wołoskiej już Niemcy mieli stanowiska i tłukli znowu wzdłuż tych ulic, takich jak Odyńca, Malczewskiego, z karabinów maszynowych.

  • To pan miał tam jakieś dyżury? A gdzie pan nocował?

Tam, na miejscu.

  • I to było coś takiego, że na którąś godzinę musiał tam pan się stawić, żeby wziąć te biuletyny informacyjne?

Nie. Biuletyny informacyjne to ja sobie brałem w ciągu dnia. Ale przede wszystkim musiałem tam być obecny. Ponieważ działy się rzeczy straszne. Początkowo to była sielanka jeszcze, na Mokotowie. Te pierwsze dni, to były tylko karabiny maszynowe, Niemcy tam... Czasem jakiś nalot Niemcy zrobili. Ale gdzieś już po 20 sierpnia to zaczęły „krowy” ryczeć. To było sześć pocisków takich. Znaleźć się w ich działaniu to...

  • Jaki był pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

Najgorszy dzień to był dzień kapitulacji. Człowiek był taki, jakby dostał obuchem w łeb. Przecież to wszystkie nadzieje zostały załamane...

  • Czy był pan ranny, czy jakiś pana kolega zginął, czy był ranny?

Było dwóch takich z Komendy Placu, którzy zginęli. Na warcie stał, przecież Niemcy bez przerwy strzelali ostrą bronią, z granatników. Bo te „krowy” to o tyle były dobre, że ostrzegały, było takie „eer, eer, eer” – sześć takich warknięć i dopiero potem leciały, więc jeszcze jakiś był czas na to, żeby gdzieś się schować, skryć.

  • A jakiś taki dobry dzień? W sumie 3 sierpnia, kiedy taki był, chyba, duży entuzjazm, miał pan urodziny?

No tak. Ten entuzjazm był raczej dopiero po paru dniach, jak już poszliśmy tam, gdzie wisiały flagi polskie. Jak była ta przysięga, to się śpiewało „Jeszcze Polska nie zginęła”. Potem na mszy się śpiewało „Boże, coś Polskę”, bo były msze polowe też, w każdą niedzielę. To były takie niesamowicie radosne, po tylu latach, przeżycia. Nie do opisania.

  • Czy te pana urodziny były jakieś wyjątkowe wtedy, 3 sierpnia?

Raczej chyba nie były wyjątkowe, ze względu na to, że... Przecież tortu nie było z czego zrobić. Poza tym trzeba sobie powiedzieć, że jeszcze wówczas obchodzenie urodzin nie było tak popularne jak obecnie. Dawniej to, przede wszystkim, imieniny się obchodziło, nie urodziny. Ale, generalnie, cieszyliśmy się. Zresztą samo to, że Powstanie wybuchło, przecież wszyscy uważali, że ci Ruscy jednak uderzą. Przecież trzeba było być idiotą, żeby nie wykorzystać takiej sytuacji. Nawet potem mogli zrobić takie historie jak zrobili w Wilnie czy we Lwowie, wywieźć tę Armię Krajową, ale żeby tego nie wykorzystać? Potem marnować tylko swoich żołnierzy? Przecież to trzeba było być mordercą!

  • Ale kontakt z rodzicami pan cały czas miał, w Powstaniu?

Tak, ja tam miałem takie sytuacje, że nosiłem pewne materiały. Na przykład był taki, to się nazywało Korpus Bezpieczeństwa czy coś takiego, zamiast policji. Tak, że na Odolańskiej, na przykład, w komisariacie policyjnym, był ten korpus. Tam trzeba było nosić jakieś nakazy aresztowania kogoś, na przykład, ktoś podejrzany czy coś. Były sytuacje czasem bardzo trudne, gdzie „gołębiarze” działali, na Mokotowie również. Ja kiedyś też byłem ostrzelany przez takiego „gołębiarza”, jak przechodziłem przez park Dreszera, pomiędzy Ursynowską a Odyńca, ale na szczęście mnie nie trafił. Okazało się potem, że on strzelał z dzwonnicy przy kościele św. Michała. Złapali go wreszcie i ukatrupili drania.

  • A ten moment kapitulacji? Czy to przyszedł jakiś rozkaz, że „do kanałów idziemy”, czy była decyzja?

Była taka sytuacja. Praktycznie Niemcy spowodowali to, że oddziały powstańcze zostały zacieśnione na terenie ograniczonym ulicą Grażyny, z drugiej strony, na południe, to była ulica Ursynowska, potem, jeszcze bliżej, a od strony alei Niepodległości już doszli do Kazimierzowskiej. I nie było już nawet środków bojowych do tego, żeby się w dalszym ciągu opierać. Jeszcze amunicja do karabinów maszynowych to była, ale nie było już broni przeciwpancernej. A to nie atakowała nas już taka granda jak jakaś tam banda opryszków Dirlewangera czy Kamińskiego, tylko normalna dywizja pancerna szła. I w związku z tym postanowiono już skapitulować, nie było innego wyjścia, bo to już byłaby masakra ludności niesamowita, nic więcej. Tym bardziej, że Niemcy już w ogóle, pomimo to, że parlamentariuszy… Kazimierz Szternal, zastępował [dowódcę], bo dowódca „Baszty”, 25 września był ciężko ranny i sanitariuszki go wzięły w kanał do Śródmieścia. I pełnił obowiązki szef sztabu Kazimierz Szternal przez te dni. I on zdecydował, że trzeba się poddać. Więc wysłał parlamentariuszy, ale Niemcy szturmowali nas, normalnie. Ja poszedłem, ponieważ nawet ojciec i ja dostaliśmy przepustki do kanału...

  • Czy to były takie jednoosobowe przepustki?

Tak. Oddziały bojowe – dostawał dowódca, na tylu ilu miał [w oddziale]. Ale myśmy już 26 [września] stracili kontakt z tym naszym Sicińskim. On poszedł wcześniej z dowództwem, jeszcze z „Karolem”, w kanał. I dostaliśmy te przepustki i chcieliśmy iść. Ale okazało się, że dopóki właz był na skrzyżowaniu ulic Szustra i Bałuckiego, dopóki ten właz był pilnowany przez oddziały zgrupowania „Radosław”, to oni to utrzymali i wpuszczali tylko tych... Ale jak oni już też zeszli do kanału i objęli inni, z jakiegoś innego oddziału, nie wiem nawet jaki to był oddział, to ludność zdobyła ten właz i z tobołami, z takimi na plecach, ładowali się w ten kanał. Przecież tam był obraz nędzy i rozpaczy! Zobaczyliśmy: „Ooo! To nie ma co. Będzie zatkany kanał przez tych ludzi, przez te ich toboły!” Ja już wiedziałem jak wygląda to wszystko, bo kiedyś wyprowadzałem, jak resztki „Radosława” przyszły z Czerniakowa, oni na Wiktorskiej (Wiktorska nazywała się ta ulica, o której wcześniej zapomniałem) wychodzili z kanału, to ich przeprowadzałem na kwatery na Odyńca. Oni mi tam opowiadali, co się działo. Oni już mieli praktykę, bo przedtem szli ze Starówki, najpierw do Śródmieścia kanałami a potem z Czerniakowa na Mokotów. Więc wiedziałem jak to wygląda, co tam się dzieje, ile tam jest różnego rynsztunku zostawionego, bo ludzie już nie mają siły, żeby to nieść. W związku z tym zrezygnowaliśmy, zdjęliśmy opaski, zdjęliśmy kombinezony jakie mieliśmy, takie mundury, powszechnie stosowane na Mokotowie...

  • Ale czy faktycznie przy tym kanale odbywały się takie sceny jak można zobaczyć na filmie „Kanał”?

Nie pamiętam jak to wyglądało na filmie „Kanał”, bo...

  • Właśnie ludność cywilna, krzyk jeden, wielki i właśnie powstańcy, którzy odpędzają.

To tak było, że początkowo oddziały przychodziły, żeby uratować jak najwięcej oddziałów zdolnych do walki w Śródmieściu jeszcze. Więc na pewno ludność była odpędzana. O ile chodziło o przechodzenie kanałami, to trzeba było mieć jakiegoś przewodnika, który potrafi poprowadzić, bo to z miejsca się zabłądzi. Przecież na skutek tego, że Niemcy porobili przeszkody, to w ogóle udało się przejść tylko sześciuset ludziom z Mokotowa. Ze Starówki przeszło kilka tysięcy, a z Mokotowa tylko sześciuset dotarło do Śródmieścia. Ten mój kuzyn, który był z bratem w batalionie kadeckim, czternaście godzin błądził w kanałach i w końcu wyszedł na Dworkowej, gdzie rozstrzeliwali jeszcze żandarmi niemieccy, którzy...

  • Czy ten kuzyn przeżył tę Dworkową?

Przeżył.

  • Jak się nazywał?

Jarosław Wojciech Grabiński.

  • Czy pseudonim pan pamięta?

„Wojciech”.

  • I on wyszedł na Dworkowej i przeżył?

Tam sporo wyszło, bo tam była taka sytuacja, że któryś z powstańców, który wyszedł, doszedł do wniosku, że ich będą rozstrzeliwać i się rzucił na tych Niemców. Więc oni potem, jakąś część [z tych], którzy wychodzili, rozstrzeliwali. I jego też by rozstrzelali, tylko nadjechał jakiś oficer, który zawiadomił, że jest kapitulacja Mokotowa. I w związku z tym wstrzymali to rozstrzeliwanie. Ale rozstrzelali tam bardzo dużo ludzi. A nie, przepraszam, pokręciłem. On nie wyszedł na Dworkowej. Na Dworkowej wyszedł ten mój przyjaciel, Szreniawa - Szypiowski Romuald, który umarł dwa lata temu. On był w oddziałach „Radosława”. I też zabłądził i wyszedł na Dworkowej, ale właśnie w takiej grupie, która nie została rozstrzelana.

  • Czy mógłby pan przypomnieć jego nazwisko?

Romuald Szreniawa – Szypiowski.

  • A pseudonim?

„Wawniak”.

  • A ten pana kuzyn, ten, co pan myślał, że wyszedł na Dworkowej?

On wyszedł jeszcze później niż na Dworkowej wychodzili, jeszcze dłużej błądził, i wyszedł na Puławskiej, gdzieś przy Różanej, podobno, z kanału wyszedł. Tak, że tam od razu przy tych włazach stali wehrmachtowcy. Popędzili ich od razu w kierunku Pruszkowa, do obozu w Pruszkowie. Z Pruszkowa potem byli wywożeni do Skierniewic, w Skierniewicach był taki przejściowy obóz. Ze Skierniewic potem wywozili już do obozów...

  • A pan się właśnie zdecydował, jak zobaczył tych ludzi cywilnych, że...

Że, po prostu, zostajemy. Razem z ojcem byłem. Dostaliśmy jeszcze takie, pamiętam, z tych magazynów „Społem” (bo te magazyny „Społem” bardzo ratowały sytuację na Mokotowie, tam było bardzo dużo żywności) latarki, „Elektrodyn” było [na nich] napisane. I taki otępiały wychodziłem potem z takiego schronu, tam na Bałuckiego. Tam Niemiec, miałem zawieszoną na guziku [tę latarkę], to mi ten guzik urwał i zabrał tę latarkę.

  • Tak, że wyszedł pan z ludnością cywilną, razem z rodzicami?

Tak. Mieliśmy niesamowite szczęście. Byliśmy w takim budynku niewykończonym jeszcze do wojny, ale już mającym strop przystosowany na schron. I to był narożny budynek Bałuckiego – Różana. I czołg wystrzelił pocisk. Gdyby nieco niżej trafił, to by nas tam wszystkich załatwił w tym schronie. Ale strzelił tak, że trafił w „wieniec”, tak zwany, tego schronu i tylko wyłupał kawał tego betonu, ale nie przebił, nie wpadł do środka, do schronu. Gdyby ciut, ciut niżej, to już by pani teraz ze mną nie rozmawiała.

  • Jak to wyjście wyglądało z Warszawy?

Jak to wyjście wyglądało z Warszawy? Pędzili nas ulicą Różaną. Mnie odłączyli od grupy pędzonej przez żandarmów, przy Kazimierzowskiej i kazali mi, razem z [innymi] młodymi ludźmi rozbierać barykadę, która była na Kazimierzowskiej wybudowana. I ojciec za mną też poszedł, oczywiście. A taki żandarm, chyba Ślązak musiał być, bo tak po śląsku gadał, mówi: „Ty, stary, idź!” „Ale ja tu mam syna” „No, to go zabierz”. I poszliśmy dalej. Potem nas pędzili na Madalińskiego, potem za Madalińskiego jeszcze przeszliśmy, ale tam już przejęli nas nie żandarmi, tylko rosyjskojęzyczni na służbie niemieckiej. I oczywiście bez przerwy tylko było tak: Kto ma czasy? Dawaj czasy! Kto mi da czasy? I tylko, te zegarki, bez przerwy, obrabiali ludziom. Pijani oczywiście. Taki miał pistolet maszynowy, Schmeisser, i żeby zatrzymać, to tłumaczył, że jak będzie strzelał, to znaczy, że trzeba się zatrzymać. A jak będzie znowu strzelał, to trzeba ruszać dalej. I tak robił. Pistolet maszynowy tak wystawiał sobie i puszczał seryjkę. Potem pędzili nas w kierunku Wyścigów i tam rosyjska artyleria nas zaczęła „obrabiać”. Tak, mniej więcej, w granicach stu, stu pięćdziesięciu metrów, rwały się pociski ruskiej artylerii. Oczywiście ci, którzy nas konwojowali, to z miejsca powskakiwali do takich dołków. Tam były takie wykopane rowy, jakieś strzeleckie, czy nie strzeleckie, nie wiem, może właśnie w tym celu zrobione. Chowali się, a ludzie byli tak otępiali, że nie reagowali w ogóle na to. Naprawdę! To było coś tak potwornego, to wypędzenie z domów, ludzie szli, niektórzy byli chorzy, niektórzy okaleczeni, niektórzy ranni. Nie tylko ranni byli przecież żołnierze. Niektórzy ludzie nie chcieli w ogóle współpracować z powstańcami. I co z tego, że żyją w tej piwnicy jak bomba trzasnęła i nikt się nie uratował. Przecież wrzucali bomby z opóźnionym zapłonem, które przebijały aż do piwnic. Przeżyłem dwa takie bombardowania potworne. Właśnie ten, tak zwany Alkazar na rogu ulicy Odyńca i alei Niepodległości, wysoki budynek został zwalony. Cała klatka schodowa poszła, całkowicie zniszczona. A na dachu, dwóch takich obserwatorów, nie miało jak zejść stamtąd. Ustawili karabiny maszynowe, żeby osłonić ich od strony Wołoskiej, bo od Wołoskiej ich Niemcy widzieli i po tych takich drutach, po tych wszystkich konstrukcjach, bo to był budynek już wykonany dość solidnie, po prostu zdołali jakoś zejść, z tego dachu.

  • Ale pan to widział?

Oczywiście. Byłam tam na miejscu zaraz po tym nalocie. Poleciałem do kompanii saperów, żeby saperów przywołać, żeby mogli pomóc, żeby się dostać się do piwnic. To był pluton saperów, którym dowodził artysta filmowy Adam Brodzisz, przedwojenny. Oni stacjonowali na Krasickiego, zaraz za Malczewskiego. Cała kompania tam, w kierunku Woronicza, stacjonowała. A oni najbliżej rogu. Zawsze, jeżeli potrzebowaliśmy ich na naszym rejonie, to od razu leciałem do tego Brodzisza.

  • A tutaj do jakiego obozu pan dotarł?

Potem, w nocy, Niemcy nas pogonili na ten przystanek kolejowy Okęcie i tam nas załadowali do towarowych wagonów i zawieźli nas do obozu w Pruszkowie. Tam były te hale po naprawach kolejowych, maty słomiane, które „chodziły” od wszy. Myśmy się nabawili tych wszy, bo tak: ja nie spałem, w momencie przed kapitulacją, chyba trzy noce i tam jeszcze wytrwałem, ale potem straciłem przytomność i przewróciłem się na tę matę. I oblazły mnie wszy. I ile myśmy mieli z tym problemów! Bo, przecież, skąd wziąć ubranie? Trzeba byłoby to ubranie spalić, a drugie założyć. I wiecznie z tymi wszami żeśmy mieli... A, oprócz czego, trzeba było liczyć się przecież z tym, że gdzieś trzeba się zatrzymać u ludzi, na terenie Polski i nie pokazać tego, że się te wszy ma! To było coś potwornego, co myśmy przeżywali. Ale udało nam się. Była segregacja, oczywiście, w Pruszkowie. Segregowali na tych do wywózki na roboty do Niemiec i na teren Generalnej Guberni. Oprócz tego mieliśmy jeszcze strasznego „pietra” z ojcem, bo bez przerwy, nim nas zaczęli segregować, chodzili jeńcy niemieccy, którzy byli u nas jako jeńcy, i chodzili, węszyli, patrzyli po gębach, kto jest powstańcem, a schował się tutaj jako cywil. I wyłuskiwali tych ludzi i prowadzili i rozstrzeliwali ich. Dwóch takich, pamiętam, z mamą, z ciotką, jeszcze taki jeden syn pracownicy mojego ojca też nie mógł się…, bo mieszkał w Miłosnej, a tam już front, nie mógł wrócić, z kolonii wracał, spod Piaseczna i zatrzymał się u nas też. My wszyscy zrobiliśmy taki tłok i dwóch, którzy mieli ubrania cywilne, ale pod spodem mieli kombinezony powstańcze, to robiliśmy taki tłok, żeby mogli się jakoś rozebrać z tego tam, w Pruszkowie, w obozie. Ale udało nam się tej segregacji uniknąć. Ojciec mówił: „Zwlekać, zwlekać jak najdłużej, nie dać się wypędzić z tej hali, jak najdłużej.” To był dobry pomysł. Oczywiście czyimś kosztem to się stało. W końcu takich dwóch oficerów – i to Wehrmachtu, wcale nie żadnych innych, tylko oficerowie Wehrmachtu segregowali. My podchodzimy i on mówi: Zu viel! – znaczy: za dużo, do Rzeszy. I puścił nas. A mieliśmy takiego przyjaciela mojego ojca, który był też w akcji, oczywiście też zdjął opaskę i mundur (oni mieszkali na rogu Czeczota i Odyńca), miał na sobie trzy, chyba, płaszcze i jak go już wyłuskali, to on ten płaszcz zmieniał na inny płaszcz. I uciekał. I tak go chyba ze trzy razy łapali, ale mu się udało wreszcie. I nie pojechał do Niemiec.

  • A nazwiska pan nie pamięta?

Antoni Zięba. Już nie żyje. Był dyrektorem. Był w ogóle, przez delegaturę rządu na kraj, przewidziany na inspektora szkół w rejonie Białegostoku.

  • Gdzie pan trafił z tego obozu w Pruszkowie?

Potem nas załadowali w węglarki. Nie w jakieś bydlęce wagony, żeby był dach, tylko taka węglarka, napchali nas tam. Człowiek był tak nieprawdopodobnie „podcięty”, że pamiętam, że tak stałem blisko krawędzi tej węglary, jakaś kobieta wzięła nocnik, dziecko się wysiusiało i tak, wylewając, wiatr chlapnął mi na twarz ten mocz. Tak wziąłem [obtarłem], nie powiedziałem ani słowa, to na mnie nie działało. Kompletnie nie działało. Zawieźli nas do Wolbromia. W Wolbromiu fantastycznie ludzie byli zorganizowani. Jak wysiadaliśmy, to tylko pytali: „Jaka rodzina? Ile osób?” I już do odpowiedniego człowieka nas kierowali. Wzięli nas na taką kwaterę, gdzie nam dali bułeczki z masełkiem. Po tych przecież...to w ogóle było nie do opisania.

  • Gdzie pana zastał koniec wojny?

Gdzie mnie zastał koniec wojny? Potem, z tego Wolbromia pojechaliśmy do Wodzisławia. Wodzisław pod Jędrzejowem. Tam była znowu rodzina – taka rodzina rodziny naszej, daleka. Mieszkała [tam], wysiedlona też ze Strzemieszyc (obecnie w obrębie Dąbrowy Górniczej, bo Dąbrowa strasznie się rozbudowała). I w takim pożydowskim domu mieszkaliśmy z tym synem tej pracownicy ojca. Chodziliśmy na strych tego domu i młotkiem tłukliśmy wszy na swoich koszulach. Rozbieraliśmy się, pomimo, że to była zima, do połowy i tłukliśmy te wszy, żeby jakoś się tego pozbyć. Coś potwornego. I potem ojciec oczywiście się zgłosił zaraz do „Społem”, został zatrudniony w Częstochowie i potem trzeba było do tej Częstochowy, jak Ruscy przeszli, jakoś się dostać. Żeby się skontaktować. Nie wiedzieliśmy nic, czy ta Częstochowa jest w całości. Różne plotki chodziły, że wysadzili w powietrze Jasną Górę. Ploty były nieprawdopodobne, przecież nie było żadnej informacji. Z mamą mieliśmy dwie ćwiartki bimbru. Był styczeń, gdzieś koło 20 stycznia chyba to było. Wyszliśmy na drogę koło Jędrzejowa, jedzie taki zis 5 ciężarowy, ruski. Wysunąłem tę butlę, tak wystawiłem. Kuda? – gdzie? Do Częstochowy. „O! Tak, tak!” on do Częstochowy jedzie! Zapytał się: A sołdat nie umieriot? I od razu przechylił i całą tę ćwiartkę wypił. I jechał jak szatan. Siedzieliśmy okryci tak kocami, na amunicji do katiusz. Dojechaliśmy do jakiejś wsi, mówi: „Przypilnujcie mi samochodu.” Siedzimy, siedzimy, ale w końcu, po jakiejś godzinie wychodzi i mówi, że on dalej nie jedzie. Sliezaj! A tu tak: wiocha, gdzie pełno wojska ruskiego, mowy nie ma, żeby się gdzieś zatrzymać. Jest mróz nieprawdopodobny, noc, to już nie miałem wyjścia. Drugą ćwiartkę wyciągnąłem, znowu jakiś jedzie. No tak, on do Częstochowy jedzie, tak! I przed samą Częstochową jakiś oficer tej armii Berlinga mówi: „Gdzie państwo chcą dojechać?” (on się zatrzymał, ten kierowca, tam się coś dopytywał) „Do Częstochowy”. „To niech państwo zsiadają, bo on jedzie w kierunku Katowic, zaraz skręca.” No i zleźliśmy. W tej miejscowości znaleźliśmy jakieś lokum, spaliśmy tam na podłodze, pamiętam, z mamą. I następnego dnia, na piechotę, bo nie mieliśmy już żadnej ćwiartki, do Częstochowy doszliśmy. Okazało się, że Częstochowa nietknięta, a dzięki temu, że nie wiem, czy pani słyszała jak to było z tą Częstochową?

  • Nie, ale to już jest jakby poza tematem.

Tam ojciec już miał lokum i tam jakiś czas mieszkaliśmy. Potem z Częstochowy do Łodzi. Mieszkaliśmy pod Łodzią jakiś czas, potem w samej Łodzi. W Łodzi zrobiłem trzecią klasę gimnazjalną i potem, w 1946 roku, do Warszawy się przeprowadziliśmy.

  • Brat i rodzina – wszyscy przeżyli? Brat też wrócił?

Brat był w obozie, bo oni ze Śródmieścia szli normalnie do obozu, po kapitulacji. My byśmy też poszli do niewoli, gdyby to była taka kapitulacja jak w Śródmieściu. Ale nie mieliśmy takich możliwości na Mokotowie.

  • Czy jakby pan miał znowu piętnaście lat, to poszedłby pan też do Powstania Warszawskiego?

Oczywiście, że tak. Oczywiście, że tak. To są niezapomniane chwile.
Warszawa, 19 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Andrzej Dławichowski Pseudonim: „Andrzej” Stopień: strzelec, łącznik Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter