Alina Kosecka „Pantera”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alina Kosecka, z domu Kłopotowska, urodziłam się w miasteczku Płońsk w 1921 roku; pseudonim Pantera.

  • Czy posiadała pani stopień wojskowy?


Nie. To był patrol sanitarny. Do 15 sierpnia miałam przydział jako łączniczka, a później znajoma stworzyła patrol sanitariuszek, tak zwany patrol liniowy, i zostałam wcielona. Było nas wszystkich pięć. Chodziłyśmy na akcje, zabezpieczając chłopaków, którzy byli w akcji.

  • Do jakiego oddziału pani należała?


To też różnie było. Zaczyna się od tego, że najpierw… [Przysięgę] złożyłam w maju; bardzo późno przystąpiłam do konspiracji, ponieważ się uczyłam. A uczyłam się dlatego, że podobał mi się zawód mego ojca i postanowiłam, zdawszy [maturę] w 1939 roku, złożyć papiery na Politechnikę na architekturę 1 września. O dziwo, 1 września jeszcze wszystko działało, papiery zostały przyjęte. Ale później zostawały nam tylko tajne komplety, na które też uczęszczałam, tak że już w czasie okupacji zajęłam się głównie studiami. Natomiast w 1944 roku, w maju, kiedy już napięcie rosło – było bardzo dużo prześladowań, rozstrzeliwań – postanowiłam razem z moją przyjaciółką, również ze studiów architektonicznych, zgłosić się do konspiracji. To był maj. Przydział dostałam do Instytutu Głuchoniemych, gdzie miała być organizowana stołówka dla żołnierzy.

  • Przepraszam najmocniej, chciałabym przerwać, dlatego że chciałabym rozpocząć tę opowieść od pytania o to, co pani robiła przed 1 września 1939 roku.

 

Zdałam maturę w maju 1939 roku. To była matura i zaraz parę miesięcy później, bo 1 września, były złożone papiery. Jeszcze w sierpniu był tak zwany kurs przygotowawczy do egzaminów na architekturę prowadzony przez starszych kolegów, starszych studentów. Przed egzaminem, który miał się odbyć, był ćwiczony rysunek odręczny, matematyka i stereometria, czyli geometria przestrzenna. Kurs ten trwał miesiąc. Przeszliśmy go; tam były pierwsze kontakty z kolegami. Do egzaminu żadnego oczywiście nie doszło, natomiast ludzie między sobą już się porozumieli i zaczęły się tworzyć kursy po domach prywatnych, tak zwane tajne nauczanie, wyższa uczelnia w tym wypadku. Profesorowie wchodzili i studenci. Potworzyły się takie – a to budowlanka dla mężczyzn, a to żeńska szkoła architektury, kreślarek, dla kobiet. Ale w tym wszystkim byli architekci z prawdziwego zdarzenia, którzy nas uczyli projektowania. Jednym słowem był to szerszy kontakt, niż ten przedwojenny. Bardzo dużo się zyskało.Żeńska szkoła rysunku budowlanego trwała dwa lata. Ona zresztą do dzisiaj jest. Ale wtedy miała charakter inny, ponieważ profesorowie nam wykładali [przedmioty], które grubo przekraczały poziom szkoły technicznej. No i było to świetne przygotowanie do tajnych kompletów na Politechnice, gdzie się składało przysięgę oczywiście i już było się studentem. To się odbywało w mieszkaniach prywatnych, częściowo na Wydziale Architektury. Na przykład tam, gdzie były zbiory takie, jak architektury starożytnej – tam trzeba było na miejscu odbyć. Ale to wszystko odbywało się tak, żeby Niemcy się nie zorientowali.



  • Proszę powiedzieć, z kim się pani wtedy przyjaźniła?


Przyjaźniłam się ze swoją obecną przyjaciółką, która jest na zdjęciach, taka uśmiechnięta, i w tej chwili nazywa się pani Zachwatowicz Izabela. To jest druga żona profesora Zachwatowicza, który zmarł.



  • Kiedy zetknęła się pani z konspiracją i jak do tego doszło?


Właśnie ta moja przyjaciółka, która kończyła szkołę Platerówny, zwróciła się do mnie z zapytaniem, czy może byśmy jednak przystąpiły do konspiracji, bo ona ma pytanie ze strony szkoły, że taka możliwość istnieje. To już był maj 1944 roku; już napięcie w mieście się wyczuwało, już było przecież po tej okropnej likwidacji getta, która była w kwietniu. Nastrój, że tak powiem, gęsty. Chłopaki, z którymi żeśmy na tych kursach były, zbierali się w grupki. Wiadomo było, że oni mają swoje ćwiczenia, ale o tym się nie mówiło, bo nie należało wiedzieć za dużo w tym czasie. Niemniej jednak było widoczne, że oni gdzieś swoje interesy między sobą mają i te zbiórki ich grupkami o tym świadczyły. Wtedy, kiedy była decyzja, żeby do konspiracji przystąpić, trzeba było się zgłosić na ulicę Hożą do pani „Anieli”. Też nie wiadomo było, kto to jest – wszystko było na pseudonimach oparte. Trzeba było przyjąć swój pseudonim. Ja zresztą wtedy miałam inny pseudonim, to nie była „Pantera”.

 

  • A jaki to był pseudonim?


„Ewa Korecka”. No i przydział dostałyśmy. Zadanie takie: to teraz, moje panienki, będziecie chodziły po sklepach z gospodarstwem domowym i trzeba wszystko to, co się nada w stołówce, inkasować, bądź przyjmować deklaracje, i taszczyć do Instytutu Głuchoniemych. Dlaczego do Głuchoniemych? Dlatego że w gimnazjum Królowej Jadwigi był Soldatenheim, czyli cała aprowizacja dla żołnierzy niemieckich. Trzeba było zdobyć ten budynek i przejąć to, i urządzić stołówkę. Nos w nos, bo tu byli Głuchoniemi, a tu była szkoła, przez Wiejską. Różnie się zachowywały te sklepy; częściowo dawali. Chodziło o sprzęt, o garnki, chochle różne, ścierki, widelce, sztućce – wszystko to, co się mogło nadać. To częściowo nam się udało zebrać i przenieść do Głuchoniemych.

 

Po czym nastąpiła godzina „W”, o której ja nie wiedziałam; wiedziałam tylko, że mam się komunikować z panią „Leoną”. To jest ta pani, która organizowała stołówkę – pani Leokadia Górska. Mieszka na ulicy Wiejskiej i my byłyśmy bezpośrednio do niej przydzielone. Punkt zborny był u Głuchoniemych. Ale 1 sierpnia ja znalazłam się razem z matką na ulicy Złotej, bo nie wiedziałam o godzinie „W”. Więc chłopaki, którzy – wiadomo było, że szli na swoje punkty… Już się zaczęła strzelanina, już trzeba było te parę budynków – bo to było na odcinku Marszałkowska – Zgoda – czyli pierwszym numerem Złotej trzeba było dojść do tej pani Marii, żeby tam się zabezpieczyć. Najpierw oczywiście wszyscy wskoczyli do bramy, przeczekali te wszystkie pierwsze strzały i czekali na rozwój wypadków. W odpowiednim momencie trzeba było skoczyć te parę kamienic do Złotej numer 3, gdzie pani Maria rezydowała. I tak żeśmy z matką zrobiły; tam spędziłyśmy noc.

Rano była godzina… Niemcy ogłosili, żeby trzymając białą flagę czy chustkę, czy coś takiego, przemieścić się; dają bez strzału dwie czy trzy godziny wyznaczone. Ja matkę swoją musiałam odprowadzić na Politechnikę, a więc z ulicy Złotej w okolicy Brackiej przez ulicę Kruczą, Śniadeckich, do Politechniki. Mieszkaliśmy na Noakowskiego 10. I teraz – idąc przez ulicę Kruczą, człowiek mało nie oszalał ze szczęścia. To, co się działo na Kruczej, ten wybuch wolności, to, że wszyscy mieli radosne twarze, byli dla siebie super uprzejmi, uśmiechnięci, były rozdawane jakieś jedzenia, jakieś picia, wszędzie flagi biało-czerwone… Szał wolności. Jak to zobaczyłam, matka moja... zresztą byłyśmy strasznie… Po tych okropnych, koszmarnych pięciu latach morderstw, zabójstw, wszystkich draństw, które Niemcy wyprawiali, ten odcinek kilkuset metrów ulicy Kruczej – wydawało się, że się weszło do raju, w ogóle do innego świata. Matkę odprowadziłam do domu. W domu już się zaczęło: ojciec, który był architektem, był zatrudniony w przebijaniu, bo teraz się robiła Warszawa podziemna. Wszystkie piwnice zostały poprzebijane. I trzeba było wiedzieć, jak kuć, który mur można kuć i w jakiej ilości. Do tego był potrzebny taki inżynier, jakim był mój ojciec, architekt. To samo na poziomie podwórza między ulicą Noakowskiego 10 a Lwowską 7 – trzeba było tylko przebić mur, żeby mieć drogę skróconą. I w ten sposób zaczęli się wszyscy organizować, kto żyw. Byli mężczyźni, którzy byli w tak zwanych batalionach cywilnych; zajmowali się tym. Tak że Warszawa zaczęła się przebijać w piwnicach, żeby mieć przejście, nie pod ostrzałem, i przede wszystkim dużo bardzo cywilnych osób zeszło ze swoich mieszkań do piwnic. To był 1 sierpnia, który spędziłam u tej pani na ulicy Złotej; dopiero 2 sierpnia, odprowadziwszy matkę do domu na Noakowskiego 10, wzięłam swoją apteczkę i udałam się na swój punkt zborny do Instytutu Głuchoniemych na Placu Trzech Krzyży.

  • Czy posiadała pani jakiekolwiek uzbrojenie?


A skąd. Uzbrojenie było na wagę złota. Albo robili to chłopcy – zdobywali na Niemcach, bywało, że kupowali od Niemców na targu, gdzieś tam… Prości żołnierze im sprzedawali. Częściowo było uzbrojenie, ale naprawdę wydzielane. Kobiety… Ja zresztą nie miałam prawa mieć broni, ponieważ łączność, to była... Co to była łączność?

Pierwsze dwa tygodnie w gimnazjum Królowej Jadwigi polegało na tym, że się tę żywność, która tam była objęta po Niemcach (bo gmach został zdobyty razem ze wszystkim, z aprowizacją; część wzięło wojsko, a część była przynależna do tej stołówki, która miała być zorganizowana), teraz nosiło się – brało się na plecy kaszę i różne inne [rzeczy] żywnościowe z tego Soldatenheimu do kantyn, które były na ulicy Kruczej. Dwie takie były. I to była moja rola, żeby aprowizować tam.

Aż przyszła Wiera – pani, której nie znałyśmy. Mówi: „Co wy tu robicie, młode dziewczyny? Tutaj jest pełno pań starszych troszkę od was, które tu mieszkają – one sobie świetnie poradzą ze zorganizowaniem takiej stołówki, a nam potrzeba jest sanitariuszek liniowych”. Chłopakom, którzy idą do akcji, trzeba towarzyszyć, trzeba ich potem ściągać, jeśli będą ranni. I to jest nasza rola.

  • To było po 15 sierpnia?


To było po 15 sierpnia; pierwsze dwa tygodnie to była łączność. I wtedy przyjęłam sobie pseudonim „Pantera”. Poznałam pozostałe cztery [dziewczyny]. Razem z tą moją przyjaciółką żeśmy tam się zaangażowały. Dostałyśmy kwaterę gdzieś na ulicy Marszałkowskiej, niedaleko Śniadeckich, i tam po prostu stałyśmy się jednym patrolem do dyspozycji. Co się robiło? Mianowicie, z powodu u broni były tak zwane rozeznania. Na ulicy Natolińskiej na przykład – w nocy chłopaki chodziły, mając bardzo nieduże uzbrojenie – podchody, dokąd idą Niemcy. Bo wzdłuż ulicy Koszykowej, bliżej Alej Ujazdowskich, parcie było niemieckie, bo Niemcy podchodzili w naszą stronę, a myśmy starali się wiedzieć, dokąd oni idą, i zepchnąć ich w razie czego. Sprawa była trudna, dlatego że oni byli mocno uzbrojeni. Niemniej jednak udawało nam się niekiedy, naszym chłopakom, zdobywać nowe domy. Ja już będę skracała teraz, bo to już jest początek jednostki, w której byłam do końca Powstania, czyli tego plutonu sanitarnego. Początki to były takie rozeznania nocne, dokąd ci Niemcy idą, który teren jest czysty, gdzie można atakować. A następnie zostałyśmy przydzielone do… Pierwszy to był Tadeusz „Czarny” – Słomiński nazwisko jego prawdziwe. Później był przerzut do niejakiego „Ruczaja”; to była kwestia naszej patrolowej, która nas przydzielała odpowiednio raz tu, raz tam. Ale byłyśmy razem, już w tę piątkę chodziłyśmy na wypady nasze. Potem poszłyśmy na ulicę Marszałkowską; przydzielone zostałyśmy do porucznika „Wika”. „Wik” to był Zenon Wiktorczyk, znany zresztą satyryk, który został przydzielony do „Bełta”. W tej chwili jestem w zgrupowaniu „Bełt”.

  • Chciałabym zapytać, jeśli chodzi o służbę sanitarną, jak wyglądało zaopatrzenie medyczne w opatrunki, środki znieczulające?


Z aptek. Na przykład Gessnera, taka duża w Alejach Jerozolimskich – bardzo dużo tam się wzięło. Z różnych innych aptek. Ale to było słabo.

  • Generalnie brakowało?


Brakowało, oczywiście... Natomiast trochę miało się tych rzeczy. Każdy ranny, który po drodze… Bo to szło się, nagle padał ktoś; mając apteczkę, trzeba było się tym zająć. Najpiękniejsza rana, która była, to była przestrzałowa: plaster z tyłu, plaster z przodu i do punktu szpitalnego.

  • Czy pani osobiście przeprowadzała jakieś operacje?


Nie, operacje przeprowadzali lekarze, ja tylko dostarczałam. Po pierwszym opatrunku przetransportowywało się do punktu opatrunkowego czy też szpitala. Pamiętam bardzo dobrze, że idąc ulicą Marszałkowską – szła przede mną dziewczyna i w pewnym momencie się obejrzała, i nagle świst. Jej przeszła tu [przez usta] kula. Było to niedaleko punktu opatrunkowego; zdołałam ją przeprowadzić do tego punktu. Dziewczyna była wystraszona. A to zrobił strzelec wyborowy, siedzący na balkonie koło ulicy Litewskiej. Myśmy były koło Hożej – taka była odległość. Niestety, to ją trafiło. Prawdopodobnie zszyli jej tam, ale już na żywca, bo to już była druga część, to już był koniec sierpnia – już z tymi opatrunkowymi [środkami] było trudno, ze znieczulającymi jeszcze trudniej. Dawało się tylko w wyjątkowych wypadkach. Oczywiście, szpitale działały.

  • Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej, Niemców i innych z formacji pomocniczych?


Ja z nimi nie miałam do czynienia. To były tylko właśnie wstrętne działania tych strzelców wyborowych. Jeden taki siedział w BGK, tam gdzie jest Rondo de Gaulle’a. Tam na górze – to był wysoki budynek – siedział strzelec wyborowy z lunetą i cokolwiek się ruszało, strzelał. Miał amunicji nieskończone ilości. I takich strzelców siedzących, ukrytych gdzieś w balkonach, w podstępnych miejscach, było bardzo trudno dostrzec. Nazywali ich „gołębiarze”; niektórych udało się zestrzelić i unieruchomić. Ten z BGK zrobił bardzo dużo szkód. Chcę jeszcze powiedzieć o strachu. Mianowicie, jak na początku Powstania znalazłam się u tych Głuchoniemych, trzeba było przeskoczyć szerokość ulicy Wiejskiej do tramwaju, który był przewrócony – leżał wzdłuż ulicy Wiejskiej, ale już na Placu Trzech Krzyży. Po tym skoku można było spoza tramwaju dojść do Królowej Jadwigi, do głównego wejścia, ale trzeba było pod ostrzałem przeskoczyć Wiejską. Sytuacja była taka, że w Ogrodzie Ujazdowskim było działko, cekaem, i to działko sobie strzelało non stop. Powiedzieli: jak on strzeli, to wtedy natychmiast trzeba przeskoczyć, bo to jest czas, kiedy jest chwila przerwy. Ale to łatwo powiedzieć, natomiast nogi jak z waty. No, strach paniczny. I u mnie, i u mojej Izabeli. Ale jak zobaczyłam chłopaka, który miał w dwóch tornistrach pełno granatów i jeszcze na plecach dwa karabiny skrzyżowane i przeskoczył, to sobie pomyślałam – straszny wstyd. I przeskoczyłam po którymś strzale. I tu tak, jak z pływaniem – po prostu, jak pani raz na głęboką wodę się rzuci i to się uda, to pani nabiera wiary w siebie. Tak było i ze mną – przestałam się bać i już miałam strach z głowy, bo właściwie nie było jak się bać. To było z tak różnych stron niebezpieczeństwo, że nie wiadomo było, jak się ustawiać; trzeba było robić swoje po prostu. W tej Królowej Jadwidze też był szał szczęścia, dlatego że tam między innymi było wino, które było wystawione przez tych pierwszych zdobywców, którzy sobie, oczywiście, już nawet nie otwierali, tylko szyjkę odtrącali – i w portret Hitlera, który tam, oczywiście, w tym Soldatenheimie wisiał. To była właśnie przyjemność szalona tych, co zdobyli – że można było dać upust swojej złości. To był moment radości. Może i głupi, ale bardzo potrzebny był, żeby się wyładować.

  • Chciałabym zapytać o nastroje społeczne. Z początku były radosne, euforyczne...


Cały czas były, do samego końca.

  • W jaki sposób ludność cywilna dawała wam odczuć te nastroje?


Różnie. Granicą taką… Ja pani dam później opis barykady, która była przez Aleje Jerozolimskie. To były dwie części Śródmieścia Warszawy, północ i południe, które tylko ta barykada łączyła; był to strategiczny zupełnie punkt dla łączności. Tamtędy przeprowadzałam szereg ludzi, którzy się musieli dostać. Oprócz tego patrolu, który miał swoje zadania wyznaczone, a było wiadomo kiedy – na ogół nocą – jeszcze były [patrole] dodatkowe. Oprócz tego były pokazywania się w wolnym czasie w domu, bo byłam jedynaczką – rodzice tam szaleli, czy ja żyję jeszcze, czy nie. Obiecałam, że się będę pokazywać, jak tylko to będzie możliwe; tak też robiłam. (Tam z kolei było zdobywanie Politechniki. Mnóstwo profesorów uciekło. Bo to Noakowskiego 10 jest naprzeciwko Politechniki. Profesorowie mieszkali na terenie Politechniki, za gmachem głównym zaraz; to już było zajęte przez Niemców i oni uciekali. Między innymi u nas w domu, u rodziców, znaleźli się profesor Żenczykowski z żoną, sekretarka z córką; mnóstwo ludzi się tam znalazło i wszyscy jakoś tam egzystowali, korzystając z tego, że było jeszcze przejście na ulicę Lwowską).

Faktem jest – jak się tam pokazywałam, to były nastroje różne. Czasem się ci ludzie buntowali, że właściwie Niemcy pozwalali starszym ludziom wyjść z Warszawy. Czasem zdarzało się, że ileś tam osób po prostu wyszło, bo Niemcy się na to zgodzili. Było im na rękę – im mniej osób w Warszawie, tym lepiej. Starsi na ogół ludzie, albo zdesperowani, albo ci, co chcieli z tego piekła wyjść, wychodzili. Tutaj nikt – ani profesor Żenczykowski, ani ci, którzy byli – nie zamierzał wyjść. Natomiast w piwnicy, jak się szło (bo żeby dojść do barykady, trzeba było zejść do piwnic, tam odbyć długą drogę i oglądać ludzi, którzy z małymi dziećmi, staruszki jakieś, w betach jakichś; wszyscy ludzie tam byli) – na początku życzliwie, a później rzadko, ale zdarzały się takie rzeczy, że mieli do nas pretensje. Na ogół były to rzadkie wypadki, trzeba powiedzieć.



  • Proszę powiedzieć, jak przedstawiała się sytuacja żywnościowa w pani oddziale?


Głód. O ile na początku tapiokę dawano, płyn taki do picia można było sobie za darmo… To wszystko na tej Kruczej było. Jakiś czas to szło, ale później zaczęło brakować. Padły wszystkie konie z dorożek, oczywiście. Były stołówki. Haberbusch i Schiele – była taka firma piwowarska i oni mieli swoje całe składy jęczmienia. Tam ludzie wyprawy robili (tam było bardzo niebezpiecznie, dużo ludzi zastrzelili) i później to sprzedawali. W domu został nawet kupiony za jakieś pieniądze, szwajcarskie czy jakieś inne dziwne, ten jęczmień. Jęczmień się przez maszynkę od plew oddzielało i z tego się robiło zupę. Moja ciotka, która była zapobiegliwa, dwa worki suszonych kromek chleba, z których się robiło zupę. Było rzeczywiście bardzo ciężko.

  • Czy można było tę zupę jeszcze czymś przyprawić?


Można było przyprawić „Maggi” – była taka przyprawa – ale o tłuszczu nie było mowy. Po prostu był głód. Pod koniec na tej naszej kwaterze pluton sanitarny zdobył pokost i było gdzieś trochę wyskrobanej mąki. Wyobraża pani sobie – placki na pokoście z tej mąki starej – to się jadło. Było trochę takich kisielków gdzieś. Później okazało się, że jedna, Misia Przybylska – jej ojciec miał hurtownię i gdzieś był zakamuflowany worek cukru. Myśmy wyprawę po ten cukier zrobiły i ten cukier się rozparcelowało – część do domów poszła, część myśmy mieli, więc jeszcze te placki na pokoście były słodkie. Ale jeżeli człowiek jest bardzo głodny, to ta słodycz jest okropna. W każdym razie był głód. W domu, ile razy tam zajrzałam, tyle razy dostałam zupki trochę, tej robionej, co było bardzo smakowite. Ale w ogóle był głód.

Akcje, bo to jest ważne, ile tych akcji było. Pierwsza akcja była 22 sierpnia. 20 sierpnia padła duża PAST-a, to jest… wszyscy wiedzą, gdzie. Mała PAST-a była na ulicy Pięknej, naprzeciwko gimnazjum Platerówny; tam byli Niemcy. Przed wejściem do tej PAST-y stał czołg niemiecki, na którym z tyłu czołgu wyrzucony, z wyszczerzonymi zębami, okropny, spalony Niemiec był. To się oglądało. W momencie, kiedy był atak – długo bardzo atakowany był ten budynek, Niemcy byli bardzo uzbrojeni, był bunkier, byli dobrze zaopatrzeni w amunicję – ale jednak mimo wszystko postanowili się poddać. Wiadomo było, że trzeba było ich wykurzyć znowu ogniem, czyli samozapalające bomby. To się odbywało w nocy. Oni poowijali sobie nogi szmatami. Wiadomo było, że będą starali się przedrzeć ulicą Piękną do Alej Ujazdowskich, gdzie stali Niemcy – to jest ich cel – i że będą tędy przechodzili. Nasz patrol ustawili po drodze, przy ulicy Mokotowskiej, bo wiadomo było, że oni będą się ostrzeliwać. To wszystko się w ciemnościach odbywało. Kilka butelek zostało rzuconych, żeby oświetlić teren, żeby ich zobaczyć; myśmy stały w bramie. W pewnym momencie – pa pa pa pa pa i jęk. Ściągnęłyśmy tego, nazywał się „Szkapa”; dostał postrzał. Naprawdę miał wyjątkowe szczęście – od tchawicy dwa milimetry przeszła kula. Wykrwawił się; przeżył. Bo gdyby draśnięta była [tchawica]… Ale tak przeszła ta kula na wylot, że nie ruszyła ani aorty, ani tchawicy. Jednak trochę krwawił; załadowałyśmy mu opatrunek i teraz piwnicami trzeba było go dotaszczyć do punktu, gdzie była lecznica ginekologiczna, przerobiona oczywiście na szpital. I taszcząc go tam na kocu, za cztery rogi trzymałyśmy. Dotarł do szpitala. Następnego dnia poszłyśmy zobaczyć, czy on wyżył. Wyżył. Miał wyjątkowe szczęście. To była pierwsza akcja ważna. Potem była akcja u „Kleszcza”. To była Marszałkowska róg Nowogrodzkiej. Restauracja „Kleszcza” tak zwanego, gdzie Niemcy usiłowali ją zdobyć. Po przeciwnej stronie Marszałkowskiej był budynek wypalony w 1939 roku, który miał okna zamurowane – zostawione były tylko otworki i tam się usadzili ci Niemcy. Niemożliwe było ich stamtąd wykurzyć, bo oni mieli jak gdyby fortecę – wszystko było zamurowane, tylko były te otworki, gdzie oni wtykali swoje karabiny maszynowe, ostrzeliwali się. Walka o ten narożnik odbywała się dosyć ciężko, dlatego że dużo było tych rannych.

Moje głupie odczucia, że ja się nie tyle bałam trafienia mnie z przodu, ile bałam się trafienia mnie z tyłu. Trzeba było lecieć, żeby ściągnąć rannego, to strasznie bałam się, że dostanę z tyłu. Ale nie dostałam. Jakoś wyżyłam, nic mi się nie stało. No, losowe sprawy przecież.

  • Właśnie, czy po prostu nie bała się pani śmierci?


Nie, bo pierwszy strach został u Głuchoniemych już, w momencie, kiedy przeskoczyłam, przemogłam się, wytłumaczyłam sobie, że tu się nie ma czego bać, bo tu na około padają ludzie, nie wiadomo gdzie, skąd. Bo szły „krowy” – to były takie nakręcane, pięć takich nakręcań, i to pani słyszała, że będzie pięć uderzeń, tylko nie wiedziała pani, gdzie, w jakim kierunku oni tę „krowę” puszczają. W drugiej części Powstania to były działa burzące, to w ogóle przecież była ogromnego kalibru bomba. Były goliaty, czyli takie na wózkach małych, i były walki wręcz. Na przykład na tej ulicy Nowogrodzkiej dosłownie o każdą kamienicę były walki z Niemcami, utarczki wprost. Właściwie ja skończyłam to Powstanie na ulicy Nowogrodzkiej, na rogu ulicy Kruczej. Zostałam przydzielona do „Skiby”. To był taki pan, który nie tyle został ranny, ile dostał tyfusu brzusznego. Był bardzo osłabiony, trzeba było dawać mu zastrzyki. Więc ostatni tydzień Powstania byłam tam. W międzyczasie miałam okropne przeżycie, bo po drugiej stronie Kruczej, w taki spokojny, zdawało się, wieczór, wyszła grupa mężczyzn przed bramę – i nagle „krowa”. W cały ten oddział trzepnęła. I nagle wołają na pomoc, proszą siostry, proszą wszystkich, kto żyw, żeby pomógł. Na pierwsze piętro ich pownosili, ale to byli w drgawkach, już właściwie konający ludzie. Okropny widok, okropny... Nic nie można było pomóc.

  • Jak wyglądała atmosfera w pani oddziale?


Mój oddział to byłyśmy właśnie my, ta piątka, która była pełna dobrej woli – tylko na zadania się czekało. Były takie momenty… Na przykład – skład fortepianów na ulicy Marszałkowskiej. Idąc do tego „Kleszcza” na akcję, nagle w tej takiej ciszy, bo bywały momenty ciszy – nagle siadł ktoś, kto umiał grać, i zasunął na całą ulicę. Były piękne momenty.

  • A o czym toczyły się dyskusje? Czy czytaliście państwo prasę?


Nie było żadnych dyskusji. Były jedynie z sekundy na sekundę różne sytuacje, które trzeba było pokonywać. Trzeba było pójść tam, zrobić tu – a to jakiś medalik nagle dostałam, który mam do tej pory, ktoś nam podarował, a to trzeba było przenieść to, a to trzeba było jeszcze… a to jeszcze do domu dojść...

  • Właśnie, czy kontaktowała się pani z najbliższymi regularnie?


Regularnie – nie można powiedzieć, ale jak tylko mogłam, pokazywałam się tam. Natomiast moja przyjaciółka miała sytuację straszną, dlatego że ona mieszkała na rogu 6 Sierpnia i Koszykowej. Był taki narożny dom, tam jest teraz „Latawiec” – to jest naprzeciwko kawiarni „Na Rozdrożu”. Tam ona mieszkała; normalna kamienica. Tam byli Niemcy. 1. sierpnia wyszła z mieszkania matka Izabeli, brat i ona; został ojciec. Wpadli Niemcy, wszystkich wygarnęli, mężczyzn rozstrzelali, kobiety popędzili przed tankami pod Muzeum Narodowe i pierwszego dnia zostało spalone mieszkanie. Ona dopiero później się dowiedziała, że matka nie ma do kogo wrócić. Ale całe szczęście, że wyszła. Brat gdzieś poszedł do kolegi na drugi koniec Warszawy, na Puławską – gdzieś, gdzie byli Niemcy. Chłopak miał czternaście lat; psa gdzieś znalazł, na sznurku go prowadził. Ponieważ szedł czternastoletni chłopiec z psem na sznurku, Niemcy do niego nie strzelili, bo uważali, że szkoda amunicji, i on tak doszedł do Placu Unii Lubelskiej, gdzie już były nasze patrole. Powiedział po polsku: „Nie strzelajcie, jestem Polakiem”. Tamci go wpuścili i odnalazł matkę. Ale to były tragiczne przeżycia.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?


Najgorsze, to kiedy nie można nic pomóc. Dalej, jeżeli chodzi o strach, to Izabela miała koleżankę swoją z Platerówny, Wandę Zakrzewską, która była z matką. Spotkałyśmy ją kiedyś na ulicy. Izabela mówi: „Słuchaj, siedzisz tu z matką, a przecież stołówka tam się organizuje u Jadwigi, poszłabyś troszkę pomóc”. I ona tak zrobiła, poszła.

Przy czym 2 września było bombardowanie. Została zburzona Królowa Jadwiga, zginęła ta Wanda i straszliwe wyrzuty sumienia miała Izabela, że właściwie przez nią ta dziewczyna straciła życie. I myśmy najpierw chodziły po tych wszystkich... Bo po takim bombardowaniu to były zwały trupów gdzieś, tak zwane kostnice. Trzeba było zajrzeć, czy nie ma przypadkiem. [Izabela] była na tyle nieszczęśliwa, że przez nią ona zginęła, że chciała wiedzieć, czy ona naprawdę... Może się uratowała? Albo zobaczyć tego trupa. Chodziłyśmy po tych kostnicach; nic nie było nigdzie. Wszystkie nosze były zajęte, zakrwawione. Zbombardowane zostały oczywiście dwie wieże kościoła św. Aleksandra; tego dnia był silny ostrzał lotniczy.

Następnego dnia ona mówi: „Słuchaj, musimy iść na te ruiny, dlatego że może tam jednak się znajdzie – czy włosy, czy cokolwiek, żebym ja wiedziała, czy ona tam zginęła”. Poszłyśmy. I nagle jęk z drugiej strony ulicy Wiejskiej. Tam było takie nowoczesne, przed wojną wybudowane kino „Napoleon”, w piwnicy, w podziemiu. Natomiast na poziomie parteru była elegancka perfumeria. I w tej perfumerii – właśnie stamtąd jęk dobiegał – odezwał się głos rannego. Skoczyła do niego Izabela i zawołała do mnie: „Słuchaj, tu leży ranny, trzeba przynieść nosze”. Zadanie byłoby proste, gdyby te nosze były, ale wszystkie poprzedniego dnia zostały użyte z powodu właśnie tego bombardowania. Zostały jakieś drągi ciężkie, strasznie stare. A tam się działy rzeczy takie, że było gruzowisko. Gruzowisko na ulicy; ten budynek padł na ulicę Wiejską i trzeba było krok po kroku szukać pewnego oparcia z tymi noszami. Ten [snajper], który siedział na BGK, oczywiście strzelił. Ja wtedy upadłam, żeby uznał, że mnie ustrzelił; rzuciłam te nosze przed siebie, żeby ona mogła je ściągnąć. Mówiłam: „Nie rusz nic, ja się za chwilę poderwę, ale na razie leżę”. Tu był moment, kiedy mnie wszystko swędziało; to były sekundy, ale mnie paniczny strach [ogarnął], że on przecież może strzelić. Ale odczekałam. Odczekałam i skoczyłam. Strzelił drugi raz, ale dwadzieścia centymetrów od nogi. Wtedy z tego strachu zgubiłam kennkartę – jedyny dowód, który się miało, ale już poleciało za daleko, nie mogłam... Natomiast te nosze zostały ściągnięte. Opatrzyłyśmy go. Okazało się, że miał złamaną nogę. Z tej dykty, która była gdzieś tam, bo uszkodzona była oczywiście ta perfumeria, zrobiło się łupki, obwiązało mu się tę nogę. Trzeba było obejść Plac Trzech Krzyży i odstawić go na Wspólną 27, gdzie był szpital. W tym momencie usłyszałyśmy – na rogu Hożej i Placu Trzech Krzyży był wysoki budynek, gdzie był punkt obserwacyjny naszych chłopaków, którzy widzieli to wszystko i zawołali do nas: „Nie ruszcie się, bo od strony Ymki jest ostrzał i nie dacie sobie rady – poczekajcie na nas, my wszystko widzimy z góry, jak jest i którędy trzeba iść”. I rzeczywiście, przyszło ich dwóch. W gmachu Głuchoniemych, w ścianie szczytowej, na poziomie pierwszego piętra był wykuty taki otwór, przystawiona drabina. My byśmy nie dały rady go tam wciągnąć, ale go tam wciągnięto. Pierwszy opatrunek tam dostał, bo tam był szpitalik. I dalej, po tym opatrunku, przeprowadziło go się, naokoło idąc Placem Trzech Krzyży, aż do przejścia przy tym, gdzie jest PKPG teraz – ten budynek nowy wybudowany – przejście było na ulicę Wspólną, gdzie był szpital. Trzeba było iść po obrzeżach budynku, żeby się chronić przed ostrzałem. I został odprowadzony. Człowiek ten był fryzjerem uratowanym ze Starego Miasta. Wyszedł – tutaj było wyjście kanałami przy ulicy Wilczej w Alejach Ujazdowskich. Zdążył przejść do Wiejskiej i tam go ten bydlak z BGK ustrzelił. Dostał w nogę. Poważnie dostał, tak że on wyżyć, wyżył, ale miał sztywną nogę. Nie amputowali mu na szczęście, natomiast nogę miał sztywną, ale był niezwykle wdzięczny, dlatego że człowiek ten stracił wszelką nadzieję, ponieważ kto żyw, był zajęty przy tych rannych od Królowej Jadwigi. Nikt go nie słyszał po prostu. On, który przeszedł piekło kanałami, nie mógł się doprosić o pomoc, bo wszyscy byli zajęci po tej stronie Alej, nikt na tamtą Wiejską nie zwracał uwagi. Tak że on uznał, że to jest jakiś cud, że następnego dnia – on tam przeleżał całą noc – koło godziny pierwszej myśmy się zjawiły i nagle ona jego usłyszała. Człowiek ten odnalazł nas po latach, wdzięczny niesłychanie; dostawałyśmy co roku 3 września kwiaty i życzenia, bo wyżył. Musiał rzeczywiście sięgnąć dna już zwątpienia wszelkiego, bo rzeczywiście miał przeżycia straszne. Wie pani, co to jest przejść kanałami ze Starego Miasta. Wyobraża pani sobie – przejść to wszystko i jeszcze dostać się pod ostrzał, i żadnej pomocy tyle czasu. W każdym bądź razie ma syna, ma wnuka. Dwa lata temu zmarł. Ja siedziałam właśnie pod koniec Powstania z panem Łyskanowskim, pseudonim „Skiba”, od „Bełta”, i miałam problem, czy ja mam wyjść z wojskiem, czy ja mam wyjść z rodzicami. Bo uważałam siebie, że ja jestem żołnierz, co tu dużo mówić. A strasznie mnie ciągnęło w świat. Byłam jedynaczką. Ale z drugiej strony byłam bardzo przywiązana do matki. Więc pytam się tego „Skiby”, co ja mam robić? Ja nie powinnam zrobić tego świństwa matce, powinnam z nią wyjść, ale – jestem żołnierz. Mianowicie, 30 sierpnia, to jedno, co alianci załatwili – prawa kombatanckie dla walczących w AK. To było bardzo ważne, dlatego mówię o tym wyjściu. Bo przecież to były mordy całe – na Woli, to wszystko – w ogóle Niemcy [praw jeńców] nie uznawali. Ale jednak mieli swoich jeńców też i musieli tych praw przestrzegać. „Skiba” powiedział: „ «Panterko», niech się pani w ogóle nie przejmuje – wyjść z rodzicami po cywilnemu i koniec”. Sam był załamany. Był słaby po tym tyfusie, z recydywą, po wysokiej gorączce. Rodzinę, syna i żonę, zostawił na Żoliborzu; nie wiedział, co się z nimi dzieje, był załamany po prostu. I tak mi odpowiedział.

Jeszcze nie powiedziałam o takim momencie, kiedy zostało zburzonych pięć kamienic na ulicy Skorupki przez Niemców, którzy już zupełnie bezkarnie latali tuż nad dachami. To było przy ulicy Hożej; szłam z Wiktorczykiem, swoim szefem, i jego synem, kiedy już nad dachami krążyli. On tylko zdążył wrzasnąć: „Wchodźcie do budynku i stać pod grubymi murami”. Został zburzony nie ten dom, w którym myśmy się schronili, tylko pięć kamienic od góry do dołu. Mnóstwo zasypanych ludzi, odgruzowywanie. To było straszne, dlatego że wiadomo było, że tam są ludzie i to dużo. Nam się nic nie stało. Nie było się czego bać, bo równie dobrze nam się to mogło przydarzyć, dom obok. Pięć kamienic poszło na ulicy Skorupki.

Straszne to były momenty. Tak jak z tymi pokotem leżącymi żołnierzami, gdzie nie wiadomo było, komu pomóc, bo właściwie w drgawkach wszyscy i za dużo było…

  • Proszę powiedzieć, jakie jest pani najpiękniejsze wspomnienie z Powstania?


Początek, ulica Krucza. I chyba sam początek. Sam fakt udziału w tym, bo jednak była wielka spontaniczność… Było jeszcze trochę tych akcji; była akcja na Książęcej przy Szkole Pożarniczej. Fakt, że można było coś zrobić. To absorbowało nas. Trzeba było działać; jeżeli się działało, to człowiek wiedział, że coś robi, w tym koszmarze na coś się przydaje. Natomiast bezczynność była straszna. Ja nie mogłam zrozumieć ludzi siedzących w piwnicach i czekających, kiedy im spadnie na łeb reszta budynku. W życiu bym nie siedziała w piwnicy.

  • Chciałabym, żeby pani opowiedziała nam o akcji na ulicy Książęcej.

 

Na ulicy Książęcej zginęło sporo ludzi od „Bełta”, z tego właśnie zgrupowania. Ale jeżeli chodzi o mój udział, to był niewielki. Trzeba było w pewnym momencie nieść – nie sama oczywiście, we dwie czy trzy – kocioł z jedzeniem dla walczących. Walki były bardzo ciężkie, bo Niemcy byli mocno uzbrojeni. Stacjonowali w Muzeum Narodowym; Szkoła Pożarnicza była bardzo wysunięta w stronę Muzeum Narodowego. Tam były brawurowe zupełnie wyczyny naszych chłopaków, którzy przechodzili górą, żeby ten budynek zdobyć. Walki ciężkie bardzo. Trzeba było ich nakarmić. Znalazłyśmy się z tym kotłem pełnym jedzenia, kaszy jakiejś; zostały wydane te porcje.

Została resztka, na jakichś skorupach można było zjeść tę końcówkę wyskrobaną z garnka. I było to bardzo dobre, bo już głód zaczął się na dobre.

  • Teraz powoli będziemy zmierzać do czasu po Powstaniu. Proszę opowiedzieć, co działo się z panią do maja 1945 roku?


Najpierw koniec Powstania. Zdecydowałam się wyjść z rodziną, według tego, co mój szef „Skiba” poradził, ten chory na tyfus, przy którym byłam w ostatnim czasie. Tylko że rodzice wyszli dzień wcześniej.

Powiedzieliśmy sobie, że spotkamy się w Pruszkowie. Okazało się, że to jest niemożliwe. Tam były poszczególne strefy oddzielone drutem kolczastym, oczywiście pilnowane przez Niemców. Myśmy zaszli tam, bo to się pieszo szło z Warszawy do Pruszkowa. Po drodze były już wyjedzone jakieś pomidory, jakieś zieloności – to już były przecież pierwsze dni października. Nie można było nic znaleźć do jedzenia po drodze. Doszliśmy do obozu i akurat było wydawane na terenie obozu jedzenie. Myśmy się zastanawiały, gdzie my teraz pójdziemy. Można było tam wybrać; wybrałyśmy barak na wprost. Okazało się to być barakiem numer 2, dla zwolnionych do pociągu. Tam uwaga cała była skupiona na mężczyznach. Trzeba było ich bandażować, smarować – jakieś niebieskie do oczu miałam – robić sińce, jednym słowem, zrobić z nich ciężko rannych, żeby się do tego pociągu z rannymi dostali. Był też już brat tej mojej przyjaciółki Izabeli, czternastoletni Andrzej. Matki mojej tam nie było. Ja wychodziłam ze swoją przyjaciółką, jej matką i jej bratem, ponieważ rodzice wyszli dzień wcześniej. Ale myśmy się nie spotkali, bo w tej „dwójce” nie było wcale matki mojej ani ojca, ani nikogo z rodziny. Znalazł się natomiast profesor Żenczykowski, który powiedział: „Matka pani – ja ją widziałem, ona jest w trzecim baraku i jest przeznaczona na roboty do Niemiec, oddzielono ją od męża, który był starszy – ojciec był czternaście lat od niej starszy – i od ciotki, siedzi tam, czeka na transport”. Jak to usłyszałam z Izabelą, powiedziałyśmy – o nie, trzeba ją do nas sprowadzić. Wyszłyśmy. Przeszłyśmy na teren 3, bo w tamtą stronę można było. Na szczęście miałyśmy czerwony krzyż na opasce, tak że można było udawać, bo zmyła się ta pieczątka akowska, została tylko naszywka czerwona. Jako siostry działające na terenie obozu przeszłyśmy do tej „trójki”, wołając: „Kłopotowska Wanda! Kłopotowska Wanda!”. Nagle widzę – jest jakaś nieszczęśliwa istota, siedząca, włos rozwiany – matka, która uznała to za cud. Myśmy ją wzięły pod rękę: „Podwiń jedną nogę, żadnych rzeczy – poprosimy siostrę tutaj z obozu, żeby przeniosła te rzeczy później, a na razie podwiń nogę i bardzo ostrożnie przechodzimy na «dwójkę»; musimy być wszyscy razem”. Udało nam się przejść, bo Niemiec uznał, że dwie siostry prowadzą rannego. Jak już wszyscy byli tam, to się zdarzyła następująca scena. Drzwi się zamykają do tej „dwójki”, zjawia się nagle szturmowa ekipa Niemców i nas tutaj, żeby na „trójkę” iść, i mnie do czwórek. Ja nie znam niemieckiego, bo miałam za punkt honoru, oczywiście, nie uczyć się niemieckiego, broń Panie Boże, w swojej głupocie. Trzeba było znać język wroga! Ja tego unikałam. Obrzydliwe dla mnie było wszystko, co niemieckie. Ale trzy słowa na krzyż i tłumaczę temu Niemcowi, że będę… „Ich werde Mutter” – tyle wiedziałam. A on mówi: „Los, los!” i popycha mnie w tę czwórkę.

 

  • Co oznaczało to przejście do czwórek?


Przejście z „dwójki” – to była grupa ludzi przeznaczona na transport do Generalnej Guberni, czyli zwolnionych już chorych. A „trójka” na roboty do Rzeszy. Więc oni jeszcze połapali tych ludzi, którzy tam się kręcili, żeby ich przesunąć na roboty – widocznie brakowało im tam do tego transportu trochę. Ja się wycofałam na koniec. Ta grupa ludzi przechodzi, bo tam pchają kolbą; stoi przy takiej furtce żołnierz, starszy trochę, niemiecki. Ja zaczynam mówić do niego właśnie, że ja nie mogę iść, tam nie mogę. On ręką macha, ale w tym momencie jakiś młody człowiek wychodzi z tej „trójki” na „dwójkę”. On się tym mężczyzną zainteresował; ja w tym czasie odwróciłam się na pięcie. Pomyślałam sobie: „Strzeli, niech strzeli, na pewno pójdę na «dwójkę», bo tam jest moja matka i wszyscy, którzy mnie interesują”. I on machnął na mnie ręką po prostu. Potem była scena w Pruszkowie z bratem Izabeli. Mianowicie, już z tej „dwójki”, czyli zwolnionych do pociągu, czyli na transport na Generalną Gubernię, stoją ludzie w ogonku wielkim; stoi gestapowiec z psem, z pejczem, i schwester niemiecka z takimi puszeczkami dla niemowląt, mleczko daje. Tacy dobrzy są, że niemowlakom wydają puszki z mlekiem. Brat Izabeli, który miał czternaście lat, był w jakimś palcie; przecież oni mieli wszystko spalone. Po drodze ktoś dał im jakieś palto męskie, na elkach, czyli długie. I Szwab jego bierze, bo on wyglądał na starszego, niż jest. W tym momencie Izabela, która znała świetnie niemiecki – znała perfekt – podskakuje do tego Niemca. Mówi – czego on chce, bo to jest jej brat, ma czternaście lat; czego on chce od tego chłopaka? To jest uczeń. I do Andrzeja: „Daj legitymację”. Dał legitymację, miał przy sobie na szczęście. I mu pod nos tę legitymację. Niemcy byli tacy – przeczytał, że ma czternaście lat, i go puścił. Żeby nie ten jej wściekły atak, to chłopak byłby na roboty przeznaczony. Później wszyscy już się znaleźli w pociągu. To była ostatnia selekcja przed wejściem. My jesteśmy na zewnątrz; wszyscy siedzą tam, w tych lorach, bo to otwarte takie, i podajemy picie jakieś; udajemy siostry z tego obozu, że my tutaj mamy prawo. Przy każdym takim transporcie tej lory – czyli to dla zwierząt albo dla materiałów jakichś – jest budka z dachem i tam eskortujący Niemiec. Siąpi deszczyk. My teraz mamy za zadanie wsiąść tam, mamy z nimi pojechać, tylko że ten facet może nas nie puścić. Ale dał spokój i powoli, powoli, wdrapałyśmy się na to. Jak myśmy tam wsiadały, to właściwie zawisłyśmy – tak był nabity, że mowy nie było o tym, żeby usiąść, tylko się wisiało.

To wszystko się rozgęściło przed Skierniewicami, bo mnóstwo ludzi po prostu uciekło po drodze. Po drodze był poród – jakaś kobieta rodziła w rowie, zatrzymał się pociąg. Poród był w rowie i w międzyczasie mnóstwo ludzi uciekło, więc się troszkę rozluźniło. Można było przysiąść, bo tam były takie ławki. Natomiast koszmarem były staruszki, które były na przeciwnej ścianie. Tutaj siedzieli ludzie na tych ławkach, a one były oddzielone jak gdyby. One śmierdziały, bo one robiły kupkę tam; one nie wiedziały, co się z nimi dzieje. To był widok koszmarny. I wstrętne jakieś baby, które złorzeczyły im, które z pełnym obrzydzeniem – zamiast mieć jakiś do tych nieszczęśników stosunek, to jeszcze… To było bardzo, bardzo przykre. Później ruszył ten pociąg i po drodze gdzie się zatrzymał pociąg, tam paczki nam rzucano, bo wiedzieli, że wszyscy są głodni strasznie. Owoce, kanapki zawinięte w papier – to wszystko ludzie podchodzili, rzucali. I tak żeśmy zajechali do Czyżyn pod Krakowem.

  • Jak długo trwała ta podróż?


Parę godzin. Ale tego samego dnia żeśmy zajechali, oczywiście. Gdzieś od godzin południowych, powiedzmy od drugiej, zajechaliśmy na dziewiątą wieczorem, czy coś takiego. W Czyżynach były papierosy robione. Znane były Czyżyny z tego, że była fabryka papierosów. Dostałyśmy przydział do jakiejś chałupy, gdzie nam rozścielono słomę w kuchni, i tak żeśmy się przespały. Dlaczego ja nie wyszłam tego samego dnia, jak rodzice? Dlatego, że nam wypłacono żołd. Były to nieduże pieniądze, ale były to pieniądze polskie. Nie żadne dolary, tylko złotówki, ale ja nie miałam oprócz tego żadnych pieniędzy. Przecież trzeba było, idąc w niewiadome, coś mieć przy sobie. Matka z ojcem, to oni mieli, ale ja chciałam mieć własne pieniądze, dlatego żeśmy dzień później [wyszły]. I stąd wyszło to zamieszanie, żeśmy się nie spotkali. Ale w końcu żeśmy się spotkali, w końcu w tych Czyżynach już byliśmy razem. Była narada, co dalej robić. Znajomi rodziców mieli gdzieś mieszkanie w Krakowie, oddali nam jeden pokój. Tam myśmy się z matką zatrzymały, a Izabela z matka i bratem gdzieś poszli, gdzieś dostali kwaterę. I tak żeśmy się potem komunikowali. Nie było pieniędzy; był głód znowu, wtedy cały czas. Wtedy nauczyłam się palić papierosy. Przedtem ja się dziwiłam, jak ludzie w czasie Powstania mogli chleb zamieniać za papierosy. Przecież chleb, to jest coś bardzo ważnego, a papierosy… Zaczęłam sama z głodu, bo to ograniczało [głód]. Kupowało się tych papierosów po parę sztuk…

  • Jeśli mogę wrócić do czasów Powstania, to jak wyglądała sytuacja zaopatrzenia w tytoń, w papierosy?


Były tak zwane „Haudegeny”. To są takie niemieckie „Junaki”, po niemiecku się nazywały „Haudegeny”. I to ci namiętni palacze przedkładali ponad chleb. Ku memu zdumieniu, ale jednak papierosy odbierały apetyt. I dlatego, że to był już nałóg. Wszystko było. Był handel. Byli zawsze ci obrotni, którzy potrafili zdobyć jęczmień od Haberbuscha – narażając własne życie, ale jednak zdobyli. Później zamieniali to na pieniądze, dolary albo jakieś guldeny holenderskie; na ogół nie na złotówki, bo rzeczywiście, pieniądze polskie padły natychmiast. A myśmy znaleźli się w Krakowie. Było się na łasce. Była RGO – Rada Główna Opiekuńcza. Tam kobiety, ci przyjezdni – obierało się kartofle. Matka moja obierała kartofle, matka Izabeli to samo. Chodziło się do sióstr na jedzenie, cienkie zupki. Andrzej, który miał czternaście lat, był wiecznie głodny. Dorabiał sobie, bo to były takie kwitki. Kupił sobie taki bloczek i po prostu kłamał, podsuwał i dostawał drugą zupkę.

  • To było w 1945 roku?


Była jesień 1944 roku jeszcze – październik, listopad, grudzień. W grudniu było już cienko z Niemcami, już widać było – nosy na kwintę, już było marnie z nimi. Ale myśmy jeszcze ten rok musieli jakoś przeżyć. Później, 17 stycznia, było wejście Sowietów. To zupełnie nowe opowiadanie.

  • Chciałabym zapytać, jak zapamiętała pani zakończenie II wojny światowej? Jaki panował nastrój?


Z tego, czego później się dowiedziałam, ludzie histerii niemalże dostawali, na przykład w Londynie, bo wszyscy się cieszyli, ale nie my, nie Polacy. Z czego mieliśmy się cieszyć? Że przechodzimy drugą okupację? Tak samo było i w Krakowie.

  • Co działo się z panią po 1945 roku?


Tam próba była – miał się Wydział Architektury otworzyć przy Akademii Górniczej w Krakowie. Był Szyszko-Bohusz, architekt znany, który się zajmował Wawelem. Projektował zresztą na Wawelu ujące części; mieszkał na Wawelu. Był Żychoń od rysunku perspektywicznego. Można było takie drobne prace robić; robiłyśmy tam razem z Izabelą. Dostawałyśmy temat i coś usiłowałyśmy robić, projekty; chodziło się na korektę. Później, kiedy otwarto rzeczywiście wydział, ona została, a ja wróciłam do Warszawy.

  • Pani miała już wtedy skończone studia?


A skąd. Miałam skończoną szkołę rysunku budowlanego, dwuletnią; miałam mniej więcej pół dyplomu, ale jeszcze bez usankcjonowania tego pół dyplomu. To później dopiero, przy pomocy klauzury, połówka była. Trzeba było zrobić projekt na czas. Dopiero później zrobiłam resztę wydziału. Dokładnie to było tak: ja byłam w PWST, to była wyższa szkoła techniczna zorganizowana przez Niemców. Miała kształcić techników, a tam szedł normalny wydział inżynierski. Dzięki temu, że miałam złożone papiery w kwesturze 1 września i Izabela też, wobec tego nas przyjęto – sześć osób, sześć kobiet – przyjęto nas na wydział inżynierski ze statusem architekta. Więc mnóstwo przedmiotów robiło się razem z lądowcami. Na niektóre chodziło się na Wydział Architektury, na przykład na starożytną, gdzie były eksponaty tam; nie można było tego przenieść. No, kombinowało się. Jednym słowem, materiał to ja miałam. Matematykę się zdawało na kompletach. Geometria wykreślna – to wszystko było u lądowców robione. Później trzeba było to… W każdym razie udało się.

  • Chciałabym zapytać, czy doznała pani represji po zakończeniu II wojny światowej?


Nie. To było tylko oglądanie. Zginął mój kuzyn na ulicy Książęcej właśnie, młody chłopak, szesnastoletni, który jako ochotnik tam walczył. Ja go podałam, ma być wydrukowany na Murze Pamięci. Ale mnie się nic nie stało. Rodzeństwa nie miałam; ta moja przyjaciółka, poza tym, że się mieszkanie spaliło i ojca rozstrzelano, to jednak z matką i z bratem ocalały. I ona sobie radziła w Krakowie; nie miała do czego wracać do Warszawy. Natomiast ojciec mój wrócił; ku mojej wściekłości, ten budynek, którego serdecznie nienawidziłam, mianowicie Noakowskiego 10, siedmiopiętrowa kamienica z żelbetonu, nie został spalony ani zburzony, ani nic. A ja tego mieszkania nie cierpiałam, bo było ciemne mieszkanie, a ja miałam mnóstwo rysunków do zrobienia i trzeba było to wszystko w oknie robić. W każdym razie swoje z trudem przeprowadziłam, w sensie zawodowym. Dyplom zrobiłam w 1951 roku dopiero.

  • Na moment chciałabym jeszcze powrócić do czasów II wojny światowej, do wejścia Rosjan 17 stycznia 1945 roku. Jak pani pamięta, jak pani wspomina tamten dzień?


Pokój, który nam znajomi moich rodziców oddali do użytku, był na parterze. Naprzeciwko były składy niemieckiego zaopatrzenia. Co tam było? Materiały, meble, różne mydła, świece, oliwa – różne takie rzeczy. Z okna, w którym stałam cały czas, patrząc, jak się rozwija akcja, w pewnym momencie zobaczyłam czołg niemiecki, na który się rzuciła grupa Rosjan. Załatwili ten czołg; Niemcy uciekli. Wtedy wartownik, który pilnował tych terenów zaaprowiantowania niemieckiego, nagle zniknął, wycofał się, uciekł po prostu. I cóż zrobili ludzie… Natychmiast z bram wszystkich, zorientowawszy się, że jest bezkrólewie, cyk na te magazyny – nuże szabrować. Zaczęli wynosić i nie było komu bronić już. To były ze dwie godziny przerwy takiej, kiedy jedni wchodzili, bo to lokalnie ulica. Ta ulica akurat była bezpańska, że tak powiem – jedni odeszli, drudzy jeszcze nie weszli. Weszli po tych dwóch godzinach. Więc to, co mnie uderzyło. Oglądało się wspaniale wyglądających żołnierzy niemieckich, a tutaj przyszli ludzie, którzy mieli na sznurkach karabiny, którzy zaczerpnęli ręką trochę tego ziarna, wodą popili i tak się odżywiali. Nieufne spojrzenia. Niektórzy pokrzykiwali do nich, żeby ich obłaskawić, ale miny były bardzo najeżone. Później to, co nas zdumiało – już jak oni weszli na dobre, zaczął się natychmiast handel. Ludzie handlowali z nimi, bo wiedzieli, że oni wszystko wezmą dla żon swoich. A poza tym, przekomiczna rzecz – o te właśnie jakieś ciuchy pokłócił się dowódca z podwładnym, zaczęli sobie wymyślać i po prostu ten podwładny dał temu oficerowi po mordzie. To było nie do pomyślenia w wojsku niemieckim. Myśmy się takimi rzeczami bawili; to było wszystko świeże. Oczywiście wjechało naczalstwo z tymi czapami z baranicy, ale specjalnych wart nie było. Postanowiłam się rozejrzeć teraz za własnym interesem. Mnie było potrzebne jedzenie, bo byłam na garnuszku tych państwa. Dawałam lekcje ich synowi, ale bez pieniędzy zupełnie. Na tej ulicy był dalej też Soldatenheim i tam należało się udać po jedzenie. Jak tam doszłam, to już też było wszystko wyszabrowane. Tam były te schwester niemieckie. Budynek był piętrowy. Wygolone wszystko na parterze. Weszłam na górę; na górze były pokoje tych schwester niemieckich. Weszłam do pierwszego i zobaczyłam stojący ogromny słój z konfiturą. Dawaj – wzięłam go i drugi mniejszy. Jak schodziłam, to ona gdzieś zorientowała się, że jej kradnę te jej dobra, i do mnie. Wtedy ja rzuciłam ten słój, postawiłam na ostro na tych schodach, bo spotkałyśmy się na schodach, ale z mniejszym garnuszkiem zaczęłam uciekać. A ona za mną, rozwścieczona zupełnie. Wypadamy przed ten budynek, a tam stoi żołnierz radziecki z gotową do strzału pepeszą. Ona, nie zdając sobie sprawy, co robi, tak była wściekła o te konfitury, pokazuje na mnie, że jestem złodziejka. Tak wiałam, że w życiu tak… Uciekłam, bo bałam się, że zanim on się zorientuje, kto tu winien, kto nie, to strzeli, bo on jest od tego, żeby strzelać we wszystko, co się rusza. I uratowałam ten malutki gliniany [garnuszek] z konfiturami. Poza tym ukradłam z tych niemieckich hurtowni wojskowych dwa fotele w podarunku swoim gospodarzom, bo im się to przydało. Już wszystko było rozkradzione, ale jeszcze były nici dobre, szmaty, troszkę materiału na szynele, i świece jakieś. Brałam te resztki i przynosiłam właścicielom.

  • Chciałabym zapytać, jak wyglądały relacje polsko-sowieckie, między ludnością cywilną a sowieckimi żołnierzami?


Nieufność była. Handel się odbywał natychmiast.

  • Czy dochodziło do przestępstw, do mordowania ludności?


Kraków był niby ocalony, ponieważ – jak się tam ten ich nazywał generał, który strategicznie postanowił, żeby Kraków nie był zburzony jako cenne miasto… Niby oni byli łaskawi dla Krakowa i krakowian. Były pogrzeby, które się oglądało, tych, którzy w czasie tych bitew… Bo tam były bitwy między Niemcami a Sowietami przecież na terenie miasta i byli polegli, byli jeńcy jacyś niemieccy. Ale poza tym, co widziałam z tego okna, to wszystko opowiadam. Potem była śmieszna historia, dlatego że nie było pieniędzy żadnych. Natychmiast zmieniono pieniądze; oni unieważnili wszystkie i dali swoje pięćset złotych nowe, tak zwane pięćsetki. I teraz, nie mając pieniędzy, pani domu powiedziała: „Wyjeżdżam na wieś po prowiant. Przecież trzeba nas jakoś wykarmić; trzeba jechać na wieś, wziąć jakąś kiełbasę, jakąś słoninę, coś takiego. Panią zostawiam tutaj na kilka dni, niech pani sobie radzi”. Trzeba iść na tandetę, czyli na taki bazar – to się nazywało tandeta – i trzeba zamienić te świece, te sznurki, te szmatki, na żywność, zrobić obiad i nakarmić tych dwóch chłopów, jej męża i jej syna. Tak parę dni musiałam przebiedować, ale właśnie wszystkie te nakradzione rzeczy się przydały. Tak wyglądała ta sprawa. Po czym był powrót do Warszawy. Pierwszy powrót, to było oglądanie Starego Miasta, potworne zupełnie…

  • A kiedy to było?


Marzec chyba, czy kwiecień nawet. Ja nie miałam butów, bo buty mi się rozleciały. Były drewniaki takie; te drewniaki się słabo nadawały na błota warszawskie. Stwierdziłam z wściekłością, że dom stoi. Ja chciałam iść jednak na te studia do Krakowa, bo tam miała zostać Izabela; ojciec mnie tu ciągnął do Warszawy. Ja się zdecydowałam na Kraków, więc tylko obejrzałam, co się dzieje. Stwierdziłam, że nasze mieszkanie jest rozkradzione. Ojciec trochę zatrzymał mebli po drodze, jak wynosili. Wróciłam, wzięłam swoje prace wszystkie, bo miałam tych prac trochę, w rulonik, i do Krakowa pociągiem. Też taką otwartą lorą się jechało. Właściwie nie otwartą; tym razem to były takie pod dachem. Niemniej jednak tak się podróżowało. Strasznie był przeciążony pociąg, było na dachu pełno ludzi.

  • A kiedy ostatecznie wróciła pani do Warszawy?


Ostatecznie czerwiec czy lipiec, coś takiego. Już zaczął tam działać ten [wydział architektury], ale zdecydowałam się być w Warszawie.

  • Czy chciałaby pani dodać coś jeszcze na temat Powstania Warszawskiego, co może umknęło do tej pory?


Takie drobiazgi, o których już nie warto mówić. Ale chciałabym prosić o możliwość przeczytania wiersza Herberta, który jest moim ulubionym wierszem. Poświęcam go wszystkim chłopcom, dzielnym chłopcom, którzy wspaniale walczyli...

Zbigniew Herbert

17 września

Józefowi Czapskiemu Moja bezbronna ojczyzna przyjmie cię najeźdźcoa droga którą Jaś Małgosia dreptali do szkoły nie rozstąpi się w przepaśćRzeki nazbyt leniwe nieskore do potopów rycerze śpiący w górach będą spali dalejwięc łatwo wejdziesz nieproszony gościuAle synowie ziemi nocą się zgromadzą śmieszni karbonariusze spiskowcy wolności będą czyścili swoje muzealne bronieprzysięgali na ptaka i na dwa koloryA potem tak jak zawsze – łuny i wybuchy malowani chłopcy bezsenni dowódcy plecaki pełne klęski rude pola chwałykrzepiąca wiedza że jesteśmy – samiMoja bezbronna ojczyzna przyjmie cię najeźdźcoi da ci sążeń ziemi pod wierzbą – i spokój by ci co po nas przyjdą uczyli się znowu najtrudniejszego kunsztu – odpuszczania win

Warszawa, 25 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Kędzior
Alina Kosecka Pseudonim: „Pantera” Stopień: sanitariuszka Formacja: patrol sanitarny Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter