Alina Janowska „Alina”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?

Do godziny piątej byłam w sklepie, w którym pracowałam – papeteria, dobry gatunek papieru, bardzo dobre pióra Pelikan. To leżało na wierzchu, a pod spodem bywały rozmaite rzeczy. Zdarzały się i granaty, i gazetki. To była Marszałkowska, według mnie 18 […]. Pracowałam tam, ponieważ moja przyszywana ciotka (zawsze twierdziła, że była moją chrzestną matką, co nie było prawdą, moją chrzestną matką była siostra mojej mamy, stwierdziłam to w kościele, gdzie odbierałam swoją metrykę) dostała zezwolenie na prowadzenie sklepu z koleżanką, przyjaciółką, która nie miała ręki, a była malarką, dlatego to była papeteria. Pracowałam tam z chłopcem Wiesławem, nazywał się Wiesio Futym. Byliśmy w sklepie na zmianę. Sklep po pewnym czasie służył już rzeczom, o których opowiedziałam, ale nie tylko. Było to miejsce spotkań, również i towarzyskich, przychodzili do nas znajomi i kupowali, przychodzili normalni [klienci], zainteresowani papierami, dobrymi, eleganckimi biuwarami, które tam mieliśmy w sprzedaży. Roman Bratny kiedyś [był], nie osobiście, ale jego żona była u nas, w naszym sklepie. Nie jestem pewna, czy to nie ona mi przynosiła… W każdym razie trochę broni było od niej.
Byłam w sklepie. Wiedziałam, że godzina rozpoczęcia Powstania to piąta po południu, ale nie miałam tego w głowie tak szalenie, bo był ruch i trzeba było obsługiwać klientów. W momencie kiedy dochodziła godzina w pół do piątej, zaczęłam być lekko czujna. O godzinie piątej z niemieckiego czołgu, który stał po drugiej stronie ulicy – nie ma możliwości, żeby źródło dźwięku pochodziło z innego miejsca – posłyszałam wystrzał armatni. Zrozumiałam, że jest to być może niemiecki czołg, ale może już zdobyty. Czołgiem już się nie interesowałam, tylko wiedziałam, że to jest sygnał początku Powstania. Wobec tego jako porządna pracownica zrobiłam remanent ze sprzedanych rzeczy, zostawiłam wszystko w dobrym porządku, niczego nie wynosiłam ze sklepu, tylko skierowałam się do mieszkania ciotki, której był sklep, na ulicę Złotą. Mieszkała tam.
Była to osoba wyjątkowa, bo do tego czasu, do wybuchu Powstania, wyciągnęła na pewno kilkadziesiąt osób z rozmaitych opresji, aresztowań, wywózek. Jej ojciec był Austriakiem, matka Estonką. Była przyjaciółką mojej matki jeszcze z czasów sprzed rewolucji. Poznały się w Tallinie. Dzięki językowi niemieckiemu, dzięki swojemu niezwykłemu tupetowi, rozmawiała z Niemcami jak równa z równym, a nawet wyższa. Była mieszkanką Warszawy. Pierwszy jej mąż to był pan Barszcz, pracował w ówczesnym MSZ-cie. Nie pamiętam, jak to się stało, że przestała być jego żoną, a potem znowu wydała się za mąż za doskonałego malarza, pana Zygmunta Glińskiego. Wiedziałam, że ta osoba właśnie mieszka na Złotej, bo bywałam już u niej przedtem. Była w czasie okupacji tłumaczką, dolmeczerką u hrabiostwa Branickich w Wilanowie, co opisałam między innymi w swojej książce […].
Poszłam tam. Szłam, ledwo skręciłam w Złotą z Marszałkowskiej. Przede mną szedł pan w czarnym, długim okryciu. Patrzę, że on pada i potem słyszę strzał. Zrozumiałam, że to jest jakieś fonetyczne dziwo, że najpierw widzę, a potem słyszę. Zrozumiałam, że strzelał ktoś z tyłu, nie wiadomo, czy do mnie, czy do niego. W każdym razie jego trafił, on upadł i zdałam sobie sprawę, że zaraz potem może ten ktoś poprawić we mnie. Nie rozumiałam powodu. Trochę „Cafe Otto”, przy którym stał czołg, mnie myliło, że to mogą być jacyś Niemcy stamtąd, że mogli tam siedzieć. Myślę sobie: „Muszę pobiec do ciotki. Jeżeli jest u siebie w mieszkaniu, będę jej szukała w domu”. Przybiegłam i okazało się, że na dole… To był jedyny schron w Warszawie, tak zwany przeciwlotniczy, w kinie „Palladium”, na dole. Tam ją znalazłam. Powiedziałam, że po drugiej stronie ulicy leży człowiek i nie wiem, czy żyje, czy nie, ale strzelano do niego. W momencie który będzie możliwy do dania mu pomocy, proszę o uwagę. Więcej nie mogłam w tej sprawie zrobić, bo ani nie byłam jeszcze sanitariuszką, nie wiedziałam co, jak mogę zrobić, ani nie miałam siły, żeby go przytachać, więc dałam temu spokój. Nie wiem, co się z nim stało.
Tam znalazłam ciotkę, akurat już opatrywała jakichś chorych. Dużo było niewiast z dziećmi i ciocia była już w akcji, już była w fartuchu, była czysta, dokładnie wiedziała, o co chodzi. Słowem, to był początek. […] Co teraz się stało: najpierw spotkał mnie facet, który był ubrany jak… Była taka formacja, ni to straż ogniowa, ni to… Chyba granatowy mundur ze złotymi guzikami. To było za czasów okupacji chyba dopuszczalne, że jeżeli gasił pożary… Może jakiś ważny człowiek, w każdym razie ktoś z tej straży ogniowej, tak mi się wydawało. Wysoki, przystojny facet, który powiedział, że jakiś porucznik się mną zainteresował i pyta się, gdzie mogę działać, jeżeli chcę. To był porucznik „Wojtek”, mój późniejszy dowódca w naszym Batalionie „Kiliński”. Zjawił się zaraz potem i zapytał, czy chcę z nimi pracować. Powiedziałam, że oczywiście. To było bardzo blisko cioci, bo mieli kwaterę w kinie „Stylowy”. […] Stamtąd żołnierze byli delegowani do akcji na rozmaite punkty. Było to bardzo blisko ciotki, więc uważałam, że to będzie dobre, bo będę z nią w kontakcie.
Zaczęłam tam być, zaczęłam poznawać ludzi, oczywiście tylko po pseudonimach, bo inaczej się nie mówiło. Dostałam [pseudonim] – mówili „Alina”, ale niektórzy mówili potem „Setka”, niby że na mnie można liczyć na sto procent. Ale to już w późniejszym czasie. Powstał problem, gdzie mnie z koleżanką, którą poznałam chyba dopiero nazajutrz, [zakwaterować]. Będziemy miały wspólne łóżko, tylko nie wiadomo, gdzie nas zakwaterować, bo chłopcy zajęli… Chyba od pierwszego do drugiego piętra były pokoje, które dawniej służyły kinu „Palladium”, tam był sekretariat i oni tam zalegli, a nam nie zostało nic wygodnego. Mówię: „Słuchajcie, weźcie łóżko i postawcie mi na widowni w kinie”. Mówią: „Gdzie w kinie?”. Mówię: „Postawcie między krzesłami, na widowni”. Tak zrobili. To jest zabawne, że kino mnie w jakiś sposób od początku tak dobrze potraktowało, bo to było rzeczywiście wygodne łóżko. Tam żeśmy z „Lilką” spały, zawsze na waleta (czyli jedna z jednej strony głowa, druga z drugiej) we dwie. Nieraz się zdarzało, [że] niektórzy chłopcy, jak przychodzili z akcji, to mieli do nas wygodniej [dojść]. Kładli się i nas wyrzucali albo zgoła wchodzili na puste łóżka, bo myśmy były w akcji, a oni odpoczywali, to jest wiadome.
Miałam już łóżko i zaczynało się wydeptywanie obowiązków. Życie samo stwarzało sytuacje, w których trzeba było pomagać. Od kina „Palladium” dzielił nas pusty plac, który potem bardzo przydawał się na pogrzeby (bo ziemia była łatwa do kopania) i do ślubów. Nie pamiętam, jak to się stało, czy ołtarzyki były stawiane okazjonalnie na śluby, chrzty, czy to było [cały czas]. Nie pamiętam, jak wyglądał budynek po lewej stronie. Była restauracja „Bachus”, z drugiej strony Marszałkowska. To było 5 sierpnia, a 8 sierpnia już, co pamiętam bardzo wyraźnie i dlatego to podkreślam, że na pewno 8 sierpnia, biegałyśmy, żeby posłuchać, jak nadawało radio „Londyn”. To były popołudniowe audycje, nie wiem, oni to robili, zdaje się, non stop. Jak słyszeliśmy sygnał, to lecieliśmy. Jak wiadomo, w czasie okupacji nie wolno było słuchać radia, a u nas mieliśmy uczucie, że możemy tego posłuchać spokojnie. Wtedy już – to trzeba sprawdzić dokładnie w kalendarzu – były pierwsze zrzuty.

  • Pani chodziła słuchać radia do jakiegoś pomieszczenia?

Tak, tam gdzie spali chłopcy, do sypialni chłopaków. Jeden z tych pokoi miał radio, któregośmy słuchali w miarę możności i czasu, i jeszcze życia, bo niektórzy nie mogli już potem słuchać, niestety. 8 sierpnia, tak mi się wydaje, posłyszałam komunikat, który kończył się apelem. [Jak było] w tekście, dokładnie nie wiem, ale miało sens: „Nie upadajcie na duchu”. Najpierw był komunikat: „Wojska radzieckie zatrzymały się na linii Wisły w celu przegrupowania i odpoczynku”. A myśmy cały czas czekali na to, bo wszyscy byli pewni, że Powstanie będzie trwało kilka dni czy najwyżej tydzień i że przyjdzie rosyjska armia plus polskie wojsko, które było razem z nimi. Wtedy my się włączymy w tamtą akcję, oni w naszą i pójdziemy, będziemy gonić Niemców. Tak każdemu się wydawało, ale jak posłyszeliśmy, że się zatrzymała i w jakim celu, i że to jest po prostu wykręt i bujda z chrzanem, to ja osobiście wtedy dopiero zrozumiałam, że to już jest wszystko na naszych ramionach, na naszych barkach i że teraz trzeba stawać na wysokości zadań, które się człowiekowi po drodze napatoczą. Byliśmy jeszcze chyba kilka dni na tej samej kwaterze. W sumie jakieś dziesięć, dwanaście dni byliśmy w kinie „Stylowy”, a potem przeniesiono nas na Widok.

  • Wracając do tamtej kwatery: są zdjęcia sprzed kwatery, wielka ława…

Tak, to jest od podwórza.

  • Mieliście tam spotkania?

Tam było takie miejsce, [że] każdemu było po drodze. Gdzie nasi oficerowie mieli kwatery, zielonego pojęcia nie mam. Wiem tylko, że chłopcy byli tam, możliwe, że też tam nocowali, odpoczywali. Ale szczerze mówiąc, to o odpoczynku nikt nie myślał oprócz nas, bo nam zależało na tym. Każda z nas wiedziała mniej więcej, kiedy i o której godzinie jest zmiana wart, kto przyjdzie na kwaterę i w jaki sposób jemu można pomóc, dać jeść, zorganizować wodę, o którą trzeba było dbać, bo trzeba było ją donosić. Przez pewien czas jeszcze działały krany, można było odkręcić kurek i łapać dla siebie wodę, ale potem trzeba było przynosić w wiadrach.

  • Obok ławy przed wejściem do kina „Stylowy” jest napis: „Bar Gustaw”.

Tak, to przez nas było napisane, przez chłopaków. Chyba tak… „Bachus”, nie bar „Bachus”! Tę nazwę posiadał również sklep, w którym było dużo rozmaitych zapasów, jedzenie. „Bachus” był po prawej stronie. Widzę, jaka była topografia. „Bachus” to był bardzo znany sklep, bardzo drogi i stamtąd przez długi czas myśmy mieli jedzenie, w każdym razie dodatki. Nie tylko sama kasza, tylko można było do kaszy dorzucić coś jeszcze. Nie mówię, że koniecznie kraby, ale i takie się zdarzały. Przede wszystkim było tam dużo alkoholi, przed którymi oczywiście oficerowie ostrzegali wszystkich, że nie mają prawa pić i że będzie to ostro karane, aż do sądu włącznie.
Był „Bachus” i był teren stosunkowo bezpieczny do poruszania się, ponieważ był ze wszystkich stron obudowany. Tylko z góry można było wszystko zbombardować i wybić leje, jak by się chciało, ale na to do końca nie wpadli. Nawet teraz sobie uświadamiam, że to by było dostępne dla samolotów niemieckich, gdyby mieli wystarczającą świadomość, że tam znajdują się grupy wojskowe. Prawdopodobnie do nich to nie dochodziło i dlatego ten teren nie został zbombardowany. Został przekopany na groby, w trochę późniejszym czasie, bo to nie od razu się działo, nie od razu trzeba było chować kolegów naszych czy z sąsiednich pozycji.

  • Czy zakaz spożywania alkoholu był przestrzegany?

Trudno mi powiedzieć, do jakiego stopnia. W każdym razie o jednym przypadku myśmy wiedzieli, że kolega pił i się upił, i był tak pijany, że podpadło to porucznikowi, który to zauważył, i kolega miał z tego powodu wielkie, ale to wielkie przykrości. Nie musiał być degradowany, bo jeszcze nie było żadnego stopnia, ale w każdym razie była to jakaś nauczka dla innych. Co się działo między porucznikiem a nim, nie wiem, w każdym razie to na pewno było przez niego jakoś skonsumowane, pozytywnie tym razem.
Potem, równolegle do tego wszystkiego, zaczęła się jakaś funkcja dla nas, to jest noszenie meldunków, zdobywanie wiadomości, przechodzenie piwnicami, bo to było najpewniejsze, przebijanie się i przebijanie ścian. To już robili chłopcy i mężczyźni, którzy tam siedzieli. Starsi ludzie, kobiety, żony i dzieci siedziały właśnie po piwnicach. Dobrze, jeżeli miały ławki. Niektóre zdążyły jeszcze przytarabanić jakieś krzesła. Ale przecież [były] z dziećmi w rozmaitym wieku, z maleństwami. Potem się okazało, że ci ludzie mieli do pewnego momentu jakieś zapasy, jeżeli byli z tych samych domów, to jeszcze mogli ze swoich zapasów domowych próbować jakoś gospodarzyć. Na naszym podwórku było ognisko, tam się gotowało metodą harcerską. Na trójnogu wisiał garnek i gotowało się dla chłopaków i dla ludzi. Trzeba było ich też mieć wliczonych w nasze obowiązki.
Chodzenie piwnicami było bardzo specyficzne. Powiedzmy sobie, żeby nie przeceniać swoich krecich zdolności, [że] nauczyłam się chodzenia piwnicami. Przysporzyło mi to tyle trudu, że jak już wyszłam z Powstania, po wszystkim, żywa jeszcze, to śniłam tylko o piwnicach. Byłam cały czas pod spodem, pod ziemią. Pamiętam, jak porucznik „Wojtek”, ilekroć dawał mi jakieś polecenie, mówił: „Pilnuj się, uważaj na siebie”. Pamiętam jego słowa bardzo plastycznie, fonetycznie, do dzisiaj i jestem jemu za to bardzo wdzięczna. To było tak, że on z jednej strony był człowiekiem, który dawał rozkazy do ataków, ale to był człowiek, który bardzo przemyśliwał, nim wysłał kogoś na bardzo ostre stanowisko.

  • Jak wyglądał dzień łączniczki? Czy miała pani dyżury, czy na zawołanie musiała pani być?

Na każde zawołanie. Gdzie tam dzień łączniczki? Myśmy same sobie ustanawiały swój rytm działania, ale to było uzależnione od tego, kiedy jest akcja i gdzie. Czasem trzeba było pomóc siostrom, które przychodziły z noszami do bardzo ostrych wypadków i nie dało się inaczej, jak tylko wynieść na noszach. Musiałyśmy im pomagać. Czasem mogłyśmy coś zrobić same. Osobiście byłam od porządków, od jedzenia i od meldunków.
  • Od porządków?

Od porządków, to znaczy od czyszczenia kwater, żeby jak przychodzą z akcji, było czysto i porządnie i żeby mieli ewentualnie jedzenie, jeżeli to było w granicach czasowych możliwe. Byli tacy, co byli bardzo długo na służbie, na jednym stanowisku i bardzo długo nie jedli. Nie można było do nich dojść z jedzeniem, tylko oni, swoimi sposobami, swoją drogą wycofywali się na kwatery i tutaj dostawali pomoc.

  • Jakie sprzątanie? Zamiatanie?

Szorowanie podłogi, wszystko. U mnie musiało być [czysto], bo to była moja ambicja, żeby tak właśnie było. A sypał się z góry gruz, było rozmaicie. To było trudne zadanie, ale robiło się wszystko razem. Od godziny siódmej rano, zależy od której, potem do dwunastej w nocy. Póki człowiek nie padał.

  • Ścielenie łóżek też?

Tak, ścielenie łóżek. Ścielenie łóżek było bardzo dramatyczne, bo najpierw było, powiedzmy sobie, trzydzieści łóżek w sumie do rozliczenia, a potem coraz mniej. Nie wiadomo było, które na jutro nie będzie ścielone.
Londyn ciągle. Już na Londyn nie zwracałam uwagi. Potem były zrzuty, zrzuty do nas nie trafiły, ani jednego zrzutu nie widziałam na oczy, szczerze mówiąc. O zrzutach wiedziałam od chłopaka, który był zupełnie gdzie indziej, mojego znajomego na Mazowieckiej. Akurat miał jakiś kontakt ze spadochronem, z którego sobie potem zrobił strój narciarski. Spotkałam go pod Gubałówką, już dużo po skończeniu Powstania. Kiedy jeżdżenie amfibią było dość dziwnym zdarzeniem, on jeździł amfibią i przyjechał pod Gubałówkę na narty, w stroju ze spadochronu, z białego jedwabiu.

  • Jaka była atmosfera w pierwszych dniach Powstania?

Ludzie się poznawali przede wszystkim, trzeba było wiedzieć, kto się jak nazywa, jak go nazwać. Dużo zależało od sposobu patrzenia nawzajem się na siebie.

  • A śluby, o których pani mówiła? Były śluby?

Były śluby, były sympatie oczywiście, jak to w życiu. Były bardzo uroczyste. Mogę jeszcze opowiedzieć o sytuacji, w której brałam minimalnie udział, ale jednak. Urodziła się córka jednemu z kolegów i pamiętam, że jak on był w akcji, to ona się rodziła. Jak się urodziła, był już ranny. Potem go do szpitala między innymi i ja pomagałam donieść na noszach, na ulicę Chmielną, co było wysiłkiem dla mnie podwójnym, dlatego że była taka sytuacja, że on był ranny w brzuch i trzeba było to wszystko rękoma z powrotem jakoś włożyć i trzymać, żeby doktor znalazł jeszcze jakąś szansę zaszycia, nie wiem jak. Doprowadziłam [go] z koleżankami do najbliższego [szpitala] na Chmielnej. Hotel „Terminus” się nazywał. To był mały szpital i był tak przepełniony, że musieli część swoich pacjentów wysuwać na ulicę. Ponieważ to byli ludzie ranni i krwawili. Krew nawet przez opatrunki była odczuwalna dla much, to muchy żerowały na tych ludziach. Tego były takie ilości, że nieraz nie było widać twarzy niemal, a oni nie mogli tego zgonić. Tam siedziały siostry, które były tylko od machania nad nimi, żeby muchy ich nie zjadły.
Doniosłam kolegę i wróciłam na kwaterę, bo nic było tam po mnie, nic nie mogłam pomagać, lekarze wiedzieli, o co chodzi. [Kolega] zmarł niestety, a wtedy mu się urodziła córka. Jej matka skontaktowała się ze mną na sześćdziesięciolecie Powstania, zaprosiłam ją, żeby przyszła do mnie. Cały dzień żeśmy rozmawiały ze sobą. Nie wiedziałam, to była znajoma bardziej „Lilki”, mojej koleżanki łączniczki, niż moja. „Lilka” do niej biegała do szpitala po pieluszki do prania, a ja prałam pieluszki, więc tylko, że tak powiem, po ekskrementach mogłam ją poznać. Z tą matką żeśmy gadały. One są w Ameryce i ona się właśnie tak urodziła. Matka miała dwa wstrząsy: raz poród w sytuacjach nadzwyczajnych, szczęśliwy i raz dramatyczną wiadomość o stracie męża i ojca dla dziecka.

  • Zmarł, nie dowiedziawszy się, że ma córkę?

Nie, nie wiedział, na pewno nie. To jest też rzecz, którą po drodze zrobiłam. To nie to, że byłam do tego kształcona, że chodziłam na kursy. Chodziłam na kursy baletu i tańca w czasie okupacji i pracowałam, zarabiałam pieniądze, pomagając rodzicom. Trzymałam się Ilse Glinickiej, właśnie tej, do której zaprowadził mnie najpierw sklep, potem świadomość, że ona mieszka po drugiej stronie ulicy i że spotkałam porucznika, który potem był moim szefem – to jest wszystko tak, jak całe moje życie. Tata mnie uczył od dziecka, że mamy się myć rano zimną wodą, bo mamy mieć sprawność fizyczną, mamy składać swoje ubranie przed snem w kostkę przy łóżku, bo nie wiadomo, kiedy zatrąbi trąbka do apelu. Tata był świeżo po kampanii kijowskiej, jak się ożenił z moja mamą; był adiutantem generała Dowbora-Muśnickiego. Urodziłam się w 1923 roku, a o ile pamiętam w 1921 była jeszcze wyprawa kijowska, więc ojciec [był] bardzo blisko wojska i miał wojskowy dryl. Był wychowywany w Petersburgu, miał nawet jeden rok chemii, uniwersytetu, który mu potem zaliczono, ale wojsko w nim tkwiło cały czas i [my] oboje z Witkiem… On był młodszy, więc nie miał takiego wpływu ojca może. Miał, ale nie taki jak ja, bo ja więcej pamiętałam z tego. W każdym razie to mi w czasie Powstania bardzo pomogło. Nie pamiętam, czy bym na jakąś sytuacje wybrzydzała, że mi za ciężko czy za wcześnie, czy za późno. Nie narzekałam na to i w miarę możności utrzymywałam dobry nastrój. Jeżeli się udało, to się wygłupiałam, jeżeli uważałam, że to nie jest nietakt, a raczej rozerwie chłopaków, to nawet tańczyłam. Jak trzeba było, to pokazywałam to, czego się nauczyłam w szkole pani Mieczyńskiej. To mi przypomniała zresztą kiedyś „Lilka”, jeszcze jak żyła, bo niestety nie żyje. Bardzo mi przykro, że nie żyje. Dużo by mogła opowiedzieć, bo przedtem jeszcze pracowała w „Kedywie”. Tak że trochę nietypowo układały się moje rzeczy, ale przypadek rządzi mną do dzisiaj.

  • Jak było ze słynnym kujawiakiem w płomieniach?

Z kujawiakiem – to właśnie mi opowiedziała „Lilka”, że tańczyłam kujawiaka i sobie przypomniałam, że oczywiście, tak. U pani Aliny sobie rozmaite tańce ustawiałam, bo myśmy się przygotowywały do pokazu, miałyśmy przed sobą również perspektywę zaistnienia na scenie, więc miałam już gotowe numery. Sama sobie śpiewałam, przyśpiewywałam, więc nie potrzebowałam akompaniamentu. Śpiewałam i tańczyłam i to zawsze wprowadzało nastrój rozluźnienia. Przecież trzeba było wiedzieć, że oni, stojąc na posterunkach albo będąc wręcz w akcji, albo będąc automatycznie narażani na śmierć co krok, muszą mieć moment rozluźnienia.

  • Jakąś specjalną scenę pani zrobiono?

Skąd! Łóżka dookoła, bo trzeba było umieścić jak najgęściej, bo na parterze byliśmy, żeby jakaś bomba, jak będzie leciała z góry, nie przebiła aż do samego dołu. W środku było kółko i tam się [tańczyło]. Prawdziwy artysta na stojąco zatańczy.

  • Miała pani sympatię bliską sercu w czasie Powstania Warszawskiego?

Bliską sercu, miałam. Miałam bardzo wspaniałego chłopaka, bardzo mi się podobał. Niestety zginął, ale to może innym razem opowiem.

  • Może chociaż fragment? Czy w ogóle był taki moment, że można było w czasie Powstania chodzić na randki?

Na randki, oczywiście! Jak chłopcy schodzili z akcji, a był występ w kinie „Palladium”, które to kino udostępniało swoją salę dla artystów wszelkiej maści, to chodziliśmy tam w celu rozerwania się. Na przykład Fogg śpiewał swoje rozliczne, później znane piosenki powstańcze i nie tylko, pani Chmurkowska mówiła monologi komiczne. To był wielki rarytas i chodziliśmy. Ale byłam w tym kinie chyba tylko dwa razy, bo trzeba było wyrwać sobie ten czas, który na coś innego jest przeznaczony. Byłam tam i wiem, że to było bardzo pożyteczne.

  • Na jakim pani była przedstawieniu?

Nie było żadnych przedstawień, to były składanki. Jeszcze był pan Zbyszek, polski piosenkarz. Po Powstaniu był wywieziony i potem był w Holandii, i poznałam go znowu, po raz drugi. Ale w czasie Powstania śpiewał. Fogg śpiewał i inni. Mam to chyba zapisane w mojej książce. Zbyszek miał bardzo ładny głos. Nie pamiętam nazwiska autora rozlicznych tekstów dla kabaretów późniejszych czy okupacyjnych, a to dowodzi mojego zramolenia. On na przykład napisał tekst: „Bluzeczka”: „Najmilszą była mi bluzeczka twa zamszowa…”. Nie pamiętam dokładnie słów, nigdy nie pamiętam słów. Nawet jak mam się czegoś nauczyć, to też nie pamiętam. Bywało, że własnymi słowami śpiewałam, jak już zapomniałam. Tacy ludzie byli i tego typu rozrywka. To też był rarytas, że myśmy byli blisko tego, żeśmy się mogli tam dostać bez narażenia się na kulkę.

  • Czy do „Palladium” można było normalnie wejść? Słyszałam, że niektórzy dostawali bilet wstępu, na przykład na kroniki, w nagrodę.

Możliwe, nie wiem. Zawsze wchodziłam bez biletu, zawsze, wszędzie i dotychczas to robię.

  • Chciałabym wrócić do pieluszek, które pani prała. Przecież wody nie było.

Tak. Z wodą była niesamowita draka. Był dom, już nie pamiętam, jak był usytuowany, dom z wanną, gdzie była woda. Do tej wody wrzucałam pieluchy, ale w tej samej wodzie trzeba było się myć. Kiedyś była taka sytuacja, że nie byłam cała w wodzie, ale już nogi miałam tam, gdzie pieluchy mniej więcej, w każdym razie byłam goła i w tym momencie było bombardowanie. Część kamienicy się obsunęła i zostałam w części bez schodów. Draka była na sali, jak to mówią, bo trzeba było mnie jakoś stamtąd [wyciągnąć]. Na szczęście ubranie miałam blisko siebie, tak że się ubrałam, żebym nie była goła, ale w momencie kiedy rzecz się działa, stałam goła. Żeby rzeczywiście odmalować właściwie tę atmosferę i wszystko, co się zdarzało, i w jakim tempie, i w jakiej intensywności, trzeba talentu i znakomitego pióra.

  • Pamięta pani zdobycie PAST-y przez pani kolegów?

To ogromny skok. Tak, „Kiliński” zdobywał PAST-ę. Najpierw, nim się zdobyło PAST-ę, trzeba było donosić jedzenie, ale nie miałam zielonego pojęcia, co to jest PAST-a i jak daleko jest od nas, tylko miałam rozkaz, by razem z „Lilką” zanieść okrągły gar jedzenia na ulicę Królewską. Dowiedziałam, się, gdzie Królewska, pamiętałam gdzie, bo getto było blisko. Chyba plac Grzybowski to już było getto, tak mi się zdaje. Dlatego wiedziałam, gdzie jest Królewska i mniej więcej orientowałam się, gdzie to mamy nieść. Oczywiście ciężkie to było cholerycznie i trzeba było nieść nocą, bo był ostrzał niemiecki. Przecież było strasznie dużo tych, którzy strzelali z dachów. Trzeba było ten ciężar przytarabanić, a były jeszcze w poprzek Marszałkowskiej – niezbyt wysokie, ale jednak – barykady. Ludzie usiłowali budować barykady, gdzie tylko mogli, jeżeli jeszcze mogli. Myśmy musiały to przez takie przeszkody przenosić. Pamiętam, jak jesteśmy w nocy i jakiś facet stał na skrzyżowaniu czy przechodził ulicą Królewską i Marszałkowską. Zapytałam się, gdzie jest nasza pozycja. Szedł jakby w stronę Nowego Światu czy Krakowskiego Przedmieścia, ale zdziwiłam się, że idzie tak spokojnie. Powiedział: „Idziecie w dobrym kierunku, tam jest pozycja”. Nie było nic widać, ponieważ leżały worki z piaskiem dookoła, ubezpieczające, bo Niemcy byli w Ogrodzie Saskim i stamtąd strzelali. Wiedzieli, że już jest nasza akcja – nie wiem od jakiego czasu, ale wiedzieli. Wstrzeliwali się w naszych na dole i oni musieli się zabezpieczyć, to było zabezpieczone. Myśmy w noc, która była piekielnie zimna i wietrzna (żebym się nie wstydziła, to bym użyła określenia, jakie w czasie Powstania się czasem używało), okropnie, w każdym razie wiatr wiał, myśmy przyniosły ten gar. Okazało się, że oni są wkopani bardzo głęboko. Teraz jest chyba w tym miejscu przystanek autobusowy, bo to jest na skos do PAST-y, przez ulicę Królewską. Był problem z wpuszczeniem tego wielkiego gara na spód, bo mieli karabin maszynowy ustawiony w im tylko wiadomym kierunku, ale jednocześnie zabezpieczony od wiatru, tego nie wolno było ruszyć. Jak zobaczyli jedzenie – całą dobę nie mieli niczego w ustach – to od razu otworzyli naszą pokrywę, wiatr powiał i cały piach z worków na jedzenie. Nasz wysiłek do niczego, myślimy sobie: „Jezus Maria, przecież to trzeba…”. Mówię: „Będziemy to łyżką odrzucać powoli, powoli…” A oni: „Nie!”. Łyżkę wyrwali, jedną, drugą, trzecią. Zaczęli jeść z piachem razem, chrzęściło im w zębach i byli zachwyceni. Śmieję się, że potem, jak wyżyli i wrócili do żon, to pewnie żonom kazali tylko z piachem gotować kaszę, że inaczej im nie smakowała.

  • Pani wtedy widziała Niemców, którzy schodzili…

Tak, bo myśmy tam zostały, dopóki nie zjedli wszystkiego albo nie przekazali może jeszcze komuś, kto był poza ubezpieczeniem. Myśmy tam siedziały i wtedy zobaczyłam… Zrobił się już dzień do tego stopnia, że zobaczyłam biegnącego „Różyca”. Czy miałam jakąś sympatię? To była sympatia, wydaje mi się, że odwzajemniona, ale ponieważ posługiwaliśmy się tylko oczyma, to tylko w ten sposób mogło to być komunikowane. Była sytuacja bardzo śmieszna, romantyczna, ale to chciałabym opowiedzieć kiedy indziej. Zobaczyłam „Różyca”, który był, nie wiem… draśnięty, w każdym razie miał jedną rękę obandażowaną. Widziałam go z tym bandażem już kiedyś. Teraz widziałam go w niebieskiej koszuli z krótkim rękawem, kiedy szedł jakby do naszej grupy, która działała, jak zwykle ze swoją „piątką”, Visem. Potem go już straciłam z oczu, a zobaczyłam schodzących Niemców, z rękami do góry.


Warszawa, 24 pażdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
  • W ostatnim wywiadzie mówiłyśmy o pierwszych dniach sierpnia w kinie „Stylowy”.

Tak. Właściwie utrata wiary, że to się może udać, logicznie myśląc. Ale ponieważ wszyscy mieliśmy ducha bohaterstwa, to wierzyliśmy, że oczywiście to się uda.

  • Powiedziała pani, że nie była bohaterką.

Powiedziałam á propos czego innego. W tamtym momencie też nie bardzo wierzyłam, że to się może udać, ale jeszcze nie dopuszczałam tej myśli, żeby mi się to nie wymalowało na twarzy. Siedziałam z kolegami i nie trzeba było nikomu ducha łamać w żaden sposób. Wręcz odwrotnie, dodawało się ducha, nawet w sytuacjach ewidentnie trudnych i bez wyjścia. A to, że nie byłam bohaterką – z całą pewnością. Te wszystkie odznaczenia, które mam, to niesłusznie, bo nieraz daje się odznaczenia tak jak leci. Właściwie gdybym miała siebie odznaczać za coś, to za posłuszeństwo mojemu dowódcy, panu porucznikowi, który za każdym razem mówił: „Alina, uważaj na siebie”. Jemu zależało, żeby donieść wiadomości czy meldunki i żeby przynieść jakąś wiadomość, a nie żeby był jeszcze jeden trup.

  • Ale przecież miała pani wybór, mogła pani zostać w piwnicach z cywilami.

To nie ma mój temperament! Trzeba powiedzieć, że w piwnicy to nauczyłam się chodzić – to była rzecz. Nauczyłam się chodzić, a ta rzecz za mną chodziła. Już chyba mówiłam o tym, że jak po Powstaniu dostałam się już do domu, do Tworek i udawało mi się spać normalnie, to jednakowoż za każdym razem śniłam właśnie chodzenie po piwnicach, dołem i cały czas kombinacja, w którą teraz stronę się skręca, żeby dojść tam a tam. To była obsesja. Nie wiem, ile czasu tak śniłam. Pół roku, może więcej i to był taki sen, który automatycznie, niemal przy zamknięciu oczu, jak zapadałam w sen, już był przy mnie. Tak że razem z tymi wszystkimi ludźmi, dziećmi, matkami, nocnikami, pojemnikami na wodę – żeby przejść, żeby nie przeszkodzić tym ludziom, żeby nie chodzić po nogach, bo siedzieli, ławki były nieraz po obydwu stronach piwnic. To mi się śniło.

  • Proszę opowiedzieć, jak pani koledzy zdobywali PAST-ę? […] O kaszy. Jak pani niosła kaszę swoim kolegom.

Myśmy dostały z „Lilką”, moją współtowarzyszką … Też bardzo dobrze pełniła służbę, była odważna. Pracowała poprzednio, jak mi wyznała, w „Kedywie” i była naprawdę przygotowana do Powstania, w odróżnieniu ode mnie. Amatorka byłam kompletna, tyle tylko, że jakby co, to strzelać umiałam, bo tatuś nas uczył. Należałam do POW przed wojną i razem z uczniami taty strzelałam na strzelnicy i miałam dobre oko, co potem mi się przydało w filmie. (Gruza kręcił film ze mną, ja strzelałam. Niby uczył mnie tego strzelania nasz doskonały strzelec sportowy, ale mnie mało uczył, bo mówił: „Pani Alino, pani świetnie strzela. Skąd pani to ma?”. A miałam jeszcze sprzed wojny. Wszystko mam właściwie sprzed wojny, potem z Powstania).
Jeśli chodzi o to, co miałam pamiętać a zapomniałam – o kaszę. Na naszym podwórku była gotowana kasza, niekoniecznie przez nas, ale były kobitki, które się tym zajmowały. Było ognisko rozłożone na kamieniach i tam gotowała się kasza, którą mełłyśmy na młynkach. Było kilka osób przyporządkowanych do kręcenia kaszy. Potem się ją gotowało. Powiedział nam porucznik, że kaszę ugotowaną trzeba [przełożyć] do wielkiego gara (był gruby i szeroki), a gotowana kasza jest bardzo ciężka, jak się okazuje i nam zależało, żeby ubić jak najwięcej kaszy. Jak idziemy do głodnych chłopców, którzy jakoby całą dobę nie jedli niczego, to musimy przenieść. Myśmy musiały przenieść ten wielki gar przez całą długość Marszałkowskiej, od skrzyżowania z Alejami Jerozolimskimi do Królewskiej, w nocy oczywiście, żeby ewentualnie jakiś strzelec z dachu nas nie sprzątnął. Tam były bodajże trzy poprzeczne barykady. Nie były specjalnie poważne, w sensie wysokości, bo to było chyba sypane w czasie Powstania czy po wybuchu Powstania. Przecież widziałam moment wybuchu, jeszcze tam jechał czołg, który strzelił i się zorientowałam, że jest początek Powstania. Ale było tam bardzo dużo gruzu, okropnie, i trzeba było ten gar tachać w nocy. Wiatr wiał okropny, zimno było. To przecież pora letnia, więc wydawało się, że noce powinny być ciepłe. Były zimne, w każdym razie ta była koszmarnie zimna i wiał wielki wiatr. Żeśmy to przytachały do Królewskiej, ale nie wiedziałyśmy, gdzie jest stanowisko. Wiadomo było, że przy Królewskiej, ale czy na lewo od Marszałkowskiej, czy na prawo od Marszałkowskiej, nikt nam nie powiedział. W ciemnościach ja, nie Lilka, wypatrzyłam faceta, który w sposób nieopatrzny, nie na czworakach, tylko normalnie szedł sobie w poprzek Marszałkowskiej, tak jakby w kierunku Ogrodu Saskiego. Mówię: „Proszę pana, czy pan nie wie, gdzie jest stanowisko cekaemu?”. On mówi: „Tam, niech panie idą w tamtą stronę. Idźcie w tamtą stronę”. Poszłyśmy w tamtą stronę. Już było ewidentne gdzie, bo z worków był usypany wał z piaskiem. Worki z piaskiem odegrały wielką rolę w sprawie kaszy. Myśmy z wielkim już trudem wtachały to do środka, gdzie siedziało kilku chłopaków. Nawet nie pomnę, ilu ich było, ale obsługa cekaemu plus ewentualnie ktoś, kto tam doskoczył. Szczęśliwi, bo rzeczywiście wygłodniali straszliwie, a tutaj wiatr wiał tak mocno, że jak nieopatrznie zdjęłam pokrywę z gara, to cały piach z worków, co był na wierzchu, z gruzów, do kaszy – łubudu. Ale to zupełnie nie przeszkodziło chłopcom, żeby się rzucić natychmiast do jedzenia. Oczywiście tam zostawiłyśmy gar i tamże zastał nas świt, bo akcja na PAST-ę trwała, a PAST-a była po drugiej stronie ulicy, jakieś kilkadziesiąt metrów, może nawet ponad sto od nas.
Dotrwałyśmy do mementu, kiedy już było widać i widać było, co następuje, za co dostałam straszny wygawor od jednego z obecnych dowódców naszego stowarzyszenia mieszczącego się w budynku PAST-y, że konfabulowałam, podając to do wiadomości, co niniejszym wyprostowuję całkowicie, bo tak było, jak widziałam. Co to było, to inna sprawa, ale zobaczyłam Niemców schodzących według mnie na jakiejś zewnętrznej – to mogło być ze sznurów zrobione – drabinie, wzdłuż, w skos ściany. Z wysokości może pierwszego piętra schodzili z rękami do tyłu i dalej szli już po prostym. Tutaj się nimi ktoś już zajmował, to było wiadomo. Zobaczyłam wtedy „Różyca”, Jurka Ruseckiego, który (o ile pamiętałam, porucznik) był postrzelony – zakazywał wyjścia z naszej kwatery. Ale jego zobaczyłam, w niebieskiej koszuli z krótkimi rękawami i wiedziałam już z daleka, że to on. Jednak się wyrwał. Rozumiem, nie mógł wytrzymać już, bo część naszych chłopaków na pewno tam była. Nawet nie wiem, kto walczył w budynku PAST-y, tego nie mogę wiedzieć. Wówczas nie wiedziałam i teraz się nie wypytywałam o to, mimo że w gremium żyjącym spotykaliśmy się kilkakroć.
Teraz mi się coś przypomniało, co możliwe że pasowałoby do mojego opowiadania. Myśmy z „Lilką”, która mnie po Powstaniu odnalazła chyba w Tworkach (występowałam w teatrze „Nowym” wówczas), namówiła mnie pierwszy raz, żebyśmy poszły razem na cmentarz. Tę historię powinnam opowiedzieć, ale później. Wydaje mi się, że to jest ciekawe.
Potem było zdobycie PAST-y. Potem żeśmy musiały wrócić. Już nie pamiętam jak, którędy żeśmy wracały.

  • Ten powstaniec powiedział, że to jest niemożliwe, że pani widziała schodzących Niemców?

Że z zewnętrznej strony schodzili, że tam były jakieś schody. Mówił, że nie było tam żadnych schodów i że konfabuluję. Może schodów nie było, nie pamiętam, jak przedtem wyglądał ten budynek, ale potem moje wrażenie było takie. Inna rzecz, że myśmy siedziały bardzo nisko, bo we wkopanym dole, tak jak to było potrzebne do cekaemu, ale potem żeśmy głowy wysadziły i patrzyłyśmy na to we dwie. Lilka nie może tego prostować i zaświadczać, bo nie żyje niestety, zmarła.
Tak to było z kaszą. Potem się śmiałam, mówiłam: „Słuchajcie, wam tak to smakuje, że pewno jak wrócicie do domu, to żonom będziecie rozkazywać, żeby gotowały kaszę z piaskiem, bo inaczej nie zjecie”.
Wynotowałam sobie kilka momentów, bo właściwie trudno jest opisywać Powstanie po kolei, tylko to, co zostało wyraźnie w oczach.
Mówiłam, że chodziłyśmy do kina na seanse. Kino „Palladium” działało i tam występował na przykład Fogg, śpiewał: „Najmilszą była mi bluzeczka twa zamszowa, ta skropiona lekko Soir de Paris”. Tę piosenkę i „Dziewczyna z plecakiem”, takie pieśni śpiewał. Albo występował Zbyszek (zapomniałam nazwisko), przyjechał z Holandii na wakacje do Warszawy, został w Powstaniu, piosenkarz. Też występował w kinie i występowała Chmurkowska, komediowa aktorka, mówiła śmieszne monologi. Ale byliśmy chyba ze dwa razy w „Palladium”, nie dało rady częściej. Ale zawsze widownia była napełniona, tylko tymi, którzy mogli w tym momencie być wolni, albo tymi, którzy przyszli z innego kierunku Warszawy, dostali się do „Palladium”.

  • Ten Zbyszek był Polakiem czy Holendrem?

Był Polakiem, tylko mieszkającym zagranicą. Przyjechał i śpiewał. […]

  • Kroniki filmowe wyświetlane w „Palladium” też pani widziała?

Tak, były kroniki. To jest bardzo ważne, muszę to powiedzieć. Wczoraj byłam przypadkowo u manikiurzystki. Tam się zeszły kobitki rozmaite, które w kolejności powinny mieć obcinane paznokcie. Nie miały, bo cały czas opowiadałam o Powstaniu i była mała sesja towarzysko-historyczna. Weszła pani i mówi… A najpierw była bardzo niechętna, bo dla niej nie było miejsca, strasznie ciasno tam było. Bardzo elegancka pani, mile wyglądająca, ale nie była napalona na to, żeby słuchać. Potem już była obsłużona przez panią, która mnie powinna była robić kolejno manikiur, podeszła do mnie i mówi: „Pani Alino, a czy pani nazwisko Andrzeja Ancuty coś mówi?”. Mówię: „Kochana, przecież ja go widziałam w czasie Powstania w akcji”. To był operator filmowy. Razem z Jurkiem Zarzyckim… Jurek Zarzycki w okularach, niższy, a on wysoki. Widziałam ich na Złotej w okolicach kina „Palladium”. Zdałam sobie sprawę wówczas, że oni pracują przez całe Powstanie i są autorami kronik, które można zobaczyć w „Palladium”. Mało tego, że kręcili, ale musieli mieć jakieś laboratorium, żeby to wywołać.
Była jakąś uroczystość u nas – nie pamiętam, jakie „lecie” – i zgłaszali się do głosu koledzy poodznaczani ważnymi [medalami]. Na samym końcu zgłosiłam się, desperacko krzyknęłam: „A teraz ja!”. Powiedziałam, że trzeba pamiętać o tych, którzy utrwalili Powstanie na taśmach i wymieniłam nazwisko Jurka Zarzyckiego i Andrzeja Ancuty. Był jeszcze trzeci, którego też znałam i też był, tak jak Ancuta, ze Wschodu z Wileńszczyzny. […]. Potem ktoś podpowiedział, że oni zostali już jakoby odznaczeni – bo chodziło mi o to, żeby ich odznaczyć – że dostali już jakieś odznaczenia. Już dawno wiedziałam, że Jurek nie żyje, a o mężu Zosi, którego nazwisko teraz zapomniałam, która zmarła i [on] leży razem z nią pochowany, też powiedziałam, że powinien być odznaczony pośmiertnie. Ale prawdopodobnie to wszystko już [zostało] zrobione i to nie było ważne. Ale to nic, głupstwo. Tylko o to chodziło, że kino działało w czasie Powstania i że można było pójść tam i trochę się [rozerwać].
Pamiętam, że pani Chmurkowska, która była bardzo popularną artystką, aktorką, była znajomą Jurka „Różyca”, to znaczy Ruseckiego. Byłam bardzo zazdrosna, mogę powiedzieć, że on tam chodzi, ogląda ją w akcji, artystkę, ale jemu tego nigdy nie powiedziałam. To było pewno zupełnie bez sensu. Odwiedziła nas na kwaterze, była na jakimś posiłku wspólnym. Jeszcze chyba byliśmy wtedy na poprzedniej kwaterze, czyli bliżej kina.

  • Odwiedziła prywatnie?

Myślę, że została zaproszona przez Jurka i odwiedziła prywatnie.

  • A pani występowała w „Palladium”?

Jeszcze nie byłam artystką, uczyłam się tańca u pani Janiny Mieczyńskiej i tę sztukę opanowywałam w stopniu, powiedzmy sobie, już trzy czwarte do mistrzostwa.

  • Nie ciągnęło pani, żeby tam wystąpić?

Nic mnie nie ciągnęło, miałam bardzo dużo roboty po prostu na miejscu. To jest dziwne, bo myśmy się tam spotykali i dużo żeśmy się nawet śmieli, ale każdy miał swój przydział, chłopcy na swoje stanowiska, a my do swoich funkcji, tak że nie można było sobie pozwolić na jakieś hopsasa. To byłoby niegodne łączniczki, [tak] myślę. To, że zatańczyłam kujawiaka, o którym zdaje się opowiadałam, to nie pamiętam nawet, że to robiłam. To było tak, [że] sprzątałam, po sprzątaniu jakoś to wynikło. To nie był przecież występ przed nikim. Tylko dziewczynom trochę zaśpiewałam, zatańczyłam. PAST-a. Z PAST-y pamiętam tylko to, co powiedziałam przy okazji kaszy. […]

  • Proszę opowiedzieć o pani sympatii?

O mojej sympatii, tej dawniej, jeszcze sprzed Powstania, że poszłam do niego. Droga do Włodzia – tak to nazywam. To było pierwsze zawieszenie broni i wiadomo było mniej więcej, ile czasu będzie ono trwało. Postanowiłam pójść na Mazowiecką, wiedziałam, że on jest na Mazowieckiej i zaczęłam iść. „Pójść” to jest słowo nieadekwatne do tego, co się robiło, bo napotykało się po drodze tyle lei od bomb… Szczególnie na placu Powstańców, tam gdzie teraz jest nasz pomnik. (W pozycji leżącej jest zrobiony, co ciągle uważam, [że jest] bez sensu, bo jego nie widać. Żeby chociaż jakiś kąt temu nadano, nieduży, to byłoby bardziej widoczne. Ale fakt jest faktem, że widocznie artyście to, że oni legli, nasunęło tę formę). Właśnie tam był lej przy leju po bombach i trzeba było je pokonać. Tutaj były zawalone budynki, duże kawałki, większe, mniejsze cegły, a tutaj piach. Trzeba było zjechać na pupie na dół i potem trzeba było się dźwigać po drugiej stronie leja, a lejów było kilka czy może nawet naście. Doszłam i zastałam Włodzia. Włodzio był zawsze pogodnego usposobienia, uśmiechnięty. Miał jakąś grupę pod sobą na pewno, to niemożliwe, żeby nie dowodził. Nawet nie wiedziałam, jaki ma stopień, nie pytałam nawet, tylko wiedziałam, że mają broń, że była akcja i wzięli do niewoli Niemców i oddali. To wiedziałam. Potem wróciłam do siebie tą samą drogą, jakoś chyba mniej męczącą, może znalazłam inną ścieżkę czy coś takiego i nie pchałam się w te leje.

  • Jaki to był odcinek? Skąd dokąd?

To jest od rogu Alej i Marszałkowskiej mniej więcej. Myśmy byli cofnięci lekko, bo były najpierw domy, które potem były zwalone przez strzelanie od zewnątrz. Niemcy mieli ostrzał na nas z Dworca Głównego, bardzo niestety otwarty i dwa kolejne budynki legły, tak że sam „Żywiec”, który był na rogu – nawet jest chyba u nas w tak zwanej dekoracji wywołany – już był zrujnowany. Nasza kwatera była chyba trzecim budynkiem od rogu czy może drugim, nie pamiętam.

  • Jaki czas pani zajęło, żeby przejść taki odcinek?

Bardzo długo, nie wiem, chyba półtorej godziny.

  • Włodzio ucieszył się, jak panią zobaczył?

Włodzio się ucieszył, ale uważał to za normalne, on wszystko uważał za normalne. Taka była natura. Uważam, że dziedziczył coś po… Galin miał nazwisko, więc mnie się to kojarzyło z rosyjskimi jakimiś… Możliwe, że miał przodków Rosjan i miał naturę… Jakby to powiedzieć? Był bardzo odważny, ale czasami to graniczyło wręcz z iem rozsądku. Ale tylko taki chyba mógł zrobić wypad na Ogród Saski. Dowiedział się, gdzie jestem, ode mnie i potem przyszedł i mnie zastał w sytuacji takiej, że „Różyc” leżał na moim łóżku. Wrócił padnięty z akcji i już na piętro się nie próbował dostawać. Oczywiście podejrzenia z tego były. No, może sentyment miałam do „Różyca” duży.
  • Był zazdrosny, że zobaczył panią w łóżku…

Teraz nie umiem na sto procent powiedzieć. Nie to, że myśmy leżeli w łóżku, ale wiadomo było, że to jest moje łóżko. On był dwa razy. Raz był, jak spałam kiedyś, obudził mnie, dlatego wiedział, że to jest moje łóżko. Chyba był potem drugi raz jeszcze.

  • Pani wspominała, że jak pani do niego przyszła, to pani…

Tak, była tam bardzo ładna kobieta, czarnowłosa, przystojna pani. Albo była Francuską, albo Holenderką. Skąd wiedziałam? Bo mówiła po francusku. Była potem żoną któregoś z moich… Nie pamiętam w tej chwili. To była tak ładna kobieta, że podejrzewałam… Cywilka, prawdopodobnie nie była łączniczką ani nikim takim, kto tam pracował. Po prostu tam gdzieś zastało ją Powstanie i Włodzio, który lubił płeć piękną, przy niej się kręcił. Takie elementy do tego dochodziły, w całym tym straszliwym huku i tej sytuacji ciągłego napięcia bywały i takie momenty. Wiadomo, że były śluby i były pochówki.

  • A pani nie miała ochoty wziąć ślubu z Włodziem?

Nie. Byłam za młoda, żeby wychodzić za mąż. Jak bym wróciła do domu, do Tworek, to by uważali, że mam hopsa. Nie, jeszcze nie, aczkolwiek on mi bardzo imponował. Jeszcze nie opowiadałam o nim, jak zbudował „west klipera”, łódź na Wiśle. Mało tego, że zbudował, co w ogóle było niedozwolone, ale potem nią pływał, co było absolutnie zakazane. Ale Włodzio – dla niego nie było złych dróg, on potrafił. To już jest osobna opowieść, to już jest opowieść na temat „Włodzio”. A śmieszne, że Włodzio po długim czasie, jak już byłam zapisana do ZBoWiD-u… Niestety dla interesu, bo moja córka miała zdawać egzamin na medycynę i powiedzieli mi: „Zapisz się, przecież tam możesz mieć punkty dla dziecka”. To myślę sobie: „Zapiszę się”. Zapisałam się i bez sensu, bo zdała bardzo dobrze i wyszłam na idiotkę. Ale uważałam, że dobrze zrobiłam.

  • W ZBoWiD-zie pani spotkała Władzia?

Nie, on do mnie przyszedł do domu, przyjechał do Tworek z prośbą, żebym zaświadczyła o nim, że był właśnie tam i tam, wtedy i wtedy, bo się zapisywał chyba, nie wiem do czego, co było jeszcze oprócz ZBoWiD-u w tym czasie, kiedy to robiłam. Nie było jeszcze żadnej organizacji, do której chciałoby się naprawdę zapisać. Ale muszę powiedzieć, że tam odbywały się zebrania, ja na te zebrania nie przychodziłam, miałam w tym czasie akurat ćwiczenia, uczyłam się w szkole baletowej u pani Mieczyńskiej. Tam nawalić, to wylecieć ze szkoły, a ja nie mogłam.

  • Myśli pani, że to Powstanie was rozdzieliło z Włodziem?

A skąd, Włodzio jeszcze potem… To jest długa historia. Jak byłam w Łodzi, to z Włodziem była taka historia, że napisał do mojej mamy, że jeżeli nie przyjadę do niego do Gdańska… On wtedy wyciągał [niezrozumiałe] potopione przez Niemców amfibie i samochody ciężarowe. Niemcy w odwrocie, pod koniec wojny, chcieli przejść po lodzie na mierzeję, tamtędy uciekali i podobno cała ich dywizja zatonęła. A Włodzio był złota rączka i samochody oczywiście mógł złożyć ze starych, mokre wysuszyć i wyciągnąć. Potem o nim dowiedziałam się, że zadzwonił do mamy czy napisał, nie wiem. Mama listy dostawała, tak. Na mamy adres, na Tworki, przychodziły od niego listy do mnie, do Łodzi. Mama zatelefonowała do mnie, że dostała list od Włodzia, że jeżeli do niego nie przyjadę do Gdańska, to zrywa ze mną. A ja już byłam po „Zakazanych piosenkach”, już grałam w „Syrenie”.
To nie było bardzo proste, bo trzeba było się dostać do teatru, trzeba było czymś się wylegitymować aktorsko. Nic, zero, nie miałam żadnych możliwości. Tylko tanecznie, byłam tancereczką, na pewno zdolną, u pani Janiny. Mój kuzyn, Janusz Minkiewicz, zaprotegował mnie do pana dyrektora „Syreny”, którego znał dobrze. Powiedział: „Czy byś nie zaangażował do swojego teatrzyku mojej kuzyneczki Alinki?”. Ale pan Jurandot znał dobrze słabości Minkiewicza i widywał go z rozmaitymi dziewczynkami, młodszymi, starszymi, średnimi, więc nie dał wiary, że to kuzyneczka. Ale skoro prosił Minkiewicz, to zgodził się i zostałam zaangażowana do teatru. Tam pracowałam i dostałam główną rolę. To się nazywało „Dziewczyna i kokosy”. Miałam zagrać z Dudkiem Dziewońskim.
Wtedy dostałam tę dramatyczną wiadomość i wszystko rzuciłam, pojechałam do Włodzia. A była już zima prawie. Pojechałam do mamy, potem musiałam przenocować i rano wsiadłam… To był wyścielony słomą ciężarowiec, ciężarówka. Byłam chyba tylko w szlafroku. Pod spodem ubrałam się w bieliznę, szlafrok zarzuciłam i jak zobaczyłam, która godzina, to kolejką EKD dojechałam do rogu, gdzie było zawsze kino, które teraz się też tak nazywa, i jest teatr „Roma” na Nowogrodzkiej. Tam dopiero stawała kolejka EKD, już naprawiona, bo do Powstania dochodziła tylko do Opaczy. Teraz był mogła opowiedzieć, jak wychodziłam z Powstania.

  • Jeszcze wróćmy do Powstania. Chciałabym, żeby pani opowiedziała, jak pani otrzymywała medal.

Tak, bardzo ważna sprawa. Któregoś dnia przychodzi do mnie nasz porucznik Karpiński (z cywila) i mówi… […]. Przecież nie znało się żadnych nazwisk w czasie Powstania, w ogóle zielonego pojęcia nie miałam, kto naprawdę jakie ma nazwisko. On powiada: „Wiesz, musimy pójść na kwaterę – nie naszą kwaterę, tylko kwaterę niedaleko »Braci Jabłkowskich« – bo »Bór« Komorowski tam będzie odznaczał naszych żołnierzy”. Poszłam, nie wiedząc, czy jako asysta do porucznika, jako łączniczka idę, czy może będzie coś do przeniesienia. A tutaj co się okazało? Staliśmy na baczność w szeregu, generał podchodził i okazuje się, że dla Jurka Ruseckiego, który padł bardzo niedaleko końca Powstania…
To była akcja, jeszcze może zostało dwa tygodnie do zakończenia Powstania. Byłam przy tym, jak nasz porucznik wydawał rozkaz, że Niemcy są po zewnętrznej stronie naszej ostatniej ściany, a w ścianie była wykuta dziura i widziałam, jak Jurek pierwszy… Tylko widziałam, że złapał za swoją „piątkę” i za nim dwóch jeszcze kolegów, przez tę dziurę przeskoczyli. Potem słyszeliśmy strzały i nie wiadomo było, czyje to strzały i do kogo. Przejść już nie można było na tamtą stronę, bo wiadomo było, że zaraz są Niemcy albo kładli ogień w ten sposób, że było bardzo niebezpiecznie, więc nie mogliśmy tam pójść do zawieszenia broni. Właśnie – do pierwszego zawieszenia broni, czyli poszłam do Włodzia po tym, albo przy drugim zawieszeniu, nie wiem. Od razu, jak tylko było zawieszenie broni, wyskoczyłam tam i zobaczyłam. A to było kilka dni upałów strasznych i deszczu. Ciała, trzech ich padło, były tak wzdęte, takie okropne, że nikt obcy by nie rozpoznał, kto [to] jest. Pierwsza byłam, od razu dałam znać i przyszła Lilka. Myśmy popisały nazwiska tych, którzy leżą, chłopcy zbili krzyżyki i zostawiliśmy w takim stanie. Trzeba było już wracać, bo to było zawieszenie broni na jakiś czas. Nie pamiętam, jak to było z zawieszeniami, czy było powiedziane, ile czasu, czy nie.

  • To były określone godziny.

Określone godziny, właśnie, więc trzeba było wracać.

  • Oni tam tak zostali, tylko krzyżyki były?

To było tak, że było wiadomo, gdzie leżą. Nie można było nic zrobić z ciałami, bo były wzdęte i było za mało czasu, żeby ich gdzieś ściągnąć. Nie można było, a nie można było przez tę dziurę ich przeciągnąć, bo byli wzdęci okropnie. Pamiętam, po poddaniu się Powstania przyszła siostra Jurka Ruseckiego i jej oddałam order dla Jurka. Ona zresztą pracuje gdzieś, w jakimś biurze, przy placu Zbawiciela jest coś takiego.

  • A „Bór” Komorowski?

Pierwszy raz go widziałam i jedyny raz.

  • Jakie sprawiał wrażenie?

Po prostu szczupły człowiek. Pamiętam jego twarz, uścisk dłoni. Przechodził dalej. Człowiek się nie rozglądał specjalnie za nim. Patrzyłam, co dostałam, to było wiadomo. Był ze mną mój dowódca bezpośredni.

  • A jak smakuje pekińczyk?

To było bardzo przykre. Pekińczyk biegał, merdał ogonkiem, był sympatyczny, na naszym podwórzu, dookoła kuchni. Przy kuchni jakieś niewiasty zawsze siedziały i warzyły strawy, bo niektórym chłopcom udawało się przynosić w workach ziarno z dworca towarowego, z tamtych stron w każdym razie. Co było dalej, już nie wiadomo było, ale przynosili nam ziarno i to był właściwie jedyny nasz posiłek. Potem kaszę z tego ziarna zmielonego w młynkach żeśmy niosły pod PAST-ę.

  • A jak było z pekińczykiem?

Myśmy wróciły skądś, z jakiejś akcji. Pamiętam, że wchodziłam w nasze podwórko i wtedy ktoś powiedział: „Wzięliśmy pekińczyka, może i ty dostaniesz”. Coś takiego było. I kasza, znowu kasza. Mało śladów po pekińczyku było w mojej kaszy i Lilki, bo byłyśmy troszeczkę później, niż to było rozdawane do jedzenia. Tak że smutno, ale co tam. W takiej sytuacji – trudno.

  • Pani jako łączniczka nosiła meldunki?

Tak, w rozmaite miejsca, które musiałam poznawać najpierw sama.

  • Może najgorszy moment, najtrudniejszy?

Najtrudniejsze były pierwsze chodzenia. Było przebijanie ścian z budynku do budynku. To co mi się śniło, to śniło mi się to podziemie i chodzenia. Ale było w sumie kilka razy czy może kilkanaście takiego przeczołgiwania się. To zostało w pamięci. Trudno powiedzieć, gdzie [chodziłam], już nawet nie pamiętam, w jakie kierunki. Na przykład miałam przepustkę pod barykadą. Trzeba było mieć przepustkę, żeby przejść wierzchem pod jedyną barykadą, wielką, wysoką, w Alejach Jerozolimskich.

  • Jak wyglądało przejście przez Aleje?

Była tam bardzo wysoka barykada i dość wysokie podsypy, żeby nie przebijało. Gruba była i długa wydawała nam się, bo wchodziła w chodnik chyba nawet, żeby jak najdłużej utrzymywać człowieka, co przejdzie, żeby pod ogień ewentualny się nie dostał. Przecież z Dworca Głównego walili, czym mogli, i było z góry bombardowanie, i z przodu. Dziwię się nawet, że myśmy byli tacy zrównoważeni. Mnie się wydaje, że nie mieliśmy tej świadomości ostatecznej. Na przykład to, że Jurek wyskoczył przez ten otwór. On wiedział, był w tylu akcjach, że wiedział, jakie to są odległości, jaka broń. Do nas podchodziły małe czołgi, „goliaty”. Byli tacy, co je odcinali, umieli to jakoś…

  • Kanałami też pani chodziła?

Nie, kanałami nie miałam okazji w ogóle iść, koło nas żadnego kanału nie było. Jedyne zewnętrzne, nieosłonięte moje przejście, to było ze sklepu, jak wybuchło Powstanie. Byłam na otwartej przestrzeni. Ten człowiek, który padł przede mną – nawet nie wiem, czy został zabity, czy go odratowano. […]

  • Jak przyszedł moment kapitulacji, jak pani to przyjęła?

Ponieważ to był już drugi taki moment, bo był pierwszy, była przerwa w ogniu… Miałam całą rodzinę poza Warszawą, w Tworkach, więc moja pierwsza myśl była, jak się do nich dostać. Włodzio mi powiedział. Włodzio przyszedł chyba już po całkowitym zawieszeniu broni i już się zbierali do tego, jak wychodzić. Mówi: „Słuchaj, kieruj się na Tworki, bo nie wiadomo, co będzie z tymi, którzy będą oficjalnie wychodzić z Warszawy”. Pod bronią czy zostawiali broń… Widziałam, jak się składało broń, to był strasznie przykry moment, to było uznanie bezsilności. Wracałam być może myślą do tego, kiedy usłyszałam: „Trzymajcie się, trzymajcie się!” – radio „Londyn” i że wojska radzieckie zatrzymały się na linii Wisły dla odpoczynku i przegrupowania. Wtedy jak spojrzałam w oczy kolegom, myśmy wiedzieli, co to będzie, że nie było rady. Oni byli przygotowani, niektórzy byli na pewno doświadczeni w walkach. Dla mnie fakt, że mam wszystkich [bliskich] zdrowych poza Warszawą, to zawsze była myśl bardzo krzepiąca. Z drugiej strony zobowiązująca dla mnie, że powinnam się donieść do nich cała, nie robić głupstw jakichś, nie wystawiać łaba niepotrzebnie. Robić to, co konieczne i co mi jest rozkazane po prostu, żadnych indywidualnych pociągnięć oprócz tego, co było, jak się szło, jak się widziało ludzi biednych, rozmaitych: i starych, i chorych, i małe dzieci. Pomagało się im przecież po drodze. To jest ewidentne, to było poza rozkazem, ale chodziło o to, żeby dojść na czas, żeby oddać te wiadomość, którą trzeba było oddać, i wrócić. Ciągle miałam w uszach: „Pilnuj się, pilnuj się!”.
Włodzio mi doradził. Po zawieszeniu broni, jeszcze chłopcy nie zdawali broni, kiedy pojawił się Włodzio i powiedział: „Alik, nie idź do końca z oddziałem. Skręć na Opacz, idź do Tworek”. Tak zrobiłam. Szłam w oddziale, Niemiec za nami, Niemiec przed nami, już nie wiem, ile czwórek było. Potem powiedziałam, że się odrywam, bo mieszkam bardzo niedaleko i idiotyzmem byłoby pchać się w niepotrzebne sytuacje. I dawaj, kartofliskami. Kartofle i pomidory, to widziałam w nocy, jak zasypiałam. Wiszące, brązowe, już zgniłe, leżące łęciny po kartoflach. Na brzuchu czołgałam się do Opaczy, stacja kolejki EKD Opacz. Dla mnie to wszystko razem było tragiczne, ta nazwa i ta kolejka, którą się dojeżdżało tyle czasu do pracy, dobra kolejka. Potem pod nią zginął mój ojciec, ale już o tym opowiadać nie będę.
  • A Niemcy nie zauważyli, że pani uciekła z transportu?

Nie, bo nie było żadnego rozkazu, że trzeba się gdzieś notować, zapisywać na kartę czy coś. Nic takiego nie było. Powiedziałam porucznikowi, jaka jest sytuacja. Powiedział: „Masz rację” – i zrobiłam tak, jak Włodzio doradził, a porucznik zezwolił.

  • Jak wychodziliście z Warszawy, chłopcy oddawali broń?

Chłopcy składali broń na takie sterty. Nawet nie pamiętam, to było gdzieś w okolicy naszej kwatery, pierwsze zdawanie. Widziałam to.

  • Pani szła w szeregu razem z kobietami, z innymi koleżankami?

Nawet nie pamiętam, czy Lilka szła, czy nie szła. […] Może była w obozie, nie wiem. Lilka się do mnie zgłosiła potem.
Czołgałam się i się doczołgałam do granicy miasta, tam gdzie wyczuwałam, że musi kolejka stopować, bo w poprzek kolejki, dołem, chodził pociąg. To była granica, gdzie wiedziałam, że mnie czeka przeprawa, ale nie wiedziałam jaka. Wiedziałam, że to jest granica miasta. Wylazłam z łęcin, otrzepując mój płaszczyk powstańczy, a pod spodem miałam swoje gadżety powstańcze. Wstaje z klęczek, a przede mną: Hände hoch! Stoi pan i prosi mnie o ręce do góry, więc cóż miałam robić, podniosłam, ale bardzo chciałam, żeby się nie otworzył ten płaszczyk. Ale widzę, że tutaj stoi żołnierz niemiecki, a tam stoi oficer. I bezczelnie, swoim sposobem życiowym… On do mnie ze szmajserem czy jakimś innym, a ja rączką pach! Mówię: „Mam interes do tego pana!”. Po niemiecku rzekłam i paruję od razu, myślę sobie: „Oficer to jest co innego, niż taki żołnierz, bo on mnie zaaresztuje od razu, nie będę mogła już potem nic powiedzieć. Może strzeli nawet”. Ten był zaskoczony i tamten był zaskoczony tym zachowaniem. Powiadam, że chcę przejść tędy, bo tutaj mieszkam. On pyta się gdzie, mówię: „Niedaleko, w Tworkach, parę stacji dalej. Co będę tam szła? Niech mnie pan przepuści”. On mówi: „A coś ty tam robiła? Strzelałaś?”. Mówię: „A pan, jakby tam był, to by pan nie strzelał?”. Popatrzył mi w oczy i mówi: „Idź”.
Teraz stałam przed takim zadaniem: trzeba było zjechać na dupie na dół, po nasypie. Pociąg dołem idzie, a to jest wysoki nasyp. Zjechałam na płaszczyku swoim, pseudobiałym, na dół. Ale jak wchodziłam na drugą stronę nasypu, to już byłam o włos od wiedzy, że znajdę się na drugim świecie, że jednak strzeli ten Niemiec do mnie. Ale nie strzelił, wylazłam i wsiadłam w kolejkę, która tam stawała, i pojechałam do Tworek. Wchodzę do domu i cóż widzę? Moja mama stoi na stole przy oknie, zakłada firankę i pyta: „Kto tam?”. Boję się powiedzieć cokolwiek, bo boję się, że spadnie z tego stołu. Więc nic nie mówię i czekam, aż mama uklęknie na tym stole, czy coś takiego zrobi. Mama znowu mówi: „Kto tam?”. Po cichu, po cichu otwieram drzwi i mówię: „Mamusiu, uważaj, delikatnie schodź”. Mama mówi: „Alinka?”. – „Tak”. Padłyśmy sobie w ramiona, mama się popłakała. Mówię: „Gdzie ojciec?”. – „A nie wiem, może jest u sióstr”. Bo siostry jeszcze wówczas w szpitalach pracowały, u nas były szarytki w Tworkach. Od razu mówię: „Mama, ja lecę!”. Przybiegłam na oddział, do kaplicy wchodzę, patrzę, a tata leży krzyżem w kaplicy. Musiałam odczekać, aż będzie sam wstawał po modlitwie. On się modlił za mnie cały czas, podobno codziennie tam chodził i się modlił. Oczywiście wielka radość, że jesteśmy razem.

  • Ci Niemcy to był Wehrmacht?

To był Wehrmacht, tak.

  • To nie było chyba normalne zachowanie Niemców? Bo jednak pani z taką bezczelnością odepchnęła…

Moje zachowanie było nienormalne dla nich. Młoda, wyglądałam czysto, mówiąca trochę po niemiecku. Taka „frechowna” byłam. Z Niemcami rozmawiałam, przecież sprzedawałam w sklepie, pracowałam u ciotki na Marszałkowskiej, to i Niemcy się zdarzali. W Wilanowie też miałam kontakt z Niemcami, jeszcze jak pracowałam przedtem w Wilanowie, po powrocie z obozu. […]

  • Może to właśnie pewność siebie, pani uroda, może to właśnie zdecydowało?

Sądzę, że tak, trochę tak. On mówi: „Co ty tu robiłaś? Strzelałaś, tak?”. Mówię: „A co by pan robił?”. Był prawie w tym samym wieku co ja, może trochę starszy, bo to oficer, musiał mieć czas, żeby belki dostawać. Pomyślał sobie: „A co mi tam? Jedna babka, to niech idzie do domu”. Przecież między nimi też byli ludzie przyzwoici. Nawet na Pawiaku miałam taką sytuację, że mnie doprowadzał do przesłuchań na męski Pawiak, to już najgorsze były przesłuchania, nasz Wachmeister, był chyba Austriakiem, nie był takim echt Deutsche i on o mnie drżał po prostu, jak poszłam na przesłuchanie, bo to było nietypowe. Jeśli chodzi o przesłuchania na Szucha, to się wsiadało do suki, się jechało. Nie wiadomo, dlaczego oni nie docenili sytuacji i trzy kobity z tej samej sprawy wozili tym samym samochodem na przesłuchania. Im to nie przyszło do głowy, że ciotka mi może powiedzieć, co było na jej przesłuchaniu, jej przyjaciółka też mogła powiedzieć, ja mogłam powiedzieć cioci i w ten sposób żeśmy się wybraniały. Ale do czasu.
Jeździł z nami jeszcze Żyd, którego przechowywałyśmy. I z nim, jak wchodziłam do tramwaju na Szucha… Jak przychodził jakiś porządkowy Niemiec i pytał, kto na funkcję, to ja pierwsza. Do roboty zawsze pierwsza byłam, bo jak na przykład do sprzątania, to wiadomo było, że trzeba wodę będzie wynieść, przynieść, przejść. Mam pretekst, żeby spojrzeć w drugi tramwaj, trzeci tramwaj, mogę powiedzieć dwa słowa osobie, która ze mną będzie sprzątać. Tak właśnie się zgłaszał też ten Izraelita, który u nas mieszkał, nosił mi wodę, dawał wiadro, a ja myłam podłogę. Za każdym razem, ile razy byłam na Szucha, tak żeśmy robili. Ale jeździliśmy razem. Oni takie rzeczy przepuszczali, bo mieli za dużo spraw na głowie widocznie, a myśmy to wykorzystywali. On powiedział na przykład, że wiedzą, że jest Żydem, że musiał się przyznać i się przyznał i że liczy swoje dni. I któregoś dnia go zało po prostu, już nie jeździł z nami.

  • Pamięta pani, jak się nazywał?

Tego sobie nie mogłam w ogóle przypomnieć. Przez pewien czas pamiętałam i nawet mi się wydawało, że miał siostrę, która do nas przychodziła z [obszaru] wolności, że tak powiem, do mieszkania. Nie do więzienia, tylko do mieszkania, gdzie myśmy mieszkali i przechowywaliśmy rozmaitych Żydów. To była jedna z funkcji tego mieszkania, z którego nas zaaresztowano.
[…] Jak mnie zabrali na przesłuchanie na Pawiak. A już wiedziałam, że są o mnie starania. Moja ciotka, która wyciągnęła już kilkanaście, a potem „dziesiat” osób… I z obozów, i z wiezienia wyciągała. Świetnie mówiła po niemiecku i była tłumaczką w Wilanowie. [Wiedziałam], że ona robi starania i wiedziałam mniej więcej, jak mam odpowiadać, gdyby były przesłuchania kontrolne. Ale on, czuj-duch, nie wiedział o tym nic, bo skąd miał wiedzieć? Przecież mu nic nie mówiłam, broń Boże, nie byłam idiotką. On się bał, bo wiedział, że przesłuchania na męskim Pawiaku kończyły się rozmaicie. Tam byłam od rana do wieczora, w kółko mnie o to samo pytali. W kółko.

  • Bili panią?

Nie, nie. Nic mi nie zrobili. Coś miałam takiego bezczelnego w sobie, powiem szczerze, w stosunku do Niemców.

  • Wracając do tego, jak pani się wdrapywała na nasyp: pani powiedziała, że pani czuła…

Że jak będę się wdrapywała, to mi strzeli w plecy. Nie ten oficer, a podoficer, co tam stał, żołnierz, że mi właduje coś.

  • Skąd takie uczucie?

Bo bardzo duża przestrzeń do wolnego przejścia – przecież byłam świetnym celem.

  • Odwróciła się pani?

Nie. Wlazłam i poszłam do przodu, aż do kolejki.

  • Ale czuła pani? Bo to nieraz czuć, prawda?

Tak, takie dreszcze zimne chodziły mi po plecach. Ale już byłam jednak po dużej porcji wrażeń z Powstania, a przedtem z Pawiaka, a przedtem z obozu. Tak że miałam na siebie sposób, po prostu musiałam się umieć opanowywać. Jak mama zeszła z tego stołu, myśmy się przywitały, to od tego momentu mieszkałam już w Tworkach.

  • Tam panią znalazła Lilka?

Mieszkałam wtedy, jak Lilka mnie znalazła – czy to poprzedziła jakimś listem, nie wiem – chyba w Tworkach. Potem żeśmy się już widywały w Warszawie.

  • A jak to było z przyjazdem na cmentarz? Która to była rocznica wybuchu Powstania?

Myślę, że trzecia, bo pierwsze dwie nie chodziłam na cmentarz. Byłam w Łodzi, tak że nie mogłam. Nie było tak chyba, że od początku można było chodzić.

  • Nie, na początku właśnie można było, pierwsze lata.

To było trzecie chyba. To warto powiedzieć. Umówiłyśmy się, że idziemy na cmentarz z Lilką. We dwie czy jeszcze była trzecia koleżanka, tego nie pamiętam. Poszłyśmy i za nami odezwał się głos. Najpierw żeśmy wspominały chłopaków. Coś powiedziałam – bo widziałam ich przed akcją – że Piotr stracił oko czy coś takiego, i za naszymi plecami odezwał się jakiś pomruk. Okazało się, że za nami stoją ci, co myśleliśmy, że nie żyją. Gdzieś mam notatki z tego, dokładnie nie pamiętam, kto z nich był. Był porucznik.

  • To było na cmentarzu?

Na cmentarzu. Doszłyśmy do grobu, do naszej kwatery. Czy była już wtedy kwatera? Trzeba się zorientować, czy była uporządkowana kwatera, czy myśmy stały nad jakimś nazwiskiem, że byłyśmy pewne, że dobrze stoimy. To już było trzecie chyba takie święto, to myślę, że już były uporządkowane groby. Nie jestem pewna, w każdym razie nie w tej formie, w której są teraz, w której były już później.
Odwracamy [się] i patrzymy, że ten właśnie, o którym mówiłam, stoi i się śmieje za plecami. On i jeszcze dwóch. Że tego nie zapisałam nazwiskami, to jest moje niechlujstwo, ale też i głowy nie miałam do tego. Żeśmy się przywitali serdecznie, uściskali nad grobami. A grałam wtedy w teatrze „Nowym”. Któryś powiedział: „Musimy to oblać w »Żywcu«”. Czyli że na miejsce swoich akcji powinniśmy wrócić, żeby się na nowo, że tak powiem, odnaleźć całkowicie. Przyszliśmy razem, przyjechaliśmy czymś, nie wiem, jak to tam było, ale jesteśmy już… Nie, ja powiedziałam nie o oku, mówię, że stracił rękę. I jeden z nich był bez ręki. Jesteśmy w restauracji, w „Żywcu”…

  • Gdzie jest ta restauracja?

Na rogu Alej Jerozolimskich.

  • Przecież to zostało zniszczone.

Ale ludzie przecież wracali do Warszawy. Ci, co wracali, to odbudowywali cegła po cegle i bar „Żywiec” zrobili na nowo. Pamiętam dokładnie, jak wyglądała… […] Cerata, stół. Myśmy siedzieli naprzeciwko siebie, jeszcze speszeni tą sytuacją. Mówiłam o tej ręce, że on bez ręki jest i raptem się okazało, że on nie może jeść. Śledzia jedliśmy, wódkę zamówili chłopcy i widzę, że on nie ma czym trzymać widelca, więc mu kroję. Pierwszy raz się zetknęłam z tym, że muszę obsłużyć kolegę, który był taki sprawny.
Po stakanku wypiliśmy na zdrowie, każdy opowiedział swoje dzieje, ale zbliżała się godzina przedstawienia. Mówię: „Słuchajcie, zapraszam was na przedstawienie. Przyjdźcie do teatru »Nowego«”. A sama musiałam zmienić absolutnie obraz przed wejściem do teatru. Musiałam z siebie zmyć to wszystko i poleciałam na basen, żeby wskoczyć do wody, po prostu żeby przepłynąć basen kilka razy. Otrzeźwiała z refleksji dawnych poszłam do teatru i powiedziałam o tym, że będą moi koledzy z Powstania, żeby wpuścili. Lilki chyba wtedy nie było, nie pamiętam jej, ale może z nimi była jednak. Zdarzyła się taka rzecz, że po wódce, której nie jestem, że tak powiem, w zwyczaju pijać… Był straszny upał, dlatego chciałam się wymoczyć. Od razu wpadłam do zimnej wody, skoczyłam. W teatrze jeszcze zagrałam jedną scenę, a potem wyszłam na korytarz i zemdlałam. Koledzy mnie wynieśli na podwórze. To już pod koniec przedstawienia było. Zaproszeni koledzy przyszli do mnie za kulisy i powiedzieli im, że zemdlałam i że leżę na zewnątrz, na dworze, na betonie przy Puławskiej. Leżąc tam, otwieram oczy, znowu ich widzę przed sobą i myślę, że śnię, że to jest w ogóle jakaś zjawa. Ale w jednej sekundzie złapałam myśl i mówię: „O której odjeżdża ostatnia kolejka do Tworek?”. Oni: „Nie wiemy, nie wiemy, Alinko – coś zaczynają – byliśmy”. Jaka plama cholerna – tak zemdleć! Żeby chłopcy, których się zaprosiło… Chyba Lilka musiała być.
Doktor miał być, nie było doktora, już wstałam. Mówię: „Słuchajcie, wszystko jest w porządku, muszę dostać się do Tworek, bo ostatnia kolejka [odchodzi]”. Pytam: „O której ostatnia kolejka do Tworek odchodzi?”. To było moje pytanie po wytrzeźwieniu, bo potem bym musiała być całą noc po tej stronie, do Tworek bym się nie dostała, nie było w ogóle komunikacji z Tworkami. Okazało się, że zdążymy. Mówią: „My ciebie odprowadzimy”. Chyba mnie wsadzili do kolejki. Siedziałam już w kolejce, już się z nimi pożegnałam i tak mnie strasznie mdliło, że wyskoczyłam na schodki. Trzymając się kurczowo, stałam na zewnątrz, na schodkach i rzygałam jak fontanna tym wszystkim, tymi śledziami. Jakiegoś porażenia dostałam po prostu. Wróciłam, że tak powiem, do zmysłów i dojechałam do Tworek. To było niezwykłe, bo mogłam właściwie skończyć w szpitalu czy w ogóle zejść z tego świata. A to by było bardzo efektowne, że koledzy z Powstania raptem mają trupa.

  • To chyba zniechęciło już później panią do wódki i do śledzi?

Ja nigdy wódki nie piłam, więc to jest to, że niepijąca, musiałam z nimi wypić, bo to była taka okazja, że się widzimy pierwszy raz od tego czasu. Było dużo wspomnień, więc to było naturalne, że [była] wódka. Uważałam, że powinnam to zrobić, z obowiązku niejako wypiłam jeden kieliszek, może dwa, nie wiem, nie więcej na pewno, ale to musiało mi na żołądek tak podziałać. I ten śledź. W tym czasie dopiero się zaczynał handel, to nie wiadomo czy on świeży, czy nieświeży. Ale oni byli w porządku, tylko ja byłam zarzygana okropnie. Pamiętam, jak się trzymałam rączki na zewnątrz i leciały ze mnie po polach te rzygowiny. Jechałam do Tworek. […].

  • Miała pani pseudonim „Alina”? Nie chciała pani innego niż imię?

„Alina”. Czasem niektórzy mówili do mnie „Setka”, przez pewien czas nawet podawałam tę „Setkę” z dobrodziejstwem inwentarza, ale miałam „Alina”, po prostu „Alina”.

  • A dlaczego „Setka”?

Że niby na sto procent mogą na mnie liczyć, takie dyrdymały opowiadali. Ale tak jestem wychowana przez rodziców, oboje zresztą, ale szczególnie przez ojca. Był wychowawcą młodzieży, sam był żołnierzem, był oficerem w pierwszej wojnie światowej, był nawet adiutantem Dowbora-Muśnickiego. Wychowywał mnie i brata w wojskowym drylu. Wszystko trzeba było w kwadracik ułożyć, przy sobie położyć, bo nie wiadomo, kiedy trąbka zadzwoni do ataku. Mnie to zostało w naturze, właśnie to dokładne sprzątanie, sąsiadom też, bo jak widzę, że to będzie do mnie wiało, to im sprzątnę. W ogóle dzieci lubię, ludzi lubię. Tak to jest dalej, ciągle. […].

  • Czy jakby pani miała znowu dwadzieścia lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Chyba tak, mimo że bym wiedziała, że to wielkiego sensu nie ma. To była oczywistość.

  • A mając osiemdziesiąt pięć, poszłaby pani? Nawet teraz?

Tak, bo tam by było jakieś miejsce dla mnie, bym coś kucharzyła albo dowcipy gadała im, żeby było wesoło. Tak. Aczkolwiek to, co napisał Słonimski w swoim wierszu, jest może przykre dla ludzi, którzy w Powstaniu brali udział, chcieli brać udział, kształcili się do tego, jak to chłopcy, ale z zachowaniem zdrowego rozsądku… Właściwie kiedy „Londyn” podawał, kiedy słuchaliśmy tego, to jak na siebie spojrzeliśmy, to wiedzieliśmy już, co się święci. Wszyscy mieli nadzieję, że przecież tamci [Rosjanie] nam pomogą. I nie było to zgodne z faktami, czyli wszystko było na naszych ramionach.

Warszawa, 12 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Alina Janowska Pseudonim: „Alina” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter