Aleksandra Nawrocka „Mewa”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Aleksandra Nawrocka, urodziłam się w Warszawie 26 lutego 1926 roku, brałam udział w Powstaniu, mój pseudonim „Mewa”.

  • Proszę powiedzieć o domu rodzinnym – gdzie pani mieszkała, czym zajmowali się rodzice, ile miała pani rodzeństwa, jak wyglądały pani lata dzieciństwa spędzone w Warszawie?


Dzieciństwo miałam bardzo dobre, ojciec mój był właścicielem i dyrektorem szkoły przez trzydzieści kilka lat, szkoła zakończyła swoją działalność w 1939 roku.

  • To była szkoła powszechna publiczna?


Męska, w ostatniej fazie to było gimnazjum i liceum męskie. Starzy warszawiacy... Jeżeli chodzi o stare pisma dotyczące Warszawy, to była znana szkoła Kazimierza Nawrockiego, najpierw to się nazywało Realna Szkoła [czy to nazwa własna? – red.], przed pierwszą wojną światową otworzył przecież [tę szkołę], a potem, jak kończył, to było gimnazjum i liceum, bo taka wtedy była forma szkół średnich. Dom rodzinny wspominam bardzo dobrze.

  • Przy jakiej ulicy państwo mieszkaliście?


To różnie było, bo w zależności czy rodzice się przeprowadzali. Był czas taki, że mieszkałam na ulicy Żurawiej, blisko Poznańskiej, ale to było dawniej, jak miałam z osiem lat, dziewięć. Potem był taki czas, że mieszkaliśmy dwa lata poza Warszawą we Włocławku i potem przed wojną wprowadziliśmy się (to był własny dom zresztą) na Hożą 8. Tam przeżyłam całą okupację i Powstanie, zakończone zresztą zbombardowaniem tego domu. Mnie wtedy nie było, ale ojciec mój zakończył życie właśnie wtedy, bo to było wykańczanie tejże dzielnicy, i to tak dosłownie, bardzo systematycznie.

  • Chodziła pani do szkoły ojca?


Do szkoły ojca nie mogłam chodzić, ponieważ to była szkoła męska, chodziłam do szkoły żeńskiej, była taka szkoła. Było bardzo dużo prywatnych szkół, chodziłam do prywatnej szkoły, bo w końcu miałam ojca dyrektora, to było zrozumiałe, że on był raczej [znany] w prywatnym środowisku. Chodziłam tuż przed wybuchem wojny do szkoły pani Wołowskiej, która mieściła się na ulicy Pięknej.

  • To już było gimnazjum?


Tak, to było gimnazjum, bo to był dopiero pierwszy rok, a przecież przedtem byłam w szkole powszechnej (podstawówka wtedy nazywała się powszechna). To była [szkoła] sióstr urszulanek. Przedtem w domu mnie uczyli, później właśnie w pierwszej szkole sióstr urszulanek, potem u Wołowskiej, wtedy wybuchła wojna.

  • Ile miała pani rodzeństwa?


Mam jednego brata. [Jan Nawrocki]

  • Młodszy?


Młodszy. Tak samo brał udział w Powstaniu.

  • Jak pani zapamiętała przedwojenną Warszawę?


Jako dziecko bardzo dobrze zapamiętałam [Warszawę], zostały mi bardzo miłe wspomnienia, bo to było miasto, które tętniło życiem. Wiem, że na przykład (nie z autopsji, bo za mała byłam, żeby mnie tam prowadzano) jak ludzie kończyli pracę, to zaczynało się życie o godzinie dziewiętnastej, dwudziestej. Ludzie tłumnie wychodzili na Nowy Świat czy Marszałkowską, chodzili do kawiarni, do kina czy do teatru, czy gdzieś, tego nie wiem, po prostu byłam dzieckiem. Wiem, że był ruch, stać ludzi było może nawet nie ze względów finansowych, ale czasowych, że było tak to zorganizowane, że oni mogli sobie wieczory urządzać, a przecież następnego dnia była normalna praca, ale to było przyjęte. Spotkałam dopiero na południu Europy coś takiego, bo w Polsce właściwie po wojnie to tego nigdy nie było, bo było zawsze ponuro i ciemno. Teraz bym powiedziała, że jest trochę jeszcze ruchu w ostatnich czasach, ale zapamiętałam tą Warszawę jako takie miasto żywe, neony już były, nie w takiej ilości jak teraz, ale były. Oczywiście ruch [uliczny] był inny niż w tej chwili, bo poza samochodami, których ludzie prywatnie mieli niewiele... Mieli, rzecz jasna, ale to nie było porównywalne z obecnym stanem. Była bardzo duża ilość taksówek, było to, co znikło właściwie zupełnie. Jako dziecko w 1939 roku pamiętam doskonale, że były dorożki konne. Dorożki konne równolegle z taksówkami woziły mieszkańców Warszawy.

  • Riksze jeszcze przed wojną były popularne?


Riksze − okupacja, przed wojną rikszy nie było. Były czasami jakieś wózki rowerowe, jacyś tacy mali, drobni sklepikarze wozili towar, bo to pamiętam jako dziecko, że jakieś takie pudła były, wozili przed sobą, ale tak to [riksz] nie [było]. Tramwaje były oczywiście, trolejbusów nie było. Trolejbusy to był wynalazek sowiecki, który przyszedł do nas po wojnie, a tak były tylko tramwaje, tylko tramwaje jeździły dosyć często. Tego też nie używałam, bo nie było potrzeby, żebym tramwajami się poruszała, bo moja szkoła była w pobliżu. Jak się szło na spacer, to też w pobliżu, jak mieszkałam na Hożej, to [chodziłam w] Aleje Ujazdowskie, tak że takich wyjazdów po mieście nie robiłam.

  • Jakie wartości przekazywała szkoła, wychowywała?


Szkoła oczywiście, że wychowywała. Nawet nietrudno sobie wyobrazić, żeby nauczyciel przedwojenny mógł tylko uczyć. Mnie to zostało (teraz jestem na emeryturze). [Jak] przez dwanaście lat uczyłam w szkole, nie umiałam tak po prostu nie zareagować, jeżeli coś było nie tak, bo to był odruch, widocznie odziedziczyłam coś takiego. Nauczyciel przed wojną normalnie tak postępował, to nie było to, że on widział, że uczeń nie tak robi – trzeba było naprostować, to było charakterystyczne, to była stale lekcja patriotyzmu. Objawiało się to chociażby tym, że jak na przykład było święto 11 listopada (tych dawniejszych nie pamiętam, ale tuż przed wojną to pamiętam), to w szkole była zawsze jakaś akademia. Poza tym na przykład było zalecenie, żeby były chorągiewki biało-czerwone, mało tego, one były tak ulubionym [symbolem] (nie wiem, to widocznie tak było przyjęte wtedy), że chorągiewki się kupowało dla dzieci, wstawiało się je później w kwiatki w domu, w oknach, żeby stały na święto 11 listopada, albo się szło, wychodziło się właśnie z tą chorągiewką. Najczęściej ona była z jakiegoś papieru w ogóle, z bibułki czy coś takiego, ale to było zdecydowanie zaakcentowane.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939roku?

 

Nie byłam w Warszawie, bo mój ojciec miał majątek ziemski, bo to w ogóle był człowiek zamożny. To wszystko znikło. Właśnie dlatego zupełnie nie przywiązuję wagi do posiadania czegoś. Były domy w Warszawie, z których nic nie mamy, do tej pory nie można nic z tego wyrwać, uszczknąć; miał spory majątek ziemski, kamienice... Z tym że [majątek ziemski] był pod Włocławkiem, zaraz jak Niemcy weszli, to zorganizowali Rzeszę, już w ogóle nie można było do niego się dostać, bo ludzie, którzy mieli na terenie Generalnego Gubernatorstwa [majątki], to do końca pobytu Niemców siedzieli, korzystali normalnie, bo nie było komunizmu przecież, tylko narodowy socjalizm…
Dlaczego to powiedziałam? Dlatego że wybuch wojny zastał mnie (bo byliśmy z mamą, brat, ja, jeszcze ktoś z rodziny) na wsi we dworze, a ojciec pojechał załatwić coś do Warszawy. Później z wielkimi trudnościami wrócił, bo co chwilę już były naloty. Gdzieś 2 czy 3 września przyjechał [do majątku]. Pamiętam, to może być nawet ciekawe, bo jako dziecko zapamiętałam, jak myśmy z tego majątku uciekali, bo było powiedziane, że następują Niemcy, bo to jednak było bliżej niż Warszawa. Wsiadło się w taki powóz, za tym jechał wóz z rzeczami, myśmy mieli się przenieść za Wisłę, znaczy na tą stronę, co jest Warszawa, bo majątek był za Wisłą w powiecie lipnowskim. Pamiętam, jak myśmy jechali nocą, nie wiem, [który] to był wrzesień, może trzeci, czwarty, więcej to nie. Niesamowite ilości konnych pojazdów – ludzie uciekali, przemieszczali się. Żeby przejechać przez most, to trzeba było czekać w bardzo długiej kolejce. Myśmy się tam dostali, przeżyliśmy główne naloty, nie tyle naloty, ile już najście Niemców. Niemcy nas zagarnęli we Włocławku, bo to było w pobliżu Włocławka. Ojciec się przeniósł, chciał się koniecznie dowiedzieć, co się dzieje, bo nasze główne mieszkanie było w Warszawie, dom, wszystko, zresztą rodzina jeszcze została dalsza. On się tu przemieścił, to nie było takie proste, bo to był przejazd, ileś się trzeba było przesiadać i tak dalej, mimo że to chyba sto osiemdziesiąt kilometrów, ale to było bardzo skomplikowane. Miał wrócić do nas, bo zostało wynajęte mieszkanie w międzyczasie we Włocławku, a majątek był za Wisłą, można się było już poruszać tylko przy pomocy łodzi, ponieważ most był przez polskie oddziały wysadzony w powietrze. Wyszła taka historia, że Niemcy (podobnie jak z profesorami krakowskimi) przede wszystkim do wszystkich majątków weszli, dali swoich pełnomocników czy coś w tym rodzaju, czy zarządców od razu we wrześniu. Po czym zwołali zebranie w Lipnie (Lipno to było miasto powiatowe) wszystkich właścicieli majątków ziemskich, że będą coś ustalać, przejęcie czy coś. Oni wszyscy pojechali, rzecz naturalna mojego ojca nie było, bo akurat był w Warszawie, po czym ci ludzie wszyscy zostali zagarnięci, nikt nie ocalał, co się z nimi stało, właściwie bliżej to nie wiadomo. Przypuszczam, że ich Niemcy rozstrzelali, bo co innego mogli zrobić. To pamiętam, że właśnie jako dziecko, jak z mamą jechaliśmy do ojca, przecież nie było telefonów, bo telefony zostały wszystkie unieruchomione. W ogóle były, bo myśmy mieli zawsze telefon, odkąd moja pamięć sięga, to był telefon, ale to było wtedy nierealne, dosłownie ojciec już miał zapakowaną walizkę, miał jechać. Powiedziało się jemu, że ma zostać, przeżył dzięki temu całą wojnę do Powstania, bo tam by się wykończył. To jest sam początek wojny, bo potem, jak już z mamą przyjechałam, to mógł być koniec września, to już tu zostałam, zaczęłam chodzić do szkoły.

 

  • W Warszawie?


W Warszawie, bo to było właściwie nasze główne mieszkanie w Warszawie, a tamto to był jakby pobyt w lecie na wsi.

  • Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie, jak się zmieniło życie pani rodziny, z czego rodzina się utrzymywała?


Mieliśmy jakieś zasoby, ale było coraz gorzej. Wiem, że [ojciec] sprzedał pół domu na przykład, bo z czegoś musiał żyć. To był już człowiek starszy, bo mama była drugą żoną, w związku z tym on już nie mógł specjalnie jakiejś pracy podejmować. Podejmował [się] różnych rzeczy, ale nie bardzo mu to wychodziło, w końcu właśnie sprzedał dom. Jeżeli chodzi o okupację, to nie mogę narzekać, że na przykład chodziłam głodna, bo nie chodziłam głodna, dlatego że jednak jakieś zasoby [były]. [Ojciec] był przed wojną zamożnym człowiekiem, siłą rzeczy zostało jeszcze [trochę grosza], tak że nie było nigdy kłopotów na przykład z wyżywieniem rodziny, to na pewno, przez całą okupację. Wiem, że przecież różnie to było. Poza tym jednak była cała rzesza ludzi w Warszawie. Stykałam się w szkole z koleżankami, które były wysiedlone, bo były z wysiedlonych obszarów z Rzeszy, czyli z Poznańskiego, z Pomorza, ci ludzie to kiepściutko żyli. Warszawa w czasie okupacji była ogromnym miastem, właściwie chyba wtedy miała już półtora miliona [mieszkańców], bo było strasznie dużo przybyszy z zachodu, z tym że oni to żyli w trudnych warunkach. Najczęściej Niemcy wysiedlali, o czym się teraz jakoś bardzo mało mówi. Mówi się o tym, że Niemcy są wypędzeni, a ja doskonale właśnie jako dziecko pamiętam tych wysiedlonych Polaków, którym najczęściej nie pozwolono nic zabrać, bo im dawano, nie wiem, godzina to było max, a czasami krócej na wyjście z domu. W tym czasie to chyba wszystkich dawali do Generalnej Guberni. Nie bardzo pamiętam, jak było z młodymi ludźmi, takimi, którzy nadawali się do jakiejś pracy, może już ich wtedy brali, bo raczej później było to zabieranie ludzi do pracy i tak zwane łapanki były uliczne.
Co się działo? Pierwszą taką przykrą sprawą były łapanki. Byłam jeszcze nie w tym wieku, żeby od razu na ten… To się później, za rok, dwa zrobiło. Ale już w 1940 roku była pierwsza łapanka, mój kuzyn był złapany gdzieś na ulicy. Łapanki były, bo Niemcy w ten sposób sobie organizowali ludzi do pracy, bo to nie były łapanki do obozów koncentracyjnych, tylko po prostu tych młodych ludzi zatrudniano i łapanek było sporo. Trudno mi powiedzieć ile, ale co jakiś czas się pojawiały, to właściwie nie wiadomo było kiedy, jak, co. Miasto Warszawa, duże miasto, pojawiała się tak zwana buda (bo myśmy nazywali je „budy”, bo to były ciężarówki przykryte plandekami), ładowali ludzi, koniec. Rzadko kiedy udało się kogoś stamtąd wyrwać. Oczywiście, że to nieporównywalne z represjami innego typu, ale też niektórzy ludzie mieli całe życie skrzywione, w ogóle skrzywione, w ogóle nieraz nie wrócili. Przeróżne rzeczy miały miejsce. Łapanki właściwie towarzyszyły [nam] przez cały okres okupacji. W różnych czasach było różnie, a poza tym jeszcze były groźne historie, które zresztą w Muzeum Powstania daje się zauważyć, Bekanntmachung, czyli „Obwieszczenie”, to już sama pamiętam, czytałam na słupach ogłoszeniowych, dotyczące rozstrzeleń ludzi z takich czy innych względów, to były typowe represje. Represje były rzeczywiście duże. Tym niemniej na przykład, jak wyglądało szkolnictwo też w okupacji.

  • Czy kontynuowała pani naukę?


Oczywiście, cały czas, nie straciłam ani jednego roku.

  • Co to była za szkoła?

 

Moja szkoła mieściła się (teraz mieszkam blisko tej szkoły) [na ulicy] Bagatela 15 (teraz nie ma żadnej [działającej] szkoły). To była kamienica, była i jest, nic się nie zmieniło, minimalnie była uszkodzona, to jest plac Unii, róg Bagateli i róg ulicy Klonowej. Moja szkoła to jest ostatnia, bo parę miałam szkół, ale ta szkoła, gdzie już ostatnie klasy były, mieściła się na pierwszym, drugim i ósmym piętrze. Mimo że potem to się zrobiła dzielnica niemiecka, to dla ciekawostki powiem (nawet opowiadanie chciałam napisać, wspomnienia pisałam), że ta dzielnica, gdzie była moja szkoła, była dzielnicą niemiecką, dlatego że dzielnica niemiecka to były na pewno Aleje Ujazdowskie, aleja Szucha, Bagatela była też. Mieszkałam na Hożej przy placu Trzech Krzyży, poruszałam się przy pomocy tramwaju na Bagatelę róg placu Unii, ponieważ tramwaj (to znikło, tego już po wojnie nie było ani razu) jechał gdzieś z Nowego Światu przez plac Trzech Krzyży, Alejami Ujazdowskimi, Bagatelą i wjeżdżał sobie na Mokotów. W pewnym momencie przyszła wiadomość ze szkoły, nie wiem dlaczego, że lekcje były po południu. Oczywiście szkoła nie mogła być oficjalnie, bo Niemcy zabronili.

  • Pod jaką przykrywką działała pani szkoła?


Przykrywka to była jakaś szkoła przygotowawcza do szkół zawodowych, coś takiego było, organizacja towarowo-handlowa. Jeszcze takie zeszyty miałam, na przykład historyczne notatki robiłam, bo to były normalne lekcje w liceum, takie, które się odbywają, normalny program, ale nagłówki były inne. Jakoś nigdy nie było żadnej kontroli przez cały czas.
Właśnie w czasie lekcji przyszła wiadomość, że został zabity Kutschera (słynna postać) w Alejach Ujazdowskich, że w ogóle będzie bardzo niebezpiecznie wracać, bo oni będą łapać, aresztować i tak dalej. Zaznaczam, że miałam lekcje po południu, nie wiem, dlaczego one się o pierwszej czy o drugiej zaczynały. Myśmy się zastanawiały z koleżankami, że to będzie bardzo niebezpiecznie, jechać tramwajem Alejami (bo chciałam jechać, bo przecież mieszkałam w tamtym rejonie), dlatego że Niemcy bardzo lubili wyciągać ludzi z tramwaju. Myśmy zdecydowały (ze sześć nas było), że będziemy szły piechotą. Tak, idziemy piechotą. W tym miejscu, gdzie teraz jest kamień upamiętniający zabójstwo Kutschery, wyrosło przed nami... Nie wiem, czy to byli żandarmi, czy to byli esesmani, ciemno już było. Szeroki chodnik był (i jest) w Alejach Ujazdowskich, bardzo dużo ich było − może ośmiu, może dziesięciu. Myśmy w ostatniej chwili to zobaczyły, wobec tego była konsternacja − co z tym zrobić? Któraś mówi: „Musimy iść pewnie, tak, jak sobie idziemy”. Oni nas w ogóle nie zatrzymali. Młode dziewczyny szły, ale może właśnie dlatego, że to było tak swobodnie, na nich szliśmy po prostu zwyczajnie, puścili nas i koniec. Jeszcze odnośnie nauki w okresie okupacji, to bardzo dużo szkół prywatnych miało komplety, spotykali się uczniowie w mieszkaniach po kilka osób, ale jakoś nigdy (tak się układało) nie brałam w tym udziału, bo szkoły sobie montowały [komplety] pod jakąś przykrywką po prostu.

  • Zrobiła pani jeszcze maturę przed wybuchem Powstania?


Jestem ostatnią maturzystką. Dosłownie na miesiąc [przed Powstaniem], bo to jakoś było przedłużone, nie wiem dlaczego. Na początku chyba lipca zdawałam maturę właśnie w tejże szkole. Jeszcze zapomniałam powiedzieć, to jest istotne – od momentu, jak został zabity Kutschera, wtedy zamknęli dzielnicę niemiecką, nie wolno było chodzić. Myśmy mogli, ale jeździło się do szkoły tranzytem, wsiadałam do tramwaju przy placu Trzech Krzyży, tramwaj się zatrzymywał dopiero na placu Unii, a to był w ogóle tranzyt. [Niemcy] się bali, w ogóle to, żeby [ktokolwiek mógł] wychodzić na przykład koło Łazienek, to było zabronione już od zabójstwa Kutschery. To było chyba na jakieś pół roku przed Powstaniem, teraz nie wiem, żebym głupstwa nie powiedziała, bo nie pamiętam w tym momencie, ale chyba tak, to był mniej więcej początek 1944 roku.
Jak szłam do szkoły, to ponieważ ta dzielnica się kończyła (zamknięcie dzielnicy na wylocie ulicy Bagatela), tam stała wacha, sprawdzali nam [dokumenty], co dzień musiałyśmy się legitymować. [Niemcy] wiedzieli, że jest szkoła normalnie, mieliśmy legitymację polsko-niemiecką. Myśmy zdawały maturę zresztą właśnie w tym [budynku], bo skąd Niemcy mogli wiedzieć, co my robimy, to była normalna matura, był jeden pisemny egzamin, tak jak matura wygląda. Kwitło zresztą to szkolnictwo tajne przecież, jeżeli chodzi o Warszawę, na różnych poziomach, można powiedzieć.

 

  • Jak wyglądała pani działalność konspiracyjna?


Działalność konspiracyjna moja była taka, że przy szkole były utworzone grupy PŻ Pomocy Żołnierzowi. Trochę w tym brałam udział, ale potem nie dotarłam w ogóle do nich, w Powstanie zgłosiłam się w punkcie werbunkowym.

  • Czy rodzice pani brali udział w Powstaniu?


Rodzice nie, moi rodzice to byli ludzie starsi, wiadomo, że rodzice są starsi przynajmniej o pokolenie, ale tu to bym powiedziała, że więcej. Ojciec krótko mówiąc, jak miałam lat piętnaście to ojciec miał ze sześćdziesiąt kilka, inne pokolenie właściwie, dlatego zupełnie nie [uczestniczyli w Powstaniu].

  • A pani brat?


Brat był młodszy, miał dwanaście lat, jak Powstanie wybuchło, ale później też brał udział.

  • Jaka była atmosfera w Warszawie tuż przed wybuchem Powstania? Jak pani zapamiętała miasto?


Zapamiętałam miasto, że tuż przed wybuchem Powstania czuło się coś w powietrzu, takie naprężenie. Są nieraz takie [sytuacje], zresztą nie potrzeba powstania, nie potrzeba wojny, są różne inne [sytuacje]. Żyjemy w takim czasie, że coś czuje się innego, że ludzie coś przeżywają, że coś oczekują, to właśnie dało się tutaj [zauważyć]. To zresztą nie było konkretne [zagrożenie], dlatego że Niemcy już uciekali z frontu wschodniego, odjeżdżali, jakieś oddziały wychodziły, oni się zresztą już sypali. Nigdy nie zapomnę takich obrazków – bo to dawne wspomnienia, to często są takimi obrazami – taki obrazek pamiętam, jak idę sobie Książęcą w dół (bo niedaleko mieszkałam), widziałam Niemców, jak jeździli jako kierowcy ciężarówkami, to byli chłopcy, osiemnaście lat to było wszystko. Już było tak źle, że Niemcy mieli albo jakichś staruszków (ale to dało się też zauważyć w Warszawie), albo właśnie jakichś zupełnie młodych chłopców, można powiedzieć, że niepełnoletnich nawet, bo takie robiło to wrażenie. Czuło się takie silne naprężenie, w miarę upływu czasu, już szli ruscy przecież, już tą artylerię się słyszało zza Wisły, to nie było tak. Później oni stanęli, to wiadomo, ale to było to i takie przemieszczanie się, ucieczki folksdojczy, różnych innych ludzi, bo przecież było kupę ludzi, którzy z Niemcami gdzieś się przemieszczali na Zachód. To nasilenie było... Ostatnie trzy dni to już było zdecydowanie [widać], a wyraźnie to się czuło w dniu Powstania, bo tu przemieszczały się grupy, tam pojedynczy ludzie, to nadawało taki właśnie nastrój w Warszawie.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?


Pierwszy dzień byłam w domu, gdzieś w pobliżu, ale nie w drugiej części miasta. Jak się zorientowałam, co się dzieje, wiedziałam, że o tym LPŻ-cie [??] nic nie ma, zorientowałam się, że w sąsiednim domu jest punkt werbunkowy, tam się zgłosiłam, że mogę być łączniczką. Takich jak mnie to tłumy całe przyjmowali. Taki oficer był... Właśnie natrafiłam, że oddział, pluton był wprowadzony do Batalionu „Bełt”.

  • Czy przed Powstaniem miała pani jakieś umiejętności, jakąś wiedzę pozyskała pani, jak działać jako łączniczka?


Jako łączniczka, to takie wspomnienie było, ale niewiele było mówione...

  • Wszystkiego się pani musiała uczyć sama?


Tak.

  • To była dla pani pewnie szkoła życia?


Szkoła życia. Ale jakaś dojrzała była widocznie ta młodzież. Nie miałam nic wspólnego z sanitariatem absolutnie, bo zresztą tego nigdy nie brałam pod uwagę, bo to mi jakoś zupełnie nie leżało. To było zresztą prostsze, może nawet i bardziej niebezpieczne, ale prostsze.

  • Gdzie panią przydzielono do punktu werbunkowego?


Batalion składał się z kompanii, ale łączniczki zostały do dyspozycji batalionu [i tam był] dopiero przydział. Kompania szła na taką czy na inną placówkę, była przydzielana łączniczka albo [miała przydział] do batalionu, bo też przecież musiała być, albo jeszcze gdzie indziej [szła] z kontaktami. W każdym razie zakwaterowanie, w ogóle taki swój lokal, to [łączniczki] miały przy dowództwie batalionu, który mieścił się na ulicy Żurawiej, Batalion „Bełt”.

  • Czy w oddziale byli ludzie, których pani znała?


Trochę, ale to nie byli jacyś zaprzyjaźnieni ludzie, tacy [znajomi] prawie że z widzenia. Zresztą do dzisiejszego dnia taki właśnie dowódca, teraz szef naszego środowiska, sąsiad, to jego na przykład znałam.

  • Jakie były pierwsze zadania, jakie miała pani powierzone?


Pierwsze zadania były różne, to mnie nawet już w tej chwili trudno powiedzieć. Na przykład byłam delegowana do innego batalionu, nie było łączności telefonicznej, łączniczka była potrzebna w razie czego, wiem, że to był chyba Batalion „Iwo”, on był na ulicy Skorupki. Na przykład miałam rozkaz... Musiałam mieć służbę, powiedzmy, bo potem to już na placówkach, ale to wyjątkowe [sytuacje], to były pierwsze dni dosłownie.

  • Jaki był pani rejon działania?


Rejon działania mojego batalionu, dowództwo, mieściło się na Żurawiej. [Rejon] obejmował kawałek Kruczej, Nowogrodzką do Marszałkowskiej, bardzo taki ostry punkt, ponieważ domy Nowogrodzkiej tyłami łączyły się z domami Alej Jerozolimskich, a w okolicy Marszałkowskiej byli Niemcy. To był bardzo niebezpieczny rejon. Potem musieliśmy stamtąd odejść (to był róg Nowogrodzkiej, Marszałkowskiej) w Aleje, to już się nie wchodziło, Aleje to już był ten dom narożny, niemiecki. Potem Niemcy uciekli, częściowo właśnie w Alejach też myśmy mieli to [ten teren]. Teraz to się ciągnęło do ulicy Brackiej, dlatego że zaraz za ulicą Bracką był bank BGK (który istnieje do dzisiejszego dnia), siedzieli Niemcy. W ogóle Niemcy zrobili takie miejsce, gdzie uwięzili mieszkańców Nowego Światu, [była to] część [domów] blisko placu Trzech Krzyży, jeszcze gdzieś indziej, dobrze nie wiem, ale wiem, że ci mieszkańcy byli biedni... Albo w Muzeum Narodowym – Muzeum Narodowe było cały czas w rękach niemieckich, [podobnie] cały czas do końca Powstania było BGK.

[…] Mieliśmy [też] naszą placówkę, do której się chodziło, to była Szkoła Pożarnicza, która mieściła się na tyłach Muzeum Narodowego. Myśmy chodzili przez jakiś sklep na Książęcej. Zdaje się, że przed Powstaniem (bo to w podwórku było) można było dojść od Nowego Światu. To była bardzo wysunięta placówka, bo ona prawie się stykała z Niemcami z Muzeum Narodowego. Druga placówka, która była w gestii obrony przez nasz batalion, to była słynna barykada, dlatego że barykada łącząca północ i południe Warszawy. Barykada, która była w Alejach Jerozolimskich w okolicy ulicy Brackiej i Kruczej – tam mamy swoją tablicę – od początku była w gestii naszej obrony, ale było tak, że na początku nie było barykady, strasznie dużo ludzi ginęło, oczywiście ludzi, którzy przelatywali nocą, bo w dzień to w ogóle musiał być jakiś szaleniec, [który by przebiegał], dlatego że ostrzał był z BGK i z Muzeum Narodowego. Jeszcze na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich była restauracja, która się nazywała „Cafe Club”, tam byli też Niemcy – tu z jednej strony, z drugiej strony od dworca, tak że z obydwu stron. Niemcy strasznie o to szaleli, dlatego że im zależało na [zdobyciu] przejścia przez Aleje, które umożliwiało im przejazd przez Warszawę. Były [ogromne] straty ludzkie, dosyć szybko została podjęta decyzja o budowie barykady.

  • Proszę opowiedzieć o pani osobistych wspomnienia, to co pani widziała, to co pani czuła.


Mogę powiedzieć wtedy, kiedy był nalot na barykadę, bo to osobiście przeżywałam.


  • To wiązało się z jakimiś zadaniami?

 

Oczywiście. Barykada była bez przerwy atakowana przez Niemców. Kiedyś miałam służbę, nasza placówka była na pierwszym piętrze; ona wyglądała w ten sposób, że okna były wyjęte, były worki z piaskiem, lusterka były jeszcze z jednej strony, bo chodziło o Niemców, którzy przeszli. Tam właśnie się plątałam, znaczy po prostu pełniłam służbę. Raptem słyszymy, że jedzie czołg, ale przed czołgiem jechał elektronicznie prowadzony „goliat”. Pamiętam, że moja rola polegała na tym, że kolegom, którzy stali w oknach, podawałam butelki z benzyną, bo to była znana metoda niszczenia czołgów. Byliśmy wtedy zachwyceni rzeczywiście. Jeden z kolegów zginął parę dni potem. Rzucali, ich było ze czterech, ale jednemu udało się unieruchomić czołg. Ten czołg już do końca Powstania stał przy barykadzie, tak że to był sukces ogromny, to pamiętam, że to w takich nerwach [podawaliśmy butelki]... Poza tym była taka sztukateria nad sufitem, zaczęła się osypywać, bo wybuchy były kolosalne przy tym [rzucaniu]. To właśnie pamiętam, to był taki moment grozy.


Zresztą muszę powiedzieć, że to były chyba Aleje Jerozolimskie 17, niestety ta placówka na pierwszym piętrze za parę dni dosłownie znikła, Niemcy podpalili, bo domy były konstrukcji drewnianej. Placówka znalazła się na parterze, już dużo gorzej broniona, bo przecież wszystko wypalone, tak że prawie w taki styk z Niemcami. Ale w każdym razie jedną rzecz, co trzeba powiedzieć, że mój batalion i Batalion „Kiliński”, który był po drugiej stronie Alej, utrzymali barykadę do końca Powstania, bo ona nigdy nie była zajęta przez Niemców.

 

  • Przechodziła pani między jedną a drugą częścią Śródmieścia?


Nie, mnie jakoś nie wysyłali. Przecież sobie tak nie robiłam jakichś spacerów, tylko jak mnie wysyłali. Czasami niektórych ludzi wysyłali, ale to nie było tak za często, bo myśmy nie mieli jakichś interesów specjalnie. […]

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania, ludzie przez cały czas przebywali w piwnicach?


W Śródmieściu tak, bo to trudno powiedzieć (oczywiście mówię ze swojego punktu widzenia). Głównie ludność cywilna była w piwnicach, tam się koncentrowało życie.

Ludzie siedzieli [w piwnicach], to co pamiętam, bo jako łączniczka przemieszczałam się wyłącznie korytarzami piwnicznymi, dlatego że nie można było inaczej, bo były ostrzały, byli „gołębiarze”, którzy [strzelali do] ludzi, to można było tylko [piwnicami chodzić]. To było zresztą doskonale zorganizowane, bo były strzałki, gdzie było podane, że tym korytarzem idzie się do takiej ulicy, tak że nie było problemu. Zresztą długi czas był jeszcze prąd. Prąd był chyba w Śródmieściu mniej więcej do końca sierpnia, nie za bardzo pamiętam, to było kilka tygodni. Później się skończył, ale każdy był wyposażony w latarkę, radziliśmy sobie. Ciężkie było życie.

 

  • Jak wyglądała sprawa wyżywienia?

 

Z żywnością było coraz gorzej. [Szły] całe takie karawany [ludności], ale w tym nigdy nie brałam udziału. W ogóle przede wszystkim w tej akcji to raczej ludność cywilna brała udział. Karawany [ludności] szły po żywność do „Haberbuscha”, to była wytwórnia piwa, jęczmień mieli chyba właśnie, w workach nosili jęczmień, dlatego że część ludzi po prostu nie miała co jeść. Przecież [Powstanie] trwało [długo], nigdy w życiu nikt nie przewidywał, że będzie tyle czasu. Z tego względu już potem było coraz gorzej.

 

Jeszcze była rzecz taka bardzo ponura (bo sobie człowiek sprawy nie zdaje, jeżeli czegoś takiego nie przeżywał), że myśmy nie mieli wody właściwie, zrobiły się suche krany, bo wodociągi przestały istnieć, wtedy ludność Warszawy... W ogóle Polacy to są ludzie bardzo sprytni, dlatego że oni zaczęli, nie wiem, czy kopali, czy w ogóle wiedzieli o tym, że są jakieś studnie, tego nie umiem powiedzieć, ale studnie się mnożyły. Wodę brało się ze studni, tylko to było [niebezpieczne], sama czasami też tą wodę musiałam wziąć, przecież wiadomo, trzeba było stać w kolejce, a mógł być ostrzał, niebezpieczne to było. Ale to była jedyna możliwość zaopatrzenia się w wodę, w wodę pitną, bo właściwie nie można sobie było pozwolić na mycie, jak wody w sumie było niewiele.


Jaki był nastrój? Nie wiem, jaki był nastrój wśród takich ludzi, którzy siedzieli w piwnicy, może on był bardzo marny, nie wiem. Młodzi ludzie, którzy walczą, to [wśród nich] nie jest zły. Mimo że byłam bardzo młoda, ale czułam, że to się kończy, bo co i rusz dzielnice padały w Warszawie. Właściwie myśmy w pewnym momencie [myśleli] (jak już była druga faza Powstania), że teraz to nas zabiją. Tylko że młody człowiek ma inne zupełnie podejście, jeżeli chodzi o śmierć – on się na ogół nie boi, dlatego że nie bierze pod uwagę, że może w ogóle być zabity. Nie wiem, jak jest w tej chwili, współcześnie ludzie się nad tym zastanawiają, ale przynajmniej wtedy, kiedy należałam do młodego pokolenia, to nikt nie myślał o tym, że może być [zabity], w ogóle się nie myślało po prostu. A jak się nie myślało, to w sumie długi czas był duży optymizm, ale później optymizm musiał jednak zmniejszyć się, widać było, że kończy się [optymizm].

Może to będzie ciekawe jeszcze, jak był okres zrzutów radzieckich. W tym brałam też udział, to było przy barykadach na Kruczej, było ileś tych barykad (często na Kruczej) może z pięć barykad na odcinku między Aleją a Piękną, może sześć. To było wyznaczone tak, że ogniska się rozpalało, mieli nadlatywać kukuruźnikami, ale beznadziejnie to robili, bo zrzucali bez żadnych spadochronów, tak że takie na przykład naboje do karabinów były [nieprzydatne]. My jako łączniki później żeśmy segregowały, bo one były pogniecione, w ogóle zresztą w fatalnym stanie. To była właśnie pomoc radziecka w ostatnich tygodniach, może dwóch tygodniach najwyżej. Tak to w ogóle ich nie było.

 

  • Była pani świadkiem zbrodni popełnionych przez Niemców w czasie Powstania?


Tak, żeby naocznie, to nie.

  • Miała pani w ogóle styczność z niemieckimi żołnierzami, z jeńcami czy w jakiejś innej formie?


Nie, jakoś u nas ich nie było. U nas najwyżej byli aresztowani „gołębiarze”, ich odprowadzano, a co dalej, to już nie w naszym oddziale, to nie wiem, odprowadzano gdzieś do żandarmów. „Gołębiarze” strasznie trzebili przecież ludność cywilną i żołnierzy. Ich działalność była ostra w pierwszym okresie, a potem to jednak też się zmniejszyła ilość „gołębiarzy”. Ich po prostu wykrywano z czasem. Może dlatego właśnie że byłam w Śródmieściu, nie mam tych przeżyć. Czy jakieś były drastyczne? Tego bym nie powiedziała. Nie widziałam na przykład pędzonych ludzi przed czołgami, bo były takie historie, akurat w tej części Śródmieścia tego nie było.

  • Czy pamięta pani ostrzał artyleryjski, bombardowania?


Ostrzał artyleryjski to była „Gruba Berta”, to były ogromne pociski, które niszczyły całe domy trzypiętrowe. Moja dzielnica, [w której] działał batalion, w którym byłam gdzieś od początku września (to jest jakieś dwa i pół tygodnia), była właśnie tak bombardowana i niszczona, to było systematyczne, planowe niszczenie dzielnicy, które polegało na tym, że co jakieś dwadzieścia minut, może co pół godziny nadlatywał samolot (nie było żadnej obrony przeciwlotniczej) i puszczał bombę na dany dom, a potem nawet sobie wybierał, że to prawie jeden po drugim szło. To było zdecydowanie planowe niszczenie tej części Śródmieścia, bo właściwie mniej zniszczona była chyba ta część Śródmieścia za Marszałkowską w rejonie Politechniki; nie to, że w ogóle nie [była] zniszczona, a tutaj były właśnie działa, które były na Dworcu Gdańskim ustawione i samolotem, to były mocno... Zresztą dużo ludzi zginęło, bo całe domy się waliły przy tym.

  • Pani ojciec zginął w czasie Powstania?


W czasie Powstania.

  • W jakich okolicznościach?


W zasadzie serce mu nawaliło, dlatego że to było tak, że zresztą źle czuł się już przed Powstaniem, wobec tego głównie przebywał w piwnicy, jakąś kanapę wnieśli, ale również chodził do mieszkania. Akurat zbliżał się nalot, wiadomo było, że nadlatuje samolot, wszyscy zlecieli do piwnicy, ojciec też i padł w piwnicy w momencie, kiedy samolot zrzucił bombę. To tak wyglądało, że zrzucił bombę w dom, w którym myśmy mieszkali. Zginęło szesnaście osób. On w zasadzie zginął i nie zginął, wstał i padł, tak to wyglądało. Potem było tak, że Niemcy, jak to planowo robili, jak pierwsza bomba padła w połowę domu i w bramę, a potem za pół godziny nadlecieli i następne pół. Dokładnie to robili, już nie można było ojca nawet nigdzie pochować, dlatego że trzypiętrowa kamienica się na nim [rozsypała]… Dopiero to się po Powstaniu zrobiło, nas po prostu zasypało. To były najgorsze chyba dni, właśnie ten tydzień taki, środek września, wykańczanie dzielnicy, tej dzielnicy, w której wtedy działał „Bełt”.

  • Pani mama, pani brat byli stosunkowo bezpieczni, oni przeżyli?


Przeżyli, też w tym domu nawet, ale po prostu przeżyli. Nie wiadomo, na czym to polegało, bo można było nie być rannym i nie przeżyć. Była u nas łączniczka Basia Wróbelek (jest zresztą [jej nazwisko] na Murze Pamięci), która była już pod nalotem, jak miała służbę i przyszła do rodziców, właśnie do domu, w którym ona mieszkała i ja. Jak samolot nadleciał, oni siedzieli w jakimś korytarzu w mieszkaniu parterowym (jej rodzice i ona), pęd [od wybuchu] ją zabił – matce coś w rękę było (niewiele), ojcu nic, a ją znaleźli martwą. Zabijał też pęd powietrza. Nigdy nic nie wiadomo, na to mądrych nie było.

  • Czy pani odniosła jakieś rany w czasie Powstania?


Chwalić Boga, nie.

  • Działały jakieś polowe szpitale w pobliżu, gdzie pani stacjonowała?


Nigdy nie chodziłam do tych szpitali, wiem tylko, że na Mokotowskiej był taki szpital z całą pewnością. Ale w obrębie Kruczej, gdzie się przemieszczałam, to szpitala nie było, bo to było niemożliwe, żebym tego nie zauważyła, to na pewno z całą pewnością.

  • Jakie jeszcze wydarzenia bardzo utkwiły pani w pamięci z okresu Powstania?


Najbardziej to zdobycie barykady, bo to było takie ukoronowane zresztą.

  • Czy zawarła pani jakieś przyjaźnie w czasie Powstania?


Nie, to nawet nie… Nie było czasu, bo to przecież była służba. To nie było tak, że jakiś obóz czy zgrupowanie tak, jak to jest w czasie pokoju, bo to była służba.

  • Jak wiele osób z pani oddziału zginęło w czasie Powstania?


Zginęło kilka osób, w tej chwili trudno mi [powiedzieć], bo nad tym się nie zastanawiałam, ale może z pięć, sześć, tak coś koło tego. Ktoś na przykład zginął, ale przelatywał właśnie przez Aleje, kiedy nie było jeszcze barykady, tak że to było bardzo duże niebezpieczeństwo, bo mimo że noc, ale przecież reflektory [świeciły] nieraz, wyszukali to sobie.

  • Pamięta pani informację o tym, że Powstanie zbliża się ku końcowi, że padają kolejne dzielnice?


Przecież trzeba powiedzieć, że jeżeli chodzi o informacje (mimo że dziwnie to w dzisiejszych czasach w ogóle brzmi), nie było przecież zupełnie elektronicznej informacji, ale przez Londyn szły wiadomości, to jest rzecz znana, była ciągle drukowana prasa, ta prasa była kolportowana. To nie było jakąś taką metodą szyto-kryto, tylko z prasy było widoczne. Prasa i to o takim różnym zabarwieniu, zależy, kto tą prasę wydawał, ale jednak drukarnie były i one ciągle istniały przecież, właściwie do końca Powstania, bo skąd myśmy to wiedzieli.
Co zapamiętałam z Powstania? Zrzut amerykański, [który] miał być, był słynnym zrzutem, tylko nic myśmy z tego nie mieli. Pamiętam, że to było coś takiego fantastycznego – spadochrony, które otworzyły się nad Warszawą – ale większość niestety wpadło w ręce niemieckie. To napełniało otuchą, coś takiego przypominam [sobie] właśnie.

  • Czy upadek Powstania Warszawskiego pani przyjęła z ulgą czy ze smutkiem? Jakie pani towarzyszyły uczucia?


Obawiam się, że z ulgą nikt nie przyjął, chyba że w ogóle jakiś człowiek, który nie czuł się Polakiem. Wydaje mi się, że wszyscy musieli przyjąć tak samo jak i ja, na pewno z dużym smutkiem, z żalem nawet, bo to właściwie... Na przykład wyobrażałam sobie (mówię z pozycji bardzo młodej dziewczyny), że [Powstanie] będzie kończyć się defiladą w Alejach Ujazdowskich, tak sobie to wyobrażałam. Jak człowiek ma kilkanaście lat, to może mieć takie wyobrażenie, że taki będzie koniec. To były wspomnienia z pierwszych dni, a potem wiadomo było, że już z tego nic [nie będzie], bo do nas przychodziły wiadomości, że padł Mokotów, że padł Żoliborz, to zdecydowanie było [smutne]... Nie mówiąc o innych strasznych historiach, które się działy na Woli, ale to [było] na początku Powstania, to już sierpień, ale chodziło o to, że tamte [dzielnice] się trzymały i Mokotów. Zresztą ludzie zupełnie w innych warunkach walczyli niż my, ludzie byli ściśnięci, bo to Śródmieście. Nawet wyżywienie było gorsze niż [w innych dzielnicach], bo na przykład taki Mokotów miał możliwość sięgnięcia do jakichś jarzyn czy pomidorów, czy coś, bo to inna zabudowa była, jakaś willowa czy domki. Potem kiepsko było z wyżywieniem, bo już się kończyło, bo to był już koniec drugiego miesiąca, tak się to działo. W ogóle generalnie jednak chyba nastrój mimo wszystko nie był zły, bo przecież Niemcy parę razy dali chyba propozycję, żeby wyjść z białymi chusteczkami. Wyszło trochę ludzi, ale to była znikoma ilość w porównaniu do tych, co zostali. Po prostu duch był w całości mieszkańców.

  • Jaki obraz przedstawiała zniszczona Warszawa?


Okropny, tym bardziej że to było tak, że to się działo... Na przykład mogę powiedzieć, bo to też tak obrazami to widzę… Przypominam sobie wygląd Alej Jerozolimskich, patrząc z ulicy Kruczej. W tej chwili to są bloki, a przedtem to były domy takie, siakie, jak są domy gdzieś na Hożej, na Wilczej, stare domy, takie sobie. Domy po drugiej stronie Alej, znaczy północnej, właściwie przestały istnieć już chyba w pierwszym tygodniu Powstania. Dlatego że Niemcy rzucali zapalające pociski, to wszystko się popaliło, koniec, już to było straszne. Jeżeli chodzi o ulice, o których mówiłam – Hoża, Krucza – ogromne wyrwy, poniszczone całe domy i w sumie to chyba setki ludzi pod domami znalazło śmierć, to wyglądało strasznie. Powiedziałabym, że jeszcze większe na mnie wrażenie zrobiło miasto po powrocie, że zostało jeszcze bardziej zniszczone. Nigdy nie zapomnę wypowiedzi amerykańskiego dyplomaty (to było w pierwszym albo drugim roku po zakończeniu wojny), jak przyjechał i powiedział takie słowa (nie pamiętam, jak się ten dyplomata nazywał): „Patrząc na zniszczenia Warszawy, wstydzę się, że jestem człowiekiem”. To dużo mówiło. To był koszmar dosłownie.

  • Zapamiętała pani dzień wyjścia z Warszawy?


Dzień wyjścia zapamiętałam, oczywiście. Ponieważ ojciec mój zakończył życie, uznałam, że nie pójdę do niewoli tak jak inni, moje koleżanki czy koledzy. Też nie wszyscy szli, uznałam, że wyjdę z mamą, tak było. Dzień wyjścia – pędzili nas do Pruszkowa.

  • Z ludnością cywilną?


Z ludnością cywilną. Do Pruszkowa. Niewiele owało, a znalazłabym się nie tam, gdzie chciałam, zagarnęliby mnie pewnie, ale jakoś miałam po prostu szczęście. Może to, że umiałam mówić po niemiecku? Oddzielili mnie po prostu i stanęli, prosiłam, żeby mnie puścił, bo mam chorą mamę, wcale jakby mnie nie słuchał. Nadeszła taka siostra, mówiła po polsku, pielęgniarka i po prostu machnęła ręką, żebym weszła z powrotem do transportu (wiadomo, że nie zastanawiałam się nad tym), bo by mnie gdzieś wysłali prawdopodobnie. Tak to w sumie wyglądało.

  • Jakie panowały warunki w Pruszkowie, w obozie przejściowym?

 

W Pruszkowie panowały straszne warunki. Myśmy chyba byli jedną noc, ale były takie prycze, nie-prycze, na czymś się siedziało i to prawie całymi rodzinami. To były hale fabryczne zakładu produkcyjnego, nie pamiętam w tej chwili, co ten zakład produkował. Podobno niektórzy ludzie po dwa, trzy dni siedzieli, tacy, którzy się bali, że ich wygarną (tak słyszałam), ale my jak tylko można było, tośmy się ruszyli, bo podstawiali nawet wagony otwarte – węglarki.

 

  • Cały czas miała pani kontakt z mamą?

 

Nie, skąd, nie miałam, dlatego że byłam oddzielona, a potem ta siostra powiedziała, żebym … Ludzie szli cały czas do węglarek, przecież nie mogłam czekać na mamę, która gdzieś stanęła i myślała, że coś załatwi. Nic nie załatwiła, tylko czym prędzej do grupy. Gdzieś mnie ulokowano w jakimś wagonie. Potem patrzę, że moja mama idzie, zaczęłam krzyczeć, wrzeszczeć, machać rękoma, bo z węglarki to kawałek człowieka widać. Zobaczyła mnie, roześmiała się, widziała, że jestem w tym samym transporcie. Nie miałam przecież żadnego kontaktu, bo jaki miałam mieć kontakt, uznałam, że muszę uciec, dlatego że ludzie uciekali na potęgę z tego [transportu]. Przecież nie wiadomo było, dokąd nas wiozą, tego nikt nikomu nie powiedział. Zobaczyłam, że ludzie już w miejscowościach podwarszawskich uciekają, jak pociąg staje, nie w biegu. Czekałam, ale w końcu myśmy dojechali do Kielc, warunki były straszliwe, bo to było już chłodno, a jeszcze deszcz lał przecież na tych ludzi. Myślę sobie − to nie ma co to, w tych Kielcach wyjdę, może mamę znajdę, może nie, ale wiedziałam, że nie mogę jechać dalej. Jak pomyślałam, to zrobiłam, wołałam wzdłuż [pociągu], ale chcieli mnie Niemcy zagarnąć szybko z powrotem do transportu, więc uciekłam stamtąd. Na tym się skończyło, że mamę dopiero po około dwóch miesiącach zobaczyłam, dlatego że ona zapomniała, że mówiłam, że jest taka rodzina w Piotrkowie, będę się przemieszczać w razie czego.
Jak pomyślałam, tak i zrobiłam. Tutaj pamiętam, że byłam operatywna, mimo że to był pierwszy w ogóle wyczyn, bo zawsze siedziałam z rodzicami. Zastanawiałam się, co tu zrobić. Transport odjechał, myślę sobie: „Gdzie pójdę spać”, tym bardziej że była godzina policyjna. Kolejarz mi się nawinął jakiś, to nawet nie trzeba było wiele mówić, widać było po mnie, że jestem z Warszawy. Miałam pieniądze, bo mi mama dała, jestem gotowa zapłacić za nocleg, tylko że mi zależy na tym, [żeby się ukryć]. Miał akurat córki w moim wieku, zaprowadził mnie, spałam jak królowa w ogóle, bo mi dali jakieś łóżko (pierwszy raz po dwóch miesiącach) i tenże człowiek powiedział rano, żebym jak najszybciej z Kielc znikła, dlatego że są same nagonki na warszawiaków, nie będę miała w ogóle racji bytu.
Zaczęłam się przemieszczać. Pamiętam, że z Kielc jechałam do Piotrkowa. Nie wiem, ile to trwało, kilkanaście godzin, może półtora dnia, bośmy się przesiadali. [Poznałam] dziewczynę z Powstania, ona nic już nie pamiętała, jak się nazywała, ale ją znałam jako łączniczkę, nawet nie ze swojego batalionu. Myśmy się razem przemieszczały, to z półtora dnia trwało. Znowu jakiś inny kolejarz nas przyjął na nocleg, w jakimś innym mieście, co nawet tego nie pamiętam. W każdym razie dotarłam tam, gdzie chciałam, później ogłaszałam się odpowiednio i z mamą się spotkałyśmy. Może przesadziłam, że dwa miesiące [nie widziałam mamy], gdzieś na początku grudnia to na pewno było już to spotkanie.

  • Zatrzymała się pani w Piotrkowie?


Tak.

  • Rodzina była?


Mamy rodzina, której nawet nie znałam w całości, niektóre osoby znałam, ale nie wszystkich. Wtedy pierwszy raz tam pojechałam, właśnie przebyłam... To był początek października. Gdzieś w końcu chyba listopada mama mnie odnalazła, dzięki temu, że byłam bardzo operatywną osobą, ogłaszałam się. RGO – Rada Główna Opiekuńcza, która między innymi zajmowała się różnymi rzeczami, przede wszystkim opieką, ona prowadziła zestawienie ludzi, warszawiaków. Centralę mieli w Krakowie. Ponieważ moją mamę wywieźli w okolice Krakowa do jakiejś wiochy, ona się przemieściła do Krakowa, mnie wynalazła, bo o to zadbałam, [dowiedziała się przez RGO,] gdzie jestem, tak to można było szukać długo i rzewnie. Jak teraz opowiadam, jakie to jest nieprawdopodobne zupełnie – jakby to nie dzieliło tyle lat, ile dzieli, tylko na przykład ze dwieście lat, bo przecież [dziś jest] zupełnie inny sposób komunikowania się.

  • Pamięta pani wkroczenie armii radzieckiej, wyzwolenie?


To chyba każdy może pamiętać, to było coś koszmarnego. Najpierw pamiętam, że w tym miejscu, gdzie myśmy mieszkali u jakichś gospodarzy, co było przydzielone, dotarłam później. To właśnie nawet nie była wieś, to było takie maleńkie miasteczko (nazywało się Koszyce), które miało może dwa tysiące mieszkańców. Tam mieszkali Niemcy – znaczy po prostu pokój gospodarzom zabrali – to byli kierowcy bodajże, szczegółów już pamiętam. Dlatego ich pamiętam, że umiałam mówić już wtedy po niemiecku, nieraz coś powiedziałam do nich. Niby dlaczego miałam nie powiedzieć, jak to byli sąsiedzi dosłownie. Potem, jak szła ta ofensywa, to oni zdenerwowani znikli. Jeszcze jacyś różni Niemcy się przemieszczali, widać było, że uciekają. Ale jaki to był naród cywilizowany – mimo że uciekał, to się na przykład golili przy studni, coś niesamowitego, początek stycznia. Ale potem, ponieważ wiadomo było, że idzie ofensywa, kto wie, czy nie będzie ostrzału, to myśmy się przenieśli. W okolicach koło Krakowa są wąwozy, wąwozami [przemieszczaliśmy się] do jakieś wsi. Już nie wiem, czy myśmy uciekali przed Niemcami, czy przed ruskimi, w każdym razie uciekaliśmy, na sankach się coś wiozło, gdzieś nocowało. Myśmy uciekli chyba w tym momencie kiedy przyszedł jakiś kapitan czy jakiś inny (nie wiem, jaką on miał rangę) człowiek radziecki, który w ogóle nie wiem, jak to powiedział, jak dzisiaj pamiętam, opowiadał, że w sumie to żebyśmy się nie bali, dlatego że on postawi tupuszku (czyli armatę), będzie dom ze stali, możemy nigdzie się nie ruszać. Tak, on pierwszy wyszedł, taki był jak Czerkies, jakiś Kozak w ogóle, taki w średnim wieku. Myśmy się wystraszyli tym bardziej i uciekliśmy. Właśnie, to było pierwsze wejście ruskich, takich pijanych zresztą. Oni byli pijani, weszli do tego miasteczka kompletnie pijani. Oni w ogóle frontowi, nie wiem, ich pojono czy oni mieli swój alkohol, tych szczegółów nie znam, ale w każdym razie to było niebezpieczne, bo nie wiadomo było, co oni w ogóle z ludźmi zrobią, takie przynajmniej panowały [opinie]... Dlatego mówię, że to jest niemożliwością nie pamiętać wejścia ruskich, bo to weszła jakaś dzicz.


Jeżeli chodzi o moje osobiste spojrzenie, że się chyba więcej bałam niż taki przeciętny człowiek, bo byłam wychowana na takiej lekturze przed wojną jeszcze chyba dla dzieci, dziecinne książki przecież, nie inne, ale dziecinne książki były utrzymane w pewnej tonacji, takiej, żeby przedstawić, jak wyglądało właśnie na przykład ucieczka Polaków w czasie pierwszej wojny czy po pierwszej wojnie, a ucieczka z tego raju bolszewickiego... Raju bolszewickiego się bałam, jak nigdy się Niemców za mocno nie bałam. To są moje odczucia, mówię o odczuciach. Do tej pory mi zresztą zostało, że wysoko stawiam na cywilizację człowieka, ludzi, kulturę. Mnie jest obojętne, jaki to jest naród, grunt, żeby ci ludzie reprezentanci byli tacy [cywilizowani]. Ponieważ ci ze Wschodu byli strasznie [prymitywni], w każdym calu, ich się bałam, po prostu bałam się, dlatego że nie wiedziałam, co oni wyprawią. Jeszcze to było to, że oczytana byłam w tych książeczkach, które na przykład mówiły o jakichś strasznych warunkach, jak ci ludzie wracali (jeszcze nawet nie wiem, czy to był Związek jako Związek, ale się tworzył wtedy). Dlatego sobie zdawałam sprawę, że mogą być rzeczy straszne. Rrzeczywiście nie omyliłam się zupełnie w tym wypadku, bo przecież to się wszystko bardzo ładnie powtórzyło później, że myśmy byli jacyś tacy uciekinierzy, którzy z trudem wrócili do Warszawy, nie mieli mieszkań, później jakoś mieszkali, ale to wszystko razem to było w ogóle coś makabrycznego. W każdym razie to był taki dla mnie na przykład, wielka rzecz dla wszystkich ludzi i dla mnie 1939 rok to zupełnie inny [niż] ten, ale potem jeszcze… Wojna była ciężka, wojna była trudna, ale wojna była jednak nastawiona mimo wszystko optymistycznie: to się skończy, będzie zwycięstwo, będzie normalny kraj, a [tymczasem] to się skończyło, zrobiło się bardzo ciężko. Ileś ludzi takich moich rówieśników było aresztowanych, przecież siedzieli latami.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy pierwszy raz po Powstaniu?

 

To była zima, bo myśmy przyjechali z mamą, nie było w ogóle gdzie zamieszkać, bo dom jeszcze częściowo został [zasiedlony], ponieważ to była kamienica, która należała do rodziców, ktoś się nie wprowadził z tych lokatorów, tośmy potem mieszkali do rozbiórki tego domu. Ale na początku było jakoś tak [obco], dlaczego, to nie wiem... Ale w każdym razie myśmy przyjechali, gdzieś u jakichś lokatorów nocowali, to był chyba koniec stycznia. Stwierdziliśmy, że tu nie będziemy, były okropne warunki, śnieg był straszny niczym teraz, zimno, przecież centralnego nie było, tylko trzeba było jeszcze coś zdobywać, palić i tak dalej. Myśmy do rodziny do Piotrkowa pojechali, a potem jeszcze gdzieś do tych naszych włości, to było też dosyć trudne przeżycie. Myśmy potem wrócili, to się potem zajęło mieszkanie już, tu [gdzie mieszkam obecnie]. Konkretnie wróciliśmy w kwietniu. Bo to było takie… Zimą to było, gdzieś połowa lutego. Jeszcze dla ciekawości powiem, że żeby z tych Koszyc dojechać jakimś cudem do Krakowa, żeby się przemieścić, to trzeba było do miasta pojechać, a potem do Warszawy, to jechaliśmy z ruskimi. Była taka pani, która doskonale znała rosyjski, myśmy za ileś butelek wódki jechali z pijanymi kierowcami na wierzchu ciężarówką do Krakowa, nie było innej szansy, takie były warunki, innych warunków nie było.

  • Dlaczego pani zgłosiła się pierwszego dnia Powstania Warszawskiego do punktu zbornego?


Dlatego że uważałam, że każdy młody człowiek musi walczyć, nie może sobie tak siedzieć, tylko musi walczyć. W ogóle jak się coś dzieje dla Polski (to mi zostało zresztą), to trzeba coś robić po prostu. Mnie nikt nie namawiał, tylko to była moja decyzja.

  • Co chciałaby pani przekazać młodemu pokoleniu Polaków, jakie doświadczenie życiowe?


Młodemu pokoleniu ogólnie to, żeby jednak pamiętali o tym, że mamy wspaniały kraj pod tytułem „Polska”, żeby jednak o tym myśleli, dlatego że część o tym niestety nie myśli w moim pojęciu (mam kontakt po prostu taki czy inny, bo to jest najważniejsze właściwie). Mówię – uczucia patriotyczne – żeby one nie zamarły. W obecnej dobie, w której teraz aktualnie żyjemy, w tej chwili mówię to, co jest ogólne bardzo [pomijane] (abstrahuję od jakichś mniejszych grup), że jednak patriotyzm jakby w moim pojęciu – obym się myliła – zszedł na drugi plan, to nie jest to. Nie wiem, czy gdyby coś takiego zaistniało, jak to było wtedy, czy ci młodzi ludzie by też tak stawili się tłumnie, ale może to jest związane ze zmianą mentalności. To są zupełnie inne pokolenia, to jest nawet trudno mówić, pomiędzy nami jest różnica już pokoleń, ale wydaje mi się, że w tej chwili jest zupełnie inna struktura psychiczna ludzi w porównaniu do tej struktury psychicznej, którą reprezentuję, którą reprezentowałam jako młody człowiek. To wynika z tego, że inne wartości były też przekazywane przez to starsze pokolenie, a teraz z tym starszym pokoleniem wydaje się, że jest kiepsko. Nie mówię o moim pokoleniu, bo moje to ono akurat wie, ale o to pokolenie to jest jedna generacja w dół, że ci ludzie oni już [nie są takimi patriotami]... Mało się mówiło, bo ich rodzice mało mówili, czasami niektórzy wręcz się bali mówić. Poza tym oficjalnie też [się] nie [mówiło], oni chyba mało właściwie wiedzą o Polsce, tak mi się wydaje. Słyszę nieraz od ludzi przypadkowo, ponieważ po prostu, może to jest takie nietypowe, że jednak często spotykam się z ludźmi młodszymi od siebie, bo jeszcze chwalić Boga, jestem psychicznie dosyć żywa, dlatego mam kontakty. Wydaje mi się, że to jednak nie jest tak, na pewno nie jest tak. Jeżeli Polska ma w ogóle przetrwać [jako kraj], że jednak powinna nastąpić jakaś zmiana. A czy ona nastąpi, nie wiem, musiałby być chyba bardzo jakiś duży wstrząs, bo tego osobiście nie widzę. Widzę to dosyć ponuro, mimo że jestem z natury optymistką, ale to widzę ponuro. Różne rzeczy się robi, a ludzie jakoś nie reagują.

Warszawa, 8 grudnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Aleksandra Nawrocka Pseudonim: „Mewa” Stopień: łączniczka, łączniczka Formacja: Batalion „Bełt” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter